Dziecię nieszczęścia/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Czekaj pan... czekaj pan... — wyjąkała nieszczęśliwa kobieta głosem, z przygnębienia zaledwie dosłyszalnym.
Woźnica zbliżył się do drzwiczek.
— No, długo będą takie termedje? — zawołał. — Płacisz pani czy nie? Tak lub nie? Poco gębę psuć dłużej...
Berta krwią własną zapłaciłaby z ochotą. Czem mogła, jakiemi słowy, wzruszyć tego człowieka, domagającego się od niej trzech franków?.. Nie wiedziała!..
Głowa jej, zbyt ciężka, opadła na piersi.
Wtedy przy świetle gazowem ujrzała błyszczącą na ręce bransoletkę z djamentami.
Westchnienie radości i ulgi wybiegło z jej ściśniętego gardła.
Zerwała bransoletkę gwałtownie i wyjąkała podając ją woźnicy:
— Weź pan ten klejnot!. Teraz chyba możesz pan czekać, nie bojąc się.
Woźnica jął w ręku obracać bransoletkę na wszystkie strony, świecącą różnokolorowemi ogniami.
— No tak — rzekł trochę udobruchany — świeci się bestyjstwo!.. Ileż to może być warte?
— Sześć tysięcy franków... — odparła Berta.
— Sześć tysięcy franków — powtórzył przekpiwając a może o grosz mniej, moja mateczko!.. Szeląga złamanego niema w kieszeni a na łapce po sześć tysięcy!.. A juści!.. Czemu nie sto tysięcy dukatów... Ja się na tem nie znam, ale to musi być szkło!..
— Co! Sądzisz pan?.. — przerwała hrabina zdumiona.
— Sądzę... sądzę... Ba! czego to w tych czasach nie fabrykują!.. Ha! nic nie ma, kto nic nie ryzykuje... Zawsze sześć franków to warte... Niech pani wysiada.. Poczekam godzinę, a jeśli mnie napastować będą policjanci, powiem im, że moja pasażerka zajada w kawiarni... Masz pani mój numer...
Mówiąc to, otworzył drzwiczki. Pani de Nathon wyskoczyła, przecisnęła się przez tłum i wśród drwinek i żartów, z jakich i jej się dostało, o mało co nie wpadłszy pod konie powozu, znalazła się nareszcie w przedsionku teatru Opery, sama nie wiedząc jak.
Kontroler ją zatrzymał. Nie miała biletu...
Wymieniła numer loży, jaką zwykle zajmowała z mężem, a ponieważ po eleganckim dominie weneckiem, łatwo było poznać kobietę z wielkiego świata, bileterzy skłonili się przed nią i przepuścili.
Z trudną do uwierzenia szybkością przebiegła stopnie szerokich schodów i wpadła w tłum czarnych fraków, białych kamizelek, domin nawet charakterystycznych, wypełniający po brzegi sale, korytarze i bufet.
Bale w Operze były tylokrotnie opisywane, że uważamy za właściwe oszczędzić czytelnikom zwietrzałego oddawna opisu.
Pani de Nathon ledwie nie udusiła się w dusznej gorącej atmosferze, jaka nią owionęła. Olśniło ja światło, ogłuszyła wrzawa tego karnawałującego tłumu, połączona z hałaśliwą muzyką orkiestry.
Berta jaknajprędzej chciałaby się wydostać z tego piekła, ale trzeba jej najprzód odwrócić niebezpieczeństwo, grożące jej synowi.
Musiała wśród tej przypływającej i odpływającej fali ludzi, znaleźć Armanda Fangela; musiała go zaczepić, przekonać, iż chce popełnić szaleństwo i wymódz na nim słowo honoru, że zaniecha fatalnego projektu.
Rozglądała się na wszystkie strony, przypatrywała się uważnie każdej gromadce mężczyzn.
Armanda nigdzie nie było widać.
Zgnębiona na duchu przez te bezskuteczna poszukiwania, które mogły się nieskończenie przeciągnąć, pani de Nathon przypomniała sobie naraz, że margrabia de Flammaroche miał się spotkać ze swym przyjacielem punkt o godzinie drugiej i że umówionem miejscem była loża nr 12.
Podniosła oczy na zegar w sali bufetowej.
Do drugiej brakowało kilkunastu minut.
Berta namyśliła się, że dla zobaczenia Armanda, najlepiej będzie zbliżyć się do loży nr 12, bo tu niewątpliwie sprowadzi go chęć spotkania się z margrabią de Flammaroche,
Wiedziała dobrze gdzie się znajduje ta loża, gdyż stykała się ona z abonowaną przez pana de Nathon.
Przecisnąwszy się znów przez tłum fraków, hrabina upadając że znużenia usiadła na jak raz wolnej aksamitnej ławce, stojącej naprzeciw loży pod nr 12.
W kilka minut później drgnęła i wstała nagle ożywiona, Zobaczyła zdaleka wicehrabiego Maksyma de Mornay, powiernika i świadka Armanda. Torował on sobie drogę w tę stronę. Zapewne za nim szedł
Armand. Będzie mogła do niego przemówić.
P. de Mornay posuwał się zwolna, mający drogę zagrodzoną wciąż, to przez domina, to przez fraki.
Nareszcie wyszedł naprzód, ale sam.
— Cóż on z moim synem zrobił? — pytała się siebie samej Berta, a serce jej, uspokojone przed chwilą, znów się ścisnęło.
Wicehrabia: zatrzymał się tuż przy hrabinie, spojrzał na zegarek i zapukał dwa czy trzy razy we drzwi loży pod nr 12, otworzono prawie natychmiast.
Z po za firanek doleciały krzykliwe głosy i śmiechy kobiece, a na progu ukazał się jakiś elegancik wysoki, chudy, z twarzą bladą, szkiełkiem w oku i z kamelią we fraku. Wyglądał trochę na „zawianego“, ale minę miał łagodną, grzeczną.
— Co to?.. kto?.. kto to pukał!.. Jeżeli to żart, to głupi... — zawołał, nie widząc żadnej znajomej twarzy.
— To ja zastukałem... — odrzekł, kłaniając się wicehrabia.
— Pan!.. A! bardzo dobrze... wybornie!.. Z kim mam zaszczyt?..
— Przepraszam pana — przerwał p. de Mornay — czy margrabia de Flammaroche jest w pańskiej loży?..
— A!.. pan przychodzi do Gouliana... Jesteś pan przyjacielem naszego poczciwego... Bardzo dobrze!.. wybornie!.. Bardzo mi przyjemnie pana poznać... proszę, niech pan wejdzie,..
— Nie należę bynajmniej do przyjaciół pana de Flammaroche — odparł wicehrabia. — Mam tylko doń pewne zlecenie, a wiedząc, żeście się panowie mieli tu spotkać, pozwoliłem sobie...
— Ani słóweczka więcej, drogi panie... Wyborna historya... Margrabiego zawsze trzymają się kawały... Mam na karku Karolinę i Corę... dwa grzyby w barszczu... a on nie przychodzi..
— Ale przyjdzie?..
— Ba! gdyby przyszedł!.. Ale nie, mój drogi Panie, ani myśli przyjść... klasyczne!.. Uprzedził mnie przed chwilą (zapóźno, niestety!) że z powodu przygody romantycznej z kobietą wyższego towarzystwa, i śliczną, cudowną, zmuszony jest nie dotrzymać mi słowa... odebrałem jego list, kiedy Karolina i Cora już przyszły... Dwie kule u nóg... przyjemne położenie... Możebyś pan zjadł z nami kolacyę... Przedstawię pana tym damom... Bez ceremonii, bez ceremonii, mój panie... Wielką mi tem wyświadczysz pan przysługę.
— Tysiąckrotnie dziękuję.
— Zgadzasz się pan!.. co?.. doskonale!
— Niepodobno mi.
— Szkoda!.. szkoda!.. szkoda wielka!..
— Skoro nie mogę widzieć się z margrabią de Flammaroche, pozostaje mi tylko podziękować panu za grzeczność, żeś mnie raczył objaśnić...
— Cóż znowu!.. Taka bagatela!.. Przepraszam pana, ale muszę odejść... Karolina i Cora niecierpliwią się... gotowe lustra potłuc... Z niemi żartować trudno!.. Bardzo mnie cieszy, żem pana poznał... moje uszanowanie...
I elegancik wrócił do loży, gdzie rzeczywiście hałas stawał się coraz głośniejszy.
P. de Mornay, a twarz jego wyrażała wielkie zadowolenie, skierował się znów w tę stronę, z której przyszedł, widocznie dla połączenia się z przyjacielem i zdania mu sprawy.
Berta, uwolniona od straszliwych udręczeń, które ją torturowały, pewna już, że Armand nie spotka się tej nocy z panem de Flammaroche i ciesząc się nadzieją, że syn jej już uratowany, pragnęła teraz tylko jaknajprędzej wydostać się z tego balu.
Znowu z trudnością poczęła się przeciskać wśród tłumu i nareszcie znalazła się na schodach. Zeszła po nich z radością, gdy przed godziną wchodziła z takim przestrachem i rozpaczą.
Odetchnęła na ulicy zimnem powietrzem i poszukała karetki, czekającej na nią, jak wiadomo, na bulwarze przed kawiarnią.
Tymczasem wicehrabia de Mornay połączył się z Armandem Fangel.
— I cóż? — zapytał tenże,
— Wracam z loży nr 12. Widziałem tego idjotę, z którym się umówił p. de Flammaroche,.. chciał mnie gwałtem zaprosić na kolacyę, choć mnie nie zna, są z nim jakieś panny Cora i Karolina...
— A margrabia? — przerwał Armand.
— Margrabiego niema i wcale nie przyjdzie.
— Pewny tego jesteś? — wykrzyknął młodzieniec bardzo zdziwiony.
P. de Mornay opowiedział z wszelkiemi szczegółami rozmowę z elegantem.
— W takim razie — rzekł Armand Fangel — nie mamy tu po co dłużej być w tem obrzydliwem miejscu, chodźmy! dobrze?
— Przyszedłem przecie tylko dla ciebie i również pragnę czemprędzej wyjść!.. — odparł wicehrabia.
I oba skierowali się ku schodom.
Już się do nich dostali, gdy nagle Armand pochwycił gwałtownie towarzysza za rękę i szepnął mu do ucha:
— Cóżeś mi mówił?.. przecie jest...
Rzeczywiście po schodach wchodził Goulian de Flammaroche, szykownie ubrany, z miną arogancką jak zazwyczaj.
Ponieważ schadzka „rozkoszna“ z kobietą światową w ostatniej chwili nie przyszła do skutku, margrabia powracał do swego pierwszego projektu, szukał teraz Karoliny i Cory. Szedł tak, że musiał się otrzeć o Armanda. Ten udał, że go nie widzi i umyślnie mocno go potrącił.
— Niezgrabiarz! — krzyknął p. de Flammaroche ze złością.
Armand obrócił się, schwycił go za rękę i siłą zatrzymał.
— Może się przesłyszałem... — rzekł — coś pan powiedział...
— Powiedziałem „niezgrabiarz!“ — odparł margrabia z miną wyzywającą — i tego nie cofam, mój „paniczyku“.
— Tytuł za tytuł, mój „stary“ panie — podchwycił Armand. — Ja może jestem niezgrabnym, ale pan jesteś gburem...
Ta nazwa mogła Gouliana zirytować, ale pierwsza wprawiła go w wściekłość!
Jakto, jego nazwano starym i publicznie, na balu!
Tego nie mógł ścierpieć!..
— Bałwanie!.. — zawołał głosem zdławionym od gniewu — zaraz dostaniesz za swoje...
I podniósł rękę, chcąc uderzyć Armanda.
Ale ręka nie opadła. Młodzieniec schwycił ją w górze i ścisnął tak, że jej o mało co nie zgniótł.
Margrabia ryknął z bólu.
— Tak postępują sobie tylko pijani tragarze — odezwał się Armand — a ja nie nawykłem do tego... Masz pan mój bilet wizytowy... Czekam na pański...
Pan de Flammaroche porwał glansowaną kartę, którą mu podawano i przeczytał głośno nazwisko i adres.
— „Armand Fangel“!.. Bulwar Hausmana!.. — i zaśmiał się szyderczo, złowrogo ha! ha!.. ależ ja cię znam mój młodzieniaszku!.. Mieszkasz w pawilonie pałacu hrabiego de Nathon... Jesteś sekretarzem męża a kochankiem żony!..
Nie dokończył. Armand, od błyskawicy szybszy, wypoliczkował mu twarz z obu stron. Straszliwa, pełna zgrozy scena miała się odbyć.
Ciekawi, jacy się natychmiast skupili dokoła, mieli nadzieję na chwilę, że zobaczą jak dwaj ludzie z wyższego towarzystwa, wezmą się za bary niby wyrobnicy z pod rogatek.
Na szczęście, wicehrabiemu de Mornay i kilku widzom udało się rozłączyć Gouliana i Armanda Fangela i odciągnąć ich daleko od siebie.
Margrabia rzucił całą paczkę biletów wizytowych na Armanda.
— Do jutra, mój panie! — krzyczał Armand — do jutra!
A Flammaroche odpowiadał:
— Jutro zabiję cię!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.