Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XX. Koniec ucieczki. Przejście przez rzekę Forth.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Koniec ucieczki. Przejście przez rzekę Forth.

I tak po całomiesięcznej wędrówce, ukrywając się u przyjaciół Alana przed zaciętą pogonią, w drugiej połowie sierpnia byliśmy blizcy celu podróży.
Pieniądze, dostarczone nam, wyczerpywały się — musieliśmy przede wszystkiem myśleć o pośpiechu, inaczej, przyszłoby nam głód cierpieć. Zresztą, zdaniem Alana, pościg osłabł, a przejścia przez Forth, a nawet Stirling Bridge, główny most na tej rzece, mało były pilnowane.
Najgłówniejszą zasadą w sprawach wojennych — rzekł Alan — jest tam się udać, gdzie nieprzyjaciel najmniej spodziewać się może. Przejście przez Forth, jest dla nas ważną kwestją, — otóż, jeżeli będziemy chcieli przemknąć się ukradkiem, okrążając rzekę i iść dalej przez Kippen, lub Balfron, to najprędzej tam nas schwycą.
Lecz jeżeli puścimy się prosto i śmiało przez most, dziewięćdziesiąt szans na sto, że dadzą nam przejść spokojnie.
Pierwszej nocy udaliśmy się do domu pewnego Szkota, przyjaciela Duncan’a. Było to 21 sierpnia. Nazajutrz, lecz dopiero o zmierzchu, doszliśmy do pagórka Uam Var, gdzie w cudnem powietrzu, na suchym gruncie, z rozkoszą 10 godzin przespaliśmy. W nocy puściliśmy się brzegiem rzeki Allan Water, ku jej ujściu i ztamtąd, u stóp naszych, ujrzeliśmy Carse of Stirling, płaski jak patelnia, z miastem i zamkiem na wzgórzu. W dali, przy blasku księżyca, ukazała nam się rzeka Forth.
— Teraz — rzekł Alan — jesteś już na swej ziemi, Dawidzie, gdyż nad ranem przeszliśmy granicę Górnej Szkocji, a jeżeli nam się uda przebyć tamtą rzekę, będziemy mogli radośnie krzyknąć: „Hurra!“
Przy ujściu Allan Water do Forthu, byla mała, piasczysta wysepka, porosła łopianem i podobnemi, nizko pnącemi się roślinami, które przykryły nas, leżących płasko. Tu rozłożyliśmy się obozem, mając pełny widok na Stirling Castle, ztąd mogliśmy słyszeć uderzenia w bębny, podczas parady garnizonu.
Dźwięki mowy ludzi, którzy przez cały dzień zajęci byli z jednej strony rzeki strzyżeniem owiec, dochodziły nas wyraźnie. Musieliśmy dobrze się skryć i zachowywać bardzo spokojnie. Piasek wysepki był nagrzany słońcem, zielone rośliny osłaniały nam głowy, mieliśmy dostateczną ilość pożywienia i napoju, a nadewszystko bliską nadzieję zupełnego bezpieczeństwa.
Gdy tylko postrzygacze pracę swą ukończyli i zeszli z pola, a zmierzch zapadać zaczął, przysunęliśmy się brzegiem ku mostowi, leżącemu tuż przy pagórku zamkowym. Jest to stary, wysoki, wąski most, z wieżyczkami wzdłuż parapetu. Łatwo zrozumieć, z jakiem zajęciem patrzyłem na most, nietylko jako na miejsce, sławne w historji, lecz także, jako na drogę zbawienia dla nas obu. Doszliśmy do niego jeszcze przed ukazaniem się księżyca — kilka świateł błyszczało na froncie fortecy, a poniżej widać było parę oświetlonych okien w mieście. Naokół spokój i mrok — straży nie było przy przejściu. Obstawałem za tem, abyśmy śmiało przeszli, lecz Alan był ostrożniejszy.
— Wszystko to ma bardzo spokojny wygląd — rzekł on — jednak, aby się lepiej upewnić, zatrzymamy się nieco w ukryciu.
I leżeliśmy tak z kwadrans, czujni na wszystko, a nic, oprócz szumu wody, nie słysząc. Wreszcie nadeszła jakaś stara kobieta o kuli i zatrzymała się prawie tuż przy nas, jęcząc z powodu zmęczenia się długą drogą. Następnie poszła mostem dalej. Kobieta była tak mała, a tak było ciemno, że wkrótce straciliśmy ją z oczu, dochodził nas tylko odgłos stąpań, kija i kaszlu.
— Musi już teraz być na drugiej stronie — rzekłem.
— Nie — odpowiedział Alan — słychać jeszcze jej kroki na moście.
Nagle rozległ się głos jakiś:
— Kto idzie?
Usłyszeliśmy kolbę ręcznej broni uderzającą o kamienie. Jestem przekonany, że strażnik przedtem spał i że bylibyśmy przeszli — lecz teraz — położenie było straszne.
— To źle, Dawidzie, źle dla nas! — I nie mówiąc więcej ani słowa, zaczął się szybko cofać ku polu, pełzając, dopóki mógł być do strzeżonym, a potem wyprostowawszy się, puścił się drogą ku wschodniej stronie. Nie mogłem pojąć, co zamierza, a zresztą, tak przykro byłem dotknięty doznanym zawodem, że nic mi się na razie nie mogło wydawać dobrem. Chwilę przedtem wyobrażałem sobie, że stukam do drzwi pana Rankeillora, jak jakiś bohater z bajki, aby upomnieć się o swoją sukcesję, a teraz — znów ścigany tułacz — z tej strony rzeki Forth!
— Więc? — spytałem.
— Więc cóżbyś chciał? — odrzekł. — Nie tacy oni głupi, jak nam się wydawało. Ciągle jeszcze mamy przed sobą rzekę do przejścia.
— A dla czegóż kierujemy się na wschód?
— O! może tam dla nas się co znajdzie. Gdy przez most rzeki przejść nie możemy, to może uda nam się zrobić to u jej ujścia.
— Przejście wbród może mieć miejsce na rzece, lecz nie na zatoce — twierdziłem.
— To prawda, lecz na cóż nam się to przydać może, gdy miejsca te są strzeżone?
— Tak, lecz rzekę przepłynąć można!
— Ci mogą, którzy to umieją — odpowiedział — a nic o tem nie wiem, aby który z nas posiadał w tem wprawę. Co do mnie, pływam jak kamień!
— Wiem, że nie mogę równać się z tobą w słowach i że cię nie przekonam — rzekłem — lecz powiedzieć muszę, co jasnem mi się wydaje, że brniemy coraz gorzej. Jeżeli trudno przejść przez rzekę, to stokroć trudniej przez głębokie jezioro.
— Bywają od tego czółna, jeżeli się nie mylę? — rzekł Alan.
— Tak, bywają czółna, bywają i pieniądze. Ponieważ jednak nie posiadamy ani jednego ant drugich, mogłyby dla nas nie istnieć wcale.
— Dawidzie, mało masz pomysłów, a jeszcze mniej ufności. Pozwól mi dobrze wszystko rozważyć. Bądź pewny, że wyproszę lub pożyczę, lub ukradnę czółno, a jeżeli nie, to sam je zrobię!
— Zdaje mi się, że pojmuję — powiedziałem — lecz weź pod uwagę, że, gdybyśmy przeszli przez most, nicby potem naszego przejścia nie zdradziło, a gdy czółnem się przeprawimy, zostanie próżne czółno u brzegu; — ktoś musiał się niem przeprawiać — nastąpi śledztwo, hałas...
— Człowieku! — krzyknął Alan — jeżeli dostarczę czółna, dostarczę i kogoś do zabrania go z powrotem. Więc nie zawracaj mi głowy swojemi głupstwami, tylko chodź i mnie pozostaw obmyślenie rzeczy.
Całą noc szliśmy północną stroną Carsu, a około dziesiątej rano, głodni i zmęczeni, doszliśmy do portu Limekilns, położonego blisko rzeki Hope. Stad widać było miasto Queensferry. Z pól zbierano plon, dwa okręty leżały na kotwicy, a czółna biegły w różne strony. Był to bardzo przyjemny widok, którym nasycić się nie mogłem. Przepiękne były te zielone, bogate, dobrze uprawione pagórki, z ludźmi pilnymi jak pszczoły, poruszającymi się skrzętnie na polu i na morzu.
Ach! tam, na południowym brzegu, znajdował się dom Rankeillora, gdzie oczekiwał mnie majątek, a ja tu stałem na północnym brzegu, odziany biednie w zniszczony cudzoziemski ubiór, z trzema szylingami w kieszeni; na głowę mą nałożono nagrodę, za jedynego towarzysza... człowieka, wyjętego z pod praw!
W Limekilns weszliśmy do sklepiku i kupiliśmy u dziewczyny sklepowej chleb i ser. Zabraliśmy nasz zakup, z zamiarem spożycia go nad brzegiem morskim, w lesie, który widzieliśmy o ćwierć mili przed sobą. Szedłem wzdychając na widok wody i nie spostrzegłem, że Alan wpadł w głębokie zamyślenie. Nagle przystanął i rzekł:
— Czy zwróciłeś uwagę na dziewczynę, u której chleb kupowaliśmy w sklepiku?
— Zapewne — odpowiedziałem — przystojna dziewczyna.
— Jeżeli tak myślisz, to bardzo dobrze.
— A dla czegoż to? — spytałem niezmiernie zdziwiony.
— Widzisz, to może nam się przydać do dostania czółna.
— Byłoby to chyba możliwszem, gdy by rzecz się miała przeciwnie i gdyby to ona mnie przystojnym nazwała?
— Jesteś w błędzie. Nie potrzeba wcale, aby dziewczyna w tobie się zakochała, chcę tylko, żeby miała nad tobą litość, do czego piękność twoja wcale nie jest potrzebną. — Pokaż no się — rzekł, przypatrując mi się badawczo — pragnąłbym, żebyś był trochę bledszym, lecz pozatem doskonale nadajesz się do mego celu: masz przebiegły, a zarazem nieśmiały wyraz twarzy, jak gdybyś skradł miskę z kartoflami. Wracajmy do sklepiku po nasze czółno!
Szedłem za nim, śmiejąc się.
— Dawidzie Balfour, masz z natury dużo sprytu, a sprawa, którą mamy przed sobą, tego wymaga. Tylko, jeżeli ci miła moja głowa (nie mówiąc już o twojej), weźmiesz się do rzeczy w odpowiedni sposób. Ułożę kilka scen do odegrania, od których wykonania zależy nasza swoboda, lub... szubienica. Miej to bacznie w pamięci i do tego zastosuj twoje zachowanie się.
— Dobrze, dobrze, zgadzam się na wszystko, czego żądasz odemnie.
Gdy dochodziliśmy do sklepu, kazał mi uwiesić się na swojem ramieniu, jak gdybym był obezwładniony znużeniem; a gdy drzwi otwierał, wyglądało, że jest zmuszonym nieść mnie prawie.
Dziewczyna naturalnie okazała wielkie zdziwienie z powodu naszego prędkiego powrotu, lecz Alan nie miał czasu na tlomaczenie się; osunął mnie na krzesło, zażądał miarki wódki, którą dał mi pić małemi łykami, następnie, krusząc chleb i ser, karmił mnie jak niemowlę. Wszystko to wykonywał z miną poważną, pełną współczucia i przywiązania, która byłaby zdolna w błąd wprowadzić sędziego. Nie dziw więc, że zaimponował dziewczynie obrazem, który przedstawialiśmy: ja biedny, słaby, upadający ze zmęczenia chłopiec, a on — mój tkliwy towarzysz.
Przysunęła się blizko i oparłszy się o stół spytała:
— Co jemu dolega?
Alan, ku wielkiemu memu zdziwieniu zwrócił się do niej, jakby z pasją:
— Co dolega? — rzekł szorstko. — Przeszedł pieszo więcej setek mil, niż włosów ma na brodzie, częściej spał w mokrem polu, niż w łóżku. Dolega, rozumie się, że dolega, — mruczał wciąż gniewnie, nie przestając mnie karmić.
— Młody jest na takie cierpienia — rzekła.
— Oj tak, za młody — powiedział Alan, wciąż do niej tyłem odwrócony.
Byłoby lepiej dla niego konno drogę odbyć — dodała.
— A skądże wezmę konia? — krzyknął Alan z furją — czy mam go ukraść?
— Nie potrzebujesz tego mówić — rzekła zawstydzona — wiem, że pochodzicie ze szlachty.
— Cóż z tego rzekł Alan, ułagodzony tym naiwnym komentarzem. Czy słyszałaś kiedykolwiek, aby szlachectwo czyniło kogo bogatym?
— Nie, to prawda, niestety. — Ale czyż nie posiada on żadnych przyjaciół?
— O, ma ich dosyć, gdybyż tylko mógł się do nich dostać! Bogatych ma przyjaciół, i łóżko, gdzie się położyć, pokarm, doktorów, którzy by go wyleczyli, a tu musi dreptać w błocie i spać na gołej ziemi, jak żebrak.
— Dla czego to wszystko? — spytała dziewczyna.
— Moja kochana, niebezpiecznie byłoby o tem mówić, lecz zamiast tego, zanucę ci piosenkę.
Przechylił się ku niej przez stół i prawie szeptem, lecz z dziwnie serdecznem uczuciem zanucił parę strof z piosnki: „Charlie jest moim ulubieńcem.“
— Cyt! — rzekła — patrząc przez ramię ku drzwiom — a przecież on taki młody!
— Nie za młody na to, aby — tu Alan uderzył się palcem po karku, co miało znaczyć, że nie byłem za młody, aby mi głowę ścięto.
— Byłoby to hańbą — krzyknęła cała w płomieniach.
— A jednak stanie się, jeżeli temu nie da się jakoś zapobiedz.
Usłyszawszy to, dziewczyna wybiegła z pokoju, zostawiając nas samych: Alana w wyśmienitym humorze, że plan mu się powiódł, mnie zaś w gorzkiem oburzeniu, że uczynił ze mnie w jej oczach Jakobitę i traktował jak dziecko.
— Alanie — zawołałem — nie mogę tak dłużej wytrzymać.
— To trzeba będzie cię przytrzymać Davie — rzekł drwiąco. Po chwili zaś dodał poważnie: jeżeli mi teraz plan zepsujesz, to ty prawdopodobnie zdołasz uratować swe życie lecz Alan Breck zginie.
Pod wpływem słów tych, aż nadto prawdziwych, jęknąłem boleśnie. Nie miałem jednak czasu rozwodzić się dłużej, w drzwiach bowiem ukazała się dziewczyna, niosąc koszyk z ciastem i butelkę wódki.
— Biedny baranek — rzekła — postawiwszy posiłek przed nami, przyczem przyjaźnie do tknęła mego ramienia, jak gdyby chciała mi dodać odwagi. Potem zachęciła nas do jedzenia, zapewniając, że płacić za to nie będziemy, gdyż gospoda była własnością jej ojca, który poszedł na cały dzień do Pittencrief. Nie czekaliśmy powtórnego zaproszenia, be apetyt nam dokuczał, a pudding pachniał przyjemnie. Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stole, patrząc na nas w zadumaniu.
— Uważam, że masz za długi język — rzekła po chwili do Alana.
— Nie to, ale znam się na ludziach i wiem komu ufać można.
— Jeżeli to stosujesz do mnie, to bądź pewnym, że nigdy cię nie zdradzę.
— O! ty nie jesteś do tego zdolną! Lecz powiem ci, co mogłabyś zrobić, jeżeli szczerze chcesz nam być pomocną.
— Nie mogłabym — odpowiedziała — nie, nie mogłabym.
— A gdybyś jednak mogła?
Nic nie odrzekła.
— Widzisz, dziewczyno — rzekł poważnym głosem Alan, — czółna są tu na wodzie, widzieliśmy ich aż dwa, gdyśmy się zbliżali. Otóż, gdybyśmy mogli mieć czółno, któreby nas pod osłoną nocy przewiozło do Lothian, i pewnego człowieka, który by czółno napowrót zabrał, i tajemnicy nie zdradził, — dwie dusze byłyby ocalone: moja — prawdopodobnie, jego — napewno! Lecz w braku czółna — majątku mamy tylko marne trzy szylingi — gdzie się udać, co począć, i czy jest z naszego położenia inne wyjście, niż szubienica. — Nie wiem — daję na to najświętsze, me słowo! Czyż puścisz nas tak, dziewczyno? Czy, leżąc w swojem ciepłem łóżku, będziesz mogła bez żalu pomyśleć o nas, gdy wiatr szaleć będzie w kominie, a deszcz uderzać o szyby? Czy będziesz mogła spokojnie spożywać posiłek w swej ciepłej izbie, i pomyśleć o tym biednym moim chłopcu, tułającym się w polu, gryzącym palce aż do krwi z głodu i zimna? Chory, czy zdrów, naprzód iść musi. Wobec grożącej mu śmierci, wlecze się po deszczu długiemi, ciemnemi drogami, — a gdy wyzionie ducha na jakim zimnym kamieniu, nikogo przy nim nie będzie, prócz mnie i Boga!
Na to rozpaczliwe wezwanie, ogarnął dziewczynę wielki niepokój. Chciałaby nam dopomódz, lecz nie była pewną, czy nie udzieli pomocy zbrodniarzom. Zdecydowałem się odezwać, i wyznaniem części prawdy, usunąć jej skrupuły.
— Czyś kiedy słyszała o panu Rankeillor z Ferry? — spytałem.
— Rankeillor, literat? — odrzekła, — słyszałam.
— Otóż do jego to domu dostać się pragnę — z tego już sądzić możesz, czy jestem złoczyńcą. Powiem ci więcej: chociaż prawdą jest, że, z powodu okropnej pomyłki, grozi mi niebezpieczeństwo utraty życia, jednak król Jerzy nie ma wierniejszego poddanego w Szkocji odemnie.
Twarz jej rozjaśniła się, a twarz Alana spochmurniała.
— To zupełnie mi wystarcza — rzekła, Rankeillor znany jest u nas.
Bardzo prędko umówiliśmy się, że udamy się do małego lasku na wybrzeżu, i tam czekać będziemy.
— Możecie mi zaufać, — dodała — już ja znajdę sposób przedostania was na przeciwny brzeg.
Nie zwlekając, uścisnęliśmy jej ręce, i udaliśmy się do lasu.
Był to mały lasek, niedość gęsty, aby nas ukryć przed oczyma przechodniów od strony drogi, lub wybrzeża. Zmuszeni jednak byliśmy tam pozostać, napawając się świeżem, pięknem powietrzem, i ciesząc nadzieją bliskiego oswobodzenia.
W ciągu całego dnia jeden tylko spotkał nas kłopot: nadszedł wędrowny grajek, i obrał sobie w naszem sąsiedztwie miejsce odpoczynku. Czerwononosy pijak, z kaprawemi oczami, z wielką flaszą whisky w kieszeni, opowiadał długą historję o krzywdach, które mu wszyscy wyrządzali, począwszy od Lorda Prezydenta, który mu odmówił sprawiedliwości, a skończywszy na woźnych sądowych, którzy mu jej więcej udzielili, niż pragnął.
Sprawiał on nam gorącą łaźnię swemi badawczemi pytaniami, a gdy odszedł, z niecierpliwością wyglądaliśmy chwili, w której będziemy mogli kryjówkę naszą opuścić,
Noc wreszcie zapadła, spokojna i jasna; światła ukazały się w domach i chatach i gasły wkrótce jedne po drugich. Było już po jedenastej; dręczeni okrutną trwogą — usłyszeliśmy wreszcie odgłos wioseł. Po chwili zobaczyliśmy czółno, a w niem wiosłującą dziewczynę.
Nie powierzyła nikomu naszej sprawy; skoro tylko ojciec jej zasnął, wyszła z domu przez okno, ukradkiem zabrała sąsiadowi czółno i sama, o własnych siłach, przyszła nam z pomocą.
Słowa były za słabe na wyrażenie naszej wdzięczności. Zresztą, przyjmowała je ona zmięszana i prosiła, żeby czasu nie tracić i zachować się cicho. Mówiła, że powodzenie naszego przedsięwzięcia zależy od pośpiechu i milczenia.
Wkrótce też wysadziła nas na brzeg upragniony, niedaleko od Carriden i po uściśnieniu rąk, puściła się z powrotem do Limekilns.
Alan stał długi czas na brzegu, potrząsając głową.
— Rzadka dziewczyna, Dawidzie, — powtarzał — bardzo rzadka dziewczyna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.