Emilja Plater/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W głuszy śmiertelnej począł się rok 1830 dla ziem zaniemeńskich i w głuszy kresu swego dobiegał. Jeszcze we wrześniu krążyły przeróżne wieści, zapowiadające niechybnie co najserdeczniejszych pragnień ziszczenie, aż raptem ustały, zginęły. A jeżeli pojawiły się tu i ówdzie razem z brykami podróżnemi, ciągnącemi bądź od pruskiej granicy, bądź od strony Kongresówki, wnet gasły bezsilne.
Gdzież bo teraz było komu spodziewaniami się hołubić, gdzież złudy wiosennych tchnień szukać, gdy listopad już ostatkiem dżdżu bluzgał, gdy przymrozkami już drogę grudniowi mościł. I zadość miały zaniemeńskie tęsknice tych bałamuctw nieustannych, które na to bodaj rozpalały błędne ogniki nadziei, aby ją na niegodziwsze trzęsawiska wyprowadzać, aby ją gwałtowniej pogrążać.
Tyle lat zeszło, tyle rachub zawiodło, tyle niechybnych wróżb się nie ziściło.!
A przecież ziem zaniemeńskich nie można było pomówić o żadne chorobliwe rojenia, o żadną pogoń za widmami.
Wszak ci, po trzecim rozbiorze Rzeczpospolitej, tym ziemiom właśnie danem było stać się środowiskiem zbolałego ducha polskiego. Wszak ci tym ziemiom danem było narodzić i wykształcić nietylko obywateli ale i żołnierzy, i poetów i wieszczów narodowych na pokrzepienie słabych, na zbudzenie śpiących, na podniecenie ociężałych. Wszak, w chwili, gdy w Warszawie mowa polska zamierała pod pruskiem jarzmem, gdy w Krakowie sypały się mury uniwersytetu, Wilnu nietylko zezwalano na podjęcie brzemienia nauki polskiej, lecz usiłowaniu jego sprzyjano. Wszak zawierucha napoleońska na ziemiach tych skrzyżowała jeno biuletyny z manifestami, bo w pierwszych i w drugich zarówno też same przekładała rękojmie. Wszak i potem jeszcze, i z Wiedeńskiego Kongresu, i z otwarcia pierwszego Sejmu Królestwa, i z drugiego, i z zarządzeń wojskowych i z odezwań mężów stanu, długo, długo, szły ku ziemiom zaniemeńskim solenne napomknienia.
A kiedy napomknień zabrakło, kiedy twarda rzeczywistość chciała wszystko przeszłe wymazać z pamięci, czyż mogły ziemie zaniemeńskie uwierzyć w trwałość tego zwrotu, nie poczytać go za nową próbę losu? Czyż mogły zaniechać słów, któremi żyły podotąd, czyż mogły nie wyglądać zwiastunów nowej ery, polityki, nowego państw europejskich układu? Czyż mogły w dociekaniach wyrzec się niemożliwości, gdy pamięć niepodobieństw, dokonanych za sprawą Bonapartego, trwała jeszcze — tysiące liczyła świadków. Toć karta polityczna Europy do niedawna, z miesiąca na miesiąc, zmieniała swe kontury graniczne, toć uralscy kozacy dobywali Paryża, neapolitańczycy szli na Moskwę, Polacy na San-Domingo, mamelucy na Wiedeń; całe potencje zapadały się w oczach współczesnych i w oczach tychże współczesnych dźwigały się z gruzów.
I ziemie zaniemeńskie długo wierzyły, długo ufały w rychłe zorzy zmartwychwstanie.
Czas atoli, a bardziej łańcuch następujących po sobie zmian, reorganizacji i nakazów, niweczył zadufanie, przygnębiał. Każdy dzień miniony, każdy rok przeżyty był lepszym, pogodniejszym od wschodzącego. O zacności Rimskiego — Korsakowa mówiono tak, jakby ten prawy człek gubernatorzy! Wilnu przed laty, jakby oceany spłynąć po Korsakowie zdołały, jakby to nie było wczoraj. „Promieniści“, „filareci“, „szubrawcy“; ledwie się rozproszyli już mytem się stali. Wolnomularze zapadli się pod ziemię. O towarzystwach patrjotycznych słych zaginął.
Lecz ziemie zaniemeńskie jeszcze krzepiły się, jeszcze nasłuchiwały wieści z Warszawy. A wieści tych, szczególniej na wiosnę, nie brakło, — wieści te, szczególniej na wiosnę były obfite, szczególniej na wiosnę radosne. Kwiecień, rok po roku niósł i Wilnu, i Grodnu i Kownu zapowiedzi sejmów warszawskich, warszawskich przygotowań do wiekopomnych uroczystości, do przełomowych chwil. Kwiecień miał dla Litwy, dla Żmujdzi, dla Inflant, dla wszystkich, w stronę Warszawy poglądających serc, całe snopy wywodów politycznych, horoskopów, anegdotek, rzewnych historyjek, trefnych żartów, wierszyków, figlów czwartackich, istne kufy swywolnej gadaniny, a przecież tęgiej, zadzierżystej, posilnej. Ale, gdy te podmuchy kwietniowe maj wzmocnił a czerwiec rozplenił, wówczas skwary lipcowe suszyły je na wióry, wówczas padała nowina, która burzyła pracę miesięcy, wówczas jesień podawała wiośniane rojenia na igraszkę wichrom a zima grzebała je bezlitośnie.
Tak działo się od lat.
Prawda, że w tym właśnie roku słuchy doniosłe i sierpień przetrwały, prawda, że w gazetkach zagranicznych już nie metternichowskie malaczyny, lecz krwawe obrazy wojen domowych przedstawiano, prawda, że zagadano o spiskach, rewolucjach, powstaniach ludów, prawda, że wokół postrzegano i przygotowania niezwykłe, i dowody wzmożonej czujności, i krętaninę gorączkową garnizonów, i tajemniczych kurjerów, i pracę zajadłą arsenałów i nadciąganie całych dywizyj.
Ale i cóż z tego, gdy nagle, jak co roku, na schyłku października, wszystko umilkło, zastygło, gdy znów jeden tylko boreasz nie zawiódł, jedna tylko plucha dotrzymała placu.
Gdzieniegdzie, młódź, do żywego ostatniemi nowinami przypieczona, jeszcze wyczekiwała, jeszcze odczarowaniom nie dawała wiary, jeszcze wzbraniała się ulec zwątpieniu starszych, jeszcze spory z nimi wiodła. Listopad atoli kres temu ścieraniu się dwóch różnych pokoleń położył, boć nawet zmógł upór takiego zapaleńca, jakim był Juljusz Grużewski i przyznał zwycięstwo tak małomównemu człowiekowi, jak stary Rydwin, kielmeński rezydent.
Rydwin atoli nie myślał triumfować. Bodaj czy zauważył, iż młody dziedzic Kielm osowiał, spochmurniał i do rozmów równie stracił naraz ochotę, jak, przed kilku tygodniami, do nich się rwał. Lecz, co uszło baczności starego rezydenta, to nie mogło się skryć przed czujnem okiem pani Grużewskiej, stolnikowej żmujdzkiej.
Pani stolnikowa zatrwożyła się widoczną udręką wnuka. Zatrwożyła się tem więcej, że wogóle Juljusz, od pewnego czasu, zmienił się niedopoznaki. Lekki, ale potulny a skromny młodzieniaszek przedzierzgnął się raptem w porywczego samowolnika. W domu ledwie popasał. Jeździł z jednego krańca powiatu na drugi niewiadomo po co i na co, gdyż nie raczył nawet wspomnieć, gdzie był, gdzie się podziewał.
Niekiedy, po powrocie z wycieczki, jakby dawna pogoda mu wracała, bo, choć unikał zapytań, lecz żartował, śmiał się, objeżdżał pilnie włości, z cywunami odprawiał narady i przecież po ludzku się zachowywał. Ale te błyski jasne rzadkim bywały u Juljusza zjawiskiem. Najczęściej przyjeżdżał do domu posępny, zamyślony a tak rogaty, że za lada wyrazem gorzał, płonął, bódł na prawo i lewo a gdy z napomknieniem się doń zwracano, ruszał ze dwora w pole, do lasu, lub konia dosiadał i nikł na całe dni.
Martwiła się serdecznie pani stolnikowa, iż najstarszy wnuk, który powinien być i podporą jej starości i młodszemu rodzeństwu przykładem, na manowce zbacza, i usiłowała dociec przyczyny złego, lecz daremnie. Były domysły, były ślady, — nici wszakże pewnej brakło.
Ciotka Aniela wręcz posądzała Juljusza o amory, minister kalwiński widział wpływ zgubnego towarzystwa a ksiądz proboszcz rezultat pogańskiego obyczaju, który w rodzie Grużewskich, aby córki wierze uczciwej, katolickiej poświęcał, a synów dysydenctwu zaprzedawał.
Nadomiar stary Rydwin, którego słowo pan Jakób nieboszczyk, za wyrocznię miał a jeszcze sam pan stolnik do przyjaźni dopuszczał, zamiast się użalić trosk pani Grużewskiej, zamiast wesprzeć radą, najwidoczniej jej obawy sobie lekceważył.
Z początku to lekceważenie spokoju pani stolnikowej przyczyniało, lecz gdy ciotka Aniela a za nią minister kalwiński z księdzem proboszczem jęli, na poparcie swych racyj, nowe dowody przedstawiać, troska babki wzięła górę.
Rydwin tymczasem był niewzruszony.
— Wypierzy się i będzie dobrze — mruczał z uporem.
— Nie bez kozery znów do Liksny pojechał.
— Wróci ptasio, wróci.
— Amorami głowę sobie zaprószył.
— Nie szkodzi.
— Po całej okolicy go pędza.
— Ustanie.
— Zadaje się niewiadomo z kim. Niech by Staniewicze, lecz co mu do Kalinowskich, Przeciszewskich, Mikszewiczów, Iwanowiczów. Toć szalone pałki!
— Kruk krukowi — Pac pałaca.
Ale pani Grużewska za wszelką cenę postanowiła zdobyć sobie sukurs Rydwina. I w tym celu wyczekała chwili, gdy stary rezydent, po gwałtowniejszej, niż zazwyczaj, dyskusji politycznej z Juljuszem, wstał urażony od stołu i do stancyjki swej, nad bramą wjazdową, podreptał. Tu zaskoczyła Rydwina pani Grużewska i, bez wstępów, jego miłość własną wzięła w obronę na dowód, że Juljuszowi niepodobna dłużej folgować, że trzeba coś z nim począć.
Rydwin bezzębną szczęką kłapnął i sznurkami białych wąsów poruszył, co u niego zwiastować zwykło największą alterację. Pani Grużewska już pewną była wygranej, lecz dobitniej jeszcze natarła.
— Za nic sobie ma starszych! Czyż znieść podobna, aby jegomości, co mu pradziadem mógłby być, śmiał okoniem się stawić!
Pergaminowa twarz rezydenta zaróżowiła się, obwisłe powieki mrugnęły gwałtownie.
— Dobrze czyni, mościa pani, na psie poszycie stary rozum się nie zdał!
— Co też jegomość!
— Nie zdał się, mościa pani — burczał, krztusząc się, Rydwin — a że się nie zdał, tego dowiódł. Tłucze się w łysej głowie, zmartwiałym garściom na spóźnioną uciechę, niech się zatłucze. Nic nie zwojował a wszystko, wszystko zaprzepaścił, przefrymarczył, niedoczuwał... i jeszcze mądralę symulować chce... Głupiec! Tyle człekowi zadowolenia, ile młody wierzgnie a nie da się starczemu odrętwieniu.
Tymczasem niewiadomo skąd do Kielm w jakowymś liście, który do ciotki Anieli z pod Dyneburga nadszedł, znalazły się wyraziste apostrofy do wyprawy Juljusza za Dźwinę i jego w Liksnie pobytu.
Ciotka Aniela nie posiadała się z ukontentowania, boć jej było na wierzchu, ona jedna odgadła. Kochanie wszystkiemu winne, z niego żałość bywa czasami i na całe życie, ale raczej dla panny aniżeli dla kawalera. Kawaler się pocieszy zawsze a panna, chociażby chciała, a nie może.
Dla zadokumentowania tego swego zwycięstwa, ciotka Aniela, kiedy jeno po wieczerzy Juljusz wysunął się do swej kancelarji, a kalwiński minister z księdzem proboszczem do zwykłej partji marjasza się zabierał, skręciła na poddyneburskie nowiny.
Proboszcz głową pokręcił niedowierzająco i zauważył niby odniechcenia:
— Platery szczere katoliki.
— Ano pewnie, — przyświadczył minister kalwiński, — kto kalwin ten szczery zawsze a kto katolik to czasami.
Proboszcz poczerwieniał i fyrknął talją trzymanych kart.
— Ze ślepym o kolorach rozprawiać nie będę.
— Ani ja z głuchym o muzyce.
— Lepiej jej nie słyszeć aniżeli do piekła iść.
— Do nieba celował a w smole się ugotował.
Pani stolnikowa pośpieszyła z łagodzeniem zwaśnionych.
— Platerowie ród piękny, swego się trzymają, za złe im brać nie można. Grużewscy mają swe własne tradycje...
— Piękny ród, piękny ród, — przymówił z boku stary Rymwid, — siła takiej piękności, można by w Rzeczpospolitej znaleźć...
— A zapozwoleniem, asińdziej, zawsze z przekąsem, — zlicz no, proszę, ile senatorskich głów Platerowie już liczą...
— Senatorskich?... A iluż by senatorów mieli Grużewscy, gdyby nie to, iż przy swojem trwają, iż się nie dali jezuitom... Wszystkie honory im zagarniali... ostawując aby te, których ich pozbawić nie mogli.
— Oo! — ujął się proboszcz, — a stolnikostwo żmujdzkie, — a podkomorstwo litewskie?...
— I co więcej? I co? — Chyba ono przez Sasów Kielm spalenie? A może generalstwa dwa, pana Jakóba i pana Jerzego, litewskie generalstwa z własnej ofiarności wystawione, toć było, co się Grużewskim należało? Widziałżeś tutaj, kiedy o krew szło, kiedy trzeba było karku nastawić, a kiesy do ostatniego dytka wyskubać, aby Grużewskiego nie brakło? Widział to proboszcz, — więc mi powiadaj.
— Nie upieram się, owszem w każdej publicznej sprawie prywata się skrada...
— Pod kalwińskiem siedzisz dachem, proboszczu!
— Mości Rymwid, nadto sobie folgujesz w mojej przytomności — upomniała pani stolnikowa.
— Niech sobie kalwiński dach, — ale katolickie ma poszycie, — odciął się proboszcz, spozierając na dwie panie. Rymwid się nasrożył.
— A wiesz kto był imci pan Rey Mikołaj?
— I owszem, ale i przed panem Reyem pisarstwo ładnie się już zaczęło w Polsce.
— No tak, bo wszyscy pisali po łacinie, — dorzucił minister.
— A ja powiadam, — ozwał się raptem głosik ciotki Anieli, — że gdzie jest prawdziwe kochanie tam żadnych niema przeszkód.
— Przeszkód? Jakich przeszkód? — bąknął proboszcz, oderwany raptem od spornej kwestji.
— Do marjaża, proboszczuniu, do marjaża...
— Do marjasza? — Owszem, jest przeszkoda! — to mówiąc bęcnął kartami pod nos ministrowi.
— I to kanoniczna. — Dodał kalwiński minister i odwrócił się do proboszcza.
Niewielka z takich sprzeczek, która dokoła osoby Juljusza wynikały, była to pociecha dla pani stolnilcowej. Więc sama, jak mogła, ze smutkiem się porała, ufając, iż pomiar kowanie przyjdzie na ukochanego wnuka.
Tak trwało do momentu, kiedy to Juljusz osowiał nagle, zaniemówił prawie.
Panią Grużewską złe przeczucie tknęło. Toć niegdy i Jakób nieboszczyk, kiedy go na śledztwo mieli brać, a na wygnanie skazać, takoż po nocach nie sypiał, takoż, jak z nóg ścięty, się wałęsał, takoż gryzł się w sobie.
Boże, Boże! czy aby na Julka nie przyszło, czy aby i jego już nie ogarnęło? I gdzie jemu! Wielka sprawa, święta sprawa? A dom, a dziedzictwo ojcowskie, — nie święte? Więc ledwie wyrósł, ledwie zmężniał, ledwie lotu spróbował, ma iść na zgubę? Ofiara! Cóż z tych ofiar! Jakób! Żyłby po dziś dzień, starościby doczekał później! Dwa lata wygnania za dwadzieścia mu starczyły. I czego dokazał? — że dzieci osierocił. Dawniej bywały wojny, bitwy! Ginęli najrodzeńsi, najdrożsi ginęli. Żołnierskie prawo, krwi prawo, — ale teraz, ale dziś? Związki, poszepty towarzystwa, wolnomularstwa? Niedośćże z nich niedoli?
I łamała się w sobie pani Grużewska a broniła jeszcze tym bolesnym myślom, gdy naraz asesor z powiatu spadł do Kielm z rozkazem, aby Juljusz do gubernatora wojskowego, do Wilna, na pierwszy dzień grudnia się stawił.
Juljusz nadto, miast asesora grzecznie przyjąć a rozmówić się, papier zmiął i odprawił go hardo, ani pytając o przyczynę gubernatorskiego wezwania.
Na szczęście, minister kalwiński zdołał asesora dogonić, wciągnąć do siebie, udobruchać, poczęstować, sześć korczyków zboża, w imieniu pani Grużewskiej, przyrzec — i dopiero zeń prawdę dobyć.
Prawda, którą asesor wyłożył była okrutną. Juljuszowi groziła kara, ciężka kara, bo i wina była ciężka, bo żeby nie wiedzieć jak kręcić a tłumaczyć, szrama szramą na policzku zostanie, pałasz złamany też zostanie i uchybienie mundurowi takoż zostanie.
— Co za szrama, czyj pałasz? — Majora Werculina. Tego bowiem oficera dziedzic kielmeński w Poniewieżu spotkawszy, uraczył w ten sposób. Według protokółu i świadków, bez powodu. Młody pan Grużewski siedział przy jednym stole z majorem i rozmawiał w najlepsze. Naraz pobladł, zerwał się, a gdy major uśmiechnął się dobrotliwie, rzucił się nań, pałasz z pochwy mu wydarł od boku, ciął nim Werculina po obliczu, zaczem pałasz złamał i, pogroziwszy jeszcze krwią zalanemu, odjechał.
Sprawa była, zdaniem asesora, zła bardzo. Napaść, gwałt, rana, zniewaga, dziesięć przestępstw, nie jedno, a żadnego dowodu, łagodzącego wybuch krwawej pasji. Któryś świadek nadmienił, iż młodemu panu Grużewskiemu o pannę poszło. Byłaby w tem nadzieja lżejszej odpowiedzialności, — lecz major zeznał, że poszło nie o pannę, lecz o Kaługę; że dziedzic Kielm upierał się, że i Kaługa Polsce się należy, z czego Werculin się rozśmiał, a na co pan Grużewski napaścią odpowiedział. Panna i Kaługa obie żeńskiej urody, hm... ale co jedna przytłumia, druga zaognia; tu prywatna rzecz, a tam i urzędowa i kryminalna, i rewolucyjna.
Ale asesor, nazywał się Pastuszkin, nie był złym człowiekiem. Spojrzał na strapioną twarz ministra kalwińskiego, wspomniał na siedmioro dziecisków własnych, na biedę, co go, choć miał rangę registracką, żarła, i nie bacząc urazy za przyjęcie we dworze, z radami pośpieszył.
Rady te były niepewne, boć z gubernatorskim papierem i rzecz sama niepewna. Taki papier huczy zawsze, a czy z huczenia grzmot nieszkodliwy warknie, czyli piorun, Bogu jednemu wiadomo; bo często sam gubernator nie kombinuje. Rąk opuszczać nie należy. Papier wzywa na ruski miesiąc, więc za dwadzieścia dni dopiero. A dwadzieścia dni to aż nadto wiele, aby i zdołu i zgóry do sprawy się zabrać.
Zgóry — więc trafić o którego z dygnitarzy. Niech się ujmie za panem Grużewskim, niech poświadczy, niech odezwie się w porę, niech przypomni, że major nie pierwszą w życiu ma awanturę, że ot ten się napił, tamten się napił i poczubili się uczciwie, ze szczerości, z przyjaźni. Albo lepiej — w głowach się zakurzyło i panna im się wymówiła. Z tego dwa koguty do siebie. Panu Grużewskiemu nie śniła się nawet Kaługa, major źle zrozumiał, posądził go i obraził. Nietrzeźwa była uraza, odpowiedź też nietrzeźwa być musiała.
Asesor długo jeszcze wykładał ministrowi kalwińskiemu, jak trzeba z dołu iść, jak próbować udobruchania majora, jak działanie papierów opóźnić, jak i co zagmatwać, a jak, w ostatecznym wypadku, młodego dziedzica Kielm za niespełna rozumu ogłosić. Wreszcie rozrzewnił się własną dla państwa Grużewskich życzliwością, o prosiaka się przymówił, aby korczyki zboża okrasić i, pożegnawszy czule ministra, do Rosień odjechał.
Pani Grużewska, po wysłuchaniu relacji ministra, ledwie sobą władać mogła. Do wnuka, wprost do jego komnatki, podążyła i zażądała odeń tłumaczenia.
Juljusz, bez słowa protestu, przyjął napomnienia, ani odruchem, ani spojrzeniem nie próbował szukać tłumaczeń dla zajścia z majorem. Każde zapytanie potwierdzał, żadnego zarzutu, żadnego domysłu nie odpierał.
Tak stało się istotnie. Uniósł się i ciął. Giął, bo nie mógł inaczej. Sprzeczka? — nie było sprzeczki. Nie chce starań, nie chce zabiegów.
Pani Grużewska, miotana trwogą i gniewem na przemiany, zaklęła wnuka, aby zaciętością sprawy nie pogarszał, aby ocknął się z tego opętania, aby użalił się, aby na cienie rodzica wspomniał.
Juljuszowi łzy w oczach zabłysły.
Pani Grużewskiej zdało się, że nareszcie dosięgnęła, że nareszcie dawne wylanie ozwało się w piersi wnuka. Gdzietam! Juljusz do kolan się chylił, przepraszał za coś, za coś przebaczenia żądał, kajał się, lecz serca nie otworzył.
Pani Grużewska nazajutrz ponowiła swe zaklęcia, a dla wzmocnienia wpływu, ministra kalwińskiego na odsiecz wezwała. Ale Juljusz już się teraz zupełnie zasklepił. Co gorsze, odrzucał wszelką myśl o szukaniu wykrętów i protekcji.
Minister chciał polityczniej upór ten przełamać, wystawiając, że kiedy Juljusz dał majorowi słuszną niewątpliwie nauczkę, toć mu nie uchybi, że ktoś tam nie nauczkę, jeno, wynikającą z niej, kondemnatkę odrobi — ku czemu starczy, by się sprzeciwiał. A ów ktoś tam, świadom arkanów, chryję na pospolitą sprzeczkę spodniczkową wystrychnie.
Ale Juljusz, który był dotąd w milczeniu słuchał perory ministra, na wspomnienie spódniczkowej sprzeczki, zbladł jak chusta.
— Ani słowa więcej! — wykrzyknął z taką pasją, że minister, dotknięty do żywego, jeno zabębnił palcami po tabakierce, odsapnął i wyszedł bez pożegnania.
Tymczasem, zanim pani Grużewska zdołała coś przedsięwziąć w sprawie Juljusza, do Kielm zjechała komisja powiatowa.
Czego chciała, czego szukała — niewiadomo.
Przez dwa dni niby sprawdzała spisy rekruckie, niby liczba dymów i dusz zajmowała ją jedynie, niby bąkała o podatkach, niby o podwodach, do budowy kanału windawskiego potrzebnych, a w istocie włóczyła się z kąta w kąt, od miasteczka do dwora, od dwora na probostwa, z probostw do folwarcznych zabudowań — i znów do dwora i jeszcze do miasteczka. A za komisją wszędy popłoch szedł i lęk szedł, ile że nikt zgoła wymiarkować nie mógł celu przybycia komisji.
Dopiero, kiedy na odjezdnem minister kalwiński, któremu przypadł znów obowiązek ugaszczania dostojników powiatowych, zapytał wprost o przyczynę tego zjazdu, radca, co za starszego był, zauważył wymijająco:
— Hm... hm, długoby mówić. Nieporządki są. „Bumaga“ przyszła. Źle u was, panowie, bardzo źle!
Minister zaręczył energicznie, ale radca skrzywił się.
— Tie! lie! Wszystko dobrze! — znamy wasze „wszystko dobrze“, tylko młody pan Grużewski nie dobrze się spisał. Z ojca na syna idzie. Nie mówmy o tem, nie mówmy. Pokaże się, co dalej... pokaże.
To oświadczenie cały dwór kielmeński poruszyło, gromadę pachołków stajennych rozpędziło po świecie z listami pani Grużewskiej, księdza altarzystę wyprawiło do Wilna, cywuna zaufanego do Rosień, ciotkę Anielę do pana Medarda Kończy, — wszystkim mieszkańcom kielmeńskiego dworu kamieniem zaciężyło na piersiach; dwóch jeno ludzi zdawało się nie obchodzić wcale — Rydwina i Juljusza. Lecz, jeżeli obojętność rezydenta mogła znaleźć wytłumaczenia i w jego flegmatycznej naturze, i w starczem zjełczeniu, i w tej pasji, która co roku, wraz z nastaniem jesieni, pogrążała go w księgach i w inny zgoła świat przenosiła, — o tyle taż sama obojętność wprost niezrozumiałą była w Juljuszu.
Wszak on był sprawcą złego i on przyczyną niepokojów, wszak nad nim zawisł papier gubernatorski, — więc on powinienby się nadewszystko uradować nadchodzącym nowinom, że graf Tyszkiewicz przyrzekł instancję wnieść, że pan marszałek do znajomego generała wystosował obszerne pismo, że isprawnik obiecał najlepsze wydać świadectwo, że pan Medard Kończą ciotkę Anielę do Dowgiałły wyprawił z gorącem poleceniem i że ksiądz altarzysta już czyni, co trzeba, w Wilnie a przytem tak zręcznie napomknął, iż Juljusz Grużewski rodzi się z baronówny von der Osten-Sacken, a więc bliskim wypada samemu Osten-Sackenowi, carskiemu generałowi, iż cała kancelarja gubernatorska odrazu pogrzeczniała, — a Juljusz jakby nie słyszał tych nowin, jakby nie czuł spojrzeń, szukających na jego twarzy żywszego drgnienia.
Co osobliwsze, że gdy nikt z domowych, pomimo fortelów, nie mógł Juljusza wyciągnąć na rozmowę, trafił doń najniespodziewaniej stary Rydwin. Oto, po którejś nieznośnie długiej a głuchej wieczerzy, zbliżył się do Juljusza, wziął go za pętlicę u czamary i mruknął pod nosem:
— Chodź waść, poczytamy: jako Rejtan odpowiedział Ponińskiemu.
Juljusz, słowa nie rzekłszy, poszedł za rezydentem.
Odtąd co wieczór, bez wezwania, Juljusz podnosił się za przykładem Rydwina, i wychodził z nim na podwórze dworskie, a stąd zawracał do staroświeckiej bramy wjazdowej, w której szczycie, między bibljoteką i zbiorem rzymskich monet, jeszcze przez imci pana Jerzego Grużewskiego, generała wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, założonym, mieściła się stancyjka rezydenta. I tu wysiadywał do późnej nocy. Czy istotnie jeno na czytanie chodził, czy narady z Rydwinem odprawiał, czy zwierzał się z czem, czy co mówił, — niepodobna było dociec, bo rezydent milczał, a Juljusz, jak i przedtem, unikał odpowiedzi.
Nadszedł grudzień, z nim śnieżyca, a ze śnieżycą pisanie od księdza altarzysty, zalecające, że sprawa się klaruje i żeby Juljusz nie czekał ruskiego miesiąca, jeno zaraz do Wilna przybywał, a wszystko najpomyślniej się ułoży, bo nietylko nikt już panu Juljuszowi złego nie życzy, ale do orderu nawet, jako znaczny obywatel, jest już przedstawiony.
Pani stolnikowa, którą pisanie po wieczerzy doszło, chciała natychmiast słać po Juljusza, lecz, wspomniawszy, że tego właśnie wieczora był więcej niż zazwyczaj osowiałym, postanowiła do rana z rozmową zaczekać. A sama, ucieszywszy się dobrą wieścią z ministrem kalwińskim, pełna otuchy udała się na spoczynek.
Ten spoczynek zaś sprawiedliwie należał się skłopotanej głowie pani Grużewskiej. Od tygodnia przecież, noc w noc, bezsenność ją mordowała, dręczyły mary ponure, prześladowały złe przeczucia. Lada odgłos, lada stukot we dworze, drżeniem ją napełniał, przywodząc zasłyszane opowieści o tem, jak to, śród ciszy nocnej, zajechała kibitka i jak, zanim się najbliżsi porwać zdążyli z posłania, już znikła w pomroce, już nową strzechę okryła żałobą.
Ale i tej nocy jeszcze nie danem było pani Grużewskiej zaznać spokojnego wczasu. Najpierw bowiem wichura rozszalała się z taką siłą, z taką zajadłością uderzyła w sędziwe mury kielmeńskiego dworu, jakby go chciała na pył śnieżny, którym łomotała po szybach, zetrzeć w swem objęciu. A potem, gdy wichry ścichły, gdy ustały piekielne zawodzenia w kominie, — od strony sieni doszedł panią Grużewską zgiełk przytłumionych głosów — zgiełk tak niezwykły, że bez wahania wyskoczyła z pościeli służebną budzić i do kredencerza ją wyprawić.
Odpowiedź przyszła niebawem. Komisarz Jawtok z Jurborga wrócił, a dostrzegłszy światełko w komnatce Juljusza, do niego się opowiedział i stąd zgiełk.
Żachnęła się pani Grużewska na niewczesne odwiedziny, ale i uradowała zarazem. Jawtok był bodaj jedynym człowiekiem, zdolnym na Juljusza wpłynąć poczciwie. Jawtoka właśnie najwięcej brakło pani Grużewskiej w ostatnich czasach. Juljusz geometrę miał sobie za przyjaciela, za powiernika. I przyznać trzeba, że Jawtok, choć ubogiego był rodu, niepoczesnego, zasługiwał na to. Pani stolnikowa od dawna się doń przekonała. Nigdy nie nastręczał się sam, nie naprzykrzał, pracował po dawnemu, po dawnemu wlókł się na swym wózku komisarskim, ani próbując przymówić się o coś, coś z zażyłości z bogatym dziedzicem skorzystać. Swej przewagi nad Juljuszem na dobro używał, tylko na dobro. Może nieraz z jakobiństwem się wyrwał, może nieraz wsączył w duszę młodzieńczą Juljusza odrobinę demagogji, może całe zbytecznie spowiadał się ze swoich prostackich nieco wyobrażeń o równości stanów, ale bez szkody. Już nieboszczyk pan Jakób chętnie poglądał na to przyjacielstwo syna. I słusznie — żeby Jawtok nie przepadał był od dwóch miesięcy, na komisjach granicznych, to i zmartwień nie byłoby z Juljuszem. Zacny geometra i dawniej zawierał ukryte pakty i skłaniał przyjaciela według myśli pani Grużewskiej. On przecież odwiódł go od zamierzonej podróży za granicę. Opatrzność go zesłała. Tak, tak, Jawtok najlepiej trafi do przekonania Juljuszowi, on zeń wszystką rozterkę dobędzie i skłoni do wyjazdu do Wilna. Niedość, zgodzi się mu towarzyszyć. Nie odmówi, Jawtok z pewnością nie odmówi.
Dnia następnego, ledwie pierwsze szaro-niebieskie smugi grudniowego poranku dosięgnęły puchów śnieżnych, otulających spadzisty dach kielmeńskiego dworu, pani Grużewska już krzątała się, już po dwakroć przesunęła się pod drzwiami komnatki Juljusza, już wyglądała śniadaniowej pory, aby po Jawtoka posłać.
Nareszcie zegar wydzwonił dziewiątą godzinę, nareszcie w sali jadalnej zachrobotał głos bakałarza strofującego chichoczącą dziatwę, nareszcie kredencerz zwrócił swe ociężałe kroki w stronę komnatki Juljusza, aby go do śniadania przywołać... Chociaż nie — zapomniał widocznie bo nie zboczył jeno idzie wprost, nadchodzi ku niej...
Pani Grużewska postąpiła kilka kroków i, nim kredencerz zapukać zdążył, stanęła przed nim i uprzedziła zapowiedź.
— Śniadanie?... Idę. Ale zapomniałeś o panu Juljuszu!
Kredencarz głowę wtulił w ramiona i wyjąkał z trudem:
— Panicz wyjechał.
Pani Grużewska rozwarła szeroko oczy.
— Pan Juljusz?
— Tak, dziś nad ranem.
— Do Wilna? W okolice? Na folwarki?
Kredencerz strzepnął bezradnie rękoma.
— Niewiadomo... samotrzeć wierzchem.
Pani Grużewska odetchnęła domysłem, że Juljusz na jakowąś wycieczkę niedaleką się wybrał. Lecz ten domysł pogodny trwał krótko. Szczegóły, dotyczące nagłego wyjazdu Juljusza, nic dobrego nie wróżyły.
Juljusz aż do drugiego kura rozmawiał w swej komnatce z Jawtokiem, poczem wyprowadził sam komisarza za bramę i bodaj, czy nie był u Rydwina, choć to niepewne. Gospodyni klęła się, iż, idąc do udoju, widziała, jak Juljusz od rezydenta wychodził; stójka zaś nocny upierał się, że Juljusz pożegnał się z komisarzem jeszcze przed bramą i wrócił do dwora. Tak czy owak, dość, że, zaraz po zasypaniu koniom obroków, Juljusz zjawił się w stajni. Tam bułaną osiodłał, sam namierzył sobie owsa do sakw, zaśmiał się łaskawie do skonfundowanych obecnością panicza forysiów, kożuczka obciągnął, rękawice nałożył, zaczem, jak stał w zagrodzie, wskoczył na koń, krzyknął: „z Bogiem, chłopcy!“ i chlusnął we wrota tak gwałtownie że dziw, iż głową w przecznicę nie uderzył.
Z tych opowiadań wynikało, że jeden Jawtok mógł coś wiedzieć o nagłej wyprawie Juljusza. Posłano więc poń do miasteczka, ale stąd niebawem nadeszła odpowiedź, że pani komisarzyna od dwóch miesięcy męża nie oglądała, że co dnia go się spodziewa... Za tą zaś nowiną nadeszła inna. Geometra był w Kielmach, w karczmie się zatrzymał, do dwora poszedł, wrócił nad ranem, tłumaczył karczmarzowi, że pilna komisja zniewala go do natychmiastowego odjazdu, więc po nocy nie chce gwałtu żonie przyczyniać; dalej prawił mnóstwo rzeczy o zbliżaniu się dobrych czasów, wreszcie piwa grzanego wypił, i gdy się rozwidniło, odjechał.
Może, może komisarz ruszył razem z Juljuszem? Niepodobna. Jawtok skręcił, jakby na Użwentę, a młodego dziedzica widziano na drodze do Bejsagoly.
W ten zamęt niezrozumiałych wieści padł list Juljusza pozostawiony na sepeciku. List do babki, przepraszający ją za odjazd bez pożegnania, mówiący zagmatwanie o wielkich sprawach, które go do podróży niewolą, a zakończony wyraźnem lekceważeniem terminu gubernatorskiego i zapowiedzią, że na święta Bożego Narodzenia wróci niezawodnie.
Pani Grużewska łzami się zalała na to oczywiste szaleństwo.
Wyjechał, uciekł z domu niewiadomo dokąd, po nocy, bez słowa gorętszego, bez opowiedzenia się, bez zwierzenia. Lada okazji starczyło, aby wszystko, wszystko na wtóre miejsce zeszło. Ksiądz Zalimowicz błaga, aby Juljusz przybywał w tej chwili do Wilna — a jemu co? Nałożą sekwestr za niestawienie się, skażą ciężko, a potem lata zejdą, zanim się z opresji dobędzie, zanim banitą być przestanie! I los zwichnięty, i zamysły pani Grużewskiej na marne, na marne.
— Pan Rydwin jegomość! — zameldował uroczyście kredencerz.
Pani Grużewska spojrzała przed się zamglonemi oczyma. Lecz od proga taka ku niej światłość zagrała, że w pierwszym momencie ani wzroku oderwać, ani pojąć. Rydwin byłże to — nie Rydwin?
Granatowy kontusz, karmazynowy żupan, pas srebrzysty, karabela na czerwonych rapciach, buty żółte, czapka biała, barankiem brzeżona, w tył głowy zsunięta. A z pod czapy czoło łunami jasności bijące, a z pod marsem przeciętych, szczotkowatych brwi dwoje rozognionych źrenic.
Mógłże to być Rydwin? Prawda, jego to była barwa ulubiona, wojewódzka. W tym stroju na weselu pani Grużewskiej polskiego wiódł, w tym stroju pamiętała go po raz ostatni, gdy ze szlachtą Napoljonowi jechał się prezentować. Ale skądżeby dziś mocy wziął do tak dzielnej postawy, skąd prężności, skąd tytułu do tak solennego wystąpienia i dzisiaj?...
Lecz Rydwin w lot odgadł panią Grużewską.
— Furda z paniczem! Niema turbacji! — zawołał ochoczo.
Pani Grużewska porwała się do rezydenta:
— Powiadasz jegomość!? Więc Juljusz?! Mów! Rydwin rękę na karabeli zaparł:
— Furda z paniczem! Rewolucja w Warszawie, mościa pani!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.