Emilja Plater/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wyjazd do Antuzowa podkomorzyny Zybergowej i jej wychowanicy prawdziwie pod dobrą począł się wróżbą. Słoneczny a mroźny dzień rozochocił staruszkę, hrabiankę ożywił, a i koniom snadź ulżył w dźwiganiu landary, bo te, jak ruszyły z kopyta, tak z tym samym impetem pomknęły lodową powłoką Dźwiny i z tym samym zamachem zawinęły płozami przed pałacem szlosberskim. A że popas, odprawiony w siedzibie pana grafa Michała, i podróżującym damom, i służbie, i koniom co najlepiej wypadł, tedy reszta drogi do Antuzowa w większej jeszcze rzeźkości zeszła i, choć dłuższa, krótszą się zdała.
Dopieroż w Antuzowie. Państwo Gasparowie nacieszyć się nie mogli gościom. A co pan Gaspar, który, jak zwykle przed wiosną, bardziej kwękał a przeraźliwiej astmą sapał, z ukontentowania niemal ozdrowiał. Na dobitek, pod wieczór, gdy gawęda pierwszego rozwichrzenia zbyrwać się zaczęła, spadli niespodzianie Michałostwo szejbakpolscy aż z pod Lidy, najrodzeńsi Casparów. Z tego zamęt nowy, nowa radość, a już dla pani podkomorzyny cała fala pytań, wspomnień, nowin i nowinek. Wprawdzie i do niesfornego zgiełku, w którym trwała rozmowa, zakradało się słowo chmurne, ważkie, przesłanka trwożliwa do jutra, do przyszłości, do wojny, — lecz ginęła wprędce, dzięki roześmianym głosikom dwóch dziewczątek państwa Michałów.
W tym rozgwarze nawet ostatek chmurnych myśli, z któremi hrabianka Emilja opuszczała Liksnę, a któremi żegnała mogiłkę Muraszki — znikł, uleciał.
Cezary miał stokroć słuszność, że nakłonił ją do wyjazdu z Liksny. Nadewszystko, pani podkomorzynie sporzej tu będzie między swoimi przetrwać nadchodzącą burzę. A dalej, w Antuzowie, łatwiej o wiadomości, łatwiej, bo i lud sam jednolitszy, i niema Dźwiny, grożącej ruszeniem lodów, i wokół, precz, włości rodowe Platerów, familjantów, czy ich przyjaciół, czy też klijentów, — więc na wsze strony pomoc, oparcie, swojacy. W dodatku, krom kilku milicjantów w Jeziorosach a garstki urzędników, nigdzie załogi wojskowej, nigdzie silniejszego posterunku, zdolnego udaremnić wybuch.
Niepokoiło z początku hrabiankę, czyli ochotnicy owsiejowscy zdołają, bez obudzenia czujności Dyneburga, przedostać się do lasów subockich. Ale i ta udręka, już na wtóry dzień po przyjeździe do Antuzowa, rozwiała się. Stary Prószyński święcie dotrzymał przyrzeczenia i, skorzystawszy z ciemnej a mglistej nocy, ochotników partjami do puszczy między Oknistą a Suboczem wyprowadził.
Emilja wnet z ochotnikami ustanowiła komunikację przez Dusiaty, w których młody pan Władysław, w zastępstwie Cezarego, rządy sprawował, a dusiackich strzelców gromadził. Główną zaś pośredniczką tej komunikacji była Anetka Prószyńska. Ona samowtór z jednym pacholikiem docierała do puszczy, do Buchowicza, leśniczego, który, jako dawny sierżant strzelców celnych litewskich Kossakowskiego, komendę nad owsiejowskimi sprawował.
Pierwsze cztery dni piorunem zeszły hrabiance. Miała tuż Marynię Mohlównę, w poblizkich Imbrodach, miała narady z Władysławem, miała posyłki do Kazimierza szlosberskiego o nagotowanie, na lewym brzegu Dźwiny, dostatecznej ilości strug i łodzi, któreby, w razie ruszenia lodów, ułatwiły przeprawę na poddyneburskie wybrzeże, miała co moment sprawę pilną do załatwienia.
Mieszkańcy antuzowskiego pałacu równocześnie, jakby nie postrzegali gorączkowej czynności Emilji, jakby nie zauważyli nawet, że, ku bocznym schodom, wiodącym do pokoiku, zajmowanego przez hrabiankę, suną nieznane postacie, że tam, w jasnych ścianach panieńskiej komnatki, do późnej nocy szepcą stłumione głosy. Roztargnienie jakieś, czy zamyślenie smutne, ogarnęło bo raptem cały pałac antuzowski. Z rozgwaru niedawnego i śladu nie zostało. Pan Gaspar sapał astmą, stękał, podkomorzyna ledwie się czasem ozwała, milczeli państwo Michałowie, pani Gasparowa próbowała niekiedy zmódz ciszę, lecz bezskutecznie, bo nawet dziewczątka kryły się po kątach z zabawami i figlami.
Jeszcze gdy Emilja była obecna, ten i ów ozwał się, zagadał, skleił. Ale z chwilą, gdy hrabianka, uprzedzona przez hajduka, śpieszyła na przyjęcie posyłki łub, gdy, zajęta w swej komnatce, nie pokazywała się na pokojach, wówczas westchnienie wtórowało westchnieniu, wówczas spojrzenia zebranych krzyżowały się na odrzwiach, niby wymawiając im, że już się zawarły za Emilja, lub że się jeszcze nie odemknęły.
Trwało tak przez dni cztery, aż czynność gorączkowa hrabianki ustała nagle, a niepokój jej znów wzrastać zaczął. Od Cezarego znaku życia nie było i znikąd znaku życia. Przygotowania dobiegały kresu, zniecierpliwienie nurtowało puszczę subocką, z Jeziorosów nadeszły ostrzeżenia, że asesor tamtejszy do Brasławia wyjechał z papierami, odebranemi na stacji pocztowej nieznanemu człekowi, który je wiózł dla pana marszałka Podbipięty do Dzisny. W Imbrodach komisja wojskowa zjechała na pobór rekruta i rekwirowanie podwód. W Dowgielach pluton huzarów gotował się do wyciągnięcia z całym tabunem, co najprzedniejszych, koni. Do Uszpola sapieżyńskiego przyszedł rozkaz, aby, w ciągu tygodnia, odebrać służbie leśnej wszelką broń i do urzędu powiatowego zwieźć.
A tymczasem dzień za dniem schodził bez wieści stanowczej, bez hasła, któreby bodaj pozwalało ku pewnej dacie się akomodować.
Hrabianka spodziewała się odzewu od Cezarego najpóźniej we wtorek, na dzień dwudziesty czwarty marca, a tu minęła już i środa i czwartek, i piątek i sobota ku schyłkowi się ważyła, a odzew nie przybywał.
Emilję takie rozdrażnienie, taki bunt ogarnął, że miejsca sobie znaleźć nie mogła, że, w połowie wieczerzy, zerwała się od stołu do swej komnatki, aby łez, które ją dławiły, nie okazać, aby rozpaczliwem łkaniem, które jej pierś targało, nie wybuchnąć.
W komnatce czekała na hrabiankę Anetka.
Emilja nawet nie spojrzała na przyjaciółkę, osunęła się na krzesło i twarz w dłoniach ukryła.
Anetka starała się zaręczać, iż kurjer od grafa Cezarego niechybnie w drodze być musi; iż, kto wie, czy Cezary, nie dowierzając posyłce, sam nie wraca; że nielada musiał mieć przeszkody do zwalczenia i że czas na oczekiwaniu i jej, Anetce, nieznośnym jest, — ale cóż, gdy niema innej rady...
— Jest inna! — podjęła gwałtownie hrabianka. — Nie oglądać się na nikogo, samym zaczynać...
— Bez Cezarego!...
— Tak. Zdąży nadjechać, więc szczęście; nie zdąży, trudno. Niema ratunku, niema godziny do stracenia!
— Ależ jedna rozpacz...
— Rozpacz? prawda! lecz ta rozpacz narodzić może wiele dobra, może dodać otuchy, może porwać falę ludu! Sama nie wiem, nie rozumiem dlaczego, ale przeczucie mi powiada, że walka już wre u nas, że ziemia już krwią spływa! I nie może być inaczej! Toć niepodobna, aby do dziś dnia nie zerwał się duch mężny, aby do dziś dnia nie znalazło się jedno bodaj serce, któreby wypowiedziało posłuszeństwo mataczynom politycznym, któreby zapragnęło bohaterskiego skonu! Przeczucie to porze mnie, szarpie, myśli plącze! My tu, na skraju Litwy, ani wiemy, co dzieje się tam, pod Kownem, pod Grodnem, pod Nowogródkiem!...
— Doszedłby nas bodaj słych! Posesor dusiacki wczoraj z Wiłkomierza wrócił... i nic. Tyle nowego, że śledztwo w Telszach trwa i że Manteufel z niemcami sądy sprawuje!
— Dlatego, że za Borysewiczem nie poszli inni, że za Sałantami nie ruszyły się wszystkie gminy.
— Tego i dla nas obawiał się wszak Cezary!
— Pozwól, jakie wiadomości przywozisz?
Anetka zawahała się.
— Półnos był w Suboczu, u Buchowicza...
— I cóż? badała natarczywie Emilja.
— Doradzają, aby ochotników rozpuścić po domach i zatrzymać jeno objętych rekruckim spisem. W puszczy bowiem, krom leśniczówki, niema schronienia, a bezczynność nużyć zaczyna... Nadto, od Krzyżborka kurlandzkiego i Kokenhuzy mówią o zbrojeniu się niemców i o formowaniu milicji ze straży leśnej!
— Więc masz jeden argument więcej, jedną konieczność więcej!...
— Półnos atoli zapewnił, że jeszcze za trzy dni można ręczyć...
— Trzy dni! A po trzech dniach, czeka nas rozprzężenie, klęska dobrowolna, niechybna!
— Mamy zatem przed sobą dwa dni. Cezary może zdąży, a może od kawalera Grużewskiego nadejdzie nowina.
— Od Grużewskiego! Ach, niezawodnie, z zapytaniem, czy niema wiadomości, i pięknem oświadczeniem, że i on czeka, i stu takich jak on czeka.... i że i tam marnieją najlepsze sposobności. Słyszała, Staniewicza im uwięzili. Więc teraz wyglądają nowego sejmiku i elekcji nowego marszałka! Nie winię zresztą Grużewskiego, boć na imię mu tysiące. Nie, nie! dosyć tego daremnego spodziewania, dosyć... Mamy owsiejowskich, mamy kilkudziesięciu imbrodzkich, których wuj Mohl przyrzekł, będziemy mieli pana Kazimierza, ten nie chybi, a nakoniec mamy lud dusiacki...
— Lud, prawdopodobnie, bo oddziału sformowanego Władysław nie ruszy bez Cezarego... dał parol.
Hrabianka obstawała dalej za rozpoczęciem kroków stanowczych. Anetka zaś, wbrew zwykłej swej powolności, broniła z takim zapałem Cezarego, z takiem przekonaniem dowodziła, że bez niego cały zamysł na samobójczem skończy się szamotaniu, na bezcelowych ofiarach, że Emilja ustąpiła, a raczej poddała się bolesnemu przygnębieniu.
Cisza zaległa pokoik. Emilja na ostatnią apostrofę Anetki nic nie odrzekła. Pannie Prószyńskiej znów odniesione zwycięstwo rozmarzenia przyczyniło, bo, razem z wypiekami na twarzy, z przyśpieszonem serca biciem, pomknęła w dal oczyma.
Wtem, płonąca na stole lampa olejna prychnęła żwawszem światłem, a tuż, w odpowiedzi, za wązkiemi drzwiami, od strony schodów, rozległo się lekkie pukanie.
— Ktoś z Dusiat! — szepnęła domyślnie Anetka, śpiesząc otworzyć drzwi.
Na ciemnem tle wyjścia na schody zarysowała się siwa głowa starego Mateusza, stangreta liksnańskiego, a tuż za nim zaskrzyły się bystre, przenikliwe oczy.
— Kto to?
— Do jaśnie hrabianki... ksiądz zakonny — objaśnił Mateusz, puszczając przed się młodego jeszcze duchownego, spowiniętego czarnym płaszczem.
Duchowny postąpił naprzód, „pochwalonym“ przywitał i odrzuciwszy płaszcza, wyjął z torebki, zawieszonej u paska na białym habicie, srebrny pieniążek i na stole go położył.
— Od kawalera Grużewskiego, z Kielm — objaśniła Anetka, rozpoznając umówiony znak.
— Z Rosień przybywam! — poprawił zakonnik donośnie.
Hrabianka, którą, po chwilowem ożywieniu na widok przybyłego, ociężałość zdjęła, wskazała na krzesło.
— Prosimy! Dobrodziej zdrożony...
— Mam honor z hrabianką Emilją Plater?
— Tak.
— Jestem Jasieński, dominikanin oszmiański... Szczęśliwe zrządzenie Opatrzności czyni mnie wysłańcem naczelnika powiatu rosieńskiego!... Rosienie wzięte! Powstanie cały powiat ogarnęło! Na kanale Windawskim wszystkie posterunki... zniesiono.
Hrabianka porwała się na równe nogi.
— Boże, Boże!... więc stało się, więc nareszcie upragniona, godzina wybiła!... Mów, dobrodzieju, powiadaj!...
— Załoga rosieńska nie wytrzymała naporu, choć straż pograniczną miała za sobą. Uległa. Niedobitki uszły za pruską granicę. Nasze oddziały już ku Szawlom i Telszom hasła niosą. Upita wre. To wszystko, co mi naczelnik donieść polecił, a raczej opowiedzieć to, na com własnemi oczyma prawie patrzył. Wpadli do Rosień, jak huragan, tchem jednym dokonali tego, na co inni ważyli się od miesięcy. A naczelnik pierwszy szedł, on darł się w odmęt najgroźniejszy. W Rosieniach wesele wielkie. Ksiądz z ministrem kalwińskim ludowi równość stanów obwieszcza, a rabin rodałami im wtóruje. Jeden Bóg na niebie, miłościwa hrabianko, jedna ziemia rodzona!... Sam Stwórca tej równości snadź żądał, boć dysydenta za pierwszego naczelnika i pierwszego bohatera sobie obrał...
— Dysydenta?
— Tak. I niech mi to za grzech poczytanem nie będzie, iż modliłem się i modlić się będę, aby tacy dysydenci, jak imć pan Juljusz Grużewski, na kamieniach nawet nam się rodzili.
— Więc Grużewski! Grużewski jest naczelnikiem? Więc to on!? — zakrzyknęła z radosnem zdumieniem hrabianka.
— I nie on tylko. Gromada zacnych młodzieńców go otacza; ale bez niego do dziś dnia z zacnością swoją-by biadowała i czekała.
Emilja była tak oszołomiona nowinami, że po dziesięćkroć razy też same zadawała pytania, że niby pieśni najczarowniejszej napierała się tych samych dźwięków.
Lecz Jasieński przerwał te pytania.
— Miłościwa hrabianko, wiek-by można o tem powiadać. Pilno mi w drogę. Oszmianie mojej radbym coprędzej zwiastować te dobre wieści. I tak sprzeniewierzyłem się jej bardzo, bardzo. Nie śmiałem odmówić naczelnikowi, ile że zapewnił mnie, że nowina najgodniejszemu sercu przedewszystkiem się należy. Teraz czas, czas wielki!
— Nie ważę się zatrzymywać, bo i tu trzeba czynić, bo i tu aż nadto długo czekano!... Niech was Bóg prowadzi, dobrodzieju. Ale może dopomóc czem mogę? dobrodziej zdrożony?...
— Jeżeli łaska, prosiłbym o zmianę moich mierzynków. Ustają mi z kretesem, a niema kiedy dać im wytchnienia.
Anetka wyszła z zakonnikiem, aby zmianę koni dlań zarządzić.
Hrabianka poglądala przez chwilę rozbłyszczonemi oczyma ku drzwiom, za któremi skrył się biały habit dominikanina, aż pierś jej rozfalowała się, aż drżeniem radosnem zagrały jej pulsa, aż ze ściany spojrzała ku niej jasna, załzawiona twarz Chrystusa.
I Emilja ku tej twarzy wyciągnęła ramiona i padła na kolana.
W pół godziny niespełna, po odjeździe wysłańca z Rosień, senny, cichy pałac antuzowski drgnął, światłami trysnął, zaszamotał się w sobie i zapadł w odrętwienie, jak człowiek, któremu łkanie piersi rozsadza, a ból szalony dławi obocześnie i oddech, i serca bicie.
A potem, u podjazdu, zatupotały wierzchowce, zgiełk cichy, żałosny, zmieszał się ze rżeniem koni i brzękiem ostróg, a potem sześciu jeźdźców wyrwało się z pałacowego obejścia i pogrążyło się w płachcie ponurej, bezgwiezdnej nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.