Ewangelistka/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
BABUNIA.

Było to o zmroku, w małym domku przy ulicy Val-de Grâce. Tylko co się odbył pogrzeb Babuni. Drzwi już zatarasowano, znajomi się rozeszli a pani Ebsen z córką, pozostały same, w szczupłem mieszkanku, które od kilku godzin większe się jakoś wydaje. Najmniejszy przedmiot przypomina nieobecną; dla tego obie tem dotkliwiej czują swoje zmartwienie.
Nawet na Montparnasse, gdy ziemia pochłaniała drogie im zwłoki, nieczuły tak żywo niepowetowanej straty i rozłączenia na wieki, jak przy tem oknie i tym próżnym fotelu. Tak im było, jakby Babunia drugi raz umarła.
Pani Ebsen padła na krzesło i siedzi nieporuszona w grubej żałobie, nie mając siły zdjąć nawet szala i kapelusza, którego krepowy woal sztywno się wznosi nad jej dużą, poczciwą, łzami zalaną twarzą. Obcierając nos i oczy zapuchnięte od płaczu, wylicza cnoty zmarłej: jej doЪгоć, wesołość, męztwo w przeciwnościach, wplatając tak dokładnie ustępy z życia własnego oraz córki i wnuczki, iż gdyby tam znajdował się ktoś obcy, poznałby do gruntu dzieje tych trzech kobiet. — Dowiedziałby się, że p. Ebsen był inżenierem, który się zrujnował, przez namiętność do wynalazków. Przed dwudziestu laty, przybył on z Kopenhagi do Paryża, dla uzyskania przywileju na zegar elektryczny, który nigdy iść niemógł, bo się w nim ciągle coś psuło. Wynalazca umarł, pozostawiając w hotelu matkę staruszkę i żonę tak biedną, iż niewidziała czem opędzić koszta oczekiwanej słabości.
Ach jakże by sobie wówczas poradziła bez Babuni i jej niestrudzonego szydełka, którem dzień i noc wyrabiała serwetki i zarzutki gipiurowe, wówczas jeszcze mało znane w Paryżu. Wszystkie te wyroby, stara Dunka, odważnie nosiła do sklepów z robotami ręcznemi.
W ten sposób mogła ona opędzić potrzeby domowe i dostarczyć dobrą mamkę małej Elinie. Ależ musiała narobić tych kółek i cieniutkich koronek — całe stosy, aż do nadwerężenia wzro ku! Droga, droga Babunia!
Wspomnienia te przeciągały się, przerywane łkaniem. Świeże osierocenie przypomniało jej pieszczotliwe słowa, które przybierały cechę naiwną i rozrzewniającą, wymawiała je bowiem z cudzoziemska, ciężką francuzczyzną z Kopenhagi, pomimo dwudziestoletniego pobytu w Paryżu Boleść jej córki nie była tak ujawniającą się. Blada, z zębami zaciśniętemi, Elina krzątała się z właściwym sobie spokojem, pewnością siebie, a zarazem z powolnemi nieco ruchami. Żałobną suknię, okrywającą jej pełną i gibką postać, rozweselały tylko płowe gęste włosy i wdzięk lat dziewiętnastu.
Jako zręczna gosposia, bez łoskotu rozpaliła przygasły, w czasie ich nieobecności, ogień, spuściła firanki, zapaliła lampę; usunęła z salonu chłód i ciemność, jakie tam zastały po swym powrocie. Zdjęła potem szal i kapelusz z matki, która nieprzestawała mówić i szlochać; włożyła jej na nogi ciepłe pantofle, w miejsce bucików przemokłych i ciężkich od ziemi cmentarnej. Nareszcie wziąwszy ją, jak dziecko, za rękę, posadziła przy stole, gdzie zupa, w wazie malowanej w kwiaty, parowała, pomiędzy dwoma półmiskami, przyniesionemi z restauracyi.
Pani Ebsen opierała się. „Jakto — jeść kiedy mi się niechce!...” Przytem ten stół na którym brakuje trzeciego nakrycia...
— Nie, Lino, proszę cię.
— Owszem, trzeba jeść.
Elina umyśliła, że tam, nie gdzie indziej jeść będą obiad, od pierwszego zaraz dnia i że w niczem nie zmienią zwykłego porządku, wiedząc iż nazajutrz przyszłoby to z większą jeszcze trudnością. — Jakże ona to rozumnie postanowiła, ta słodka i rozważna Lina!
Powoli, ciepło jakie się rozeszło w salonie od lampy i komina, poczęło ożywiać zbolałe serce. Jakto zwykle bywa po wyczerpującem siły wstrząśnieniu, pani Ebsen zaczęła jeść z wilczym apetytem i zwolna myśli jej, nie zmieniając przedmiotu, koiły się i przychodziły do równowagi.
— To pewna, mówiła, że się dokładało wszelkich starań, żeby Babunia była szczęśliwą, żeby jej na niczem nie zbywało do końca życia. A jakiejże ulgi musiała doznawać w tych ostatnich strasznych chwilach, czując się otoczona taką miłością.
Jaki był tłok na pogrzebie. Aż czarno było na ulicy. Z dawnych jej uczennic widziałam Leonię d’Arlot, baronową Gerspach, Paulinę i Ludwikę de Lostande; ani jednej nie brakowało. Miała nieboszczka nawet to, czego dziś bogaci za żadne pieniądze zdobyć nie mogą, to jest mowę pastora Aussandon, dziekana fakultetu teologicznego, sławnego mówcę kościoła reformowanego, który od lat piętnastu nie dał się słyszeć w Paryżu. Jakieto było piękne co powiedział on o rodzinie; jaki był wzruszony, mówiąc o tej odważnej B abuni, opuszczającej w podeszłym wieku ojczyznę, ażeby nawet na jeden dzień, z dziećmi się nie rozstać!
— Tak, nawet najeden dzień, wzdychając powtarza pani Ebsen, którą te słowa pastora, znowu do płaczu pobudzają. Chwytając w objęcia córkę, która się zbliżyła, żeby ją uspokoić, ściska ją wołając:
— Kochajmy się całem sercem, moja Linetto, i nie rozłączajmy się nigdy.
Przytulona do niej, składa Elina długi pocałunek na siwych włosach i odpowiada tkliwie, lecz po cichutku, żeby się nie rozpłakać:
— Nigdy! wiesz dobrze, że nigdy...
Ciepło, przyjęcie posiłku, trzy noce bezsenne i łzy wylane, u tuliły nareszcie do snu biedną matkę. Elina krząta się po cichu, sprząta ze stołu, przyprowadza do zwykłego ładu dom, w którym z powodu okropnej, nagłej straty, cały porządek zburzony został.
W tej czynności czysto materyalnej, szukała ona ulgi na swój smutek; lecz gdy się zbliżyła do framugi okna z podniesioną zawsze firanką, gdzie staruszka zwykle przesiadywała, zbrakło jej odwagi, ażeby pochować drobne przedmioty, przypominające przyzwyczajenia nieboszczki i niejako noszące na sobie odcisk drżących palcy, które ich dotykały. Nożyczki, okulary wyjęte z futerału i włożone w tom Andersena, jakby znak gdzie czytać przestała; szydełko utkwione w robótce, wyglądającej z szuflady od stoliczka; czepek koronkowy ze wstążkami płowemi, powieszony na klamce od okna. Wszystko to było drogą pamiątką.
Elina zatrzymała się, pogrążona w zadumie.
Całe jej dzieciństwo zawiera się w tym kąciku. Tu Babunia uczyła ją czytać i szyć. Podczas kiedy matka biegała po lekcyach niemieckiego języka, mała Lina siedziała na stołeczku u nóg starej Dunki, która jej opisywała swój kraj, opowiadała legendy północne i śpiewała pieśń morską „Króla Chrystyana”, albowiem mąż jej był kapitanem okrętu.
Później, kiedy Elin a już sama mogła zarabiać na życie, powróciwszy do domu, również tam siadała. Babunia widząc ją na tem miejscu, które zajmowała jako dzieweczka, dalej ciągnęła swe opowiadania, pieszczotliwym głosem. W ostatnich latach, umysł staruszki zaczął słabnąć; zdarzało się jej pomieszać córkę z wnuczką, nazywała Linę Elżbietą (tak było na imię pani Ebsen). Mówiła do dziewczyny o zmarłym jej mężu, zlewając razem te dwie osoby, które w jej sercu stanowiły jeden przedmiot miłości i macierzyńskiego uczucia.
Jedno słówko wystarczało aby ją opamiętać; wówczas zaczynała się śmiać. — Ach ten śmiech anielski, ten śmiech — dziecięcy, rozweselający jej twarz, okoloną czepeczkiem — już po nim — już go nigdy nie usłyszę!
Ta myśl pozbawiła ją całej odwagi. Od rana powstrzymywała się od łez ze względu na matkę, również jak przez wstydliwość i delikatność uczuć, bo ją te ciągłe objawy litości otaczających, męczyły; lecz teraz wybuchnęła tak gwałtownym łkaniem i głośnym płaczem, że musiała uciec do przyległego pokoju.
Tam okno było na oścież otwarte. Noc zaglądała wilgotnym wiatrem, od którego drgało światło księżyca w pełni marcowej, rozpostarte na łóżku nieposłanem, na świecach zgaszonych, na dwóch krzesłach, które zrana dźwigały na sobie trumnę podczas mowy pastora, wypowiedzianej w domu, według rytuału luterańskiego.
Nie było w tym pokoju nieporządku, nic nie wskazywało długiej choroby, przebytych cierpień. Znać było nagłe, w ciągu kilku godzin zniknięcie ludzkiej istoty. Babunia, która tutaj przychodziła tylko spać, znalazła pewnego dnia sen głębszy, noc dłuższą i nic więcej. Zmarła nie lubiła tego pokoju, wydawał jej się zbyt smutny, przepełniony ciszą, której tak nie lubią starzy ludzie. Z okien jego widać było tylko drzewa, ogród pani Aussandon, dalej zaś drugi ogród głuchoniemych i dzwonnicę kościoła Saint Jacques-de-Haut-Pas i zieloność pośród kamieni, ten prawdziwy wdzięk Paryża. Ale Dunka wolała swój kącik, ożywiony ruchem ulicy.
Czy te wspomnienia tak na Elinę oddziałały, czyli też widok nieba głębokiego, szarego i miejscami pieniącego się jak morze, ale przestała płakać. Wobec otwartego okna, boleść jej nabiera wyższego polotu, buja po szerszych przestworzach, uspakaja się. Zdaje się dziewczęciu, iż tą drogą uleciała dusza drogiej nieboszczki. Wzrok jej zwraca się tam, ku mieniącym się chmurkom, ku bladym obłoczkom, które się wydają otworami w niebie.
Po cichu, długo, wzywa ją, przemawia do niej, takim głosem, jak gdyby się modliła.... „Matko, czy ty tam jesteś?... Czy widzisz mnie?...” Na wieży Š-go Jakóba w Val-de Grâce, wybiła godzina; drzewa ogołocone z liści, szeleściały od podmuchu wiatru nocnego. Świst lokomotywy, trąbka tramwaju, odzywają się pośród nieustającego zgiełku Paryża.
Elina opuściła balkon, na którym się modliła, zasłoniła okno i weszła do salonu, gdzie matka jej ciągle jeszcze była pogrążoną w śnie dziecięcym, przerywanym ciężkiem westchnieniem. Przed tą uczciwą twarzą, okrytą zmarszczkami, pełną wyrazu dobroci, z oczami spuchniętemi od płaczu, Lina dumna o wyrzeczeniu się siebie, o poświęceniu tej zacnej istoty. Przechodzi myślą ciężkie obowiązki rodzinne, które z takiem męztwem, z taką pogodą umysłu, na barkach swych dźwigała. Wszakże musiała dziecko wychowywać, potrzeby całego domu zaspakajać, rozciągać nad niem opiekę jak mężczyzna — a nigdy nie uniosła się gniewem, nigdy skargi nie wydała. Serce dziewczęcia przepełnia się tkliwością i wdzięcznością. — Ona także poświęci się matce; raz jeszcze przysięga, że ją będzie kochać z całego serca i nigdy jej nie opuści.
W tej chwili puka ktoś lekko do drzwi; to dziewczynka lat około ośmiu, w czarnym fartuszku pensyonarskim, ma ona włosy gładko uczesane i prawie nad samem czołem przewiązane jasną wstążką.
— Czy to ty, Fanny, zapytuje Elina, dziś lekcyi nie będzie.
— Oh! wiem o tem, odpowiada dziecię, zwracając ciekawie oczy ku miejscu Babuni, chcąc zobaczyć jak to jest, kiedy ktoś umrze, wiem o tem, ale ojciec chciał koniecznie, ażebym tu przyszła i uścisnęła panią w tym ciężkim smutku.
— Kochaneczko moja... Objęła główkę dziewczęcia, ściskając ją serdecznie.
— Dobranoc, moja droga Fanny, jutro przyjdziesz do mnie. Zaczekaj, niech ci poświecę, bo na schodach ciemno...
Schyliwszy się, podniosła lampę wysoko, ażeby małej oświecić drogę aż do drzwi na parterze, gdzie mieszkała. Naraz spostrzegła postać, czekającą na nią w ciemnościach.
— Czy to pan, panie Lorie?
— Tak pani, to ja jestem. Spiesz się Fanny. Poczem lękliwie wznosi oczy ku pięknej blondynce, której jasne włosy, połyskują przy świetle lampy — i w długich zawiłych wyrazach, tłómaczy się, iż sam nie śmiał wejść, aby złożyć hołd współczucia. Nagle porzucając te uroczyste komunały, rzekł:
— Całem sercem dzielę z panią boleść, panno Elino.
— Dziękuję ci, panie Lorie.
Wziął potem dziecko za rękę. Elina zaś weszła do siebie i dwoje drzwi, jedno na piętrze, drugie na parterze jednocześnie zamknięto, jakby pod wpływem jednego wrażenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.