Przejdź do zawartości

Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Cyprjana i Djana były o 20 kroków od ławki darniowéj na której siedziały poprzednio, przed odwiedzinami Benedykta. Przebyły bez szmeru i z przezornością małą przestrzeń oddzielającą ich od wieży, gdyż niewiedziały czy głosy pochodzą z zewnątrz lub z za obrębu gęstwiny wspomnionych wyżéj kasztanów.
Miejsce około ławki nie było zajęte, lecz niewidzialni ludzie oddzieleni byli od nich gałęziami kasztanów.
Dziewice odchyliwszy zwolna gałązki, umieściły swe główki pomiędzy liśćmi. Z początku nic nie dostrzegły, lecz kierując wzrok podług dochodzących głosów i przywyknąwszy do ciemności, rozróżniły nakoniec trzy postacie, o kilka kroków od nich stojące.
Poznały p. margrabiego, Pontalesa, Roberta de Blois i Błażeja.
Śpioch nie był już tym samym wesołym łotrem, któregośmy widzieli w oberży Redońskiej.
Oczekiwał on przez lat trzy w przedpokoju, gdy jego pan zwany Amerykaninem, rozpościerał się w salonie. To długie oczekiwanie uczyniło go drażliwym i opryskliwym; stał się teraz zuchwałym, złośliwym, napuszonym, kłamcę, nie przestając być złodziejem.
Byłoby zbyteczném dodać, że zazdrościł swemu panu; zazdrościł Pontalesowi jego majątku, zazdrościł stryjowi Janowi który pomimo sabotów i grubej odzieży, siadał przy stole pańskim; zazdrościł Penhoelowi, pani i całemu towarzystwu, począwszy od trzech gracji Babouinków aż do najmłodszego z wice-hrabiów; nie lubił służących którzy byli tak zuchwałemi, że okazywali mu bardzo mało uszanowania; chłopów dla tego, że mu się nie kłaniali; a nawet Hivena, który się do niego uśmiechał i prawił mu grzeczności.
Pomimo udręczeń zawiści, żył dobrze i nie oddawał się troskom. Był to krępy chłopak, dość tłuściutki; zawiść jego wszakże nie posuwała się do nienawiści właściwie uważanéj; czuł ją jednakże p. Błażéj jak go nazywano: do dwóch osób zauważył że często piękne oczki Cyprjany i Djany zwracały się na niego z szyderstwem. Te dziewczęta ośmieliły się żartować z niego, nienawidził ich przeto z całego serca.
Pomimo swego niezadowolenia i nieprzyjaznego usposobienia względem swego pana, Błażéj pełnił obowiązki dość chętnie. Rozumie się że obowiązki jego nie były pospolitego służącego; winien był bowiem tylko podsłuchiwać pod drzwiami i szpiegować z czego się wywiązywał jak najlepiéj.
Zresztą pracował dla osobistych widoków, gdyż po ukończeniu interessu z Penhoelem, p. Błażéj umyślił spocząć na swych wawrzynach.
Od kilku chwil przyłączył się do pana margrabiego i pana Roberta.
P. Błażej musiał zebrać ważniejsze spostrzeżenia jak zwykle, albowiem przybrał poważną fizjonomię i ton wyniosły, właściwy ludziom oznajmującym wielką wiadomość.
— I cóż mój przyjacielu? — zapytał go Robert witając — czy wiemy co dobrego?
Błażej wstrząsnął głową powolnie.
— My cóś wiemy... — odpowiedział — nawet wiele wiemy... lecz nie wiemy o niczém coby mogło nazwać się dobrém.
— Cóż więc się dzieje?
— Oto to się dzieje, że pan postępujesz żółwim krokiem panie Robercie, i że w tym czasie twoja sprawa może się popsuć....
— Wytłomacz się.
— Wistocie!... słyszałem dziś wiele rzeczy że nie wiem od czego zacząć. Czyś pan téż pomyślał, że bylibyśmy w djabelnych obrotach, gdyby chłopi z Glenaku i z Ben pochwycili za kije... gdyż nie potrzebowaliby nawet strzelb dla dopomożenia Penhoelowi pomimo jego woli, i oswobodzenia go od naszego towarzystwa.
— Co za myśl.
— Jest to myśl i nic więcej... lecz nie Szczycę się że jestem jej twórcą.
— Pozostałby zawsze dla pana — odezwał się margrabia — drogi panie de Blois zamek Pontales, i spodziewam się, że nie wątpisz jakąbym miał przyjemność przyjąć go w swym domu.
— Zamek Pontales jest piękny!... i gdyby podłożono ogień pod niego, pozostałyby tylko ściany, gdyż są z kamienia łupkowego.
— Ogień! — przebąknął margrabia — któż o ém mówi?
— To tylko myśl, zwyczajnie... lecz nie moja.
— Czy jest jaki spisek? — zapytał Pontales zmienionym głosem.
— Tak panie margrabio — odpowiedział Błażej z krwią zimną — jest spisek... i jeżeli nie pospieszycie, założyłbym się, że zuchy z Glenaku i z Benu wystąpią.
Pontales usiłował się uśmiechnąć.
— Chcesz nas zatrwożyć kochany panie Błażeju — poszepnął.
— Mów wyraźnie, bardzo proszę — rzekł Robert.
— Będę się starał być zrozumiałym. Powtarzałem wam często: „wystrzegajcie się córek stryjaszka w sabotach, bo one wam spłatają figla” wy zaś panowie odpowiadaliście: „To są dzieci....” i cóż powiecie: te dzieci uzbroiły przeciwko wam prawdziwe wojsko... a gdybyście jeszcze słyszeli tak jak ja, o czém mówiono przed chwilą na folwarku, to by się panom odechciało powtarzać więcej że to są dzieci. Doprowadziliście wprawdzie Penhoela do nędzy... lecz jego nazwisko dotąd wywiera wielki urok, gdyż młodzi i starzy mówią o poświęceniu życia dla niego jak o pospolitéj rzeczy... wiedzą nadto co się dzieje... wspominają twoje nazwisko panie margrabio, p. Roberta i Loli w takim sposobie że pragnęliby was porąbać w kawałki... Któż tę nienawiść w nich obudził, jeżeli nie te przeklęte dziewczęta?...
— To prawda — rzekł Robert.
Pontales zachowywał milczenie.
— Chciałbym szczerze oswobodzić was od nich — odpowiedział Błażéj — lecz nie mam pomocy.
Wracając zaś do prosiaków Glenackich i Beńskich, to nie łatwa z niemi sprawa! Pan ich znasz tak dobrze jak i ja panie Pontales; jeżeli w ich łbach rozczochranych zakorzeni się myśl sprawienia nam suchéj łaźni, to nie wiem czy żandarmerja i sądy zabespieczą nas od ich razów.
— Bab! — odezwał się Robert — już dawno jak mruczą i krzywo na nas patrzą.
— Tego wieczora nie mruczeli ale się naradzali... teraz mają przywódzcę... naszego dawnego znajomego... starego éwłaściciela barana... a ten dowódzca wydaje się tylko pełnomocnikiem innéj osoby...
— Kogóż? — zapytał Robert.
— Może tych dwóch djablic, córek stryja w sabotach — odpowiedział Błażéj.
W tej chwili Djana i Cyprjana pełzały wilczym krokiem za kasztanami.
Błażej daléj mówił:
— Ojciec Géraud mówi o nich z pewną czcią i przywiązuje do ich pomocy nadprzyrodzoną władzę, lecz być może iż jest inny wódz...
— Któż taki? — zapytali Pontales i Robert.
Dziewice słuchały z natężoną uwagą.
— Mówią pod przenośniami — odpowiedział Błażéj, którego głos mimowolnie się zniżył — i widać że to się stosuje do świéżéj wieści dotąd niepewnéj... lecz odgadłem ich nadzieje i obawiam się ażeby starszy nie wrócił.
Pontales i Robert wzdrygnęli się, jakby ich ciała doznały materjalnego wstrząśnienia; za gęstwiną zaś Cyprjana i Djana usiłowały pohamować uderzenia serc swoich. One to bowiem rozgłosiły na traf, uważając za ostatni środek, fałszywą wieść o powrocie Ludwika Penhoela. Ta wiadomość wszakże powtórzona przez nieprzyjazne usta, zradzała w nich niejaką nadzieję.
Wzruszenie, jakiego doznawały na wspomnienie imienia starszego Penhoela, wygładzało z ich myśli przekonanie, że one same były autorkami téj wieści.
Gdyby miał wrócić!... już dwa razy o tém słyszałem — pomruknął Pontales.
— Wnosząc z tego co o nim mówią — dodał Robert — nie byłoby żartów... to by była inna sprawa jak z dziewczętami lub ze starym szynkarzem, który podburza przeciw nam kilkunastu prostaków... czy pan go znałeś panie margrabio?
— Znałem go — odpowiedział Pontales — był podówczas młodzianem... jeżeli się nie zmienił, niech nas Bóg zachowa spotkać się z nim kiedykolwiek.
— Bah! — zawołał Błażej — alboż on jest tak przemożnym, żebyśmy się mieli obawiać jego cienia.
Być może nawet iż to jest wieść fałszywa... bo gdyby istotnie nas uważał i był tak strasznym jak go wyobrażacie, czyliżby nam dozwolił prowadzić daléj nasz interess?.... zdaje mi się moi panowie, że i ja mam w tym interesie udział i powinienem mieć głos w radzie, lubo jestem tylko służącym... spóźniliście się moi panowie, a zatmé potrzeba jednym ciosem wynagrodzić czas stracony...
— Uprzedziliśmy właśnie radę twoją mój przyjacielu — odpowiedział Robert. — Za kilka chwil p. Pontales będzie właścicielem pałacu.
— Czy już podpisał?
— Oczekujemy właśnie na to.
Błażéj zatarł ręce.
— Tą rażą dobrze idzie! — zawołał — najsilniejsza dźwignia nie przemoże ciężaru bez punktu podpory.... skoro Penhoel nie będzie miał stopy ziemi, chłopi zastanowią się.... dla szlachcica na wpół zniszczonego, jeszcze się można poświęcić... lecz dla żebraka...
— A przytém Penhoel nie będzie mógł pozostać w kraju — dodał Pontales.
— Zastraszywszy go fałszywemi dokumentami — rzekł Robert — wyprawimy go na koniec świata.
— I jak tylko pan domu się oddali — mówił Pontales — wszystko pójdzie jak z płatka i już nie będziemy się obawiać córek stryja Jana. Ten p. Géraud który się tak sroży na nas, sam jest zniszczony przez pożyczanie pieniędzy Penhoelowi... nabywszy jego wierzytelności, łatwo się z nim rosprawiemy... niech tylko Penhoel podpisze dzisiaj, a odpowiadam za wszystko.
Djana i Cyprjana słuchały. Tysiączne myśli krzyżowały się w ich umyśle. Postanowiły wprawdzie stawić czoło przeciw tej bliskiéj i nieuchronnéj zgubie, lecz czuły że do tego były niezdolne. Przyszła im myśl pobiedz do pałacu i stanąć przy panu w jego obronie, lecz być może że przybyłyby za późno; a zatém nie wiedząc co począć, stały osłupiałe w miejscu.
— Jest jednakże ktoś w pałacu — mówił Robert — co się nie wydali... i z tego też względu chciałbym z panem parę słów pomówić... twój syn panie margrabio okazuje widoczne zajęcie przy Blance...
Błażéj wzruszył ramionami.
— To mi się niepodoba — mówił daléj Robert tonem oschłym i prawie imponującym.
Pontales podał mu rękę.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł — pragnąłbym okazywać ci zawsze dowody méj szczeréj życzliwości — mój syn będzie surowo napomnianym... dowie się raz na zawsze, że pomiędzy nim i tobą nigdy się wąchać nie myślę... to założywszy, czyż mi wolno zapytać, jakie masz zamiary względem panny Penhoel?...
— Kocham ją... — odpowiedział Robert — i może się z nią ożenię.
Błażéj parsknął śmiechem.
— Nie ma czego zazdrościć! — wykrzyknął — lecz zdaje mi się, że słyszę nadchodzącego z podpisem.
Rzeczywiście słychać było szelest stąpań, i po chwili ukazał się p. Protazy Hiven.
— Nakoniec jesteś.. — zawołali wszyscy trzéj.
— Pontales dodał:
— Czy akt jest formalnie spisany?
Makreofal zdjąwszy kapelusz, wydobył z niego chustkę kraciastą dla otarcia potu spływającego ze spiczastego czoła.
— Mówże przecie! — odezwał się Robert — czy się opierał?..
Westchnienie wydobyło się z piersi prawnika. Nikt jeszcze nie powziął obawy, tak dalece byli pewni skutku, polegając na zapewnieniu pani.
Makreofal spojrzał kolejno po wszystkich.
— Mam mówić?... — pomrukiwał wodząc wzrokiem od Pontalesa do Błażeja — czyliż należy mówić przy wszystkich...
— I cóż? — zapytał Robert.
— Panie Margrabio — zaczął Makreofal.
— Panie Hiven — przerwał sucho Pontales — skoro p. Robert de Blois życzy sobie ażebyś mówił, to jest dostateczném pan Blois i ja składamy jedno ciało.... powtórzyłem ci już to ze 20 razy.
— Jeżeli tak... to słusznie... prawda że pan mi to powtarzasz raz 20... będę więc mówił:
Prawnik przestał pot ocierać i westchnął powtórnie.
— Przeklęty człowiek... istny szatan! — przemówił żałośnie — jeszcze ma pięść dość silną bo może strzaskać głowę jak orzech... Pytasz się pan, czy się opierał?... lecz nie tylko że się opierał, lecz nacierał na mnie i pobił....
— A akt? — zapytali chórem.
— Uderzył mnie kułakiem w piersi... bardzo mocno... pochwycił mnie za ramiona bardzo niegrzecznie... i... zepchnął ze schodów!...
— Biedny p. Hiven... ależ akt?
— Akt — powtórzył Makreofal rozpościerając swoją dużą chustkę — chciałbym ażebyś był na mojém miejscu! Powiadam panom że się wściekł téj nocy, i nie ma co z nim robić.
Trzech wspólników spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie liczył na ten wypadek.
Cyprjana i Djana uścisnęły się za ręce w milczeniu i podziękowały Bogu z całego serca.
Pontales pierwszy przyszedł do siebie.
— A więc Penhoel odmówił podpisu?
— Formalnie i stanowczo.
— A pani?... — zapytał groźnie Robert — miałażby mnie oszukać!
— Pani robiła co mogła... lecz on jest dziś tak dumny jak Artaban i nie chce nikogo słuchać... nie widziałem go nigdy w takim usposobieniu... zdaje się, że niepojmuje swego położenia, albo że djabeł podał mu środki stawienia nam czoła.
— To myśl o powrocie brata — pomruknął Pontales — może on lepiej wie o tém jak my.
— Ach! on nie chce podpisać!... przemówił Robert głosem chrapliwym od gniewu — tém gorzéj dla niego!...
— Przy pierwszém słowie które wyrzekłem — mówił Makreofal — zamknął mi usta powtarzając dwa lub trzy razy: „sam Bóg niedozwala ażeby Penhoel sprzedał posiadłość swoją.”
— Znów te wcielone djabły! — zawoła Błażéj — wiem ja od dawna że nie Bóg to sprzeciwia się sprzedaży pałacu, lecz po prostu dziewczęta... które korzystając z chwili gdy Penhoel spiwszy się co wieczór, pada jak kloc na łoże, przychodzą do jego pokoju i udają widma.
— Zawsze one! — pomruknął Robert chcąc na kogokolwiek wywrzeć swój gniew tłumiony.
— A więc to dziewczyny! — rzekł Makreofal — dla tego to Penhoel wspominał mi nie raz o duchach i głosie nieba...
Cyprjana i Djana stały obok tuląc się do siebie; oczy ich napełniły się łzami radości, a każdy wyraz który słyszały, odzywał się wgłębi ich serca i zdawał się przemawiać do nich:
„Dzieci ocaliłyście Penhoela!”
Gdy się upajały radością i nadzieję, następnie dosłyszane wyrazy uderzyły ich jak maczugę.
— Bądź co bądź — rzekł Robert stanowczym głosem — te dziewczęta muszę zginąć!...
— Jeżeli idzie o popełnienie zabójstwa — pomruknął Pontales — nie myślę się mieszać do niczego.
— Obejdzie się bez ciebie panie margrabio.
— Jeżeli się przestępie zamyśla zakres prawa — odezwał się Makreofal — umywam ręce od wszystkiego.
— Obejdzie się także i bez usług pańskich... lecz nikt nie powie, że dwie dziewczyny bezkarnie zatamowały nam drogę!... Gdzie jest Bibandier?
To zapytanie odnosiło się do Błażeja.
— Przy beczce jabłeczniku — odpowie służący — pije za zdrowie króla.
— Czy można jeszcze liczyć na niego?\
— Trzymam go na dyecie od lat trzech — odpowiedział Błażéj — jak się trzyma psa na smyczy... Jest tak chudy i zgłodniały jak chart.
Robert odwrócił się do Pontalesa.
— Panie margrabio! — rzekł — każdy z nas téj nocy musi mieć swój udział w czynności... potrzeba ażeby wszystko było załatwione do jutra z rana, gdyż jakaś groźba tajemnicza ciąży nad nami, i moglibyśmy może żałować przez całe życie, żeśmy darmo stracili kilka godzin — ja biorę na siebie dziewczyny...
— Gdzież ich znajdziesz? — zapytał Pontales.
— Bibandier jest dzielnym wyżłem — i ma węch dobry.
— Co się pana tyczy, mości margrabio — weźmiesz na siebie Penhoela... panie Hiven, czy sfałszowane akta są zawsze u ciebie?
— Zawsze — odpowiedział Makreofal — tylko teraz, kiedym się przekonał że djablice uwijają się około mego domu, wyjąłem pugilaress z szuflady w któréj był zachowany i włożyłem go za obicie w moim gabinecie... odsuń pan krzesło i uchyl obicie, a znajdziesz tam wspomnione papiery.
Cyprjana i Djana zatrzymawszy oddech ażeby lepiéj słyszéć? zamieniły z sobą znaczące spojrzenie.
— A więc nic nie jest jeszcze stracone — odpowiedział Robert. — Przyrzekam wam że jeszcze téj nocy będziemy mieli podpis... p. Hiven przyniesie nam sfałszowane dokumenta... Gdy Penhoel zobaczy że mamy je w ręku... i gdy ujrzy pistolet wymierzony do siebie... to obaczymy czy się będzie opierał...
— Dalej w drogę panie Hiven! — rzekł Pontales — odgrywamy ostatnią scenę.
Djana i Cyprjana opuszczając swoje stanowisko, rzuciły się w objęcia.
— Moja siostro — szepnęła z cicha Djana — musiemy stanąć przed niemi w domu Hivena... wiemy teraz gdzie są papiery.
— Ruszajmy prędko! — odpowiedziała Cyprjana.
Uściskały się znowu; poczém Djana rzekła głosem poświęcenie wyrażającym:
— Moja siostro... narażamy swoje życie... jeżeli jedna z nas zginie, druga dopełnić winna zamierzonego celu... jeżeli obie umrzemy: będziemy się w niebie modlić za Penhoela!....
Djana pierwsza puściła się po ścieżce wiodącej nad rzekę, Cyprjana chcąc za nią pośpieszyć, zaczepiła suknią o krzak cierniowy.
Suknia się rozdarła. Dziewice przyspieszyły kroku.
Robert, Pontales i dwaj towarzysze, rozłączyli się wtedy, gdy szelest rozdzierającéj się sukni doszedł ich uszu.
— Czyś pan słyszał? — zapytał Makreofal.
Nikt nie odpowiedział.
Pontales, Robert i Błażéj, już byli za gęstwiną kasztanów.
W mgnieniu oka przejrzeli kryjówki.
— Był ktoś przecie!... — odezwał się Ponlales zmienionym głosem.
Błażej skrzesał ogień, Makreofal zaś zapalił latarkę którą miał z sobą.
Czterech towarzyszy, ujrzeli najprzód własne oblicze zmienione w skutku trwogi; następnie każdy pojedynczo odbył przegląd miejscowości.
— Nic nie ma — rzekł Makreofal wychodząc ze strażnicy — to miejsce nie ma wyjścia.
— To może zajęć — przemówił Błażej.
— Otóż wyjście! — przerwał Pontales — prawdziwa ścieszka wiodąca do rzeki.
Potem dodał: nachyliwszy się z żywością i coś podnosząc — co to jest?...
Wszyscy się przybliżyli do niego. Pontales trzymał w ręku kawałek udartej sukni Cyprjany, która się zaczepiła o ciernie.
Wszyscy poznali tkaninę; poczém nastąpiło ponure milczenie.
— Błędnie sądziłem! — rzekł po chwili Pontales głosem cichym i zwięzłym. — Pan zaś miałeś słuszność... teraz wiedzą nazbyt wiele, a zatem powinny zginąć... mniejsza o to gdzie i jakim sposobem... niech giną tej nocy...
— Możnaby się założyć 10 przeciw jednemu — rzekł Robert — że się udały do domu Hivena.
— Naprzód zatém! — zawołał Błażej — i nie przestępując szanownej drogi prawa, zapoznamy ich w krotce z panem Bibandierem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.