Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Dziedziniec pocztowy.

W XIV wieku zakwitła sztuka budownicza, w XV wynaleziono proch, wiek XVI wydoskonalił malarstwo, XVII wykształcił jezyk Francuzki, XVIII skomplikował encyklopedję i był słynnym z wydawanych kolacyjek, które dostarczyły tyle krotochwil teatralnych; XIX zaś doprowadził do wysokiego stopnia środki kommunikacyjne, i to stanowi jego sławę.
Możnaby wprawdzie skontrolować jego inne zalety, jako to: odkrycia nowych planet, romansów parowych, i zup rumfordzkich; lecz żaden dziejopisarz nie zaprzeczy makademizacyi, gór kilometrycznych, świstaczki konduktora lokomotywy, oraz lampy cudownéj która w zimie ogrzewa nogi podróżnych. Nie wspomniemy tutaj o kolejach żelaznych; dyliżans bowiem byłby już dostatecznym do utrwalenia sławy wieku naszego; lecz dyliżans dziś tak wzgardzony...
W 1820 r. pocztowe karety były jeszcze w nędznym stanie we Francyi. Potrzeba było trzech dni i trzech nocy podróży z Rennes do Paryża. Zatrzymywano się na noclegach; popasano co siedm lieu konie dychawiczne. Słowem, nie podobna dziś uwierzyć co się podówczas działo.
Była godzina 8 z rana. Na dziedzińcu pocztowym w Rennes słychać było hałas i krzątanie, a na środku stała kareta żółto malowana, wązka u spodu, rozszerzająca się u Wierzchu, któréj kształt zdawał się być obliczonym dla uniknienia ile możności przypadków. Około téj karety, do któréj zaprzęgano trzy konie, i która za chwile wyruszyć miała do Paryża, tłoczyło się mnóstwo faktorów, podróżnych i żebraków. Pomiędzy innymi była tam rodzimo, która prawie od zaprowadzenia dyliżansów, zawsze zajmowała część środkową; był to ojciec w czarnéj jedwabnéj szlafmycy z dużym workiem noclegowym w ręku; matka z koszykiem żywności, którego denko zbyt małe, dozwala widzieć szyjki butelek; dwie córeczki w starych kapelusikach, gdyż nowe zapakowały w pudełka, i bona z trojgiem małych dzieci, za które składa się tylko połowa opłaty na jazdę i którym wstrząśnienie pojazdu sprawi niezawodnie ból żołądka.
Rodzina ta zajmuje sama większy część dziedzińca, tak wiele bowiem ma przyjaciół którzy żałują jéj odjazdu i przychodzą życząc szczęśliwéj podróży. A ponieważ wyjazdy podobne często się powtarzają, przeto przyjmuje ona zlecenia całego miasta, i wtedy poczta listowa nie potrzebuje być wyprawianą.
W przedziale przednim (w rotundzie), siedział młodzieniec jadący do Paryża na kursa prawne, wiozący z sobą rękopism tragedyi, którą niestety teatr Francuzki przyjąć nie raczył; przy nim uboga i smętna dziewczyna, którą spotkamy może za miesiąc bardzo zmienioną i wystrojoną w loży teatru opery; i nakoniec czerwona, krepa mamka, która się spodziewa karmić jakie książęce dziécię.
Na wyższym koźle czyli na szczycie dyliżansu, siedzieli dwaj mężczyźni z wąsami i fajkami.
Pozostawał przedział arystokratyczny: (coupé), który podówczas nazwany był w Rennes, kabryoletem.
W tłumie otaczającym karetę, mówiono że jakiś pan przybyły z Brestu, najął dla siebie cały kabryolet. Dodawano, że ten pan był anglikiem, i że anglicy są oryginałami, którzy wszystko robią inaczéj jak inni ludzie.
Żebracy i próżniacy którzy go widzieli jak wjeżdżał w przeddzień wieczorem, utrzymywali że był dorodnym mężczyzną i wojskowym bezwątpienia.
Stanął on w hotelu francuzkim, którego drzwi wychodzą na dziedziniec pocztowy. W hotelu oczekiwali na niego dwaj murzyni i dama ze sługami. Wszystkie te osoby przybyły z nim jednocześnie w dwóch pojazdach pocztowych, obładowanych tłomokami.
Dla czego jechał w kabryolecie, gdy dama siedziała w powozie? Dla czego nadewszystko dwaj murzyni rozpościerali się wygodnie w drugim, gdy ich domniemany pan jechał w dyliżansie?
Ci anglicy są osobliwémi ludźmi!
Ileż to przytaczano powiastek z tego względu. Jeden znał pewnego Goddama, który jadł rosół na desser; drugi bywał u jednego gentlemana, który podróżował zawsze ze swoim koniem trzymając go własnoręcznie za tręźle, i t. p. osobliwości równie dziwaczne.
Im bardziéj zajmowano się śmiesznościami anglików, tém ciekawsze spojrzenia zwracały się na drzwi hotelu francuzkiego, przez które anglik miał wyjść na dziedziniec pocztowy.
Wybiła godzina odjazdu, trzeba było czekać na anglika.
Rodzina zajmująca środek dyliżansu, uczeń prawa i gruba mamka, zaczęli mruczéć przeciw przywilejom bogaczów.
— Czy dziś przyjdzie ten Engliszman? mówiła bona — gdyby to był jaki chudy pachołek, musiałby wziąść nogi za pas i biedź za dyliżansem.
Żebracy jęczeli:
— Dobroczynne dusze... zacni chrześcijanie... na miłość Bozką wesprzyjcie nas!
Faktorzy wołali;
— Paczka czterdzieści fantów do Alençon! dwa kosze ryb do Vitry!
Przy drzwiczkach środkowych mówiono:
— Nie zapomnisz pani kłaniać się państwu Grimbalet!...
— Moje uszanowanie panu adwokatowi i jgo małżonce...
— Wierz mi pani, obwiń sobie nogi w słomę, poranki bywają chłodne...
— Ah! państwo będziecie mieć rozrywkę w drodze... my zaś biedni będziemy o was myśléć.
— Kłaniaj się pan Wiktorowi, Józefowi i Zofji... lepiéjbyś pani zrobiła, gdybyś psa umieściła na koźle.
Pośród tych ożywionych rozmów, nastąpiło nagłe milczenie. Drzwi hotelu francuzkiego otworzyły się i dwaj murzyni anglika ukazali się w progu.
— Śliczne chłopcy! — szepnęła mamka.
Byli to rzeczywiście dorodni mężczyźni, w bogatej liberyi i w białych turbanach, które tym bardziéj odznaczały lśniącą czarność ich skóry.
Przeszli przez dziedziniec obojętnie na ciekawe spojrzenia które się na nich zwracały, i złożyli w kabryolecie płaszcz, szal kaszmirowy i poduszkę futrzaną rzadkiéj piękności.
— Zdaje się rzekł jeden z wąsaczów siedzących na koźle — że mylord obawia się kaszlu.
Student filozof z potrzeby, spoglądał na płaszcz okazały i piękne futro z pogardą stoicką. Czarni odeszli, a anglik ukazał się w progu hotelu.
Był to mężczyzna rzeczywiście odznaczający się i szlachetnéj postaci. Nazwa oryginała którą obdarza prowincja pierwszego lepszego paltosaka, który zapuszcza włosy i brodę i nosi śmieszny kapelusz, wcale mu była niewłaściwą.
Pomiędzy tłumem przebiegł szmer zadziwienia; można rzec nawet, że to był hołd uszanowania. Anglik jednakże był bardzo skromnie ubrany: miał na sobie surdut taśmami wyszywany podług ówczesnéj mody, który bardzo dobrze odznaczał jego kształtny kibić i był stosowny do okazałego wzrostu; na głowie miał furażerkę angielską, z pod któréj widać było wijące się naturalne włosy czarne, jedwabiste i lśniące.
Gdy przechodził zwolna przez dziedziniec, chmara żebraków brudnych i obrzydliwych którzy się roją na ulicach miasta Rennes, tamowała mu drogę, wrzeszcząc i jęcząc przeraźliwie w przekonaniu, że anglik rozda im hojną jałmużnę, lecz ten nie zwracając na nich uwagi, wsiadł do kabryoletu.
— Ruszaj! — zawołał konduktor na pocztyliona.
— Miłosierna duszo!... — jękli chórem żebracy — méj litość nad nami...
Tenże sam chór zaraz złorzeczył na stronie:
— Przeklęty angliku! gdybyśmy mogli rozszarpać cię w kawałki!
Próżniacy zaś dziwili się mówiąc:
— W istocie ten bogacz powinienby im dać kilka złotych, lecz ci anglicy mają serca kamienne...
Wchwili gdy pojazd ruszał z miejsca, ręka biała i piękna ukazała się z pod drzwiczek kabryoletu i pełną garść złota wysypała na bruk dziedzińca czém spowodowała okropną walkę pomiędzy żebrakami.
Była to niepamiętna hojność, jaką kiedykolwiek w Rennes widziano. Próżniacy wytrzeszczali oczy i nie jeden z nich miał wielką chęć przyłączyć się do zbierających złoto Mylorda.
Gdy żebracy, mężczyźni, kobiety i dzieci cisnęli się jedni przez drugich z zapałem godnym gratki, dyliżans zaledwie z miejsca ruszył, gdy zatrzymany został w bramie pocztowéj. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę spodziewając się przypadku, lecz to był tylko podróżny, z płaskim tłomoczkiem w ręku, żądajęcy miejsca w dyliżansie.
Konduktor wychyliwszy się ze swéj budki rzekł:
— Kareta jest zapełnioną... pojutrze odchodzi inny dyliżans...
Podróżnym był nasz przyjaciel Stefan Moreau malarz, przybywający z Redon.
— Muszę jednakże dziś jechać — odpowiedział.
— Mówie panu, że nie ma miejsca!
— Nie jestem wybrednym... pomieszczę się gdziekolwiek.
— Oto uparta głowa! — pomruknął konduktor — mówię wyraźnie, że nie ma miejsca! udaj się pan naprzeciwko, ztamtąd wyjeżdża także bryka do Paryża.
— Powracam ztamtąd właśnie — rzekł Stefan — nie chcieli mnie przyjąć.
— A więc ustąp pan... pocztylionie ruszaj!
Pocztylion trzasnął biczem, konie w miejscu dreptały. Stefan stał w pośrodku jak Spartanin pod Termopilami, nie myśląc wcale ustąpić. Próżniacy i żebracy cisnęli się do wejścia bramy, pragnąc zbadać przyczynę przeszkody zatrzymującej dyliżans. Najszczuplejsi przesuwali się pomiędzy ciasną przestrzenią będącą pomiędzy ścianą i kołami dyliżansu, roztropniejsi okrążali bramę, udając się przez sień hotelu.
— Jak uważam — odezwał się Stefan stojąc w tymże samym miejscu — jest to tylko upór z twéj strony, bo widzę ztąd, że jeszcze jest przynajmniéj dwa miejsca w kabryolecie.
— Te miejsca są zajęte przez Mylorda.
— Żartujesz sobie... alboż Mylord potrzebuje trzech miejsc dla siebie samego?
Przy tych ostatnich słowach wychylił się anglik, który przez kilka chwil przypatrywał się obojętnie malarzowi szamocącemu się z końmi, poczém ziewnąwszy cofnął głowę, opierając się o poduszkę siedzenia.
— Czy mam zejść? — zawołał z gniewem konduktor.
— Ponieważ zachciało ci się koniecznie miejsca mój paniczu, więc jeżeli mi natychmiast nie zejdziesz z drogi, to ci się wystaram o nie w biurze policyi.
— Cóż to się stało? co się dzieje? — pytali próżniacy i żebracy którzy nakoniec dostali się na ulicę.
Konduktor odpowiedział stojąc w bramie:
— To ten jegomość, któremu się zachciało zająć miejsce zapłacone przez Mylorda.
— Miejsce Mylorda! — powtórzyli chórem żebracy... oh! my go nauczemy... Widział kto podobne zuchwalstwo!... Pocztylionie! machnij go biczem!
Żebracy zaginali rękawy swych brudnych koszul, mieszczanie nawet sposobili się do utarczki, gdyż wszyscy przejęci byli oburzeniem przeciw człowiekowi, który był tak bezczelnym, iż się chciał wcisnąć do miejsca zajętego przez tak czcigodnego pana.
Stefan postanowił jednak narazić się na wszelkie skutki swego uporu i złożywszy na ziemi tlomoczek, spoglądał śmiało na groźnych przeciwników.
Anglik znów wyjrzał przez drzwiczki, a tą razą oblicze jego wyrażało niecierpliwość i zły humor.
— I cóż? — rzekł akcentem bretańskim — czy to się dziś skończy?
Te wyrazy przywiodły otaczających do ostateczności, którzy łącznie z konduktorem i pocztylionem natarli na Stefana. Ten bronił się mężnie i pomimo nierówności sił, potrafił przez kilka sekund utrzymać w przyzwoitéj odległości licznych zapaśników.
Oblicze Mylorda wyjaśniło się.
— Ach! — wykrzyknął właściwym stopniowaniem głosu to ulubione wynurzenie anglików, które jest powszechniejsze od wyrazu goddam.
W téj chwili Stelan oburzony do ysokiego stopnia, opierając się plecami o mur, wymierzył silny raz pięścią tak trafnie, że barczysty mieszczanin na niego nacierający, potoczył się w rynsztok.
— Ach! — powtórzył anglik prawic wesoło — it is a true gentleman!
Gdy Mylord cofnął głowę do kabryoletu, usłyszano świśnięcie. Dwaj czarni stanęli przed drzwiczkami jakby z ziemi wyrośli, a anglik przemówił do nich parę słów: poczém odskoczyli od dyliżansu, a w jednéj chwili konduktor z jednéj, mieszczanie z drugiéj strony, odepchnięci zostali dość nieprzyzwoicie? Stefan zaś także nie mógł się ucieszyć z téj niespodzianéj obrony, gdyż jeden z murzynów pochwyciwszy go w pół, przyniósł swemu panu.
Uczestnicy utarczki i inni, poklaskiwali téj scenie.
— Puść tego gentlemana — rzekł anglik do murzyna.
Murzyn postawił Stefana na ziem, i usunął się od niego.
— Panie — przemówił do niego anglik uprzejmie — cokolwiek więcéj pomiarkowania w odpieraniu, a będziesz się bokserował jak sam Kolburn... czy pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— Jakież panie? — rzekł Stefan.
— Czy jesteś bretończykiem?
— Nie Myłordzie.
— Jeżeli tak, z prawdziwy przyjemnością ustąpię panu jednego miejsca.
— A ja przyjmuje z miłą chęcią Mylordzie! zawołał Stefan podnosząc z ziemi tłomoczek.
Jeden z murzynów otworzył drzwiczki i malarz zajął miejsce w kabryolecie. Już się zabierał do ponowienia dziękczynień, gdy spostrzegł, ze Mylord nie zwracał na niego uwagi ferując wzrok w przeciwną stronę ulicy, gdzie bryka kryta furmańska, ciasna i niewygodna, przysposabiała się do podróży. Zaprzężona parą końmi, podobnież jak dyliżans podzieloną była na trzy przegrody, w których było tylko po dwa miejsca obok siebie.
Anglik zwracał uwagę na dwa kapelusiki słomkowe, które dawały się spostrzegać w przednim przedziale bryki.
Stefan z swego miejsca nie mógł nic więcéj widzieć nad dwa kapelusiki. Mylord zaś był pewnym, że pod nimi ukrywały się śliczne buziaki, gdyż widział jak wsiadały do bryki, któréj opony zastępujące story, spuściły się i kapelusiki znikły.
Anglik oparł się w jednym kącie kabryoletu i zmrużył oczy, jakby zapomniał zupełnie o swoim towarzyszu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.