Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

O godzinie dziesiątej, punktualnie p, de Franoy wjeżdżał do Cusanse. Berta czekała go na progu, a śniadanie stało już gotowe.
Zasiedli do stołu.
— Cóż ojczulku — zapytała Berta — a jakże dzisiejsza przejażdżka ranna? Jakże ojcu...
— Czuję się wybornie... Nigdy jeszcze nie byłem tak zdrów...
— Daleko ojciec jeździł?
— Do Hantmont...
Berta zapłonęła zlekka,
— Do Hantmont... powtórzyła, do pana Gérarda?
— Do pana mera!... odparł hrabia ze śmiechem. — Biedny Sebastyan!..
— Dlaczego ojciec go żałuje? — pytała dalej niespokojna.
— Żałuję, go po prostu, że jest synem swego ojca...
— Czyż to ojciec jego zły człowiek? — pytała dalej Berta, a niepokój przeszedł w przestrach.
— O! bynajmniej... I owszem, najpoczciwszy człowiek...
— Więc, cóż?
— Ale taki rozkoszny, taki nieokrzesany, gburowaty, taki śmieszny! — opowiadał p. de Franoy. — Trudno nawet przypuszczać, ażeby taki typ mógł istnieć... Taki rodzic to kula u nogi takiego młodego człowieka, dystyngowanego pod każdym względem! Jeżeli Sebastyan, gdy zostanie pułkownikiem i kawalerem legii honorowej zechce się ożenić, radzę mu szukać żony o dwieście lub trzysta mil ztąd... Żadna dobrze wychowana panna w naszej okolicy niezgodziłaby się na teścia w podobnym rodzaju...
Berta tak zbladła i uczuła takie ściśnięcie serca, że p. de Franoy niezawodnie zauważyłby tę bladość i to wzruszenie, gdyby w tej że chwili służący Antoni nie wszedł do pokoju, niosąc na tacy jakiś list.
— Dla pana jenerała — rzekł — od pani baronowej de Vergy. — Posłaniec, który przywiózł ten list, czeka na odpowiedź pana jenerała...
Hrabia żywo rozdarł kopertę i przebiegłszy oczyma list, zawierający tylko kilka wierszy, odczytał go głośno.
Oto jego osnowa:

„Mój drogi stryju!“

„Czy będziesz tak dobry przyjechać na obiad jutro do Saint Juan wraz z Bertą, którą proszę cię ucałuj serdecznie odemnie“.
„Ośmielę się, za pozwoleniem twojem, przedstawić ci jednego z moich krewnych, margrabiego de Flammaroche, który dziś przybyć ma do wód Guillon, z porady lekarskiej.
Spodziewam się napewno stryja i mojej kuzyneczki; gdyby jednak jaka przeszkoda zatrzymać was miała jutro w Cusance, niech mnie stryj z łaski swej uprzedzi listem przez oddawcę mego pisma, i może stryj zaraz oznaczy dzień swego przyjazdu.
Mam nadzieję jednak, że się zobaczymy jutro,
Całuję was oboje z całego serca,

Blanka.

— Jutro nic nam zgoła nie przeszkadza... rzekł jenerał, ukończywszy list — Pojedziemy więc... Antoni przynieś mi wszystko potrzebne do pisania...
Starzec ujął za pióro i nakreślił tylko jeden wiersz.
„Do jutra, kochana synowico: dziękuję...
— Czy to stangret pani baronowej przyniósł list — zapytał następnie.
— Tak, panie jenerale.
— Daj mu to, a niech zje śniadanie, zanim odjedzie.
— Słucham panie jenerale.
Tymczasem, kiedy p. de Franoy czytał i pisał co powyżej, Berta zdołała się już uspokoić, i na twarzy jej nie odbijał się już wcale ślad świeżego wzruszenia.
— Proszę ojca — zapytała — co to za margrabia de Flammaroche? Blanka, o ile sobie przypominam, nie mówiła mi o nim nigdy, a do ojca pisze, że to jej krewny.
Jenerał, jako dobry dyplomata, przybrał minę całkiem obojętną i odpowiedział:
— I ja niewiem doprawdy co zacz ten margrabia, ale oddawna mi wiadomo, że Blanka przez matkę spokrewniona jest z Flammarochem,.. Rodzina ta bardzo stara i bardzo bogata... Jeden z Flammarochów był na wojnach Krzyżowych...
Ten szczegół historyczny obchodził bardzo mało Bertę, a ponieważ śniadanie już się skończyło, poszła ukryć smutek swój do małego pawilonu, gdzie tyle razy rysowała elegancką i dystyngowaną sylwetkę Sebastyana Gérarda.
Tu nie mogła się powstrzymać od łez gorących, na myśl jak niepodobnem byłoby nakłonić jenerała na wejście w bliższe związki z kapitanem, nie już ze względu na niego samego, ale na jego ojca, handlarza drzewa i mera wsi Hantmont.
Otarła zaczerwienione oczy i opuściła schronienie swoje dopiero za nastąpieniem godziny szachów.
Sebastyana uprzedzono dnia tego, iż nazajutrz nikogoby nie zastał w Cusance, ponieważ jenerał z córką wyjeżdża wcześnie z rana na obiad do baronowej de Vergy, a wrócą z Saint-Juan późno.


∗             ∗

Zakład leczniczy w Guillon, dziś celujący komfortem, chociaż sława jego nie przekracza za departament Jurajski i Wyższej Saony, w epoce opowiadania naszego, urządzony był wielce pierwotnie.
Klientela jego składała się ze szczupłej liczby chorych, którzy przyjeżdżali tu dla poratowania zdrowia wodą ze źródeł siarczanych, która była do picia, kąpieli ciepłych i zimnych natrysków. Zaglądali tutaj nieraz i turyści, chcący zwiedzić malowniczą okolicę doliny Cusancin.
Ówcześni kuracyusze należeli przeważnie do ludzi mniej zamożnych, pędzących życie skromne, nie silących się bynajmniej na zbytki, jakie u słynnych wód są zwykłym objawem,
Zdziwili się też niepomiernie spokojni goście Guillonu, gdy popołudniu tego samego dnia, kiedy hrabia de Franoy otrzymał list od baronowej de Vergy, bardzo ładny powozik, zaprzężony w dwa pocztowe konie, ukazał się na trakcie z Boume-les-Daumes, przejechał most na Cusancinie i zatrzymał się pod zakładem chorych.
Z tyłu powozu widać było dwie ogromne walizy skórzane. Na koźle siedział lokaj elegancko ubrany, niczem prefekt pierwszej klasy. Pocztyljon dumny zapewne, że wiezie taką osobę dostojną, palnął zamaszyście z bicza.
Skoro tylko zatrzymał się powóz, lokaj prędko zeskoczył z kozła i z kapeluszem w ręku otworzył uniżenie drzwiczki uherbowane.
Wysiadł jakiś młodzieniec, lewe oko zamrużył, w prawe założył szyldkretowy monokli powiódł spojrzeniem po otaczającym go krajobrazie ładnym i pełnym bujnej zieloności. Po tych dorywczych oględzinach, zrzucił z oka monokl, a uśmiech pogardliwy nadął mu dolną wargę.
Tym młodzieńcem był margrabia Goulian de Flammaroche.
Ubrany po podróżnemu, ale bardzo elegancko gustownie, w małym kapelusiku angielskim, wyglądał na trzydzieści lat, w rzeczywistości zaś miał dopiero dwadzieścia siedm. Ładny to był chłopiec a przytem nie pospolicie dystyngowany. Włosy miał płowe, kręcące się z lekka, czoło bardzo białe, chociaż nieco już pomarszczone. Zarost jasny i jedwabisty okalał twarz delikatną i bardzo regularną, lecz trochę zmęczoną. Sine obrączki podkrążały duże, ciemne oczy niezwykłego blasku. Cera była blada, wargi czerwone, zęby prześliczne, twarz ta wogóle oryginalna miała zazwyczaj wyraz impertynencki, co bardzo jej wdzięk obniżało.
Na powitanie przybyłego wyszedł rządca zakładu i odezwał się grzecznie.
— Zapewne mam zaszczyt mówić z panem margrabią de Flammaroche, którego przyjazd mieliśmy zapowiedziany na dzisiaj?
— Tak, ja nim jestem... — odpowiedział Goulian i dodał:
— Spodziewam się, że przygotowano mi mieszkanie?
— Wszystko w porządku i pan margrabia zastanie w swym pokoju list, który jakiś służący przywiózł konno dziś z rana.
Nadmieniamy nawiasem, że był to list od baronowej de Vergy, zapraszającej margrabiego na obiad dnia następnego.
— Ułożyłem się z poczchalterem w Baume-les-Daumes — podchwycił Goulian — i będę miał tu konie i pocztyljona przez cały czas mojego pobytu... Czy macie tu stajnie i wozownie?
— Są panie margrabio...
— To dobrze... A jakże, kąpiących... dużo jest?
— Jak teraz, mamy trzydziestu...
— Skąpo — odparł margrabia — Vichy, Dieppe Trouville niemają się czego lękać... Mam nadzieję, że w zakładzie są wspólne obiady.
— Stół wyśmienity, panie margrabio... kucharz prosto z Besançon...
— A jak z godzinami?
— O jedenastej z rana i o szóstej wieczorem...
— Dobrze, ale dzisiaj jestem prawie naczczo, muszę mieć coś osobno o czwartej...
— Nic łatwiejszego, panie margrabio...
— Jeszcze słówko... Zależy mi na tem, ażeby mój lokaj dostał pomieszczenie jak najbliżej przy mnie...
— Dam mu gabinet obok pokoju pana margrabiego.
— To proszę mnie zaprowadzić, a niech rzeczy zniosą jaknajprędzej.
Wydawszy te rozmaite rozkazy, Goulian udał się za rządcą zakładu, który go poprowadził na schody, a potem przez długi korytarz na pierwszem piętrze, po obu stronach którego, na prawo i na lewo, znajdowały się drzwi ponumerowane,
— Czy to numera kąpielowe? — spytał Goulian.
— Nie, panie margrabio, to są pokoje dla gości kąpielowych... Co do obszerności pozostawiają trochę do życzenia, ale wolno wynająć i dwa...
Goulian skrzywił się znowu, ale dla ukrycia tego uśmiechnął się.
— Ha... — szepnął — na wojnie, jak na wojnie... Trzeba być filozofem!..
W tejże chwili przewodnik jego zatrzymał się przed drzwiami, na których grubemi czarnemi cyframi wymalowany był Nr. 12.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.