Emilja Plater/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Jeszcze Warszawa nie zdołała ogarnąć wypadków, przeżytych w noc z dwudziestego dziewiątego na trzydziesty listopada, jeszcze z pierwszego wzruszenia nie zdołała ochłonąć, jeszcze zgliszcza pożarów, podpalonych żagwiami rewolucji, skrami syczały, jeszcze zamęt i popłoch ubezwładniał mężów i statystów, od których spodziewano się przewodu, czynu doniosłego, wzięcia z rąk odważnych dzielnych, lecz niedoświadczonych, młodzieńców sztandaru narodowego, — gdy już Litwa drgnęła, zatrzęsła się w posadach, gdy już nad brzegami Niemna rozległ się okrzyk: „idą!“ — gdy już okrzyk ten korytem Dźwiny spłynął, a porohom dnieprowym echami zagrał.
Kto pierwszy na Litwę z wieścią o rewolucji przybył, kto tę wieść lotem błyskawicy rozniósł po kresach — tego ani dociec, ani zbadać, to na wiek wieków pozostać miało tajemnicą.
Daremnie wileński gubernator wojenny dławił w sobie nowiny, odebrane przez kurjera generała Kuruty, daremnie obwieszczeniami urzędowemi o nieporządkach, wynikłych w Szkole Podchorążych, chciał uspokoić opinję, daremnie strzegł się wyjawiać dowódcom załóg wojskowych istotną przyczynę alarmu, — wiadomości nietylko parły, nietylko nie dały się zbić z tropu, ale sięgały dalej, niż oschłe, skąpe depesze, przywożone gubernatorowi Chrapowickiemu przez posyłki huzarskie. Główna kwatera naczelnego wodza do ostatniej chwili mówiła o jakowychś, między Polakami wynikłych walkach, o buncie wojskowym, który atoli nie ogarnął wszystkich pułków, o licznych a wzruszających dowodach wierności ze strony Polaków, o potrzebie zarządzenia środków, któreby pozwoliły Królestwu przetrwać burzę wewnętrzną, o zupełnem bezpieczeństwie osoby dostojnej naczelnego wodza, o surowym nakazie, aby ani stojący nad Bugiem korpus Rozena, ani żaden inny oddział nie ważył się przekraczać granic Kongresówki, ani podejmować żadnych kroków, mogących dać pozór nieprzyjacielskich zamiarów.
Stąd gubernator Chrapowicki, pozbawiony nadto przebiegłych rad, nieobecnego w Wilnie, Nowosilcowa, nie wiedział, jak sobie poczynać, aby i wodza naczelnego litewskiego korpusu zadowolnić, i usposobienie stolicy przeczuć i ludności się nie narazić, ile że minister Lubecki, w drodze do Petersburga, wręcz zapowiedział Chrapowickiemu, że jedzie ustóp tronu żądać nietylko zagwarantowania Królewstwu pełni praw, przyznanych przez Kongres Wiedeński, ale i konstytucji dla pozostałych ziem, do Rzeczpospolitej należących, i że, ustanowiona w Warszawie, dyktatura w imieniu monarchy rozporządzenia wydaje. Gdy zaś nakoniec, po dziesięciu dniach zamętu i niepewności, feldjeger za feldjegrem jął gubernatorowi zgoła wyraźne rozkazy przywozić, a największą czujność zalecać, Litwa już drżała, już gorzała, już gotowała się do powitania polskich pułków.
Chrapowicki całą energję rozwinął. Setkami ostrzeżeń i gróźb na głowę podwładnych mu powiatów rzucił. Rygorami stanu wojennego każdy odruch, każdą myśl buntu, powstania, krnąbrności, nielojalności usiłował stłumić w zarodku. Napróżno.
Nakaz odbierania broni wszelkiej wywołał gromadzenie wszelkiej broni i tem lepsze jej ukrywanie; banicja znanych ze swego porywczego patrjotyzmu obywateli wzmogła odwagę ociężałych; usuwanie z korpusu litewskiego oficerów Polaków i Litwinów wgłąb Cesarstwa nieciło w tychże oficerach chęć zaciągnięcia się do bratnich szeregów; fałszowanie prawdziwych nowin, nadchodzących z poza granic Kongresówki, spotęgowało nieufność do urzędowych wiadomości i szukanie prawdy za pruskim kordonem; poddanie młodzieży kontroli potrójnej straży argusów jeno podsyciło jej wrzenie.
Nawet i ruch nadciągającego wojska, nawet mrowie żołnierzów, śpieszących zewsząd do punktów zbornych, nawet widok potężnej armji, kroczącej ku Wiśle, nie zdołał ostudzić zadufania ziem zaniemeńskich.
I cóż bo znaczyć mogła ta armja, co zaważyć wobec Polskiego Wojska! — wobec tego wojska, którego sprawność i tęgość była dziwowiskiem całej Europy, które za wzór i przykład stawiano, a które dziś, na czele swem, ma wypróbowane męstwo, ma pragnienie święte, ma zapał całego narodu, ma podwojone ochotnikiem, szeregi, ma krocie pospolitego ruszenia, które wyległo, jako jeden mąż z chat, dworów i dworków na dokazywanie cudów waleczności, na zwyciężanie, na miażdżenie.
I ta wiara głęboka Litwy nie była ani lekkomyślną, ani niewyrozumowaną. Toć i generałowie rosyjscy nie taili swych obaw o wynik rozpoczynanej kampanji, toć i oni doceniali siłę wielką nieprzyjaciela, toć i oni wzrośli i wychowali się w poczytywaniu Polskiego Wojska za niedościgniony ideał sztuki militarnej, toć i oni trwożyli się, czyli Dybicz Zabałkański sprosta zadaniu, czyli bodaj drogę za Bug zagrodzić zdoła.
Armja rosyjska szła, zwierała się w kolumny, coraz mocniejszy sierp zataczała, coraz śmielej ku Warszawie zdążała. A ziemie zaniemeńskie precz krzepiły się przeświadczeniem, że lada dzień, lada godzina, lada sekunda, cała ta armja Dybicza mnie w popłochu, że lada godzina na drodze do Wilna zafurkoczą ułańskie chorągiewki i pomkną w zwycięskiej szarży hen, aż za Telsze, za Dźwinę, za Borysów, za Słuck.
A ziemie zaniemeńskie i tego spodziewania nie wzięły z urojenia. Wszak ci i na ziemiach zaniemeńskich nie brakło dawnych żołnierzów, którzy w sztabach napoleońskich nauczyli się tego, co w planie wojowania jest nieuniknionem posunięciem na szachownicy, wszak i na ziemiach zaniemeńskich było zadość mężów, zdolnych ogarnąć doniosłość wypadków warszawskich i cel ich przeniknąć.
Wybuch rewolucji w Królestwie był i musiał być następstwem, oddawna nurtujących, pragnień, aby swobody konstytucyjne i dla ziem zaniemeńskich osiągnąć i do prastarej z niemi jedności powrócić. Z tą zasadniczą dążnością mogły się łączyć i inne pobudki, mogło sekundować jej kuszenie się o zdobycie pełnej niepodległości, lub też chęć zupełnej samodzielności pod tem samem berłem — ale nadewszystko rewolucja podjętą została na rzecz ziem zaniemeńskich.
Na ten koniec pierwszym odruchem Wojska Polskiego musi być marsz za Bug, za Niemen, na unieruchomienie całych dywizyj rosyjskiego wojska, na pomnożenie własnych sił, na opanowanie Wilna, Kowna i Grodna, na wydarcie Dybiczowi magazynów wojskowych, rozbicie go na części i zmuszenie do odwrotu, do paktu.
Tak rozumowano na ziemiach zaniemeńskich i wypominano żywy przykład kampanji roku tysiąc ośmset dziewiątego, kiedy to, za radą Dąbrowskiego, ustąpiono, po bitwie raszyńskiej Warszawy austrjakom i przeniesiono pole walki w granice austrjackich posiadłości. Plan ten świetnie się powiódł, choć w gorszych, niż obecnie, podjęty był warunkach.
Minął tak grudzień i połowa stycznia. Niecierpliwość rozżarzała umysły. Wysłani do Warszawy emisarjusze przepadali bez wieści. Wzmocnione kordony pograniczne coraz więcej utrudniały przewożenie gazetek, a gazetki same takie dziwy rozpowiadały, że ani pojąć, ani dociec, co zgromadzone pod Warszawą wojska zamierzają, dlaczego Chłopicki zrzekł się dyktatury, skąd człek tak schorzały, jak Radziwiłł, naczelne dostał dowództwo, o co izby poselska z senatorską się spierają, o jakich to warchołach i jakobinach była mowa, dlaczego ułatwiono ucieczkę Lubowidzkiemu, co znaczy potępianie „ruchawki“ i zalecanie niemieszania się cywilów do spraw wojskowych.
Ziemie zaniemeńskie niepokój zdjął. Młodzież jęła ginąć w oczach, zapadać się w mgły południo-zachodu. Dybicz był już za Bugiem. Z dnia na dzień spodziewać się było można pierwszej bitwy. Słuchy zapowiadały, iż nakazany pobór rekruta weźmie ze wsi i miast wszystkich zdolnych do noszenia broni, komisarze kwatermistrzowstwa nie ustawali w rekwirowaniu zapasów żywności, koni, inwentarza, dobytku wszelkiego. Kraj więc biedniał, wyzbywał się tego, co właśnie mogło być Wojsku Polskiemu pokrzepieniem, oparciem, wzmocnieniem. Ułańskich chorągiewek wciąż nie było widać.
Aż ziemie zaniemeńskie znieść dłużej bezczynności nie mogły. W powiatach zakotłowało się. Każdy jarmark, odpust, zjazd, uroczystość rodzinna stawała się sejmikiem, naradą, łączeniem się w związki patrjotyczne, układaniem planów, co i jak, w razie czego, czynić należy.
Tu i owdzie gorętsi rwali się do natychmiastowego czynu, do powstania, któreby, na tyłach armji Dybicza, spowodowało dywersję i przyśpieszyło pochód Chłopickiego czy Radziwiłła. Ale te zamysły zuchwałe niweczyli rozważniejsi albo lękliwi, którzy widzieli niepodobieństwo wywołania rewolucji, bez pomocy regularnego wojska, a co ważniejsze — bez powagi imienia znakomitego. Imię to było wprawdzie żywe i wcielone w dumną postać generała napoleońskiego, Tadeusza Tyszkiewicza, który tuż, w Swisłoczy, rezydował, — ale pan graf ociągał się, wahał, z familjantem swym, marszałkiem oszmiańskim, Józefem Tyszkiewiczem, długie zamieniał epistoły, lecz słowa ostatecznego wyrzec nie chciał, doradzając zwłokę aż do chwili wkroczenia na Litwę Wojska Polskiego.
Burzyli się na kunktatorstwo grafa-generała jedni, chronili za nie małoduszni, ulegali mu flegmatyczni, poddawali mu się karni, widząc, niebezkozery, za Tyszkiewiczami ów tajemniczy Komitet Wileński, który do sprawowania władzy, w imieniu Rządu Narodowego Warszawskiego, się sposobił.
Pod koniec stycznia tak zawrzało w powiatach, iż, gdyby jeno skra padła, pożar rewolucji całąby Litwę ogarnął. Rozum więc znów wystawił niedostatek broni, amunicji, najprostszego opatrzenia żołnierskiego, niesprzyjającą parę roku i — jeszcze raz zwyciężył. Zwyciężył tem snadniej, że Warszawa milczała, odgrodzona lasami bagnetów, że ani ozwała się do Litwy, ani zdawała troszczyć o ziemie zaniemeńskie, że porała się wciąż z wewnętrznemi niesnaskami; zwyciężył i dlatego jeszcze, że miał za sobą racje polityczne, miał dyplomatyczne rachuby, wróżby o pokojowem załatwieniu sporu, chęć oszczędzenia ziemiom zaniemeńskim klęsk i ofiar daremnych, pragnienie odjęcia ruchowi litewskiemu pozorów rzezi bezbronnych urzędników, pragnienie wojny prawidłowej a nie buntów, nie gwałtów, nie mordów. Rozum zwyciężył i tym razem nadewszystko dlatego, że palnym żywiołom skry brakło, że brakło pierwszej łuny, brakło pobudki.
Aliści zwycięstwo to było krótkiem, bo ledwie, po ostatnich zjazdach i naradach, uciszyło się, ledwie jednę burzę zażegnano, czy odwleczono, już nadciągała druga, silniejsza, czarniej szemi chmurami brzemienna, szerszy ogarniająca widnokrąg.
Skąd się brała, za czyją sprawą się poczęła — nikomu nie było wiadomem. Przekonani, ułagodzeni wczoraj zapaleńcy, bez żadnej przyczyny, głośniej, niż przedtem, zagadali, w tęższe łączyli się gromady i mocniej parli do zbrojnego powstania, do wybuchu.
Wszystkie te, następujące po sobie, wypadki, musiały oczywiście uderzyć tam, kędy od wieków miłość ziemi ojczystej była najbliższą serca potrzebą, kędy poczet zasłużonych Rzeczypospolitej mężów wskazywał nietylko, jak magnackiego zażywać splendoru, jak ze sławy przodków czerpać, ale i jak stawać pierwszym w szeregu, jak przykładem świecić, jak prastarym hasłom nieść w ofierze i mienie i życie. Następujące po sobie wypadki musiały targnąć odwiecznemi siedzibami rodów.
I rody drgnęły, i z łona swego jęły dobywać dusze co najczystsze, mózgi co tęższe, co dzielniejsze ramiona i słać je w odmęt wrzenia, słać na zaprowadzenie ordynku w tem, co bezładem groziło, na wsparcie tego, czego niepodobna było zatrzymać, uniknąć.
Jeżeli stąd w niejednym z rodów zaniemeńskich powstawał niepokój, jeżeli niejeden ród, dla rozkrzewienia swego, o całych zastępach nowych bojowników stanowił, — cóż dopiero działo się w możnym a mnogim rodzie hrabiów Platerów, którzy konarami swemi obejmowali i Litwę, i Żmujdź, i Inflanty, i Kongresówkę, a którzy nawykli byli, w chwilach ważnych, własnej swej starszyzny słuchać i chmarą iść.
Na pierwszą wiadomość o rewolucji w Warszawie, wiadomość, przywiezioną z Wilna przez hrabiankę Emilję, Liksna zatrzęsła się ze wzruszenia i podała nowinę Krasławowi, Szlosbergowi i Dusiatom. Te trzy siedziby zaalarmowały sześć innych, te sześć poruszyły kilkanaście i wnet w najodleglejszych gałązkach klanu się ozwały.
Ród Platerów, niby dąb rozrosły, w obliczu huraganu, zaszemrał w koronie witkami, lecz w pniu milczał, jakby ważył sprawę, jakby zastanawiał się, czekał wyniku narad między swymi naczelnikami. A narady te nielada uległy mitrędze dla rozproszenia tych, którym należał się, jeżeli nie stanowczy, to znaczny głos. Więc najpierw imć pan Józef, starosta giełdziański, w odległej Dąbrowicy rezydujący, dziewiątym zaskoczony krzyżykiem, na syna, pana Ignacego, zdał obowiązek ozwania się imieniem głowy rodu, a że ten podczas u teścia swego, imć pana podstolego Sobańskiego, w Obodówce, przebywał, tedy z tego okrutna zwłoka wynikła. Gorsza jeszcze zwłoka uczyniła się z okoliczności, że imć pan referendarz stanu, graf Ludwik, pozostawał w Warszawie, razem z bratem swym, panem sędzią, grafem Janem z Indrycy, i znaku życia nie dawał. A trudno było, bez imci pana Ludwika, stanowić, boć ten po rodzicu zgoła kanclerską w arkanach politycznych wziął zdolność, a jako świadek od lat wszystkiego, co się działo w Warszawie, mógł najpewniej wyrokować.
Na ten koniec, choć na Trzy Króle, do Antuzowa, jako na dzień imienin hrabiego Gaspara, zjechali się liczniej, niż zazwyczaj, przedstawiciele rodu Platerów, choć debatowali długo między sobą — żadnego atoli jasnego postanowienia nie powzięli.
Ale kiedy starszyzna radziła, młódź, skupiona w bocznej komnacie pałacu, własny odprawiała sejmik. Sejmik, z początku gwarny, zgiełku i śmiechu pełen, a zaczęty przez hrabianki Izabellę i Marję szlosberskie, które z dwoma krewniakami, Lucjanem i Ferdynandem, podchorążymi dyneburskiej szkoły, swarzyły się zalotnie, — przycichł, za wdaniem się starszego brata hrabianek, pana Kazimierza, który rozmowę na wojskowe sprawy zwrócił. Przedmiot stał się nużącym dla panienek. Sejmik opustoszał i przeszedł w ciche zwierzenia dwóch podchorążych z Kazimierzem i młodziutkim Władysławem dusiackim. Lecz snadź i w tak zmniejszonem gronie przetrwać nie mógł, bo raptem z żywych opowieści utknął na półsłówkach, na niedomówionych życzeniach, na mglistych zamysłach. Aż kiedy miał już się rozprysnąć, stanęła pośród niego hrabianka Emilja i rzuciła podchorążym kilka krzyżowych pytań i pytań tak ważkich a tak przenikających do głębi serc, iż młodzieńcom twarze rozgorzały.
— Kuzynko — podjął gorąco Ferdynand, szarpiąc czerwone obszlegi u rękawa swego zielonego munduru, — toć naszem całem marzeniem by Dyneburska Szkoła Podchorążych poszła śladami Warszawskiej.
— Marzenia nie starczą, trzeba czynu.
— Niezawodnie — przyznał Lucjan — lecz czyn jest o wiele trudniejszym. Pilnują nas, strzegą, udaremniają możność porozumienia z najbliższymi! Toć nas dwóch w drodze wyjątkowej łaski uwolniono na święta. Kosorotow z oczu nas nie traci. Odjęto nam skałki od karabinów. Wzmocniono warty forteczne...
— Niewszystkie — odparła spokojnie Emilja — przy bramie Aleksandrowskiej, w lunecie, jeden szyldwach tylko pilnuje składu prochu... W polu, tuż, macie drewniany arsenał i znów z jednym szyldwachem...
— Kuzynko! zakrzyknęli ze zdumieniem młodzieńcy. — Lecz skąd wiesz...
— Nie w tem rzecz. Jaki duch między podchorążymi? Macie pewnych towarzyszów?
— Duch... najlepszy! Towarzyszów gromada i takich co pójdą na czele... dwóch Klottów, Rypiński, Korsak, Łabuński, Kościałkowski, Sołłohub, Kontrymowicz...
— Więc nie mitrężyć, więc zaczynać... godziny niema do stracenia! Za wami całe Inflanty, cała Żmujdź święta, Litwa cała!
— Wielkie, zacne serce mówi przez usta twe, kuzynko — rzekł poważnie pan Kazimierz, — i jam też gotów stanąć w szeregu; ale czyby nie należało baczyć izali pora jest sposobną, a czekać jeszcze? Toć i u nas, w Szlosbergu, ochotnika niebrak... a nie śpieszą. Doświadczeni cierpliwość nakazują...
— Cierpliwość!... Możnaż zrywającym się do lotu orłom o cierpliwości mówić? Możnaż opóźnić to, co samo przez się z braku cierpliwości się rodzi? Nie do nieposłuszeństwa nakłaniam, lecz do wiary w siebie, we własne siły. Doświadczeni, statyści nie sprostają teraz. Ich prawo stanowić, gdy fala grzbiet najeży... Opanowanie Dyneburga da nam oścień, da nam punkt oparcia, da nam hasło nad hasłami... Zanim armja Dybicza zdoła zmierzyć grożące jej na tyłach niebezpieczeństwo, już oddziały powstańcze szarpać będą jej arjergardę, już Dyneburg wyszczerzy paszcze armat na swoich budowniczych! Nie oglądajcie się na wiekiem pochylonych, na Warszawę patrzcie... a mrowie za wami ruszy, pójdą nietylko młodzi, ale i starcy, i dzieci, i kobiety! Dwóch was jest Platerów między podchorążymi, tedy po dwakroć silniej pamiętać wam należy, iż Platerowie nietylko umieli bronić Dyneburga, ale i zdobywać go potrafili.
— Wilhelm Plater, pułkownik, za Batorego — wtrącił pan Kazimierz.
— A rodzic kuzyna, jako major inżynierów, w brygadzie Radziwiłła pod Macdonaldem, w roku dwunastym.
Ten sejmik sprawił, że gdy starszyzna rodu, po ukończeniu narad, zeszła się młodzieżą i, dla jej nauki, zaczęła napomykać o potrzebie chłodnej rozwagi, twarze sejmikowiezów takiemi płomieniami zagorzały, iż pan Adam krasławski trącił nieznacznie pana Michała szlosberskiego, pan Stanisław dowgieliski ku panu Casparowi antuzowskiemu spojrzał, i nauka pracowicie ukuta, prysła raptem. A że nadto imć pan Ignacy dąbrowicki wspomniał coś o swej artyleryjskiej służbie, tedy w panach Michale i Stanisławie majorskie zagrały szarże i rozmowa aż dudniła od bitewnej wrzawy.
Po tym pamiętnym zjeździe familijnym, który w łonie starszyzny stanowił, aby, bez nowego zebrania, nic w pojedynkę nie przedsiębrać, ład prastary rodu najniespodziewaniej prysnął i w ten sposób, że gdy pan Adam krasławski w sumieniu swem czynił sobie wyrzuty za uchylenie się od zachowania onej rezerwy, takież same wyrzuty doskwierały panom Michałowi, Gasparowi, Ignacemu i Stanisławowi. Krótko atoli trwały te zatargi z sumieniem, cios stanowczy zadał im pachołek, przybyły do Szlosberga z listem od pana referendarza z Warszawy. List a raczej lakoniczna kartka zawierała wiadomość, iż pan Ludwik jedzie, aby wraz z generałem Kniaziewiczem szukać w Paryżu pomocy dla wskrzeszonej Polski, oraz że najstarszy syn pana Jana, Edward, zaciągnął się do artylerji, a pan Jan, wedle sił, służy dobrej sprawie. Pan Michał strzymać nie mógł i tego samego dnia jeszcze wyprawił posyłki do rodzeństwa i krewniaków i ze swego przeniewierstwa się wyspowiadał. Aliści, zanim posyłki traktu dopadły, zjawili się forysie z Antuzowa, Dowgieliszek i Krasławia, przywożąc panu Michałowi oświadczenia, choć inaczej poczęte, ale kubek w kubek, w sensie ostatecznym do pisania pana Michała podobne. Pan Adam mówił o nowinach, odebranych od Gabrjela Ogińskiego i Morikoniego z Sół; pan Stanisław przyznawał się do zakupienia kilku baryłek prochu od markietanów, którzy za wojskiem, idącem ku Wiśle, ciągnęli, pan Gaspar pisał, iż nie mógł uchylić się od zbierania grosza publicznego i że Dowgiałło takoż postąpił, pan Ignacy zaś z Dąbrowicy wręcz zawiadomił, że do szeregu musi, bo inaczej i sobieby obmierzł, i panu podkomorzemu, i panu Sobańskiemu.
W siedzibach Platerów, po wymianie tych listów, rozruch przytłumiony się wszczął. Niby z pozoru zwykłym trybem życie się układało, niby nic się nie zmieniło, a przecież inaczej poglądały matki na synów, inaczej żony do mężów się tuliły. Lecz, co w rozruchu tym było niepojętem, że rozległ się najsilniej tam właśnie, kędy go się najmniej należało spodziewać, bo w Liksnie.
Pani podkomorzyna Zybergowa nadomiar sama sobie wytłumaczyć nie umiała, jak się to stało, iż, miast się spierać z hrabianką Emilją, miast bronić ją przed szaleństwem oczywistem, niewiadomo dokąd wiodącem, sama ze swoją wychowanką układała rewolucyjne plany, sama pomagała jej w szyciu sztandaru, sama zabiegała, byle z Dyneburga czyli aż z Rygi wydostać od wypadku jeszcze ze strzelb kilka, jeszcze z kilka funtów prochu.
Czary istne, czary naszły sędziwą opiekunkę hrabianki i czary tak mocne, że, choć czuła je, rozumiała ich grozę, nie mogła im się oprzeć.
Niekiedy, w chwilach, gdy brakło podkomorzynie widoku Emilji, gdy ta ostatnia rwała samotrzeć konno lub pędziła saneczkami na krańce włości, panią Zybergową bunt ogarniał. I wówczas po stokroć razy zaklinała się, iż się oprze urojeniom dziewczyny, iż nie zezwoli, aby mieszała się do spraw, dla kobiety nie przystojnych, iż nie tknie więcej tych fatałaszków wojskowych, z których jeno denuncjacja i sroga kontrybucja może wypaść. Ale, gdy winowajczyni stawała przed podkomorzyną, gdy nadchodził moment stanowczego ataku, już po kilku słowach hrabianki, panią Zybergową zdejmowała niemoc słowa, a za nią tuż owe czary porywały ją, unosiły. I nie ją samą. Wszak-ci pani podkomorzyna, własnej nie dowierzając energji, uciekła się do odsieczy Maryni Mohlówny. Mohlówna zjechała do Liksny, odbyła z panią Zybergową długą rozmowę, przyznała jej trwogom najsłuszniejszą rację i udała się do komnatki Emilji. Ba, ale kiedy podkomorzyna, nie mogąc doczekać się końca interwencji, zajrzała do komnatki, zastała Mohlówną, pochyloną razem ze swą siostrzenicą nad szyciem z komiśnego sukna czamary żołnierskiej. Nie lepiej powiodło się pani Gasparowej, nie lepiej Dowgiałłowej.
Pani podkomorzyna w ostatku zebrała się na krok decydujący, i, pod wpływem większej, niż zazwyczaj, rozterki, bo Emilka aż za Dryświackie jezioro na dwa dni wyruszyła, napisała obszerny list do Krasławia, do pana Adama. Pan Adam nie mitrężył i natychmiast do Liksny przybył. Pani podkomorzyna pewną była wygranej. Kto jak kto, ale pan Adam, człek uczony niezmiernie, po księgach szperający a posiadający i dla wiedzy swej, i dla zacności serca wpływ na Emilkę, był tu najniezawodniejszym. Tymczasem, gdy w rozognionem promieniejącem obliczu, z którem pan Adam, po rozprawie, stanął przed podkomorzyną, pani Zybergowa już pomyślną znalazła odpowiedź, — pan Adam jeno zawilgłemi oczyma mrugnął i rzekł ze drżeniem w głosie:
— Kuzynko dobrodziejko, jeno błogosławić mogę hartowi ducha Emilki, jeno wielbić w niej szlachetne zapały, odwodzić zaś nie umiem od tego, w co wierzę, jako i ty wierzysz.
Od tej chwili pani podkomorzyna uspokoiła się nieco, a raczej, poddała zupełnie czarom, bacząc teraz, jakby trudu Emilce oszczędzić, jak ją wyręczyć Prószyńskim, a jak uprzedzić jej życzenie.
Juljusz Grużewski stał się teraz częstym w Liksnie gościem i pożądanym gościem, bo za każdym razem zwoził nowiny, bo pani podkomorzyna z prawdziwem rozradowaniem poglądała, jako do wczoraj jeszcze pełna rozwichrzenia lekkiego postać młodzieńca w oczach mężniała, na stal się urabiała w ogniu haseł ziemi. Grużewski nadto był dla pani podkomorzyny wcieleniem jednego z tych serc, które biły pragnieniem czynu, był może jednym z tych, któremu sądzonem było ponieść sztandar, rączkami Emilki uszyty — więc tysiąc przyczyn, aby w Liksnie dobre znalazł przyjęcie. A nadto, widząc, z jaką niecierpliwością wygląda przyjazdu Grużewskiego Emilka, z jakiem wita go ukontentowaniem, jak skwapliwie wyczekuje odbycia z nim, na uboczu, dłuższej rozmowy — pani podkomorzyna o daleko bliższej myślała konspiracji. Raz nawet, nawiązując przesłankę do ładunków, które z Juljuszem układała w skrzyneczki, pani Zybergowa napomknęła coś o niebezpieczeństwie wybuchu, zgoła łatwego dla nagromadzenia tylu palnych materyj w rękach tak palnych istot, — lecz Emilka uśmiechnęła się w odpowiedzi z tak szczerem zdumieniem, że oczywiście nie zrozumiała intencji. Grużewski wzamian głowę pochylił i pokraśniał. Pani podkomorzyna poczytała to za dobrą wróżbę i, aby jej niepłoszyć, poprzestała na tej uwadze.
Życie w Liksnie, choć i przy rewolucyjnych kłopotach i odgłosie politycznych i wojskowych kalkulacyj, znośnie się układało. Pani podkomorzyna takiego nabrała gustu do militarnej sztuki, a takiego dla horoskopów dyplomatycznych rezonu, że sama sobie się dziwiła.
Wieczór w wieczór teraz, przy kominku, rachowała armję Dybicza, opierała ją plecami o Bug i Niemen i brała we dwa ognie. Wieczór w wieczór, w zaciszu ulubionej, narożnej komnatki, feldmarszałek Dybicz ponosił klęskę, a cała Europa pędziła co tchu na Rzeczypospolitej odbudowanie.
Tymczasem ledwie pani podkomorzyna oswoiła się z tym nowym ładem, którym toczyć się zaczęło życie mieszkańców liksnańskiego pałacu, gdy pewnego wieczora spadł, jak zawierucha, Cezary Plater, syn nieboszczyka pana Kazimierza dusiackiego. Spadł z gromadą nowin przywiezionych z zagranicy, z gorączką czynu, z płomieniami takich argumentów, że pani podkomorzyna rady sobie z niemi dać nie mogła. Boć Cezary już nie o fundowaniu regimentu mówił, nie o zaopatrzeniu, zrywających się do broni, patrjotów, nie o własnem zaciągnięciu do szeregów, ale o całego ludu poruszeniu, o przyznaniu mu bez mała szlacheckich przywilejów i o takiem wojowaniu, aby, kto żyw a zdolen na nogach się utrzymać, szedł na zapasy z Dybiczem.
Pani podkomorzyna, choć imaginowała sobie, że wywody Cezarego o ludzie cale nie są szczęśliwemi, gdyż poprostu starczyło sięgnąć do odwiecznego obyczaju i zarekwirować jednego żołnierza z dwóch dymów, przecież by im ustąpiła. Cezary bowiem tak przedziwnie powiadał o równości, o piastowych cnotach, drzemiących na dnie serc kmiecych, że niechby tam była jego prawda. Ale, kiedy pani podkomorzyna, chcąc zlekka przymówić porywczości młodzieńca, zagadnęła żartobliwie, czy i niewiasty zamierza wezwać na pospolite ruszenie, Cezary, miast odpowiedzieć żwawym dowcipem, zerknął ku Emilce i rzekł:
— Gdybym mocen był je zakląć! W chwilach przełomowych narodów kobiety mogą wiele, bardzo wiele, dość przytoczyć Hiszpanję, dość wspomnieć na jednę Augustynę aragońską, na oblężenie Saragossy!
— Lub wziąć przykład bliższy — wmieszała się niespodziewanie hrabianka Emilja — z greckiej walki oniepodległość, z walki wczorajszej. Wszak męstwo i poświęcenie Bobeliny były podobno najtęższym bastjonem Missolunghi.
Podkomorzynie serce czegoś się ścisnęło.
— Kochanie moje, nie przeczę, jawią się i jawiły w dziejach rozmaite amazonki czyli bohaterki, ale... ale te najczęściej los... to jest przypadek wiódł, bo niekobieca rzecz sławy wojennej szukać, niekobieca...
— Prawda cioteńko, — lecz my też nie mówimy o tych, które, dla wywyższenia własnego, dla zawadjactwa, oręża się imają, lecz o tych, których calem pragnieniem jest ofiara, jest myśl niesamolubna, wielka, które moc czerpią z gnuśności mężów...
— Dziewica Orleańska — dodał Cezary.
Twarz staruszki szkarłatem się okryła.
— Bajesz, waćpan, bajesz! Toć mieszasz do cale błahej dyskusji posłankę Stwórcy, wybrankę Boga samego!
— Tak, sto razy tak! — podjął żywo Cezary. — Lecz czyż wolno nam nie ufać, że i nam ześle podobną wybrankę!
— Wolejby nowego pana Czarnieckiego! — ucięła z rozdrażnieniem podkomorzyna i, porwawszy za laskę, wyszła z komnaty.
Od tej chwili pani podkomorzyna posmutniała, zaniechała swych, jak je nazywała, „rewolucyjnych turbacyj“, a jeno pilniej, niż przedtem, dopytywała się o to, co czyni Emilka, jeno, gdy ta ostatnia, chcąc nagrodzić staruszce dłuższe osamotnienie, serdeczniej do niej się tuliła, oczy podkomorzyny łzami zachodziły, a drżące jej palce cisnęły kurczowo dłonie hrabianki.
Podczas narad, które Cezary odprawiał co i raz z Emilja i z Juljuszem Grużewskim, który z tygodnia na tydzień wpadał do Liksny, wynikł rozruch tak gwałtowny, a tak rozlewny, że w dni kilka sięgnął Szlosberga, Antuzowa, Siesik i hen, aż w rosieńskich Kielmach się ozwawszy i w Prenach, u pana Ezechiela Staniewicza, przyczyniwszy gorączki, parł równocześnie i na Upitę, i na Telsze, i na Oszmianę i na Dzisnę i wracał tam, skąd się począł, wracał zawziętszym, tęższym, zadufańszym.
Na drogach i traktach, już i tak niezwykle ożywionych dla nieustannie snujących się kurjerów wojskowych, trenów żołnierskich, podwód, rekwirujących prowiant dla armji, wreszcie oddziałów kawalerji i piechoty, ukazały się nagle sznury sanek, saneczek, wózków i wózików, istne łańcuchy, pędzących forysiów dworskich, pachołków, ekonomczuków, a nawet i paniczów, i leciwych zgoła szlachciców. Urzędy powiatowe i policyjne zaniepokoiły się. Na stacjach powiatowych, po karczmach i zajazdach snuć się zaczęły jakieś dziwne zakazane figury, a myszkować, a nadsłuchiwać. Niewiele jednak te postacie potrafiły, bo każdy z jadących miał nietylko paszporty akuratne, ale i godziwe dowody, że pilna sprawa familijna, gwałtowny proces, akt u rejenta zniewolił go do opuszczenia zacisza domowego i marznięcia na mrozie. I z listów, wiezionych przez sługi, gdy komu do nich zajrzeć przyszła ochota, jeno o błahych i osobistych kwestjach można było powziąć wiadomość.
Naraz, cichy dotąd a głuchy na wszystko lud za niemeński zaszemrał o znakach niebieskich, o siedmiu świecach, jarzących się na podchmurzu, o trzech kolumnach czarnych i jednej białej, która, o słońca wschodzie, zmaga owe trzy czarne kolumny i o tem, jako wartownicy widzieli o północy rycerza na białym koniu, przelatującego z Ostrej Bramy na katedrę wileńską, i jako tym rycerzem był sam Święty Kazimierz, umiłowany patron i orędownik. Do tych powiadań niebawem przyłączyły się inne o zbliżaniu się znów tych bardzo dawnych a serdecznych czasów, o których najstarsi wiekiem, niby o bajce za chłopięctwa, od dziadów słyszeli, a które jasności i dobroci wszelakiej tyła przysporzą, iż chłop w chłopa, kmieć w kmiecia, żmujdzin, Litwin, Łotwak, Lipek, a choć sobie żydzię pejsate, niby kożucha na wiosnę, tako biedy i mizeractwa się zbędzie, byle jeno krzynę do kupy się wziąć a społem barami dźwignąć. W czem niemasz trudności, bo lud koroniarski akuratnie, takuteńko uczynił i chodzi sobie już w tyłem bogactwie, iż pana od chłopa nie odróżnisz, ile że razem pod ramiona się wodzą. Koroniarze pierwsi i gracko się uwinęli, bo takie ich prawo. Organista zawszeć bliższym jest ołtarza. Koroniarze zaś właśnie wszystkiej ziemi ludzkiej klucz-wójtują.
Był koniec lutego. Pani podkomorzyna Zybergowa od dwóch tygodni gotowała się co dnia do zamierzonego wyjazdu z Emilją do Antuzowa, do Gasparów, i co dnia daremnie wyczekiwała powrotu hrabianki z wycieczki do Łużek, do pani Apolinary z żabów, matki Cezarego i Władysława dusiackich. Nadomiar, po wyjeździe hrabianki, zgiełkliwą dotąd Liksnę taka cisza zaległa, że ani rady sobie dać, ani czem niepokój uciszyć. Pan Cezary nie pokazywał się, Marynia Mohlówna znaku życia nie dawała z Imbrodów, pan Adam krasławski gdzieś za Lucynem bawił, Szlosberg milczał, nawet Grużewski, gość niezawodny dotąd, przepadł bez wieści.
Podkomorzyna już rady sobie dać nie mogła z niepokojem. Modliła się, układała kabałkę, odbywała rozmowy ze starym zarządcą Prószyńskim, wzywała do siebie jego córkę, Anetkę, Emilji powierniczkę i przyjaciółkę, a co moment wypominała wszystkie okoliczności, towarzyszące odjazdowi hrabianki, co moment dociekała przyczyn tak długiego oddalenia, co moment szukała odpowiedzi na cisnące się jej do głowy domysły.
Aż nareszcie, po dwudziestu dniach, wraz ze śnieżycą i zadymką, późnym wieczorem przybyła hrabianka, ale tak blada, tak wycieńczona, że gdyby nie ten sam uśmiech pogodny, gdyby nie toż samo wilgotne a gorące spojrzenie wielkich oczu, ledwieby można było ją rozeznać.
Pani podkomorzyna zatrzęsła się z przerażenia, — lecz hrabianka nie dała jej przyjść do słowa.
Była w Łużkach, u pani Apolinary, a potem do Wilna jej wypadło koniecznie. Przeziębiła się nieco i musiała dni kilka odpokutować — i to wszystko. Widziała się z panią Tadeuszową, dała jej paczki dla Lucjana i Ferdynanda, do Dyneburga. Trzeba je przez zaufanego wyprawić, bo do podchorążych dostęp coraz trudniejszy. Mnóstwo ukłonów od wszystkich. W Wilnie popłoch. Akademików na święta nie puszczono. Nic to nie pomoże, bo, niech pobudka się ozwie, całe miasto porwie za broń... A ozwie się lada godzina, może już gra, już porywa żmujdzkie powiaty!... Nie było znikąd posyłki? Nic — nadjedzie niebawem, nie chybi. Pan Ezechiel Staniewicz jest w Połądze, gdy powróci, szawelskie z rosieńskiem staną, jako jeden mąż... Staniewicz bodaj, że już powrócił... Kto wie, to o czem się mówi, że się ma stać... już stać się mogło. Połąga będzie oparciem i arsenałem głównym. Dwa okręty angielskie tam wyładują zapasy... Komitet odebrał już po temu wskazania. Tak, Połąga z jednej strony, a Dyneburg z drugiej. Nie brak kunktatorów, którzyby chcieli do wiosny wybuch odłożyć. Ale o tem ani myśli. Każdy dzień opuźnienia mnoży trudności, bo pozwala Dybiczowi wzmacniać tyły armji, opatrywać magazyny, ściągać posiłki i zabezpieczać się.
Wiosna musi być wiosną dokonania, wiosną spełnienia. Inaczej zresztą być nie może. Komitet wileński czeka sygnału z Warszawy, czeka na powrót emisarjuszów, — aleć to jest sobie mitręga statystów, która musi uledz, musi schylić głowę przed wiadomością, że Telsze ruszyły, że Żmujdź święta powstała. A tam, tam właśnie zacznie się — bo tam najpierw nakazano pobór rekruta, bo tam najżarliwsze kołaczą serca. Prusy podobno gwarantują neutralność, a to ważne — dowóz broni i amunicji zapewniony tem samem i od granicy lądowej. W Wilnie spodziewają się lada moment bitwy nad Bugiem... Wielkie dni nadchodzą, zbliżają się...
Podkomorzyna, której myśl skupiona była na cierpieniem napiętnowanej twarzyczce hrabianki, za całą odpowiedź, przyciągnęła Emilję do siebie i szepnęła z wyrzutem:
— Dziecko drogie, — ty coś przedemną ukrywasz!... W Wilnie byłaś, może u Ksawerego?!...
— Nie, cioteńko! niestety... Pragnęłam bo kto wie, czy i kiedy będę znów w Wilnie. Wyjechał na kurację...
— Więc co ci było? Powiedz. Toć godzi się mi powiedzieć!... Oczy podsiniałe, głowa rozpalona... ręce wychudłe...
— Nic, nic, cioteńko! tydzień nie minie, a przyjdę do siebie, muszę przyjść. Teraz nie czas na kwękanie. Sił, sił trzeba, zdrowia. Zobaczysz, cioteńko, przekonasz się. Dość mi wytchnąć. Za tydzień ruszymy do Antuzowa. Ależ tak, bo Gasparowie czekają, wyglądają nas z upragnieniem. Należałoby nawet zaraz do nich napisać...
Podkomorzyna nie dała się jednak zwieść tem zagadywaniem.
— Emilko, przez pamięć na matkę, zaklinam cię, byś mi całą wyznała prawdę.
Hrabianka zadrżała, oczy jej zaszły mgłami, pochyliła się do rąk podkomorzyny i padła u jej nóg zemdlona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.