Dziwadła/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Irena do miss F. Willby.
Rumiana, 11. listopada 18...

Z góry cię proszę, nie dziwuj się długości tego listu kochana Faniu; wiele a wiele rzeczy mam ci donieść: chcę, żebyś wszystko wiedziała, chcę, żebyś tam przeczytawszy moje dzieje, mogła westchnąć życzliwie za mną. Rozumiem potęgę błogosławieństwa i siłę życzeń przyjaznych.
W ostatnim liście[1] donosiłam ci, zdaje mi się, że wszystko jeszcze było na dawnej stopie. Mój opiekun, chociaż poprzestał już gwałtownie się sprzeciwiać wszelkiemu staraniu Jerzego (a śladu jego nie było i domyślał się tylko z trafnością przywiązania), niemniej zawsze jeszcze korzystał z każdej zręczności, żeby mnie zastraszać przyszłością. W końcu widać, że zwrócił uwagę na niego baczniejszą i sam począł innego o nim nabierać przekonania; zmiękczony trochę, milczał. Raz nawet, gdyśmy o nim mówili, odezwał się:
— Jużciż inaczej i dziś nie powiem, tylko, że szaławiła; no, ale grunt jest, charakter jest... krew poczciwa. Zresztą co on tam winien, że sierota puszczony samopas, szedł gdzie go oczy wiodły.
— Chwała Bogu, sam pan go już uniewinniasz.
— Ale ja go nie uniewinniam wcale! o nie! mylisz się moja panno! Szaławiła, trzpiot, no, ale cóż robić: trzeba go brać jak jest.
— Mówisz pan, że go potrzeba brać? — spytałam ze śmiechem. Stary się przeląkł.
— Owszem, owszem, nie potrzeba go brać! na co go brać, niech go sobie kaci biorą!
Spojrzał na mnie, jam się uśmiechała.
— A co — rzekł — może, gdym ja marszałkował i procesował się, on się sobie chłodkiem oświadczył?
— On nie, ja mu się chyba oświadczę: nie widzę innego sposobu.
— To do tego już przyszło!
Stary ręce załamał.
— Panie koniuszy, on mnie kocha.
— A ba! wielka osobliwość! co dziwnego!
— I ja go kocham.
Chwycił się za głowę, pobiegł, wrócił!
— Nie strasz mnie... doprawdy?
— Ja go kocham — powtórzyłam.
— Teraz tylko pozostaje — rzekł gorzko — pojechać pani do Zapadlisk i oświadczyć mu się; a potem zajechać po niego karetą i zabrać go do Rumianej! Ślicznie! ślicznie!
— No! a gdyby do tego przyszło?
— Ale to szaleństwo.
— Nazwij jak chcesz.
— Przynajmniej już czekaj, żeby ci się sam oświadczył.
— Zdaje mi się, że tak nieośmielony, iż się tego nigdy nie doczekam.
— On! nieośmielony! dzieciątko! biedaczek!
— Słowa mi nigdy nie powiedział.
— Kalkulacja niezła! sztuczka cygańska!
— A godziż się tak sądzić?
— Ja nie sądzę, ja się boję.
— A Bóg!
— E! mościa panno, strzeżonego Pan Bóg strzeże, a ja jestem opiekunem i nie chcę być malowanym. Ulituj się przynajmniej, nie rób wstydu, czekaj.
— Będę więc czekała.
Pocałował mnie w rękę.
— Ale gdy przyjdziemy do tego, tatku mój, nie będziesz przeciwny?
Stary pomyślał jeszcze.
— Albo to ty ze mną nie zrobisz zawsze co zechcesz? Oj, gdybym ja miał więcej charakteru i mocy nad sobą, nigdybym na to nie powinien pozwolić.
Po rozmowie wymknął mi się i jak się sam zaraz przyznał, pojechał spiesznie do Zapadlisk. Tam całem staraniem jego było wmówić w Jerzego, że ja nie mam i nigdy nie miałam uczucia; że kilku oświadczających się odprawiłam szydersko i nielitościwie; że cała żyję głową; żem zimna i niezbadana, odstręczając go od wszelkiej próby oświadczenia. Wszystko było niepotrzebne, bo Jerzy do mnie nigdy nie miał nadto odwagi. Zbliżyła się wreszcie chwila dla mnie wielka i stanowcza. Byłam chora trochę, Jerzy przyjechał. Lacka, jak zawsze, ustąpiła, żeby nie być świadkiem naszej rozmowy, która ją drażniła do niecierpliwości. Kazałam mu czytać: na stole jakby umyślnie, szczególnym trafem leżał Jakób Ortiz. Ty znasz listy Ortiza? wszakże Foscolo wydał je podobno pierwszy raz w Londynie? Kazałam, czytał, i gdy przyszło do obrazu sceny namiętnej między Teresą i Jakóbem, zawahał się i przestał.
Próżnom nalegała, nie chciał czytać dalej; był wzruszony, widziałam to; podbudzone czytaniem uczucie z ust mu się wyrywało. Może też i ja niecierpliwa wyprowadziłam go na wyznanie, które się stało koniecznością, a którego się lękał. Przemówił nareszcie: nie miałam siły i słów, by mu odpowiedzieć; podałam rękę w milczeniu i nie otwierając ust, siedzieliśmy długo, mówiąc oczyma tylko.
On mnie kocha! uczułabym gdyby kłamał: jakiś wyraz, półsłówko, skinienie zdradziłoby udawanie i zraniło mnie boleśnie... on mnie kocha! A ja! na cóż to mam pisać: kocham go pewnie nie mniej, gorąco... na zawsze... Pisząc ten wyraz, zamgliło mi w oczach, tyle razy w życiu człowiek pisze: na zawsze!... a zawsze jego bywa tak krótkie! Smutno, tęskno, straszno, nawet w progu szczęścia!
Nie widzieliśmy się następnego dnia, aż do późna nie przyjechał, jam na niego czekała. Ledwie wieczorem wytłumaczyło mi się to przybyciem koniuszego z nim razem. Stary cały dzień gościł w Zapadliskach, ale o wczorajszym dniu nic nie wiedział. Zobaczywszy mnie idącą na powitanie z twarzą wesołą i swobodną, koniuszy, który mi zawsze wyrzucał od roku jakiś smutek i tęsknotę, popatrzał na mnie, na Jerzego i domyśleć się musiał wszystkiego. W istocie byłam promieniejącą, szczęśliwą, odmłodzoną, a bez przyczyny nie mogłam zmienić się tak nagle. Szepnął mi zaraz stary na stronie:
— A co, pewnie już po oświadczeniu?
— Zgadnij pan? — spytałam żartobliwie.
— Tyś mu się gotowa była jeszcze sama narzucić! — rzekł chmurząc brwi.
— Ja? nie.
— Więc on! śmiałek! tegom się nie spodziewał!
Trochę smutku, trochę zazdrości odmalowało się na jego twarzy.
— To on mi ciebie zabierze — rzekł — to ty mnie kochać nie będziesz! On się jeszcze gniewa na mnie, jam mu tak dokuczył.
— Panie Jerzy — zawołałam — wszak prawda, że kochasz pana koniuszego i żalu do niego nie masz?
Jerzy zmienił się na to nagłe pytanie.
— Ja? któżby wątpił, że dziada nie szanuję, a żalu nie mam i mieć nie mogę.
— Bodaj ty tak zdrów był — wstrząsając głową odpowiedział koniuszy — a tożem ci sadła za skórę zalał co się zowie. No, ale teraz wszystko zapomniane, przepadło? nieprawdaż!
— Jakto teraz? — spytał Jerzy.
— Alboż to ty myślisz, że ja nic nie wiem?
I stary mój poczciwy Nemrod miał łzy w oczach.
— Słuchaj chłopcze — rzekł z powagą — Bóg tak chciał, stało się, jużbym napróżno głowę łamał, żeby to rozerwać, co On związał: widać takie było przeznaczenie wasze. Ale pamiętaj, pamiętaj, to nie są płoche żarty! Bóg ci daje anioła nie kobietę, rozumną, odważną, piękną, dobrą (excusez du peu). Jeśli ty się nie postarasz być jej godnym, no, to wiesz: jeśli ty jej nie uczynisz szczęśliwą, jak Bóg Bogiem i jak mnie widzisz żywego, pamiętaj, że ja się pomszczę, o! pomszczę bez litości!
Pocałował go w ramię, uściskali się i koniuszy zapłakał; siadł potem u stolika i zamyślił się smutnie.
Żal mi było patrzeć na niego, tak mojemu szczęściu nie dowierzał, tak mi je psuł swoją bojaźnią, tak mu ono jakoś ciążyło. Widząc nas szczęśliwych sobą, zazdrościł Jerzemu. Biedny stary! jam mu tyle winna!
Wieczorem mieliśmy gości, dwóch Grabów, kapitana i kilka jeszcze osób. Kapitan, który wiecznie z koniuszym wojuje i świeżo odciął mu kawałek drogiego lasu, przy którym się utrzymał; jako mój krewny dowiedział się pierwszy, żeśmy już sobie z Jerzym dali słowo.
Z najpocieszniejszą miną poszedł natychmiast winszować panu koniuszemu: widziałam ich już pojednanych po procesie, ściskających się, prawiących sobie grzeczności, sypiących nieznośnym dobrodziejom, całujących nogi, uniżających się do stopek, a koniuszego aż tupiącego ze złości, tak go te powinszowania niecierpliwiły. Kapitan, nielitościwy, cały wieczór mówił mu o przyszłem naszem szczęściu w sposób najbardziej drażniący.
Umówiliśmy się o wszystko.
Nie będziemy czekali na przybory weselne, nie będziemy spraszać świadków naszego szczęścia: koniuszy, poczciwy Graba i pan kapitan wystarczą. Ślub odbędzie się po cichu w naszej domowej kaplicy; potem pojedziemy do W. Polski na grób jego rodziców, prosić ich błogosławieństwa. Sąsiedztwo spodziewając się szumnego wesela bardzo się biedne omyli — cóż robić? Nie mogłam nigdy pojąć weseli szumnych i wrzawnych: człowiek za tym gwarem sam swego serca nie słyszy. Zresztą, na cóż z siebie, w tak uroczystej chwili, widowisko dla obojętnych?
Nie kończę listu, Jerzy nadjechał, przerywam go tylko.

D. 18 listopada...

Posłuchaj jeszcze choć już nie mojej historji: Jerzy mi ją opowiadał.
Był u Graby, gdy nadjechał bryczką swoją koniuszy z minką złośliwie uśmiechniętą i tajemniczą.
— A co sąsiedzie — spytał w ganku — gdzieto syn pański?
— Mój syn, zdaje mi się, że na polowaniu — odpowiedział gospodarz.
— Pewnie na polowaniu?
— Tak mi się zdaje.
— Niebardzo to pora do myśliwstwa. A pan masz trochę czasu dla mnie?
— Jestem na usługi.
— Może pan ze mną pojechać tak o mil parę?
— Dlaczegoż nie?
Odwrócił się tylko ku Jerzemu. — Ale pan Jerzy?
— Ja wracam do Zapadlisk zaraz.
— Nie, pan Jerzy pojedzie z nami — rzekł koniuszy.
— Dokądżeto?
— O! a zaraz ciekawość dowiedzieć się dokąd. No, a gdyby do Zamalinnego? odwiedzić poczciwych Suminów.
— Chętnie — odezwali się obydwa i pojechali.
Podróż ta pachła czemś tajemniczem. Koniuszy zacierając ręce milczał i wyglądał rychło dojadą; już dworek i dziedzińczyk widać było, gdy wychylając się z powozu wskazał staremu Grabie konia przywiązanego do płota.
— Cośto nakształt sarneczki pana Jana (tak zowie się jego wierzchowca).
— W istocie — serjo odparł Graba — to sarneczka.
— Cóżby tu pan Jan robił? — spytał śmiejąc się koniuszy.
— A cóż — zimno odpowiedział ojciec — może jak my odwiedza Suminów.
— A nawet podobno często, gęsto, kochany sąsiedzie.
— Nic dziwnego: to bardzo poczciwi ludzie.
Koniuszy, który sądził, że to niesłychanie zdziwi pana Grabę, gdy pod ubożuchną strzechą zastanie syna, zawiedzionym się widząc, zamilkł. Cicho zajechali przed ganek, wysiedli. Koniuszy idąc na palcach, wiodąc za sobą starego Grabę, wszedł do bawialnego pokoju.
Staruszka matka Suminów drzemała z pończochą w ręku na krześle siedząc, panna Julja jej córka robiła w krosnach przy oknie, Jan Graba stał za nią i czytał głośno. Nic dziwnego, że przyjeżdżających nie posłyszeli!
Koniuszy wskazał ręką ojcu tę parę jakby pytał:
— A co?
Ojciec uśmiechnął się tylko; ale już w saloniku wszystko się z miejsca ruszyło. Staruszka z wykrzykiem: „A Jezus Marja! p. koniuszy!“ chwyciła się z poduszek; Jan odskoczył zaczerwieniony, panna ledwie się ukłoniwszy, uciekła.
Powoli jednak wszystko przyszło do porządku i choć znać było pomięszanie na twarzach, wesołe oblicze poczciwego Graby najstraszniejszej tu postaci, dodawało serca. Koniuszy sądząc, że ojcu potrzeba jasno bardzo pokazać jaki stosunek syna jego łączy ze szlacheckim domkiem, ciągle prześladował Jana panną Julją: Julję panem Janem. Graba jakby nie widział, jakby nie słyszał, wesół i swobodny rozmawiał o gospodarstwie z gospodarzem, który nadbiegł, z panią Teresą o genealogji rodzin obojgu im znanych, z pannami o kwiatach. Julja bojaźliwe, łzawe, przestraszone wejrzenie spłoszonego stworzenia rzucała na niego zdając się błagać o litość: syn był smutny ale spokojny.
Już prawie odjeżdżać mieli, i powstawali z krzeseł, gdy stary Graba zbliżył się do pani Teresy, z ciężkością dźwigającej się z krzesła dla pożegnania go.
— Nie przybyłem tu — odezwał się — z odwiedzinami tylko do państwa, ale w interesie i w ważnym bardzo.
Wszyscy pobledli, koniuszy usta zagryzł; czekał.
— Uprosiłem pana koniuszego, ażeby razem ze mną przybył uroczyście prosić o rękę córki pani, dla syna mojego Jana!
Staruszka nie mogła nic powiedzieć, uszom nie wierzyła, załamała ręce i upadła na krzesło.
— Tak jest, pani — mówił Graba — oddawna wiem o jego przywiązaniu do panny Julji; wiem, że państwo staraliście się, uważając związek między nimi za niepodobny prawie, grzecznie dać do zrozumienia memu Janowi, żeby u nich bywać poprzestał; wiem, że Jan wytrwał cierpliwie i stale, że kocha pannę Julję, i że ze wszech miar szczęśliwy z nią będzie: wiem wszystko i proszę o rękę córki pani dla Jana.
Któż odmaluje zadziwienie koniuszego, radość poczciwej ubogiej rodziny i uczucie z jakiem syn rzucił się ojcu na szyję, a staruszce do nóg!
Ubodzy Suminowie brali tę osobliwszą rzeczywistość za sen i płakali z radości, Julja osłabła, koniuszy przebywszy chwilę osłupienia, gdyż nigdy takiego nie spodziewał się końca, silnie za rękę chwycił Grabę i szepnął:
— Do kroćset djabłów, zażyłeś mnie z mańki! Niech ci Bóg zapłaci!
Słowem, była to scena dramatyczna, a Jerzy co był jej świadkiem, nie mógł mi się dość naopowiadać o niej.
Późno w nocy odjechali, a koniuszy w drodze spytał Graby:
— To pan o wszystkiem wiedziałeś?
— Wiedziałem panie: naprzód, że syn mój wiele się nie taił z tem; powtóre, że najpilniejszą zwracałem na niego baczność. Starałem się poznać Suminów, i przekonawszy się, że panna Julja choć uboga, warta mego Jana, gotowałem się oddawna skończyć błogosławieństwem rozpoczęte staranie.
— A coto jegomościna żona powie na to? — rzekł koniuszy śmiejąc się.
Graba westchnął. — Syn ją uprosi — odpowiedział cicho.
At tandem wątpię.
Daruj mi kochana Faniu, że zamiast listu posyłam ci nieforemną scenę powieści, ale mnie ona z wielu względów zajmowała: musiałam się nią z tobą podzielić.
Na jutro zaproszeni jesteśmy wszyscy do Turzej Góry; bądź zdrowa, idę się przygotować do wyjazdu, a posłaniec na pocztę odchodzi: twoja

Irena.






  1. Listu tego kopji nie mamy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.