Emilja Plater/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Odwrót hrabianki Emilji z pod Jeziorosów zamienił się w klęskę.
Litwinow bowiem rzucił za cofającemu się w nieładzie niedobitkami powstańców całą fur ją swej półseciny kozactwa. Kawalerja Godaczewskiego i Buchowicza odpierała zawzięcie ataki, próbowała osłaniać zmieszane strzępy kosynjerów i strzelców owsiejowskich. Kozacy przecież atakowali, wyżerali krwawe plamy w przerzedzonych szeregach, pokilkakroć nawet dopadali wozów, na które załadowano nieco rannej lub wyczerpanej starszyzny i żołnierzy. Jedynie dzięki rozpaczliwej, zajadłej obronie, wozy te uniknęły dostania się w łapy kozackie.
Pościg taki trwał aż za Rustejki, do samych Ligun prawie.
Dopiero, kiedy przed Ligunami, zaczęły bokami hukać strzelby, zwiastując kozakom przybywanie niespodziewanej odsieczy, wówczas impet ich osłabł raptem, wreszcie ustał.
Powstańcy wszakże, jakby nie postrzegali zaniechania pościgu. Parli wciąż naprzód. Wozy rwały bez wytchnienia. Gromada jezdnych, stanowiąca wozów tych eskortę, nawoływała do pośpiechu. Za wozami kłusowała reszta kawalerji, za kawalerją podążali, ile tchu, odstając coraz bardziej, rozproszeni piechurzy.
Aż u pierwszego woza koń potknął się i padł, łamiąc dyszel i zmuszając całą kolumnę do zatrzymania.
Wszczął się popłoch, ale wraz z nim naszło jakby otrzeźwienie, ocknienie resztek powstańczego oddziału.
Stęgwiłło potrząsnął ręką, owiniętą w rdzawemi plamami nacentkowaną szmatę.
Padły rozkazy.
Pan Godaczewski zawrócił z kilku jezdnymi ku Ligunom, na zbieranie piechurów-niedobitków.
Pan Buchowicz ruszył przodem ku Kołtynjanom, na zwiady.
Kilku antuzowskich dobywało padłego konia z sieci powrozów.
O naprawianiu złamanego dyszla nie można było myśleć. Trzeba było wóz porzucić, konie luzem do innego woza przywiązać a ładunek rozdzielić między trzy inne wozy.
Rozdzielenie tego ładunku nie było łatwem zadaniem. Wprawdzie najbardziej widoma jego część, zsunęła się dosyć zgrabnie i, zarysowawszy się korpulentnemi kształtami imci pana Półnosa, wykrzyknęła zawadjacko:
— Niech licho porwie, ale myśmy także zgasili ładną kopę moskali!...
Już ciężej było z przenoszeniem wyczerpanej, omdlewającej Anetki Prószyńskiej, bardzo trudno było ruszyć skrwawionego mocno młodszego Stęgwiłłę, ale gdy nakoniec przyszło skłonić do wysiadania stężałą w bezruchu hrabiankę Emilję, antuzowskim zabrakło nagle rezonu. Czapy pozdejmowali swe rogate i poglądali po sobie, jakby nie wiedząc, jak się ozwać, jak uszanować.
Emilja podczas z oczyma przygasłemi, z twarzyczką wybladłą, sinemi pręgami znaczoną, jakby nie rozumiała, nie wiedziała, co wokół niej się dzieje.
W uszach jej łomotał ciągle zgrzyt bitewny, słyszała dokoła ponury charkot zdyszanych piersi, jęki i skowyki, widziała drgające w konwulsjach, skłębione ciała, widziała krwią nabiegłe, skradające się ku niej, ślepie... Czuła wciąż na swem obliczu ciepłą, oślizgłą ciecz jakiejś strasznej miazgi, którą w nią bluznęła kula armatnia. A równocześnie niemoc zdrętwiła jej wszystkie mięśnie. Rozumiała, wiedziała. Tak, powinna się podźwignąć. Chcą, żeby zeszła z tego woza. Trzeba. Starszy Stęgwiłło do niej mówi. A młodszy?... Ponieśli go, zabrali... Tak to on, tam, na kurhanie...
Frasowano się przy pierwszym wozie, choć starszy Stęgwiłło chciał pomagać. Wmieszał się przecież pan Półnos, który już się rozczmychał, Onoszkę nawet wypatrzył między kawalerzystami, a ponoć nadewszystko wypatrzył mu pękatą a mocno bulgoczącą manierkę.
— Panno hrabianko, hetmanko nasza!... Bez urazy, musimy po oficersku... aby jednego a mocnego sobie kropnąć!... Siwucha akuratna. Szkoda ustek na takie obrzydliwości, ale kiedy w wojackiem chodzą ordynku, muszą...
I tutaj Półnos, już nie marudząc, manierkę do ust hrabianki poniósł i zręcznie przechylił.
Hrabianka zakrztusiła się mocno raz i drugi, wstrząs ją mocny przeszedł, rumieniec trysnął.
— Na zdrowie, na sto lat żywota!... O i będzie!... Jeszcze aby kropeńkę, naparsteczek... Hetmanko nasza, powiadam, jakże bo bez akuratnego pokrzepienia takiego i Herkules by nie wytrzymał...
Emilja nie próbowała się bronić. Ostry, palący napój nie zawiódł. Zamglone oczy pojaśniały. Mózg chwycił nerwy na wodze.
W kilka chwil później, pochód zaczął się znów posuwać.
Przy Emilji usadowił się na wozie Półnos i prawił po swojemu.
— Przetrzepali nas, nic. Ale myśmy najpierw im zadali. I teraz nie ich byłaby na wierzchu, gdyby nie harmaty. Z harmatami głupio człekowi szlachetnemu wojować bez wiwatówki. Grankulkami takiego pudła nie nastraszy. Oh, gdybyśmy to tak mieli ze dwie... Namłócilibyśmy tego psiarstwa, oj namłócili...
Emilja, pod wpływem podobnych peror, odzyskała powoli całą przytomność umysłu.
— W którą stronę dążymy? Na Wiłkomierz czy na Poniewież?
— Na Święciamy, panno hrabianko, na Święciany.
— Ależ to być nie może. Skądże mamy na Święciany?
— Wyboru nie było. Szelmostwo nas opadło. Wtłoczyło nas na drogę do Rustejek, stąd do Ligun... Musieliśmy, gdzie się dało.
— Lecz to miesza całkowicie nasz plan!
— Sprawiedliwie, chociaż i tutaj moskaluków nie zabraknie, więc plan planem zawsze się ostanie, w najgłówniejszem poczęciu.
— Czy są jakie wiadomości?
— Właśnie panowie Godaczewski z Buchowiczem ruszyli na zwiady. Tymczasem jedziemy naprzód, bierzemy się na Kołtynjany. Tam najpewniej się ułoży. Łopaciński tam siedzi. Pan Józef, co za generałówną Ruszczycówną, córką pana Kazimierza Ruszczyca, wziął szmat ziemi i miasteczko. Łopaciński rzetelny posiedziciel, uczyni jak należy. U niego, jak u Pana Boga na przypiecku, choćbyś rok rezydował, piwnicę mu psuł to jeszcze na odjezdnem powie ci: taj duszko kochanie, taj zostań, taj nie uciekaj, jak postrzelony, taj pobaw troszku jeszcze, choci troszku pobaw jeszcze. — Taki on od urodzenia. Bo są cnoty, których się trzeba nauczyć i są takie, które razem z pieprzykiem na ciele odrazu na świat trzeba przynieść. Byle teraz jaknajprędzej do Kołtynjan, a tam już i posilenia nie zabraknie i opatrzenia i ołowiu się najdzie i prochu także i wszystkiego.
Emilję przygnębienie ogarnęło. Tem boleśniejsze, iż teraz już jasno zdawała sobie sprawę z położenia rozbitego oddziału.
Wyprawa na opanowanie Dyneburga, wyprawa na ułatwienie w fortecy powstania Dyneburskiej Szkoły Podchorążych była pogrzebana, skończyła się pogromem. Lecz w takim razie należało za wszelką cenę dążyć w stronę Uciany, na połączenie się z Cezarym Platerem, a nie cofać się bez planu w okolice, może jeszcze niegotowe, może dopiero sposobiące się do chwycenia za broń. Samo ukazanie się rozbitków może spowodować popłoch, może ruszyć czuwających szpiegów, zaalarmować rezydujące oddziałki rosyjskie. A w Święcianach niewiadomo. Żadnego słychu nie było. Emilja chciała natychmiast starszego Stęgwiłłę zagadnąć, lecz ten przepadał na przedzie. Musiała się uzbroić w cierpliwość, czekać pierwszego spocznienia. Może i lepiej nawet zatrzymać się, ład zaprowadzić, zebrać wiadomości. Tylko że szmat, szmat drogi wydłuża się, zwiększa odległość niepożytecznie.
Bokami krze zaczęły przechodzić w coraz mocniejszę gęstwę, wozy zacinały się w głębokich, grząskich kolejach.
Półnos mocniej wpatrzył się w szare pasma, ku którym droga biegła.
— Bodajże i Lasy Kołtyniańskie.
— Sądzisz waćpan.
— Zakładać bym się gotów. Mokradła i bagna, co wieś to jezioro, co rów to trzęsawisko a co łąka to topiel prawie. Zawilejszczyzna już się zapowiada. Byle przed nocką zdążyć, bo to i chodzić zaczyna po kościach...
Półnos dobył manierki, spojrzał nieznacznie ku hrabiance, ale się czegoś skonfundował i z determinacją sam pociągnął tęgiego łyka.
Tymczasem, jakby na potwierdzenie słów obywatela z nad Łuszy, krze zaszumiały mocniej, lekki a przejmujący wietrzyk jął naprzykrzać się jadącym.
Lecz wraz z wiatrem nadjechali od przodu starszy Stęgwiłło z panem Buchowiczem.
Wozy stanęły.
Dobre nowiny. Droga do Kołtynjan, jak strzelił, w Kołtynjanach cisza. Wyglądają, czekają. Byle od smolarni wziąć się ku lewej i do dwora bokiem zajechać, by ciekawości nie przyczyniać, bo i tam, jak wszędzie, różni się snują. Tam zbiórka i tam ponoć spodziewają się dzisiaj nowin. Można będzie wytchnąć, zaopatrzyć się i naradę uczynić.
Jakoż te dobre nowiny nie zawiodły. Rozbitkowie z pod Jeziorosów znaleźli w Kołtynjanach jaknajpoczciwsze przyjęcie. Dwór, stajnie, obejścia wszystko stanęło dla nich otworem. Państwo Łopacińscy na prześcigi wszystkiem służyli. Pan Józef sam rozmieszczał powstańców, oficynki oddał rannym, gościnne pokoje starszyźnie wyznaczał. A pani Klotylda dowodziła całemu zastępowi dworskich dziewek, szykowała posłania, wydawała rozkazy kuchcie i kuchcikom, zabiegała do apteczki.
Zamętu, rwetesu, krętaniny było co niemiara. Bo ledwie uporano się z pierwszymi gośćmi, ledwie ściągnięto cyrulika, najpotrzebniej szem usłużono, już zaczęli się zwlekać nowi przybysze. Pan Godaczewski nadciągał z gromadkami kosyn jerów i strzelców owsiejowskich, za tymi jeszcze przybywali zbłąkani, przybywali maruderzy. A gdy pod wieczór zdawało się, że już skończył się ten pochód, naraz stanął przed zajazdem oddział Akademików Wileńskich, w uniwersyteckich mundurach, uzbrojony w dwururki, pistolety i pałasze.
I to ten sam oddział, który hen, pod Ligunami, kozaków Litwinowa bokami ostrzeliwał i do zaniechania pogoni zmusił.
Kiedy dopiero wszystkich nakarmiono, opatrzono, zrachowano, komu całą pierzynę a komu snopek siana wydzielono, wówczas zaczęła się narada. Lecz z tej narady bodaj cięższe utrapienie aniżeli z kłopotarstwa składania poszarpanego oddziału.
Pan Łopaciński wiadomości posiadał bezliku. I takich wiadomości, że i radować się z nich i niepokoić a nadewszystko wyrzekać na fatalność, która rzuciła powstańców na drogę do Koltynjan.
W Poniewieżu zawiązano Konfederację, utworzono najpierw Radę Nieustającą a z tej Rady sformowano Rząd Tymczasowy. Z tego Tymczasowego Rządu narodził się Naczelnik siły zbrojnej. I Naczelnikiem tym został Karol hrabia Załuski. On przewodzi, on decyduje, nie kto inny. Wieleńszczyzna, Oszmiańskie, Trockie i Zawileńskie już stanęło przy Załuskim. Wszyscy się doń garną. Dziesięć tysięcy ma pod sobą, albo i lepiej, bo co godzina to nowa chmara... Gdzie rezyduje? W Poniewieżu, oczywiście. A stamtąd już, jeno patrzeć ogarnie, co należy i Telsze i Szawle i Rosienie i Taurogi i Kowno i Wilno i Mińsk. Drogi obsadzi, poucina komunikacje moskiewskie i Dybiczowym tyłom dobierze się do żywego.
Hrabianka Emilja ledwie uszom wierzyć mogła. Panowie Godaczewski, Buchowicz, starszy Stęgwiłło dziwili się a radowali. Stary Desztrung jeno głową czegoś kręcił i pomrukiwał:
— Hrabia Karol Załuski... Licho nadało, zaraz musi hrabia, nic bez hrabi, nic bez hrabstwa...
Półnos wszakże podchwycił desztrungowe dąsy.
— Juści Karol, nie dwunasty, ale poczciwszy może, bo Załuski!... Znam, jakże bym nie znał. Syn pana podskarbiego koronnego, Teofila i Stępowskiej wojewodzianki. Matka rozwodnica, tertio voto generałowa moskiewska Igelstromowa. Karol w Peterburku się uczył, dworski urząd miał, przy ambasadach wisiał, ale szczere polskie serce dochował... choć go szambelanem carskim uczyniono. Z pana Michała Ogińskiego Amelką się ożenił, księżniczkę za gospodynię ma, zachowanie obywatelskie ma, bo do niego zawsze każdy, jak w dym, ze zmartwieniem... A kiedy mu, jak powiada pan Łopaciński, dodano ze sztabu szefa, Antoniego Goreckiego, co przecież kapitaństwa u Napoleona za pieniąchy nie kupił, tedy radować się, bo, chociaż się mówi: dwie głowy lepsze niż jedna, ale nie tam lepsze, gdzie trzeba jednej głowy.
Tu Półnos odsapnął i przylepił usta do kubeczka zieleniaczku, którego na narady lepsze klarowanie, pan Łopaciński starszyźnie zastawił.
— A jak tutaj w Zawilejskim?
— W Święcianach ma się zacząć, — w Oszmianie podobno już się zaczęło.
Emilja spojrzała ku panom Godaczewskiemu i Buchowiczowi.
Musimy więc albo na Wiłkomierz albo ku Poniewieżowi.
Pan Łopaciński stropił się. Miał nowiny. Zbierał je ciągle. Bo codnia ktoś zajeżdża po wiadomości. Do Widz nadciągnął znaczniejszy oddział kozaków. W Wilnie popłoch. Rozsyłają gęste patrole. Traktem Wileńskim niebezpiecznie. Od Mińska nadeszły słuchy o wymarszu całej dywizji. W Święcianach mają oddział inwalidów i sześćdziesięciu grenadjerów gwardji konnej, zapasy amunicji znaczne. Co więcej, wszystko trwa w pogotowiu. Kto wie, czy nie najlepiej w lasy zapaść i języka czekać. Gdy znaczniejszy oddział podejdzie, wówczas przedrzeć się ku niemu. Jedna baryłka prochu jest, ołowiu na baryłkę starczy, czem chata bogata. Koni na wymianę dwadzieścia jest gotowych. Znajdą się i wasągi, jeżeli konieczne. Ranni niech zostają. Wywiezie się ich na leśniczówkę. Bo tutaj niewiadomo. Przewodników się dobierze. Po gajowych już wyprawiono. Poprowadzą w takie ostępy, że ich nawet cały korpus nie wykryje.
Wywody pana Łopacińskiego, zwarzyły starszyznę, Zaległa chwilowa cisza. Przerwał ją dźwięczny, spokojny głos Emilji.
— A czy przewodnicy, których nam waszmość przydzielisz, znają dobrze okolicę?
— Osobliwie jeden gotów po omacku, choćby do Warszawy wycelować.
— W takim razie ruszamy za dwie godziny!
Panowie Godaczewski i Buchowicz zafrasowali się. Stęgwiłło wtulił swą wielką rozczochraną głowę w ramiona. Półnos oczy wytrzeszczył.
— Mościa panno hrabianko, nie mówię do dnia... Noc, ludzie wyczerpani...
— Nie mamy ani chwili do stracenia.
Pan Łopaciński się stropił. Desztrung odchrząknął mocno.
— Sprawiedliwa decyzja. Na wczasy żeśmy nie szli. Tego na wierzchu, kto sprawy nie zasypia. Mamy się łączyć, to się łączmy. Zresztą ten rozkazuje, kto dowodzi.
Pan Łopaciński do reszty się skonfundował.
Zjawienie się hrabianki Platerówny w powstańczym oddziale wydało mu się poczciwą fantazją amazońskiego dziewczęcia, poczytał je za rezultat uniesienia chwilowego a może za bałamutnego wychowania następstwo. A tutaj, nagle, z tej wiotkiej postaci niewieściej, wyhynął ku niemu pułkownik bezmała. Oto, ani drgnie, ani się poruszy i sypie, jak z rękawa, instrukcjami, pamięta o każdym drobiazgu, wyznacza szyk pochodu, troszczy się o rannych, o konie, wskazuje najbliższe punkty dla rekonesansów, dyktuje, kto ma pójść w przedniej straży a kto arjergardę ma stanowić, wylicza skład oddziałów a zna każdego powstańca z imienia i nazwiska.
Co najważniejsze, starszyzna słucha uważnie, konotuje sobie snadź w pamięci i rozchodzi się powoli, w miarę odbieranych rozkazów.
Kiedy nareszcie w komnacie narad, już aby Półnos z utykającym Desztrungiem zostali, amazoński pułkownik oddala się do sąsiedniej izdebki, dobywa tam z torby jakichś map i nad mapami się pogrąża...
Po wyjściu Emilji, pan Łopaciński westchnął czegoś, do Półnosa się przysunął i Desztrunga a, nalawszy trzy kubeczki po brzegi, ozwał się półgłosem.
— W ręce waszmośćpanów, na zdrowie, na lepszych czasów doczekanie.
— Na doczekanie...
— Tedy... tedy... niby... właściwie... niby... dowodzi hrabianka?
— Jakże waszmość myślał? — ofuknął Desztrung.
— Hm, nie mówię, tylko powiadam, bardzo osobliwe, bo taj gdzież, taj niewiasta, taj także, taj słabość!
— Spytaj waćpan jegrów, co ich dzisiaj rano chyba z sześciu sprzątnęła z tego świata.
— Taj i owszem! Nawet rodzic hrabianki, pan Ksawery, znajomszy! W Wilnie się podziewa i dobry znajomszy... tylko farfurka, podfruwek, spódniczkarz. Osobliwe czasy, osobliwe. A gdzie kamieniem rzucić, to siedzi napoljoński oficer z piersią nakrzyżowaną wstążeczkami a wygranemi bitwami się prztęczy... A tu panny-jedynaczki z oddziałami maszerują...
— Żeby gnuśność ruszyć a męże ocknąć.
Pan Łopaciński szarpnął wąsa.
— No — no, niech na Zawilejszczyznę przyjdzie, Kołtynjany uczynią, taj popatrzysz, duszko, taj popatrzysz!
Półnos, który w tem przemawianiu się udziału nie brał, pociągając chciwie z kubeczka, miał załagodzić, gdy wtem wpadł do izby syn gospodarza, młodziutki Władyś, i rzucił mu kilka wyrazów do ucha. Pan Łopaciński porwał się.
— Panowie, mamy nowiny! Kubliccy z Polesia!
Zanim Półnos z Desztrungiem zrozumieli wy krzyknienie, do komnaty weszli pośpiesznie dwaj dorodni młodzieńcy, o twarzach jasnych, szczerych, jednako w barach tędzy, w spojrzeniu hardzi, w ruchach rubasznych zamaszyści.
Buty palone, łosiowe kurty strzeleckie, czapy zadzierżyste, pasy szerokie, rzemienne, zatknięte za niemi krucice starczyły za wstęp do rozmowy. Jakoż ta potoczyła się bezładnie, przerywana krzyżowemi zapytaniami, rzucanemi przez pana Łopacińskiego. Dopiero wejście Emilji zmitygowało ją nieco i doprowadziło do ordynku.
Panowie Kubliccy wracali do Święcian a raczej nawracali do swego Polesia. Dwa dni byli w objeździe. Jeszcze aby Wincentego Bortkiewicza dopaść i już będzie. A co będzie, powiadać niema o czem. Konfederacja jest, Rząd Tymczasowy jest, równość stanów rozgłoszona, wolność wszelkiemu ludowi dana, niech każdy wie, za co karku nadstawia. W Święcianach cisza, ale tak bywa przed burzą. Oszmiana już wiwatuje, już cały tydzień ma niepodległość, półtora tysiąca już pod bronią stoi, trzy razy tyle zbiera się do szeregów. Oszmianie gładko poszło. Deliberowali, radzili, mitrężyli z marszałkiem Tyszkiewiczem, aż kiedy się dowiedzieli, iż asesor z całym konwojem wyciągnął ku Wilnu, zagarniając cały transport skonfiskowanej obywatelstwu broni, — tak nie strzymali. A Klukowski z Ważyńskim byli najzawziętsi. Butler, Zienkowicz, Januszkiewicz z Kajetanem Lenartowiczem poszli za nimi. Ważyński pocztyljonów nasadził. Dopadnięto asesora pod Kamiennymłogiem i dalejże. A już potem, z pod Kamiennegołogu, z pod Rykoni, jak gruchnęło na Oszmianę, to ani wiedzieć, ani pojąć, skąd się taka wojskowa narodziła naraz potencja.
Panu Łopacińskiemu aż wypieki trysnęły na twarz.
— Taj oszmianuszki, taj ci się spisali!
— Zawilejscy nie będą gorsi, — uciął pan Stanisław Kublicki.
— Dalibóg, nie będą, — dodał pan Adolf Kublicki.
— Juści nie będą, — przyznał sarkastycznie Desztrung, — ale tamci w Oszmianie już są.
— Ktoś musi być pierwszy.
— I ktoś ostatni.
Łopaciński się namarszczył, panowie Kubliccy się zasępili.
— Pozwólcie panowie, — wmieszała się hrabianka Emilja, — musimy wszyscy szczerze radować się przybyciu panów Kublickich i prosić ich, aby nam raczyli teraz udzielić dokładnych wiadomości, kto w Oszmianie, ilu wolontarzy, kto dowodzi, kto rządzi, co jest wiadomem o pozycjach nieprzyjacielskich?
Nastała chwilowa cisza, aż powoli z tej ciszy poczęła się już spokojna relacja panów Kublickich.
Relacja była mocna, a bijąca takim rozmachem powstańskim, iż wszyscy z zapartemi oddechami w nią się wsłuchiwali.
Zaczęło się w Oszmianie już kilka tygodni będzie, kiedy Zienkowicz z Wilna przybył a za nim Klukowski. Naparli marszałka Tyszkiewicza, z nim się wadzili, a patrzyli na podkomorzego Sorokę i na Porfirego Ważyńskiego. Lecz kiedy marszałek Tyszkiewicz precz odwłóczył, tedy, jak nasi asesorowie w Kamiennymłogu przytrzymali, już nie było wyboru. Czwartego kwietnia taż sama garstka zaatakowała oszmiański arsenał, uderzono w dzwony, ksiądz Jasiński ruszył z krzyżem na ulicę. Tłum się zebrał i hajże na moskali. Była ich mocna chmara. Czterdziestu piechoty Wielkołuckiego pułku ustawiło się w ulicy Holszańskiej. Ale Szuniewicz już zdążył na stronie jednego oficera ubroczyć a dwu drugich na postronki wziąć. Sołdaty chcieli stawać, chcieli się bronić, osobliwie jeden feldfebel się srożył, — ale kiedy nasi otoczyli zewsząd, i on zaniechał. Rozbrojono piechurów. Z inwalidami poszło jeszcze snadniej. Porfiry Ważyński wziął zrazu dowództwo. Rozesłano gońce po wsiach i zaściankach, wyprawiono na wsze strony emisarjuszy. Zbierano co tchu oddziały, musztrowano, naprawiano broń, rynsztunki, szyto mundury. Piechotę powstańską wystrojono w zielone czamarki i czapy kańciaste z czerwonemi kutasami, — jazdę ubrano w czarne płaszcze. A dopieroż kawalerja Desperatów, którą Szwykowski Zienkowiczowi wyćwiczył! Krótkie, czarne surduty, na kołnierzach trupie główki, a na obu piersiach naszyte białe żebra, kaszkiet czarny a na kaszkiecie z blachy znów główka trupia. Pasy białe z pistoletami i pałasz przy boku. W parę dni istne wojsko się uczyniło. Starszyzna zaraz do podpisywania aktu konfederackiego się zabrała. Pan Tyszkiewicz juści teraz stanął ze wszystkimi. Ale sprawa była naczelnictwa. Porfiry Ważyński człek tęgi, z Napoljonem chodził, pod Moskwą bijał się, Francuzów potem do samego Paryża odprowadzał, — ale akurat nastręczył się już oficer znaczniejszy i w dodatku pułkownik. Pan Karol Przeździecki! Okrzyknięto go naczelnikiem oszmiańskim. Ważyński ani się nie skrzywił, — pierwszy obranemu naczelnikowi zasalutował. I mają teraz. Mają w Oszmianie: pułk strzelców pieszych Vietinghoffa, pułk piechoty Tyszkiewicza, pułk strzelców konnych Ważyńskiego, pułk ułanów Przeździeckiego i pułk Desperatów Zienkowicza, mają dwie grzeczne wiwatówki, które pan Wincenty Jaźwiński, podporucznik artylerji koroniarskiej jaknajakuratniej narządził. Ilu jest powstańskiego wojska? Lepiej aniżeli dwa tysiące było temu trzy dni. A teraz bodaj i na trzeci idzie tysiąc, bo regimentarze pracują, docierają do każdego zakątka, bo wysłańcy zapalają rewolucję, bo idą wszyscy, idą drążkowi i dziedzice, dzierżawcy i majsterkowie, idą kmiecie i parobcy. Sztab w Oszmianie mają, komendę placu mają, komisarzy mają, adjunkta mają, chirurgów mają, prowjant mają, amunicję mają i broń mają. A co godzina to wraca patrol z objazdu, co godzina to jakiś nowy oddział nadciąga, co godzina to pędzą odebrane rosyjskim podjazdom zaprzęgi, rynsztunki, konie, nawet buty zwożą. A dopieroż w samej Oszmianie! Od świtu samego jeden rozgwar, jedna ochota, jedno wesele. A na rynku ołtarz się jarzy, lud śpiewa rozmodlony a taki przytem radosny, a ochotny jakby kolendy alleluja zaprawiono.
Kiedy panowie Kubliccy skończyli, cisza zaległa, aż Półnos nie wytrzymał tego zasłuchania.
— Powiadacie, dobrodzieje, że wiwatówki mają, więc harmatki prawie!
— I tęgie. U Morikoniego w Sołach mają dębowe.
— Jakże to? Niby z drewna plują żelazem?
— Jak trzeba, można i z drewna. Dąb i, to wytrzyma.
Pan Łopaciński ramionami dźwignął.
— I sprawiedliwie, duszko. Nie wierzysz, jedź pod Dzisnę a tam ci Ludwik Łopaciński pokarze. I tym... także pokarze, taj obaczysz, co dąb.
Panowie Kubliccy zaczęli zbierać się do odjazdu.
Gospodarz chciał ich gwałtem zatrzymywać, lecz pan Stanisław Kublicki zaciął się.
— Ani mowy, w Polesiu czekają. I nietylko w Polesiu.
— Więc zaczynacie, więc już?...
— Niewiadomo.
Emilji przyszło na myśl, czyby nie dobrze było porozumieć się, zawilejszczanom posłużyć, do opanowania Święcian dopomódz, lecz panowie Kubliccy, na pierwsze napomknienie, wyprostowali się dumnie.
— Zawilejszczyzna sama poradzi.
— Lecz wy nie jesteście sformowani, a tutaj oddział znaczny, gotowy, nawet ostrzelany.
— Wy wygralibyście niezawodnie jedną bitwę a my chcemy wygrać cały powiat.
Panowie Kubliccy na tem urwali i ruszyli w drogę.
Desztrung przymówił powiatowej ambicji, lecz gospodarz się ujął.
— Niechaj sobie ambicja. Każdemu się należy. Na zwołanie cietrzewi cietrzewia musisz a nie głuszca. A Święciany na Wilejkę patrzą, bo dla nich Wilejka to marszałek Giecewicz, to Wołodkowicz a za Wilejką drogi zawalone rosjanami.
Relacje panów Kublickich zaważyły na losach oddziału Emilji. Stwierdzały one bowiem zarówno pomyślne wieści o rozszerzaniu się ruchu powstańczego, jak i słuchy o zaostrzonej czujności i gorączkowych posunięciach garnizonów moskiewskich, rezydujących w Mińsku, Wilnie, Kownie i Dyneburgu. Należało więc teraz dążyć wytrwale do połączenia się z większymi oddziałami, lecz należało dążyć bardzo ostrożnie, aby nie ponieść takiej porażki, jak pod Jeziorosami.
Hrabianka zwołała natychmiast starszyznę na naradę.
Zgodzono się prawie jednomyślnie na jedno.
Z Kołtynjan wyciągnąć jaknajprędzej, aby nie wszczynać zbytniego rozgwaru w okolicy, gotującej się dopiero, ale może jeszcze niegotowej do rewolucji. Wyciągnąć w lasy, ku wskazywanej przez pana Łopacińskiego leśniczówce, tam odprawić wypoczynek, zbierając pilnie języka. A dalej, albo wziąć się bocznemi drogami w stronę Poniewieża albo też, gdyby z tej strony zagrażały silniejsze łańcuchy wojsk rosyjskich, prześlizgnąć się do Oszmiany i tam z Przeździeckim iść.
W kilka chwil po naradzie, powstańcy zaczęli wyruszać z Kołtynjan.
Państwo Łopacińscy byli niepocieszeni. Bo że tam ciżba strzelecka wędrować miała w lasy, że się kawalerja zbierała, toć nic, ale sztab, sztab, dla którego wszystko było gotowe do nocowania, do wywczasowania, do zażycia serdecznej gościnności także się już wyprowadzał.
Pan Łopaciński zatrzymywał, prosił, błagał. Pani Klotylda aż przymawiała takiemu daremnemu, niepotrzebnemu męczeństwu. Nic nie pomogło. Tyle dla gospodarstwa było pocieszenia, iż pozostawiano im kilkunastu rannych, iż Anetkę Prószyńską oddawano im na dłuższą rezydencję, i że wolno im było dwie bryki zapasami wszelakiemi naładować i za powstańcami do leśniczówki wysłać.
Dla hrabianki i Półnosa naszykowano wózek koszykowy, mocno wysłany derami. Wózek ten zbierał się razem z tylnią strażą. Gdy, tuż na wsiadanem prawie, dopadł Emilji starszy Stęgwiłło.
— Brat by tak chciał, brat prosił... leży bez sił...
— Jakto. Więc mu gorzej? Cyrulik mówił...
— Krew mu się rzuciła gardłem. Słaby mocno ą prosi, aby pannę hrabiankę zobaczyć jeszcze...
Emilja bez słowa zawróciła do oficyny, kędy w ustronnej izdebce leżał młodszy Stęgwiłło.
Ranny dyszał ciężko, cisnąc do piersi kurczowo zagiętemi palcami krwią nasączone bandaże. Twarz młodzieniaszka, w migotliwem świetle woskowych świec, wydawała się ciemnoziemnistą.
Hrabianka stanęła u wezgłowia. Cyrulik, który był z kąta wyhynął, na rzucone mu spojrzenie, rękoma strzepnął bezradnie. Starszy Stęgwiłło trwał we drzwiach.
— Pan cierpi bardzo, — rozległ się nagle cichy głos Emilji, — lecz to minie, przejdzie... a zostanie wzamian na całe życie radość ze spełnionego czynu, z dokonanego świętego obowiązku prawego syna ojczyzny... Za mnie, za mnie to wziąłeś te rany... Tyś dopadł mnie tam, na kurhanie, tyś wyrwał mnie moskalom... Boże ci błogosław...
Emilja pochyliła się i złożyła na czole młodzieniaszka pocałunek. Rannego jakby dreszcz przeszedł. Rozwarł szeroko zamglone oczy, chwycił drobną, strupami nasęczoną rączkę hrabianki i do ust przycisnął. Lecz w tej chwili jakiś głuchy bulgot szarpnął jego piersią, ręce Stęgwiłły opadły bezwładnie, głowa zwisła. Po ziemnistej twarzy młodzieniaszka toczyły się jeno dwie wielkie łzy.
Wózek ruszył boczną drogą i zasunął się niebawem w leśne poszycie. Konie parskały raźno, ścigając przodem jadącego kawalerzystę z zapaloną pochodnią. Silniejszy podmuch wiatru sypnął naraz śniegiem, pomieszanym z drobnym, lekkim a jakby ciepłym deszczem.
Półnos okutany derą prawił coś, wydziwiał po swojemu, z czegoś się śmiał, nad czemś wzdychał, na coś wyrzekał. Hrabianka ani słuchała, ani rozumiała. Rozszerzone jej źrenice zanurzały się w głąb leśnej ciemni poprzez skośne, białe smugi śniegu i lśniące struny deszczu.
Hen, w dali za wózkiem, kiedy ten wjeżdżał w głębszą kolej drogi, łopotały kopyta, prowadzonego przez starszego Stęgwiłłę, plutonu.
Aż śnieg raptem ustał, rozumiejąc, iż kwietnia i tak nie wybieli, naprzykrzyło się i deszczowi. Las teraz czerniał coraz mocniej, zwierał konary swych drzew ponad drogą. W blaskach migocącej na przedzie pochodni stroił splątane swe pnie i gałęzie w fantastyczne kontury, jakiemiś kolumnami olbrzymiemi się kłaniał, jakieś ogniki świetlane przy ziemi zapalał w gęstwinach, jakiemś poszmerem chrobotał.
Naraz echo dalekie przyniosło odzew splątany, a przecież dźwięczny, przecież harmonijny. Odzew ten powoli zamienił się w odgłos coraz równiejszy, coraz pełniejszy, coraz wyraźniejszy.
— Nasi śpiewają, — mruknął Półnos.
— Śpiewają? Ach tak, prawda śpiewają...
— Albo i nie nasi.
Wózek, który był się ostro za pochodnią toczył, nagle w ślady za pochodnią czegoś zwolnił.
Pieśń rytmiczna, harda buchnęła teraz tuż w pobliżu.

Krwi nie wołamy, zdobyczy nie chcemy,
Do mściwych mordów, do łupiestw niezdolni,
Tylko Ojczyznę odzyskać pragniemy,
Tylko być wolni!...

— Koroniarze, dalipan, koroniarze panno hrabianko.
Dokoła pochodni wszczął się zgiełk. Wózek wjechał stępa pomiędzy szereg pośmigłych cieniów.
— Co to? Kto?
— Wileński Uniwersytet!... Z kim mamy honor?
Wózek przystanął. Półnos wyhynął ku młodzieży.
— Panowie akademiki! Doskonale! A cóż to nie poznajecie? Nasz dowódzca jedzie!...
— Hrabianka? — Nasz pułkownik? — Plater? — padły pomieszane głosy.
— A toście zgadli, — przyświadczył raźno Półnos.
— Wiwat nasz pułkownik! Niech żyje nasz pułkownik! — huknęła młodzież.
— Dziękuję panom, dziękuję, Kto dowodzi?
— Michał Lenartowicz.
— Może krewniak pana Kajetana? — wtrącił pośpiesznie Półnos.
— Krewniak.
— Ilu razem?
— Dwadzieścia dwururek. Machwic, Tecław, Nowicki, Waszkiewicz, Łazowski, Sawicki i Piotrowski... kapralują.
— Dziękuję panom za odsiecz pod Ligunami, dzielnieście stawali.
— Aby szczęśliwy przypadek nastręczył nam małą zasadzkę na kozuniów, panie... panno pułkowniku. Akurat wyrwaliśmy się z Wilna prosto z pod Pelikana.
— A toż co za ptak, panowie? — znów się wściubił Półnos.
— I nie ptak ale nielada ptaszek u Nowosilcowa.
— Jaki duch w Wilnie?
— Uniwersytet gotowy. Czekają hasła, czekają ataku na miasto. A kto może ten, jako my, drobnemi partjami, szuka oddziałów. Garnizon w mieście mocny, wały sypią, częstokoły grodzą, lecz niech tylko wybije godzina, we dwa ognie będzie wzięty.
— Przystajecie więc panowie do naszej gromadki?
— Gdzie nam szukać lepszego naczelnika. Toć na samo jego imię cały nasz uniwersytet można by porwać na nogi.
— W drogę, panowie. Bywajcie!
— Niech żyje pułkownik!
— Wiwat, niech żyje, niech prowadzi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.