Emilja Plater/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Zmrok zapadał, kiedy do pogrążonego jakby w pół śnie dworku pani Michałowskiej, runęła cała starszyzna z rozgwarem, szczękiem.
Emilja wyszła do przybyłych. Twarzyczka jej była bielsza, niż zazwyczaj, oczy przygaszone, przyćmione w swym zwykłym blasku.
— Wiadomości! Rozkaz dzienny!
Były zaiste wiadomości i dobre wiadomości i takie, które lada chwila mogły przerwać oszmiańskie kłopotarstwo.
Przybył emisarjusz, z Wilna przybył. W Wilnie popłoch. Billewicz ogłosił rewolucję w powiecie wileńskim. Łabanowski generała Bezobrazowa napadł. Srodze mu dokuczył, pojmał go nawet, lecz puścił z niewoli. Bezobrazow wszakże zebrał bataljon i rzucił za Łabanowskim, potłukł i nieszczęśnika chwyciwszy, na wzajemność, zakuł w kajdany i Chrapowickiemu odesłał. Lecz tu właśnie Billewicz rzucił się na Bezobrazowa, potarmosił i ścigał pod samo Wilno. Coś dziewięćdziesięciu nasi rozciągnęli. Reszta wpadła do miasta z wrzaskiem na Zielony Most, że Polacy idą. Tęgo się Billewicz sprawił. Depesza od generała Ogińskiego aż z Trok dotarła...
— Z Trok!
— Generał Krukowiecki z Wojskiem Polskiem dociera już do Kalwarji. W dwu marszach może być w Kownie... Wysłano szwadron na przecięcie komunikacji między Wilnem a Lidą. Drugi szwadron ruszył ku Wołożynowi, bo stamtąd nadeszła wieść, iż znaczna kolumna moskiewska nadciąga z Mińska na Oszmianę ku Wilnu. Prowadzi Rutkowski. W Święcianach rewolucja. Garnizon rozbrojony. Kubliccy się spisali. Dowodzi Bortkiewicz. Wołodkowicz przysłał gońca do Przeździeckiego. Chodźko z Odachowskim wyjechali do Wilejki. Kupy nowozaciężnych idą ciągle. Dwa tysiące luda i to dwa tysiące już zapakowanego do szeregów jest w Oszmianie. Nic ująć, a to nie koniec jeszcze, początek bodaj!
— Duch zawsze dobry?
— Jaknajlepszy! Swarów nie brak, bo gdzieby bez swarów. Ten chciałby kapitana zamiast porucznika, ten by chciał kapralować. Inny myślał całym zostać dowódzcą... Lecz klaruje się porządek, klaruje się posłuch, zapał, otucha wzrasta... Mieszczuchy idą murem, chłopstwo ciągnie zewsząd, nawet burłacy się dzisiaj opowiedzieli do komendy, dowiedziawszy się, że dziedzice wolność ludowi rolnemu wracają i ziemią z nimi się chcą dzielić.
Więc dobre były nowiny, bo znaczące tężyznę, czujność dowództwa i zabiegliwość.
— A jak z naszymi?
— Nasi sobie chwalą. Łotwie tylko czegoś markotno, bo co zresztą na kwaterach sprawiedliwie wszystko. Jako już ostrzelanych żołnierzy na muszterunki ich nie ciągają.
— Czy sztab zdecydował?
Pan Godaczewski wyciągnął z zanadrza złożony papier.
— Mam tu, aby taką zapiskę. Rozkazów formalnych jeszcze niema. Jak mówił szef sztabu, Jaźwiński... mamy iść na trzy części: pod Vietinghoffa, Ważyńskiego i Tyszkiewicza... Jutro mają ostatecznie rozstrzygnąć... a tymczasem jakby już podział był.
— Jakże to może być, panowie?
— A no, nazywa się wprawdzie, że my stanowimy... ale na kwaterach, jak to na kwaterach, ten gospodarzy, kto kwaterą rządzi. Lecz ludzie nasi rozumieją. Nie naprzykrzają się... żal im swoich panisków... ale nic, w sobie charakterni.
Te szczegóły nieco ostudziły rozognienie starszyzny, czegoś się wszyscy naraz zasępili.
— Czy pan powziął jakąś wiadomość, gdzie zamierzają wyznaczyć mi miejsce?
Pan Godaczewski się zachłysnął i na Buchowicza spojrzał, jakby odeń spodziewając się pomocy, wreszcie bąknął.
— Myśleli inaczej, ale kiedy powiedziałem, że z kawalerją panna hrabianka postanowiła... tedy z kawalerją.
— Jakże to myśleli?
— Że utrudzenie zbyt wielkie... że może... zwyczajnie nie znający.
— Nawet ten podszef napomykał, iż może ze dwadzieścia koni imbrodzkich odkomenderować.
Emilja ani drgnęła. Rozpatrywała papier sztabowy i w skupieniu próbowała rozczłonkowanemu oddziałowi wyznaczyć starszyznę.
— Panowie akademicy... i owsiejowscy pójdą więc do strzelców pieszych pana Vietinghoffa...
— Baronik sobie niczego zawadjaka. — przyświadczył Półnos.
— Sądzę, że pan Buchowicz razem z panem Desztrungiem...
Desztrung się aż obruszył.
— Ani mowy, na szkapie mogę się kiwać, ja deklaruję się do kawalerji.
— I ja także.
— I ja. — I ja. — zawtórzyły wszystkie po kolei głosy.
— Pozostawiam do namysłu. Nie godziłoby się opuszczać naszych piechurów.
Półnosowi guzowaty nochal raptem posiniał.
— Kto, jak kto, ja się nie deklaruję, ani dzisiaj ani jutro.
— Więc pan Półnos nawet odmawia posłuchu. — odparła żartobliwie Emilja.
— W ogień pójdę, jak trzeba, do stu tysięcy djablów pójdę, ale z pod twojej komendy nie pójdę... Tyś zwoływała, tyś hetmaniła. Gdybyś nie ty, to jeden z drugim siedziałby gdzie w kącie i grzał się pustą gadaniną.
— Słusznie, — sprawiedliwie rzekł!
— Bardzom wdzięczna panom, bardzo... Niech sztab rozstrzygnie.
Starszyzna zaczęła się zbierać do wieczerzy, gdy pan Buchowicz z Desztrungiem do Emilji się naprzykrzył z zaproszeniem do doktorstwa Zakrzewskich, gdzie obywatelstwa przedniego ma się zebrać cale towarzystwo.
Hrabianka się wymówiła.
— Dziękuję za honor. Ale sami widzicie, że raczej mi gdzie w kazamatach niż na pokojach.
Buchowicz molestował. Wreszcie zaniechał, kryjąc ostatnią instancję.
U pani Michałowskiej wieczerza lepiej się ułożyła. Stół był obfitszy, wilia było zadość, tylko gospodyni czegoś smętniejsza, bardziej wymuszona.
I wszystko by się odbyło składnie, bez zgrzytów, bez napomknień, gdyby nie Półnos, który, wpadłszy na Kociełłów, najnieszczęśliwiej wypomniał, jako się pieczętują Pelikanem...
Pani Michałowska zbladła, panna Joanna pokraśniała a Lenartowicz, który precz jeszcze spojrzenia zjawy wczorajszej nie mógł się doczekać, wyrwał się nagle:
— I na cóż tego Pelikana wypominać jeszcze.
— Powiadam o klejnocie, którym się Kociełły pieczętują od wieków...
— Ja bardzo przepraszam, lecz brat mój nie jest żadnem czemś takiem do pieczętowania... tylko jest rektorem uniwersytetu. A choć to się zawistnym niepodoba, taki jest rektorem a nie jakimś klejnotem!
— Sędzino, przecież ja tu o heraldyce!...
— Właśnie, pan Półnos, tylko o heraldyce... — ujął się znów Lenartowicz.
— Panowie tylko dla swojego przekonania macie względy, — a kto inaczej myśli, to byście go radzi ukamienować... A na świecie musi być i tak i tak... i jeszcze inaczej!... — wybuchnęła pani Michałowska i, zachłysnąwszy się łzami, — wybiegła z jadalni.
— Wcale nie myślałem urazić.. A toś dobrodziej, panie akademiku, tego pelikańskiego kłopotu narobił.
— Ja? — Niby ja? — zakrztusił się Lenartowicz, — Jeżeli coś, to nie dlatego... nikomu źle i ten.
Lenartowicz stracił fantazję i obracał nerwowo trzymany widelec, nie bacząc, iż rozmowa potoczyła się teraz innym torem.
Ale gdy cała jadalnia zdawała się wiać ku akademikowi pustką, nudą przygnębiającą, niespodziewanie delikatny profil zjawy odsłonił drugą stronę twarzy, bystre spojrzenie obrzuciło Lenartowicza.
Różane usteczka poruszyły się, ukazując dwurząd ostrych ząbków.
— Pan z Wilna?
— Z Wilna...
— Z uniwersytetu?
— Prosto z filozofji.
— Panowie studenci wszyscy tacy...
— A nie, przepraszam, zapozwoleniem, niewszyscy, niewszyscy...
— Sądzą porywczo i dlatego, że uniwersytet chciałby osłonić młodzież przed zbaczaniem na manowce, że nauki radby patrzeć, że pragnąłby dla akademików stanowisk i że musi karcić brak uszanowania dla władzy...
Lenartowiczowi ceglaste wypieki zapłonęły na twarzy. Chciał zaprzeczyć, chciał argumentami odpowiedzieć, chciał dręczenia przypominać, sądy Nowosilcowa, rozpędzanie co najlepszych studentów, wyprawianie w sołdaty na Kaukaz, męczenie po norach więziennych, — ale nie mógł. Głos cichy, melodyjny czarował go, czarne oczy paliły, jedwabiste pukle zdawały się skradać tuż do jego twarzy.
Panna Joanna żywiej, teraz się ozwała, wuja Pelikana brała wprost w obronę. Młodzież go nie zna, poznać nie umie. Najlepszy człowiek wzięty we dwa ognie. Tutaj rozkazy z góry idące, często bezwzględne, zapalczywe, bo czerpiące swe intencje z tych ciągłych zamętów, niepokojów, tutaj pragnienie łagodzenia rozkazów, prawie że walka z niemi, a tutaj znów bunty, agitacje, obelżywe satyry, tajne związki. Za rektoratu Poczobuta było inaczej, bo i czasy były inne. Lecz cóż z tego rektoratu wynikło? Z pustoty dziecinnych towarzystw, z nieopatrzności, z rozluźnienia, z niedbalstwa strata dla następców... Płoche zabawy w rewolucję zamieniono w donosy, z donosów narodziły się inne przepisy, inne warunki. Ofiary? Czyż nie największą ofiarą jest ten, który na barkach swych dźwiga cały ciężar odpowiedzialności, który musi się akkomodować, który wszak musi czuwać nad utrzymaniem wprost ogniska wiedzy!... Tak, gdyby nie wuj Pelikan, może by już uniwersytet był zamknięty dawno! A kto najgorszy był? Lelewel. — On młodzież burzył, on był jedną z głównych sprężyn wszystkich zamieszek...
Wychowanka rektora Pelikana długo jeszcze tak mówiła.
Lenartowicz słuchał, napawał się jej głosem, jakiemuś oczarowaniu ulegał a obocześnie dławił w sobie cisnące mu się na usta argumenty.
Wypukły, śnieżno biały wykrój pod szyjką mocniej zafalował.
— I pan także jest takim niesprawiedliwcem...
— Ja proszę pani... ależ nigdy w życiu. — zaprotestował z przejęciem Lenartowicz i zaplątał się raptem w napomknieniach i półsłówkach.
Nieznośne skwierczenie dopalających się świec w pająku ocknęło akademika. Obejrzał się, — byli sami przy stole.
Wtem zdało się Lenartowiczowi, jakby ktoś surdynek na kwintę nałożył i rzewną melodję snuł.
— I pan może... może... nie uważa mnie nawet za Polkę...
Młodzieniaszek porwał się i za rączki pannę Joannę chwycił i do ust je tulił, i sumitował się, i bożył, i zaprzysięgać chciał.
Aż smętny, zdławiony dyszkant rozległ się z poza uchylonych, bocznych drzwi.
— Joasiu proszę, już późna godzina...
Rączki panny Michałowskiej musnęły go jeszcze raz po twarzy i zjawa znikła.
Kiedy Michał Lenartowicz w dworku siostry Pelikana tak obfite we wrażenia przeżywał momenty, Emilja na zebraniu, w rozległem domostwie doktorostwa Zakrzewskich, była przedmiotem niezwykłych atencyj.
Nie chciała iść na to przyjęcie, upierała się, lecz kiedy pani Zakrzewska sama i to całą kolasą zajechała, sposobu nie było się wymówić a szczerości nie obrazić.
Zebranie u państwa Zakrzewskich było gwarne, raźne, ostrogami dzwoniące a nawet strojne, choć wolne od wszelkich form. Co starsi panowie w jasnych wystąpili frakach, w fontaziach pięknie na kołnierzach ułożonych, bo co zresztą to kurty mundurowe albo wprost strzeleckie, czamary granatowe lub czarne a i to rzemieniami opasane lub nakrzyżowane. Na tle ciemnych, spokojnych kolorów, tem jaskrawiej, tem barwniej odbijały się pęki całe rozwiewnych, szeleszczących niewieścich szat.
A wszystko co najprzedniejsze w Oszmianie tutaj się zgromadziło i nie tylko, co w Oszmianie, ale bodaj w całym powiecie. Sam pan marszałek Tyszkiewicz i pan podkomorzy oszmiański i co najwięksi statyści i conajzapalczywsi dziedzice i palestra w komplecie i urzędy i sutanny i habity zakonne i miejscowi posesjonaci.
Wszyscy społem a każdy w jakiemś własnem kółeczku, w najbliższej upodobaniu czy sercu gromadce. Tu deliberują, wojackich słuchają powiadań jakiegoś zamaszystego wiarusa, — tu granice Rzeczpospolitej grodzą a nie ustępują Smoleńska, ówdzie rachują wolontarzy, a tuż, zaraz, wartkie sypią się dusery, skrzą się oczy, powłóczyste krzyżują spojrzenia, a dalej niepokój ściga junacką postać syna, rycerskie, butne rysy małżonka.
Ukazanie się hrabianki Emilji całe towarzystwo poruszyło. Ledwie zdołano utrzymać przystojny pozór, ledwie pomiarkowano ciekawość. Stłoczono się dokoła niej, każdy chciał się prezentować, każdy chciał temu osobliwemu dowódcy się napatrzyć.
Zewsząd sypały się komplementy, wartkie apostrofy, zgrabne uprzejmości. Wszystkie sypały się równie potoczyście, niewszystkie z tej samej poczynały się intencji. Emilja wrażliwą swą duszą czuła, rozumiała. Więc jaknajszybciej zasunęła się w róg bocznej komnaty tutaj oddała się w niewolę pannie Lucynie Zakrzewskiej, która w chabrowych muślinach drżała z przejęcia, jak motyl na kwietnym kielichu.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa!... Wypowiedzieć trudno... Wczoraj, kiedy nam pierwszy raz powiadano, nikt uwierzyć nie chciał... Dzisiaj jeszcze, przed chwilą... Juszkiewiczowa mówiła, że to wszystko bajki, bo na rewji naszej była a żadnej niewiasty na koniu nie widziała... Więc to prawda, że panna hrabianka-pułkownik? — Sama nie wiem, jak honorować, że, że już zabiła ze trzech całych moskali? To musiało być bardzo przyjemnie! — Nie wiem co dała bym, gdybym tak mogła... Uch, takiego dużego moskala zakatrupić. A jak pani ładnie w tym mundurze, Boże, jak ładnie!... Czy mogę poprawić pukielka, bo spada na kołnierz? — O już dobrze! I takie hajdawerki chciała bym mieć, okrutnie lubię takie hajdawerki... A gdzie pani nosi pistolet?
Trzpiot-dziewczyna do szczerego pobudziła śmiechu hrabiankę.
— Panna Lucyna, jak widzę, ma doprawdy wojacki temperament.
— Czyż nieprawda? — Dziaduś to samo powiada, tylko mama ani słuchać nie chce a ja bym tak pragnęła, tak pragnęła, A tu trzeba siedzieć w zaciszu i conajwyżej pacierze odmawiać, żeby kogo najbliższego... nie okaleczyli zabardzo...
Rozgwar naraz wzmógł się. Sztab przybył, cały sztab z panem Naczelnikiem.
Lucynka wionęła między dygnitarzy powstańskich.
Do Emilji przysiadła się teraz jakaś zgarbiona staruszka w robronie i białym czepcu. I jęła rozprawiać z ożywieniem, nie szukając ani repliki, ani przytwierdzenia.
— Cała Barska Konfederacja!... No Barska, Barska! — Jakbym widziała raz jeszcze!... O, ten kawaler, jakby nasz podczaszyc... a toć wykapany wojski! Tylko wigoru było więcej... Jak starosta, pan Kopeć, damom się prezentował, jak ruszał posuwisto, jak wąsa motał, — to dzisiaj żaden nie sprosta, nikt nie sprosta. Wielki był to mąż, rycerski, słusznej urody... a panny to aby furkały, jak ptaszęta, taka odeń tęgość szła. I ja furkałam, kto by takiemu nie furknął!...
Staruszka precz rozpowiadała, pogrążając się w przeszłość lepszą, jaśniejszą, bo jej własną młodością młodą.
Emilja trwała bez ruchu. W amfiladzie komnat widziała rozprawiające żywo gromadki wojackie, całe bukiety niewieście, wadzące się ochoczo z wolontarskiemi kurtami, jakieś ciche w kątach szepty starszyzny. Rada by może była do pierwszych, do drugich, do trzecich się przysunąć, a czuła, że nigdzie by nie pasowała wszędy byłaby może tylko zawadą, przeszkodą.
— A Platerów znałam, wszystkich chyba Platerów na świecie! — prawiła tuż w dalszym ciągu staruszka. — Osobliwie pana Kazimierza. Wielki statysta i podróżopis a urodziwy, bardzo urodziwy... Maltański kawaler, szambelan króla Jegomości, starosta, kasztelan... szkoda tylko, że do Targowicy przystał.
Hrabianka drgnęła.
— Tak, tak, do Targowicy przystał, — nie jemu tylko się tak zdarzyło, nie jemu tylko!... A piękny był, bardzo piękny...
W głębi rozległy się dźwięki muzyki. Ktoś skrzypce do klawikordu stroił.
— Hetmańskiego prosimy! — zawołano w tłumie pod drzwiami.
— Prosimy wszyscy, prosimy!
Pierwsze akordy poloneza zerwały się na pobudkę. Zmieszana, rozrzucona ciżba gości rozpadała się na pary.
Przed hrabianką stanął pan podkomorzy Soroka.
— Mościa grafianko, honoru nie odmawiaj starszemu autoramentowi... Polskiego ze mną prowadź, niewieści nasz rycerzu...
— Prowadź, prowadź! — zawtórzyły dokoła głosy.
Pan Podkomorzy wylota kontuszowego w tył odrzucił, białego wąsa musnął i za rączkę ujął hrabiankę.
I sunął pan podkomorzy a jaśniał swem wyniosłem, pogodnem obliczem a postawą, rozmachem młodzi przykład dawał a lekkością wytwornego chodu zdumiewał a przymawiał zręcznie a kunsztownie swej tancerce-żołnierzykowi.
— Wiwat podkomorzy oszmiański!
— Sto lat — sto lat niech nam żyje!
Naraz drzwi od antykamery rozwarły się z głuchym stukotem.
Jakaś mara ponura, zmiętoszona, ociekająca mokrym śniegiem zatoczyła się i zerwała szyk polonezowego węża.
Wszczął się rozgwar, pary się rozpadły, muzyka jęknęła raz jeszcze i umilkła.
— Naczelnik! — Gdzie Naczelnik?
Przeździecki dopadł mary. Krótkie było rozmawianie. Zgiełk pomieszanych głosów wybuchł na chwilę i zapadł w śmiertelną ciszę.
— Szef sztabu Jaźwiński! — Dwa szwadrony natychmiast na Ukropiszki, odprawić rekonesans!...
Jaźwiński wyciągnął się jak struna i wypadł do antykamery, zanim w tropy runęła gromadka młodzieńców.
Przez chwilę jeszcze słychać było oddalający się szybko brzęk ostróg.
Aż nareszcie ochłonięto nieco, uspokojono się.
Co się stało? — Nic właściwie się nie stało. — Alarm, zwykły alarm. — Podobno za Kownopolem nasze pikiety zdjęto. — Trzeba zbadać, sprawdzić. Go to znaczy „zdjęto“? — Toż samo, co usunięto, co rozpędzono, może zabrano do niewoli. Jakiś silniejszy podjazd z Wilna... Zresztą zwykła rzecz. Jaźwiński sam ruszył, wszystko się wyjaśni.
Pomimo tych tak dokładnych a prostych tłumaczeń, niemoc ogarnęła zebranie u państwa Zakrzewskich. I konceptu zabrakło, i wartkiego słowa, nawet roześmiane buzie panienek przestały tchnąć radością życia. Starszyzna jeno mocniej rozprawiała jeszcze, zamieniała szeptem urywane zdania, lecz z tych rozpraw i szeptów czyniła się coraz większa pustka. Goście i conajprzedniejsi niknęli w oczach. Zniknął Naczelnik, zawieruszył się pan marszałek. Gospodarze chcieli zatrzymywać, bodaj do zastawionych stołów na chwilę jedną się przysunąć. Nie było sposobu.
Emilja nie mitrężyła. Wymknęła się do antykamery, kędy jej zwierzchni wisiał kubraczek.
Tu przecież czekała ją niespodziewana przeszkoda. Oto pod kubraczkiem kryla się drobna, skulona posłać w chabrowych muślinach.
— Panna Lucynka? — Co to panience?
Lucynka wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— I nawet się nie pożegnał, nawet słowa nie powiedział....
— Nie powiedział... ale powie jeszcze, panno Lucynko, powie, może od Naczelnika rozkaz otrzymał...
— Pan Naczelnik takiego niegrzecznego rozkazu by nie wydał.
— A nie godzi się na żołnierzyka wyrzekać...
— Na takie jeszcze powietrze poleciał a... człowiek tutaj musi, jakby najgorszy piecuch...
I oto „człowiek“ w chabrowym muślinie wybuchnął jeszcze mocniejszym płaczem.
Pani Zakrzewska nadbiegła z pomocą. Jęła córkę tulić a hrabiankę zatrzymywać. Kolasa będzie, odwozi właśnie Kociełłówny, wraca natychmiast a tu plucha, plucha okrutna.
Emilja nie zważała, okryła się kubraczkiem i pogrążyła w szalejącej śnieżycy.
Ledwie przecież kilkadziesiąt kroków uszła, już żałowała swej porywczości. Wokół ciemń przepastna, wichura kłębami śniegu smagająca, nigdzie światełka, znaku życia a tu labirynt krzyżujących się uliczek. Wolej było usłuchać, kolasy zaczekać, niż błądzić.
Hrabianka przystanęła, aby lepiej rozeznać kierunek, gdy naraz wydało się jej, że ktoś za nią również przystanął. Zaledwie ruszyła naprzód, wytężywszy słuch, podchwyciła wyraźne stąpanie poza sobą. Baczniej się obejrzała, ktoś jakby do opłotków przyległ. Za trzecim razem, hrabianka zawróciła ostro w tył, sięgając do swej, ukrytej w kubraczku, angielskiej kruciczki.
— Kto tutaj?
Wiatr jeno zawył przeciągłej, bluzgając kłębem mokrego śniegu.
Emilja postąpiła jeszcze kilka kroków. Bystry jej wzrok nie zawiódł.
— Odezwij się sam!
Czarna plama oderwała się zwolna od opłotków.
— Stęgwiłło. — mruknął przytłumiony głos.
— Pan Stęgwiłło? Tutaj?...
— Aby tak... właśnie... zdarzyło się... Na prawo trzeba...
W ciemni rozległ się łopot kopyt końskich.
— Alarm nadszedł od Kownopola. Wysłano silny podjazd.
— Już drugi. Z pierwszym poszedł Stelnicki... Ubito dwie pikiety na drodze do Wilna. Rutkowski ze strzelcami puszczowemi został wysłany na trakt ku Wołożynowi, bo i od strony Mińska mają nadchodzić.
— Czy nasi wiedzą?
— Buchowicz zebrał się na kwatery do naszej piechoty. Godaczewski jest przy kawalerji.
W bocznej uliczce zaturkotały ze skrzekiem jakieś wasągi.
— Jeszcze ciągną powstańcy...
— Bodaj że wyciągają, alarm już chodzi po mieście.
— Powiadasz waćpan?
— Jakto bywa, wynoszą się już niektórzy. Byle zwierzak a i to poczuje...
Ranek dnia czternastego kwietnia w ciszy i ukojeniu zeszedł Oszmianie.
Ludzie ochłonęli po nocnym popłochu. Po śnieżycy ani śladu nie zostało. Nawet słonko przesuwało się tuż za lekkiemi chmurkami. Wolontarscy trębacze zagrali, jako co dnia, raźną pobudkę, jako co dnia zawtórzyły im basy dzwonów kościelnych, jako co dnia tłum ludu gromadził się przed ołtarzem, na rynku, jako co dnia ksiądz Jasiński kazał, gromił a porywał serca, jako co dnia powstańskie oddziały musztrą się krzepiły.
Z początku przy kwaterze sztabu zbierały się gromadki, ten i ów docierał do wnętrza, lecz i tam panowała cisza.
Nie było wiadomości.
Wreszcie w sztabie zebrała się na powszednią deliberację Rada Wojenna.
Całkowity więc ład wrócił. Kominy buchnęły kłębami dymu. Gospodarcza rozpoczęła się krętanina, bo to i południe było za pasem a zadość zeszło na mitrędze.
Wtem, w głębi ulicy, wiodącej na trakt Wileński, ukazał się pochylony na koniu jeździec. Junak kawalerzysta. Młodzieniaszek, snadź swą fantazją niewczesną się popisujący, bo ledwie podwakroć dzieciaków nie stratował, ledwie na brykę nie wpadł, ledwie się na płot nie nadział.
Junak nie zważał, cwałem runął na rynek i przed kwaterą sztabu dopiero konia osadził z takim impetem, że aż skry z pod kopyt prysły, że koń aż się zatoczył.
Dwu służbowych rzuciło się do junaka.
— Moskale idą! — zachrypiał zdławiony głos.
Lecz zanim sztab ogarnął nowinę, już od Oszmiany zleciał, jak wicher, cały szwadron, wyprawionego podjazdu, z szefem Jaźwińskim, na czele.
— Moskale! — zawołano mocniej pod sztabem.
— Moskale! — powtórzył rynek.
— Do broni! — huknęły głosy.
— Idą! — już idą! — brzmiały echa, ogarniając najdalsze uliczki.
Wszczął się zamęt, popłoch a z nim gwałtowne, gorączkowe rozkazy.
Załomotały tarabany, zagrały trąbki, zawtórzyły dzwony.
Zaalarmowano równocześnie wszystkie postoje, wszystkie kwatery.
Mieszkańcy wylegli na ulice. Jakieś wozy rwały gwałtownie, jakieś pojazdy ruszały z kopyta po przez tłumy.
Okrzyki, nawoływania, szczęk, tupot kopyt końskich łączyły się z ponurym poszmerem odmawianych u ołtarza modlitw, z wybuchami lamentu.
A dopiero, kiedy pan Porfiry Ważyński zdołał swoich strzelców konnych sformować i ruszył ostrego kłusa trójkami na Trakt Wileński, jakoś i serca i ducha przybyło.
Tuż za Ważyńskim cała wyhynęła kawalerja powstańska a za nią dopiero zaczęła iść piechota pod Tyszkiewiczem i Vietinghoffem.
Takim przytem ci bojownicy świętej sprawy gorzeli zapałem, taka od nich szła dzielność a zawziętość taka, że najpłochliwsi, nawet tacy, którzy już widzieli całe dywizje rosyjskie, wkraczające do Oszmiany, nawet tacy czegoś zadufania nabrali.
Hrabianka Emilja, na pierwszy odgłos alarmu porwała się zwoływać kwaterującą z nią razem starszyznę. Lecz w dworku nie było nikogo. Półnos z Desztrungiem poszli byli rozmawiać się w sztabie, dopominać ostatecznych dyspozycyj. Stęgwiłło gdzieś się zawieruszył. Tymczasem alarm szedł coraz mocniejszy, szarpał szybami, wdzierał się do każdego zakątka dworku.
Trzeba było w tej chwili wydać rozkazy oddziałowi a tu wszyscy rozproszeni. Każdy moment wydłużał się na godziny.
Emilja gotowa do drogi wybiegła do antykamery, aby szukać jakiejś wskazówki, objaśnienia, bodaj by na ulicy.
W antykamerze ukazała się jej, mocniej niż zazwyczaj skrzywiona twarz pani Michałowskiej.
— Ach, pani także wyjeżdża? Bo to wszyscy już wyjeżdżają.
Hrabianka przeszyła panią Michałowską ostrem spojrzeniem.
— Może mi pani powiedzieć, co się dzieje?
— Nic osobliwego. Korpus rosyjski nadchodzi z Wilna. Moja Wojciechowa właśnie powróciła z miasta z nowiną. Stało się to, co się stać musiało... co każdy rozsądny człowiek...
Emilja rzuciła na stół dwa dukaty.
— Tu, proszę, za jej gościnę...
— Za pozwoleniem, proszę to zachować dla kogo innego... mnie nic się nie należy...
— Więc daj je pani rannym moskalom! — odparła ze wzburzeniem hrabianka i wybiegła z domostwa.
Ledwie tu ochłonęła, gdy oddziałek kawalerji stanął przed podjazdem.
Panowie Stęgwiłło i Godaczewski z plutonem strzelców imbrodzkich i luzakami meldowali się Emilji.
Wiadomości były niejasne. Podjazd wrócił, zwiastując zbliżanie się kolumny rosyjskiej. Naczelnik ruszył już naprzeciw, aby jej godne sprawić powitanie. Buchowicz wyciągnął, połączywszy się z piechotą. Nie mógł inaczej. Dali mu rozkaz. Przykładu złego dać nie mógł. Jeden pluton strzelców udało się z trudem oddzielić i oto jest. Reszta konnych poszła z Tyszkiewiczem. Akademicy poszli również z Tyszkiewiczem. Razem tutaj będzie trzydzieści pięć koni. Na pierwszej zbiórce formacja się wyklaruje.
W tem nadbiegł Półnos, był zziajany, pot kroplisty spływał mu z czoła a twarz miał siną, nawet czerwony, guzowaty nochal mu pobielał.
— Co w sztabie? Są rozkazy?
Półnos tchnął raz i drugi.
— Idzie psiapara, idzie, znów idzie!...
— Kto? Co? powiadaj pan...
— Werculin!
— Jaki Werculin?
Szlachcic telszewski łysnął złem spojrzeniem w stronę hrabianki, ale się zreflektował i głowę pochylił.
— Ten sam, ten sam, — który by już wisiał w Jeziorosach, gdyby nie zbyteczna łaskawość... Tysiąc cały moskali prowadzi..
— Jakie są rozkazy?
— Wszyscy na drogę do Wilna!... Niechże tylko po raz drugi w łapy mi nie wpadnie...
Docłapał się nareszcie kulejący ciągle Desztrung.
Stęgwiłło pobiegł z dwoma strzelcami manatki ubogie zbierać, a do siodeł je troczyć.
Hrabianka wskoczyła na konia. Oddział ruszył. Dworek pożegnał go tem samem milczeniem, którem był witał.
Emilja rozumiała, iż należało teraz conajprędzej dopaść kawalerji powstańskiej i z nią się połączyć. Zadanie na pozór proste, a trudne do wykonania. Uliczki Oszmiany zatarasowane były wozami, pojazdami tak, że wiele trzeba było czasu zmitrężyć, aby się na drogę wydostać. Kiedy zaś na trakt się wydobyto, znów zaczęto napotykać już całe łańcuchy zaprzęgów wszelakich, zdążających ku Oszmianie a dalej znów całe zastępy maszerującej piechoty powstańskiej. Bokami zaś drogi przemykać się było niepodobieństwem prawie, bo albo poszycie leśne mocno do niej przylegało albo grzązkie ugory.
Lecz bodaj najgłówniejszą przyczyną trudności dogonienia kawalerji była ona sama. Bo parła naprzód z takim impetem, jakby w pościgu szła. Sam Naczelnik aż się tem trapił a zatrzymać rozmachu nie mógł. Strzelcy konni, ułani rwali naprzód,
Dopiero podjazd kapitana Stelnickiego, wracający z równym pośpiechem od strony Kamiennegołogu, zmusił kawalerję pana Ważyńskiego do zatrzymania a dalej już i zapały ułańskie pohamował.
Moskale byli już w Krzyżówce!!
Przeździecki zdołał nareszcie rozkazami okiełzłać wolontarskie uniesienie.
Kawalerję cofnięto do Kownopola i tam zarządzono zbiórkę, naradzając się, jak szyk sprawić bitewny a jakie powitanie rosjanom zgotować.
Stelnioki miał dokładny wywiad. Dziesięciu kozaków zagarnął. Niewiele od nich wydostał, bo jakiejś mongolskiej byli urody, przekręcali aby z rosyjska. Ale dostał za to waszeci z pod samej Krzyżówki, który przed podjazdem umykał. Waszeć na własne oczy oglądał. Piechoty grenadjerskiej lepiej może niż pułk, kozaków chmara i artylerja. Dowodzi Werculin.
Lecz kiedy już o zmierzchu wyznaczono pozycje a zabierano się do ich obsadzenia, nadeszła nowa wiadomość i to groźna. Werculin już przez szpiegów dowiedział się o Kownopolu i zamierza obejść pozycję, Czarnym Traktem zaatakować tyły i zepchnąć ich ku Wilnu w objęcia niewątpliwie gotowych do wymarszu wojsk garnizonu.
Niebezpieczeństwo było zbyt oczywistem, aby je można było lekceważyć.
Padły nowe rozkazy.
Powstańcy wyciągają w tej chwili z powrotem do Ukropiszek i do Oszmiany. Arjergardę niech tworzy Stelnicki, którego szwadron i tak potrzebuje wypoczynku, razem z czterdziestu strzelcami.
Wybrano strzelców owsiejowskich z Buchowiczem, jako już ostrzelanych, pozwolono zostać i akademikom.
Rozkazy te kryły nadto jeden szczegół więcej, narazie wiadomy jedynie sztabowi i członkom Rady Wojennej.
Szczegół ten mówił, iż powstańcy mają nietylko dojść do Oszmiany, nietylko cofnąć się do Oszmiany, ale i za Oszmianę... bo pozycja w Oszmianie była niemożliwą do obrony.
Pagórkowata okolica była raczej doskonałym schronem dla atakującego niż tarczą dla obrońcy. Brak sztucznych umocnień, miasto rozrzucone śród sadów, pozwijane w całe kłęby uliczek, wypełnione po brzegi ludem. Wszystko to odbierało Oszmianie zalety pozycyjne. A ponadto wzgląd właśnie na to ludzkie mrowie! Lepiej było wyciągnąć za Żuprany, pod Wiszniew, na mokradła nieprzyjaciela wyprowadzić, pod Świrskie Jezioro go zawlec i tam rozprawiać się z nim, jak należy. Bitwa pod miastem mogła by w mieście się skończyć. Szkoda luda cichego, miasta szkoda, Oszmiany szkoda!
Hrabianka Emilja dopiero w Kownopolu zdołała dosięgnąć kawalerji, sztabu i Naczelnika.
Gdy wszakże po krótkim postoju, nakazano odwrót, do Ukropiszek, napotkała strzelców Buchowicza, mających pozostawać w arjergardzie ze Stelnickim. W powrotnym marszu i tak piechota nadawała tempo pochodowe. Zresztą i teraz żadnej dla swego plutonu konnego nie otrzymała dyspozycji. Więc pozostała z arjegardą.
Kapitan Stelnicki ani, idący z nim razem, porucznik Birula, ani się zdziwili, poczytali pluton za część naddźwiniaków i doszli nawet z panem Godaczewskim do komitywy.
O północy, kiedy wysunięty daleko patrol wrócił z zapowiedzią o zbliżaniu się nieprzyjaciela, ruszono strzelców owsiejowskich do Ukropiszek i tam ukryto ich w zagajniku, na górce, za mostem. Kawalerja zaś postępowała zwolna, mając za sobą czujne a cofające się jeszcze wolniej wedety.
W Ukropiszkach Stelnicki spieszył część swego szwadronu i owsiejowoom ich dodał. Resztę jazdy ustawił po bokach.
Szarzało już kiedy ostatni wedeta wpadł galopem na most. Tuż za nim, niby z kłębiącej się mgły, wyrósł nagle rozpędzony podjazd rosyjski.
Już podjazd z jakiemś ponurym skowykiem miał zmiażdżyć uciekającego wedetę, gdy naraz gruchnęły bokami dwururki.
Podjazd zbełtał się, zaszamotał i zawrócił, pozostawiając przed mostem kłębiącą się masę ludzi i koni. Dwururki jeszcze za podjazdem sypnęły kilkakroć, jeszcze przyczyniły ubytku, aż wyskoczyły ku kłębiącej się masie.
Jacyś zapamiętalcy śmignęli ostrzami swych krótkich pałaszy, lecz ich uśmierzono.
Połów był znaczny. Kilka małych ale jurnych koników, lanc kilkanaście i samopałów, reszty nie brano, aby się nie obciążać, — a natomiast chwycono jednego i to tęgiego jeńca, bo młodego lejtenanta, który ten podjazd prowadził.
Z pod karczmy ukropiskiej nawalone, pęki słomy zasadzono pod most i skrzesano ognia.
Most stanął w płomieniach.
Stelnicki nakazał strzelcom owsie jowskim wymarsz do Oszmiany a sam zabrał się do lejtenanta.
Krótkie było rozmawianie. Lejtenant ani próbował kryć tajemnicy, a narażać się na przykrości.
Kto nadchodzi? — Pułkownik Werculin nadchodzi z Wilna. Znaczny dowódzca, za swe bohaterstwo mianowany pułkownikiem. Werculin nadchodził a z nim idzie pięć bataljonów piechoty grenadjerskiej, pięciuset kabardyńców i sześć armat, a tam wozy z amunicją i prowiant, nawet lazarety. Cztery armaty polowe i dwie pozycyjne. Bataljony niepełne, bo rozgoń teraz w Wilnie, ale tysiąc karabinów jest, za nie lejtenant swem „czestnem“ słowem ręczy, jak dobrze wszystkim panom Polakom życzy. Razem tysiąc pięćset ludzi, no i kanonierzy jeszcze i koniuchy i sztab. Prawda i sztab jest przy Werculinie. Można jeszcze dwieście dodać i nie omylić się. Wszystko szczera, chrześcijańska prawda. I w godzinie śmierci nikt by lepszej prawdy od lejtenanta nie powiedział. Zresztą byle mógł pod mundur sięgnąć to tam jest rozkaz pochodowy. Niech panowie sami poczytają...
Stelnicki zbandażował lejtenantowi krwawiącą nogę, posadził na chwyconego konia i wyprawił z dwoma strzelcami do Naczelnika. A sam cofał się teraz powoli ku miastu. Pozostawione przy palącym się moście czaty miały mu raportować o zbliżaniu się nieprzyjaciela do Ukropiszek.
Podszedłszy do Oszmiany, Stelnicki zatrzymał się, aby wyczekać na powrót czatów. Tu wszakże nadjechał adjutant Naczelnika z rozkazami.
Arjergarda ma ruszać na drogę do Żupran. Wszystkie oddziały już wyciągnęły z Oszmiany. Zienkowicz powrócił z Polan, Rosjanie zaniechali okrążenia. Rutkowski nadciąga z pod Wołożyna, od strony Mińska cisza.
Dowódzca arjergardy powstańskiej wyprawił coprędzej porucznika Birulę, aby czaty z pod mostu ściągnął. Akademikom kazał brać się wprost na Żuprany. A sam ze szwadronem, plutonem hrabianki i strzelcami owsiejowskimi odbywał krótki popas, gotując się do wymarszu za Oszmianę.
Akademicy ruszyli szparko ku Oszmianie, pomimo zmęczenia marszami i kontrmarszami. Najżwawiej jednak bodaj ruszył młody akademików dowódzca, pan Michał Lenartowicz. Co więcej, zaledwie do pierwszych dworków dotarto, poszeptał czegoś z Waszkiewiczem a sam nagle dał susa w boczną dróżkę i znikł między zabudowaniami.
Nasrożył się Tecław, przymówił Machwitz, — lecz Waszklewicz uspokoił.
Poszedł, wróci, dogoni, mantelzaczek zostawił na kwaterze.
A cenny snadź to był mantelzaczek, bo pan Michał sadził przez opłotki, pędził, ani bacząc, co się wokół dzieje. Kiedy nareszcie dopadł drzwi dworku pani Michałowskiej, wówczas zaledwie tchnął głębiej, otarł pot z czoła i zapukał.
Otwarła sługa. Lenartowicz coś zagadał, wetknął rubla srebrnego w czerwoną, mięsistą rękę i pobiegł do zajmowanej komnatki, tam poprawił czupryny, wodą się odświeżył i, chwyciwszy zawiniątko, wysunął się do antykamery.
Tutaj już od bocznego korytarza zaszeleściały falbanki. O kilka kroków przed nim stanęła zjawa pelikańska.
Lenartowicz zajrzał w oczy przepastne i skonfundował się. Miał tyle do powiedzenia. Tak sobie wszystko pięknie ułożył a tu odbiegła go cala moc wysłowienia.
— Przyszedłem, aby podziękować... bardzo gorąco podziękować...
Panna Joanna odrzuciła promień niesforny swych czarnych, jedwabistych splotów.
— Bardzo pan grzeczny, pan jeden... Pan odjeżdża? Szkoda, że pan odjeżdża. — zadzwonił melodyjny głosik.
— Muszę, panno Joanno, muszę...
Lśniące usteczka panny Michałowskiej wygięła melancholja.
— Szkoda, że pan musi!...
— Nigdy nie zapomnę!...
— I ja nie zapomnę.
Lenartowicz porwał ręce panny Joanny i do ust je przytulił. Nie broniła się, nie wyrywała, jeno główkę w tył odrzuciła, jakby do całunku się składała.
Akademik rozgorzał. Przysięgami rzucił, zaklęciami. Pierścioneczek, co po babce miał, na paluszek nałożył a wreszcie przypiął się zdradziecko do rozchylonych ustek i do uszka pod drżący na muszelce kolczyk się dorwał.
Panna Joanna zaś jeno słaniała się, jeno pierś jej falowała, jeno zapuszczone powieki poczerniały jej nagle a drobne paluszki skubały kurczowo kurtę strzelecką akademika.
Drzwi boczne zaskrzeczały natrętnie.
Lenartowicz oderwał się, zatoczył i rzucił do drzwi.
W chwili, kiedy pan Michał biegł doganiać swych kolegów, kapitan Stelnicki doczekał był się powrotu Biruli z czatami.
Moskale byli w Ukropiszkach. Trzech najpierwszych sprzątnięto jeszcze. Zmitrężą przy narzucaniu nowego mostu, lecz rozpięcie niewielkie pozwoli im się w godzinę uporać z grubsza.
Stelnicki gotował się do pochodu, a baczył jeszcze, jakby można przez Oszmianę bokami przejść, aby cofający się ostatni oddział trwogi nie powiększał a stłoczenia uniknął.
Naraz dopadł go „desperat“ Zienkowicza.
— Rozkaz Naczelnika! Rozkaz!
— Jaki rozkaz.
— Arjergarda zarządzi wywiezienie magazynów. Zatrzyma nieprzyjaciela na przedmieściu, aby ułatwić wyprawienie wozów; a cofając się będzie te wozy osłaniała.
Kapitan żachnął się.
— Moskale nadciągają. Mniejsza, ale kto wyprowadza magazyny?
— Arjergarda.
— Gdzież są magazyny? Które magazyny?
„Desperat“ nie miał wskazówki.
Rozkaz był. Nieprzyjaciela zatrzymać, magazyny wywieźć i odeskortować.
Stelnicki usta zaciął. Zrozumiał. Wyciągające oddziały pamiętały o wszystkiem krom o magazynach. Rozkaz był, należało go wykonać.
Pchnął kilkunastu strzelców na badanie magazynów.
Znaleziono. Były, trwały nie tknięte. Na rynku, na Holszańskiej ulicy, przy koszarach inwalidów, przy koszarach Wielkołuckiego pułku i u Dominikanów. Niektóre zapasy stoją już naładowane na wozach, wozów jest dosyć próżnych, tylko koni niema, woźniców niema.
Dowódzca arjergardy przytomność miał. Czterdziestu swych własnych strzelców spieszył, czterdzieści koni odrazu kazał wprzęgać do wozów. A równocześnie obsadzał owsiejowcami pierwsze domki przedmieścia, uszczuplony swój szwadron krył na załomie pierwszej ulicy.
Z magazynami tymczasem szło upornie. Wytoczono wreszcie pierwsze dziesięć wozów, ładowano już drugie dziesięć, lecz zapasy były znaczne. Koni było za mało. Od Ukropiszek natomiast zbliżała się, toczyła się drogą ciemna plama. Ostatnia wedeta strzałem witała już nadchodzących moskali.
W momencie tej nowej turbacji Stelnickiego, wyjechała z szeregu hrabianka Emilja.
— Kapitanie, pozwól mój pluton do wozów.
— Doskonale. Nawet tam żwawiej mu będzie. My, tutaj, ze dwie godziny jeszcze wytrzymamy... proszę, baczyć na czas... Ile koni? — Trzydzieści pięć. Pośpieszaj ciel
Emilja ze swym plutonem mszyła naprzełaj ulicami do koszar inwalidzkich, kędy jeszcze magazynów nie tknięto. Zastano tam istotnie kilka wozów już wyładowanych i kilkanaście bryk i wasągów. Zabrano się żywo do pracy. Pan Godaczewski, Stęgwiłło, Półnos nawet Desztrung szli o lepsze ze strzelcami imbrodzkimi. Zadanie było ciężkie. Magazyn był zawalony całemi stosami rozmaitego żelastwa wojskowego, belami jakichś materjałów, skrzynkami, wypełnionemi ciężarami. Czasu na przebieranie, na sortowanie nie było. Brano nagwałt co najbliższe, zwłaszcza, że dostęp do dalszych zapasów był zabarykadowany towarami, które już rozpoczęto układać na wozach.
Uporano się wreszcie ze sprzężajem pierwszych kilku wozów, łatając postronki a z rupiecia wszelakiego sztukując przygodne szleje. Zdołano nawet te wozy pchnąć na drogę ku Żupranom.
Kiedy jednak dźwigano zapasy do następnej partji wozów, rozległ się huk strzału armatniego.
Owsiejowcy się stropili, bo tuż za pierwszym strzałem rozległ się drugi i trzeci.
Hrabianka skinęła. Stęgwiłło z Godaczewskim i Desztrungiem wpadli między strzelców. Praca zawrzała teraz z podwójną energją.
Emilja wyprawiła na wedetę Półnosa, aby patrzył, czyli od Traktu Wileńskiego nie zacznie się odwrót arjergardy a sama wspięła się po belach, po żelastwie, po skrzynkach, w głąb magazynu, rozpatrując zapasy, jakby czegoś szukając.
Armaty rozhulały się już na dobre. Raz za razem wypełniały powietrze przeraźliwym łomotem, poprzedzając go niekiedy głuchym, ostrym trzaskiem.
Rosjanie bombardowali Oszmianę.
Kule szły jedna za drugą, w miarowych odstępach, rwały dworki, wyżerały w kamieniczkach ponure otwory, ludzkiej już szukając miazgi. Z rozsypisk, ze złomów, z walących się zabudowań już pierwsze dźwigały się dymy, już języki ognia lizały zęby gontów i poszycia strzech.
Desztrung tymczasem cztery następne wozy sprawił i poprowadził. Hrabianka, zasunięta w głębi szopy, wspinając się po całych górach wojskowego prowiantu, precz szukała. Szukała tegoć, co powstańskiej sztuki najgłówniejszą było treścią, najważniejszą potrzebą, szukała amunicji. Wozami ruszyły już smary, żelastwo, postronki, sukno, buty nawet, strzelb pęki, lecz wciąż nie było widać tego, co żołnierza trzyma w szeregu, co wroga odpędza, co daje zwycięstwo.
Aż hen, w głębi, pod ścianą olbrzymiej szopy, pod zawałami tłumoków, der końskich, starych kulbak, wykryła Emilja małą, podługowatą skrzynkę.
Zakrzyknęła na strzelców. Gromada wdarła się na góry towarów. Ustawiono się łańcuchem. Emilja w głębi sama zanurzała się w dolny pokład, sama wyciągała skrzynki i podawała je najbliższemu.
Armaty wyły zajadle, jakby do inwalidzkiego dobierały się magazynu, bo łoskot i trzask rozlegał się w pobliżu, — napełniał powietrze dymem, niósł chmury pyłu. Konie strzeleckie armatniej mowy niezwyczajne, wspinały się, szarpały. Robota trwała zajadła, gorączkowa. Trwała przecież krótko, bo oto naraz ręce hrabianki opadły bezwładnie. Skrzynek więcej nie było. Ledwie półtora woza drogocennego znalazło się ciężaru.
Lecz nie zdołano już zastanowić się, co by jeszcze najkonieczniejszego przybrać, kiedy nadbiegł Półnos.
Moskale już byli w ulicach Oszmiany.
Jeszcze siedem wozów było gotowych. Sześć koni tylko pozostało dla plutonu.
Ruszono natychmiast w bok, na główną ulicę, do żuprańskiej drogi. Tu już trzaskały dwururki strzeleckie. Szwadron arjergardy cofał się w nieładzie.
Armaty nagle umilkły. Przez chwilę słychać było zgiełk potyczki aż tu huknęła salwa karabinowa.
Wozy wlokły się naprzód, toczyły ze zgrzytem, rwaniem się zestrachanych koni. Zabłąkane kule wypryskiwały z rykoszetu ziomkami kamieni i grudy.
Emilja ze strzelcami ochraniała tyły konwoju. Stelnicki był za wozami. Już kilkunastu wolontarzy nie zdołało strzymać wierzchowców i pomknęło naprzód, ku Żupranom, już z głębi ulicy nadchodził ryk ponury żołdactwa, już jakiś brudnobury jeździec rzucił się ku Stelnickiemu i runął z koniem podcięty celnym strzałem.
Wozom i konwojowi groził atak.
Hrabianka zeskoczyła z konia. Imbrodzkich sformowała i zagrodziła ulicę. Łotwa puszczowa, chłopy na schwał, jeno lewego oka lepiej zmrużyli. Stelnicki poszedł za ich przykładem. Dwa plutony na piechotę zamienił. Resztę z luzakami do wozów wyprawił.
W głębi ulicy łysnęły piki kozackie. Brudnobura ciżba zawyła i skoczyła do ataku, lecz, przyjęta ostrym a celnym ogniem, rozpadła się i stanęła w miejscu.
Dalej cofnięto się z wozami, zyskano chwilę spocznienia. Gdy mijano przecież skrzyżowanie ulic, Emilja wsunęła w ramiona skrzyżowania owsiejowskich. Stelnicki zaś w głąb pośpieszał.
Nie czekano długo, bo oto brudnobura ciżba ochłonęła, sformowała się, i rozpuszczając kudłate konie, rzuciła się w szalonej szarży na obrońców konwoju.
Stelnicki sypnął raz i drugi mocnym ogniem, rozpęd kozactwa był przecież tak zapamiętały, iż stratował własnych padłych a szedł razem z końmi bez jeźdźców.
Zdawało się, że już nic tego pędu nie strzyma, bo już mijają skrzyżowanie, — gdy naraz trzasnęły dwururki łotewskie i wżarły się od boku. Stelnicki poprawił a przygrzał od przodu. Szarża skłębiła się. Kozacy cofnęli się. Zgaszono resztki i zaczęto uchodzić szybciej.
Wozy dosięgnęły przedmieścia, dobyły się na drogę i znikły w pagórkowatym zagajniku. Były ocalone. Pościg ustał.
Emilja z trudem dosiadła swego angleza. Ręce jej drżały, ziąb wskroś przechodził, krople zimnego potu rysowały na jej zapadłem, osmalonem obliczu białe bruzdy.
Stelnicki wlókł się tuż przy hrabiance. Dyszał ciężko, ręka mu krwawiła.
Birula przysunął się do Stelnickiego.
— Kapitanie, możeby wytchnienia dać... Patrz, ledwie się na nogach mogą utrzymać... Czterdzieści godzin rozgonu... rannych gromada...
— Ani myśli, — zachrypiał Stelnicki, — najkrótszego zatrzymania wystarczy, aby legli i tak zostali. Ładunków brak, byle patrol nas wytnie.
— Mamy amunicję na wozach!
— Proch tylko bez ołowiu, — ozwała się z trudem hrabianka. — W lasy musimy, w ostępy, jak najbliżej tamtych...
Kapitan rozwarł szeroko swe krwią nabiegłe oczy.
— Ach to pani, pani... Zdumiewam się, pojąć nie mogę a korzę się...
Od Oszmiany huknęła znów salwa karabinowa a za nią trzaskała jakaś bezładna tyraljerka.
Emilja zdarła konia. Byli na wzgórzu. Hen, po przez rzadki zagajnik, widać było kłębiącą dymami Oszmianę.
— Jakby bitwa jeszcze.
— Może zaskoczyli kogo. Nasi są wszyscy, prócz tych, którzy legli.
Zagajnik mrokiem pierwszym spłynął, oparami jął się otulać przed nocą. Arjergarda posuwała się ociężale. Ciemń zapadała coraz mocniejsza.
Nagle światłość podniebieska drogę leśną czerwonym rozwidniła blaskiem.
Pochód stanął bez komendy.
— Oszmiana. — zachrypiał rozpaczliwie jakiś głos.
— Oszmiana. — Oszmiana. — powtórzyło echo boru.
Oczy powstańców zaparły się na obłokach a poglądały ku zachodowi, kędy rozpalała się wielka, krwawa rana.
I pięście strzeleckie zacisnęły się kurczowo na pustych ładownicach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.