Przejdź do zawartości

Dzielny rogacz/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Dzielny rogacz
Podtytuł Baran Górski
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. Krag
Podtytuł oryginalny The Kootenay Ram
Pochodzenie oryginalne Lives of the Hunted
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

W ten sposób obaj przewędrowali przez zimę całe pasmo górskie, ścieżka za ścieżką, aż het w górę do pasa gniazd wronich. Potem zwróciła się niezmordowana para naprzeciw białego wiatru ku zachodowi, a stąd na południo-zachód do pasma Jaltoru. Dzień za dniem szła ta sama zabawa.
Dwa ciemne punkty poruszały się na wielkiej płaszczyźnie śnieżnej. Czasem ślady ich krzyżowały się ze śladam i owiec i innych dzikich zwierząt. Raz spotkał Scotty górników, którzy zaczepili go i namawiali do powrotu, ale ten spojrzał na nich zdumiony i odszedł, nie przemówiwszy słowa.
Polowanie na upartego barana stało się teraz podstawą jego życia. Nic nie mogło go zwrócić z tej drogi, ani powstrzymać w zapędach; teraz nie było żadnych przeszkód, nawet burze śnieżne nie nawiedzały gór, biały wiatr spoczywał i natura sama zachęcała do dalszych zapasów.
Wciąż naprzód i naprzód, w odległości mniej więcej pół kilometrowej! Zdawało się, że na obydwuch czas i śmierć położyły swe dłonie. Obydwaj stawali się coraz bardziej zacięci i coraz bardziej chudzi. Włosy Scottego stały się całkiem białe, a ramiona i głowa Rogacza również posiwiały, tylko oczy jego i rogi pozostały zawsze te same i z równą dumą były noszone, jak w pierwszym dniu walki.
Codzień rano wstawał myśliwiec zziębnięty i zesztywniały, i pierwsze kroki kierował za śladami barana, usiłując trafić go strzałem, ale codzień zwierz zauważył to w porę i poskoczył w górę, zanim go mógł dosięgnąć.
W reszcie doszli znowu do Szczytu Baraniego, miejsca rodzinnego Rogacza. Tutaj pewnego poranku siedli dla wypoczynku naprzeciw siebie o sześćset metrów oddaleni, na dwuch grzebieniach skalnych.
Dwanaście tygodni wodził człowieka baran po rozległych, poszarpanych łańcuchach, na przestrzeni tysiąca kilometrów, aż go doprowadził do miejsca swego urodzenia!
Obydwaj włożyli w te śmiertelne zapasy pół życia, a jednak z jednakową siłą myśleli, jeden o sposobach zniszczenia, drugi o sposobach ratunku.
Siedział teraz myśliwy i palił fajeczkę, a baran korzystał ze swobody i skubał trawę. Nagle człowiek przestał palić fajkę i uśmiechnął się: jakiś zły duch go opanował i poddał mu przebiegły plan. Wstał cichutko, uciął parę gałązek z brzozy rosnącej obok niego, przyniósł kilka kamieni, umocował gałęzie i ubrał je w swą kurtkę, tak żeby tej figurze nadać pozór człowieka. Sam zaś popełzał ostrożnie, ukrywając sie starannie, w stronę pasącego się barana. Po godzinnem uciążliwem pełzaniu dotarł do wzgórza po za Rogaczem.
Tam stał on, majestatyczny Rogacz, ze swemi olbrzymiemi rogami, które wiły się nad jego czołem jak chmury burzowe nad szczytem góry. Stał bez ruchu w patrzony w stojącą figurę, zdziwiony długo nieruchomością swego prześladowcy.
Tymczasem właściwy człowiek znajdował się za nim z tyłu, oddalony nie więcej jak na 300 m. Przestrzeń między niemi była wolna i pusta, tylko dwa bloki kamienne leżały na szerokiej białej płaszczyźnie.
Scotty położył się na ziemi i nakrył się śniegiem. Na odległość 200 m. zaczął znowu pełzać z oczami zwróconemi wciąż na wielką głowę barana, przytem poruszał się tak szybko, jak nigdy dotychczas.
Baran wciąż spoglądał na nieruchomą postać i nawet wierzgał niecierpliwie nogami. Raz obejrzał się szybko i byłby zapewne spostrzegł podkradającego się człowieka, gdyby nie jego własny róg, wielki jego prawy róg, który stanął między jego okiem a wrogiem! W ten sposób ominęła ostatnia nadzieja ratunku.
Bliżej, coraz bliżej podchodził zły człowiek do bloków kamiennych, wreszcie znalazł się o 50 m. tylko oddalony od przedmiotu swych pożądań. Pierwszy raz w życiu ujrzał z tak blizka te sławne rogi. Widział wielkie, szerokie ramiona, pięknie wygiętą szyję, wszystko majestatyczne, chociaż ślady tego trzymiesięcznego szamotania nie zdołały się ukryć. Słyszał nawet oddech i widział drżenie nozdrzy, mógł podziwiać błyszczące życiem oczy bursztynowe...
A jednak podniósł powoli broń.
O ojcze, wietrze zachodni, zadmij przecież! Nie dozwól by się to stało! Czyż twoja cała moc znikła? Czyż nie leży na każdym szczycie górskim masa śniegu, czekająca twego rozkazu? Wystarczyłoby tylko troszkę, jeden raz tylko! Czyż najszlachetniejsze, najdzielniejsze stworzenie, żyjące na tych górach, ma być zniszczone przez najniższe instynkty ludzkie?!
Ale nigdy powietrze nie było tak ciche.
Czasem sroki górskie, przyjaciele owiec, ostrzegają je przed niebezpieczeństwem. Dzisiaj jak daleko i szeroko nie było widać ani jednego ptaka, a Rogacz stoi jak przykuty do miejsca i obserwuje swego nieruchomego wroga tam daleko.
Ku twarzy podnosi myśliwy fuzję, która nigdy nie chybiła. Ale ręka, która nigdy nie zadrżała, choć miała po za sobą dwadzieścia żyć ludzkich, teraz trzęsie się jak w febrze.
Czyż dwie dusze kołatały się w jego piersi?
Ale ręka uspokoiła się, a twarz myśliwca stała się ponura i stanowcza.
Wystrzelił, ale w tej chwili schował głowę, bo wystrzał ten brzmiał całkiem inaczej, niż zawsze.
Posłyszał szelest na poblizkich kamieniach, potem długie przeciągłe sapnięcie!
Nie spojrzał jednak, nie ruszył się nawet.
Po paru minutach wszystko ucichło. Scotty podniósł trwożnie głowę. Czyż jego nie było, czy się co z nim stało?
Tam na śniegu leżała potężna szaro-brunatna postać i z jednego jej końca wystawały dwa bliźniacze rogi, dwa bajeczne twory życia pełnego blasku, które nosiło przez piętnaście lat dzielne, pełne chwały zwierzę, a które na raz stały się nieruchome i bezbronne.
Dzieje piętnastu lat rysowały się na tych olbrzymach. Oto na samym wierzchołku obtarte szpice, które mu jako jagnięciu przyniosły zwycięstwo; później lata młodzieńcze z długiemi, silnemi pierścieniami, a tu pierścień chorobliwy, obok zaś szczerba przypominająca jego pierwszy pojedynek. Szpice zakreślały koło, a na nich wisiało, gdyby można to było zobaczyć, życie wielu wieków, które właśnie na jego życie czyhały. I tak dalej pierścienie były dowodem istnienia, którego wielka wartość była właśnie powodem jego gwałtownego końca.
Powoli szedł Scotty na to miejsce zwycięskie, ale nie spojrzał wcale na rogi, tylko oniemiały patrzał w ciche żółte oczy, które całkiem otwarte jak żywe patrzyły w dal.
Stary myśliwiec stał odrętwiały i nie mógł sam siebie zrozumieć. Nie mógł zdać sobie sprawy, że był to jakby spadek gwałtowny ze stromej skały, na którą piął się przez długi kawał życia. Odszedł i usiadł tyłem do rogów o dwadzieścia metrów oddalony. Spróbował zażyć tabaki, ale usta miał suche i nie mógł nawet splunąć. Co mu się stało? Człowiek ten, którego celem życia były te rogi, nie miał siły przyjrzeć się im zblizka. On, z którego ust płynęły zwykle tylko potoki przekleństw lub ohydnych pożądań, siedział milczący, aż wreszcie wyszeptał:
— Gdybym mógł, oddałbym mu je!
Spojrzał w przestrzeń. Oczy jego padły na rozwieszony surdut, poczuł że mu zimno i poszedł po niego. Potem wrócił do leżącego Rogacza: dzika żądza rozkoszy opanowała go względem ciała swej ofiary, tak jak pantera, która upolowawszy daniela, pieści się z nim, zanim zabierze się do pożarcia.
Przyniósł drew suchych, rozpalił ogień wyjął nóż i zabrał się do obnażenia szyi barana w celu obcięcia głowy. To była zwykła jego czynność, tak że wykonywał ją mechanicznie; urżnął sobie przytem sporo mięsa dla zaspokojenia głodu. Wreszcie, ugiąwszy ramiona pod ciężarem trofei, ciężarem, któregoby nie czuł nawet przed trzema miesiącami, poszedł wolnym krokiem, stary, wynędzniały, osiwiały, wyczerpany człowiek ku chacie, którą opuścił przed dwunastoma tygodniami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.