Emilja Plater/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Zjazd był w Siesikach, u imć pana Dominika Dowgiałły, niepojęty, niesłychany. Toć że ledwie dziesięć dni upłynęło od krwawej bitwy pod Przystowianami, toć, w pobliskim Wiłkomierzu, okrutny Werculin siedział, ze znaczną siłą, a raz za razem wyprawy czynił w okolice, a za byle ślad rebelji armatami strzechy miażdżył, w dyby brał, palił i wieszał. A tu, w Siesikach, od świtu do nocy, zamek aż dudni od zgiełku, pojazd za pojazdem, strzelec za strzelcem, kawalkata za kawalkatą, foryś za forysiem zbrojno, buńczuczno, chwacko. W zamku radzą, piją, piszą, spierają się, czytają depesze, koncypują odpowiedzi, a huczą tak zajadle, jakby to były one czasy, kiedy Dowmont, książę na Ucianie, w puszczy siesickiej z drużyną łowy odprawiał.
Stary bramowy siesicki, co pilnie baczył, komu do podjazdu wolno, a kogo należy przed wrotami osadzić i na piechotę puścić, a kogo zgoła do cywuna odesłać, jako niegodnego oglądania pańskiego oblicza — teraz wszelką kalkulację stracił. A na zapytanie, kto bawi na zamku, jeno ręką machał i mruczał z mazurska, bo z pod Warszawy był rodem:
— Wszyćkie najwiękse się zlecieli: Końce, Wysenhofy, Kołyski, Piełuchy, Gasztowcie, Kublickie, Przezdzieckie, Kurminy, Platery, same jednorały! Będzie wolność i ju!
Lecz kiedy zamek siesicki z całem zadufaniem wierzeje otworem trzymał, w pobliskim jarze skopiskim, w Dowmontyszkach, snuły się patrole „gerylasów“ Medarta Kończy, biwakowały gromady strzelców, a nawet grały szkarłatne płaszcze poddziśnieńskiej „Złotej chorągwi“.
Tymczasem, trwający od dni kilku, zjazd w Siesikach miał nielada rację. Oto, po bitwie przystowiańskiej sfederowane pod Załuskim oddziały jęły domagać się wrócenia do własnych powiatów i działania w pojedynkę, wystawiając słusznie niebezpieczeństwo skupienia siedmiotysięcznej armji powstańskiej. Na ten koniec wiłkomierzanie postanowili własnego mieć naczelnika i juści nie kogo innego, jeno Medarda Kończę z Łukiny, jako tego, który od początku był duszą wiłkomierzan. Lecz imć pana Medarda nie było, gdyż, po rozprawie podwileńskiej, ranny w przedramię, musiał do Łukiny wracać i tam pomocy chirurga szukać. Uradzono tedy deputację doń wyprawić. Ruszył więc Kołyszko a z nim hrabianka Platerówna, którą tem chętniej Leon Potocki przedstawił, że przez nią można było trafić do Dominika Dowgiałły, sąsiada Kończy, familjanta i najmilszego przyjaciela. Emilja podjęła się misji, i dla zobaczenia się z rodzonymi, i dla oporządzenia swych wojackich potrzeb, które jej się złachmaniły, i jeszcze dla uwolnienia się od Marysi Raszanowiczówny, która znów, choć wykryła płeć swego towarzysza, nie zaniechała swych groźnych zwierzeń. Hrabianka zaś, mimo okazywanej jej przez Marysię powolności, nie chciała, czy nie miała odwagi, zdradzać swego imienia prawdziwego. Więc i z tej przyczyny misja do Siesik wypadła hrabiance w samą porę — boć i tak jeno cudem zdołała utrzymać Raszanowiczównę w niepewności.
Według układu z Kołyszką, on zawrócił do Łukiny, a Emilja do Siesik.
W domu pana Dowgiałły powitały hrabiankę nietylko łzy radości, nietylko ramiona otwarte, nietylko całunki i dla jej poczerniałej na słońcu i wietrze twarzyczki i dla jej zgrubiałych, poszamerowamych rączek, nietylko krocie pytań, westchnień, okrzyków — ale i nowiny... Nowiny smutne, bolesne, niedolą brzemienne...
Tak, tak, Imbrody legły w gruzy. Marynia Mohlówna z bratem i jego drobiazgiem z życiem ledwie uszła do Antuzowa, do Gasparów. W Dusiatach kamień nie został na kamieniu. Rakiszki, Porakiszki, Dowgiele, Sołoki... Zgroza wspomnieć... Morykoni, dziedzic Sół, magnat nad magnaty, tuła się na sędziwe lata w Puszczy Świadoskiej... Co w Antuzowie?... Żyją pod grozą jutra. Kabłukow przechodził z dywizją, ale nie pozwolił tknąć pałacu. Wspomniał na dawną gościnę może. Litwinow dotąd omija Antuzowa. Ten najgorszy. On i Werculin. Z Liksny wszystkie zapasy wybrano do Dyneburga. Lud głodem przymiera na przednówku. Ba, i nowego nie będzie, bo nie będzie komu zebrać. W Szlosbergu połowę ludzi wytrzebiła zaraza. U Michałów to, co wszędzie — pan Kazimierz poszedł... Strach wypomnieć wszystko. Toć od Krzysztofa Platera, który, w Krzemieńcu, na oficera awansował — takoż wiadomości bolesne. Co tam się stało trudno dociec. Eh, a bodaj że wcale nie trudno. Zdegradowano Krzyszka na żołnierza i na Kaukaz wysłano. Odtąd ani słychu...
Nowiny te przygnębiły hrabiankę, bo równocześnie zagrały w niej wszystkiemi wspomnieniami, całem życiem, któremu się wydarła.
Dopiero przybycie nagłe Kołyszki z Łukiny ocknęło zamek siesicki. Kołyszko zjechał sam do Dowgiałły, po ratunek na Kończę. Kończą bowiem ani słuchać nie chciał o naczelnictwie wiłkomierskiem. Co gorsze, zapowiedział, iż z gerylasami swymi ruszy pod Staniewicza, aby swem imieniem poswarków nie przyczyniać.
Pan Dowgiałło wezwał do siebie Kończę, na naradę. Przybył Kończą, ale precz upierał się, że Załuskiemu nie godzi się tego czynić i nie dawał sobie wyłożyć, jako sam Załuski wolał na upickiem dowództwie poprzestać.
Z tego uporu ruszyły pisania zrozpaczonego Kołyszki do Potockiego, Izenszmidta, Przeciszewskiego. Zaczem przybycie nowej deputacji i znów upór nieubłagany, a taki, że obocześnie jeno pana Medarda w ramiona brać, a ściskać za tyle poczciwe myślenie.
Rada w radę, wysłano gońca do samego Załuskiego, by on się ozwał. Goniec atoli miał świat drogi, bo Załuski do Rosień był się cofnął na spotkanie się ze Staniewiczem, naradzenie i odebranie odeń zapasu amunicji.
Tymczasem, kiedy w Siesikach wyglądano Załuskiego, a Kończę trzymano w oblężeniu, spadł, niby grom, Cezary Plater z Kurminem i co główne, gotowym planem wzięcia we dwa ognie Wiłkomierza i wypędzenia zeń obmierzłego Werculina.
Siesiki aż zadygotały na wieść o przyjeździe tak znakomitych wojaków. Chmary całe szlachty ruszyły zewsząd do Dowgiałłów. A dopieroż kiedy ten i ów bąknął, że i Platerówna przebywa na zamku. Ledwie nastarczyć gościom, ledwie się opędzić babskiej ciekawości.
Teraz już Kończa zmiękł i jeno sztafety od Załuskiego wyglądał; a nawet kiedy trzecia deputacja od wiłkomierzan nadjechała, jął, niby zastępczo, pierwsze wydawać rozkazy.
Ta trzecia jednak deputacja przyniosła Emilji nielada niespodziankę — bo oto do baszty czworokątnej, w której Emilja kryła się przed natrętami, sprowadziła Półnosa z Marysią Raszanowiczówną.
Emilję, na widok gości, dwa sprzeczne ogarnęły uczucia, lecz szlachcic telszewski od proga je pogodził:
— Z Antuzowa! I z tym poćwirkiem, którego od pieluch znam, a który do panny hrabianki z powinną ekskuzą!
Raszanowiczówna porwała Emilję za rękę.
— Zmiłowania proszę!
Hrabianka wzięła ją w objęcia.
— Juści, rodzic Marysin takoż z postrzelonych się rodzi...
— Aby mnie pan nie wstydź, bo już, sama nie wiem...
— Więc nie posądzasz mnie, abym ci Julisia odmówiła?
Półnos machnął ręką filuternie.
— Co nam po Julisiu! Rajecki się znalazł, z pod Kowna, a trafił.
— Uch, pan Półnos także!
— Ja też, aby powiadam, że Rajecki się znalazł.
Hrabianka spojrzała domyślnie na zczerwienioną, hożą twarzyczkę Marysi.
— Więc teraz, kiedy ustała przyczyna wyprawy, należy myśleć o powrocie do swoich, do rodzonych.
— Za nic, nie mogę, ślubowałam sobie... że... panny hrabianki nie opuszczę... i nie opuszczę!
— Król Jagiełło bił krzyżaki, mościa panno!
Hrabianka próbowała odwieść Marysię od tego postanowienia — lecz że Raszanowiczówna upierała się, więc Emilja, narazie, zaniechała nalegań.
Noc cicha, majowa, roziskrzyła swój szafirowy płaszcz nad Siesikami i tchnęła wiewem ukołysanych do snu pól i lasów. Srebrna tarcza księżyca wychyliła się z poza zagajnika i uderzyła w lustrzaną toń jeziora.
Jezioro wtóry firmament w głębi swej rozwarło, gwiazdami ku gwiazdom mrugnęło, księżycem w księżyc spojrzało.
Na ławeczce, pod leszczyną, kędy nad łukiem jeziora, wiła się topolami bramowana droga, siedziały dwie postacie przytulone do siebie, zasłuchane w poszmery zefiru.
— Latami możnaby patrzeć na te cuda i śnić, śnić — ozwał się nieśmiało rozlewny głosik Marysi Raszanowiczówny.
— Masz słuszność, boć jest to noc Halszki — odparła melancholijnie hrabianka. — Ona to, taka majowa, cicha, słodka noc wypomina prastarą legendę... ona, w obliczu majestatu natury, w obliczu jej chwały, ludzkie rozsnuwa żałości. Chcesz tej powieści siesickiej — słuchaj. Tu, na tym zamku, Dowmont władał, rycerz wielki i kneź nad knezie, co od Wejdewuta się wywodził, Dowmont rozmiłował się w Halszce Ościkównie, kneziównie dziewałtowskiej. Halszka nie skłaniała się dla Dowmonta, bo serce jej biło skrycie dla krewniaka, Ościka na Kowarsku. Aleć Dowmont był możnym, był rycerzem nad rycerze... Powleczono Halszkę na gody. Ościka tęsknota żarła... Snuł się od rana do nocy w lasach siesickich, a ilekroć razy Dowmont na łowy wyciągał, pędził nad jezioro, konia puszczał, na łódce, do baszty tej, czworogrannej, podpływał i lutnię stroił. Dowmont dowiedział się o tych schadzkach i zemstę okrutną ułożył. Ościka zaprosił niby na łowy i tam, w uroczysku, okaleczył go srodze, rozpowiadając, iż go niedźwiedź rozszarpał... Halszkę zaś zamierzał zamurować w baszcie, lecz ta, dowiedziawszy się o śmierci umiłowanego, rzuciła się z baszty do jeziora i utonęła... Odtąd, w ciche, księżycowe noce lud siesicki ogląda śnieżną postać Halszki, sunącą po nad tonią, słyszy tętent pędzącego konia i widzi, jak Ościk, w zbroi srebrzystej, dąży do łódki, jak Halszka w jego pada objęcia i jak potem oboje giną w przeźroczach...
— Biedna Halszka! — westchnęła Marysia, wodząc rozmarzonem spojrzeniem po lustrzanej toni, jakby upatrując Ościkówny.
Naraz, w oddali rozległ się łopot galopującego konia.
— Jedzie rycerz! — wykrzyknęła swywolnie Raszanowiczówna.
— Może goniec od Załuskiego. Dałby Bóg! Czas na mitrędze schodzi.
— A jeżeli to Ościk...
— Widzisz przecież, że niema Halszki...
— Prawda, lecz jest postać w bieli. Wszak suknia panny hrabianki...
— Co ci w głowie! Prosiłam cię, abyś mi mówiła po imieniu. Lecz istotnie, któryś z wolontarzy nadjeżdża! Gdyby jeno z dobrą nowiną. Ruszylibyśmy do dnia. Bezczynność mnie dręczy. Między swoimi? Prawda, ale trudno, ci wyłuszczyć... Widzisz Marysiu, kto tak, jak ja, wyrzekł się wszystkiego, kto dobrowolnie zagrodził sobie drogę odwrotu, ten musi iść naprzód, do kresu...
— Grużewski! — wykrzyknęła Marysia, która pilnie przyglądała się nadjeżdżającemu wolontarzowi.
Hrabianka zadrżała zlekka. Jeździec osadził konia niepewnie, spojrzał ku ławce i jednym rzutem skoczył z siodła.
— Więc to pani, pani? Czy mnie mara nie zwodzi?...
— Tak, panie Juljuszu, i, jak postrzegasz, z dobrze ci znaną panną Marysią...
— Ach, tak... Bardzo rad jestem, rzeczywiście, niezwykłe spotkanie...
— Wcalem się go nie czekała — zakonkludowała kwaśno Raszanowiczówna.
Grużewski się zmieszał. Hrabianka zagadnęła o nowiny. Juljusz jął rozpowiadać o tem, jak goniec Dowgiałły zjechał podczas narady Załuskiego ze Staniewiczem, i jak ci, dla zdecydowania Kończy, jemu powierzyli misję. I jak w dziesięciu ludzi z wozem amunicji zdołał, bocznemi drogami, dotrzeć do gerylasów wiłkomierskich.
Z tego padło jedno i drugie wspomnienie o Rosieniach, o Jasińskim, dominikaninie, który dotąd na czele oszmiańskich z krzyżem do ataku chodził, o wyprawie na Dyneburg, o krwawych bitwach pod Połągą. Grużewski wpadł w ferwor. Ciemna, ogorzała twarz jego drgała energją, oczy sypały skrami, głos dzwonił powagą męża-bohatera. I ta moc, która szła od Juljusza, jęła się udzielać Emilji. Bo pochylona kibić hrabianki dźwignęła się, oczy jej blaskami spłynęły, usta roztuliły się, jak listki kwietnego pączka.
Aż Grużewski urwał nagle. Emilja potarła czoło niespokojnie i obejrzała się dokoła — Marysia Raszanowiczówna znikła.
— Czas do zamku i na waćpana czas.
Juljusz ujął wierzchowca za uzdę i ruszył obok Emilji.
Przez chwilę szli w milczeniu. Grużewski pierwszy je przerwał.
— Na ten moment dzisiejszy prześniłem tygodnie... Myśl, że pani sama rzuciłaś się w odmęt powstania, doprowadzała mnie do rozpaczy! Bo tak, daruj mi, lecz nie sądziłem...
— Przecież nie kryłam się z zamiarami — odrzekła głucho hrabianka.
— Przyznaję, ale nie przypuszczałem, byś pani chciała je w czyn wprowadzić! A nadto tam, do nas, na Żmujdź, po wieściach o tych zwycięstwach, triumfach, nadeszła wiadomość straszna, żeś pani poległa...
— Niestety...
— Nie mów pani tak! Na Boga! Jeżeli nie masz nad sobą zmiłowania, miej je nade mną. Coć mam powiadać...
Juljusz przystanął, puścił konia i zagrodził drogę hrabiance.
— Coć mam powiadać... bez ciebie ani szczęścia dla mnie, ani kochania na świecie, jeno rozpacz jedna...
— Zapominasz waćpan o Raszanowiczównie.
Grużewski pochylił głowę.
— Ufam, że stąd wyjednam przyzwolenie.
— I masz je waćpan całkowite! — podjął z boku rezolutny głosik panny Marysi, która wysunęła się z zarośli przydrożnych.
Juljusz porwał Marysię za łapki do całowania, lecz ta umknęła mu i do hrabianki się przytuliła.
Grużewski goręcej jeszcze się ozwał, lecz Emilja zastygła raptem, zlodowaciała.
— Panie Juljuszu — rzekła surowo — przysięgłam ojczyźnie, poślubiłam ofiarę...
— A jaż jej nie przysiągłem? Czy mniemasz pani, że mniej krwi dla ziemi naszej zamierzam utoczyć, czy bodaj życia nie dam ochotnie, że ulęknę się śmierci?! Tak, tak, rozumiem, zgaduję, nie pora dziś, nie pora jutro, trudno na niepewne, na daremne, na niewiadome, rzucać słowo... Lecz gdyby cień nadziei, błysk jeden! Boże, ileż światłości w serce me by wstąpiło, ileż wesela!...
— Dałabym wiele — odparła cicho Emilja — gdybym tym błyskiem pokrzepić cię mogła, panie Juljuszu... Kwiat ucięty nie mocen jest wrócić do łodygi! Wolno mu roić, że na stopniach pomnika wolności zwiędnie... lecz zwiędnąć musi, samotny. Jestem już takim jeno kwiatem, odciętym na zawsze od tego, co w życiu kobiety zwie się szczęściem, przyszłością...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.