Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Franek po śnie, który go nieco pokrzepił, po nowem opatrzeniu rany, z południa był trochę lepiej; uczuł, że młodość przemoże to niebezpieczeństwo, do piersi wstąpiła jakaś nadzieja; niepokoił się tylko tem, że właśnie nadchodziła chwila działania, dla której był już stracony.
W sąsiednim pokoju szeptano, odbywały się widocznie narady; wiedział zresztą, że po wczorajszej porażce, jutro, nim się Towarzystwo rozwiąże, spróbuje miasto raz jeszcze powołać je z sobą do czynu... a jego tam nie będzie.
Gdy tak pogrążony w dumach siedział ku wieczorowi, Anna, której niepokój w ciągłe się łzy rozlewał, nie wytrzymała, żeby się nie dowiedzieć o przyjacielu: przybiegła, śmiała, bo czysta na sumieniu, do łoża chorego, sama jedna, aby go słowem pociechy orzeźwić.
W tej maluchnej izdebce, o mroku, jakże ich cicha rozmowa spokojną była i słodką.
— Otóż — rzekł powoli Franek, biorąc jej drobną rączkę, którą do ust przyciskał — otóż całe może szczęście nasze, całe śluby moje, całe życie, Anno droga! Kto wie, co będzie ze mną, kto wie, co z nami? A ta godzina, którą dla mnie odkradasz, nie lękając się ludzi, obmowy, posądzeń, nie wzdrygając patrzeć na cierpienie... o, to niebieskiego szczęścia godzina! Ja jej nigdy, nigdy nie zapomnę! Nie jestże to najczystszy kwiat tego, co ziemia i życie dać mogą? Wierz mi, nawet ta słabość, rana, to kalectwo moje, coś dodają do tej szczęśliwości — jam rad, żem ranny.
— Mój drogi, — odpowiedziało dziewczę — jabym wolała mniej dziś tego szczęścia, krwią tak gorzko zaprawnego, a ciebie zato widzieć takim, jakim byłeś — nie z tą boleścią, którą musisz tłumić w sobie, która ci na twarz mimo twej woli się wybija. Nie mów, marzmy o przyszłości, uspokój się!
— Cóż się dzieje w mieście?
— Miasto spokojne, ale drży...
— Spokojnem być nie może.
— Mówię ci, pozornie przynajmniej, żadnego śladu ruchu, jak gdyby wszelką myśl manifestacji odrzucono.
— Cóż? Chybaby zmieniły się plany?
— Zdaje się... śpij, odpoczywaj i myśl o twoim obrazie.
— A czemże go malować będę! Ręka, kto wie, czy się podniesie, a przynajmniej nierychło.
— O, zobaczysz, młodość czyni cuda!
— Tak! Na to też cudu potrzeba, bo czuję ją martwą i jakby nie moją. — Nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
Ale nie mówiąc o kraju, ani o sobie, ani o miłości — bo wszystko rozgorączkowywało — wkońcu mówić nie było o czem. Potrzebneż tam słowa, gdzie niema nic wymowniejszego nad oczy i wejrzenie?
Chwila niepostrzeżenie upłynęła do mroku. Trzymali się za ręce, Franek był blady, ona płakała ale odwrócona do okna, sądząc, że łzy te niepostrzeżone przepłyną, nie ocierała ich nawet, aby się nie zdradzić tym ruchem; dopiero przy pożegnaniu postrzegł je Franek... i jemu z męskiej powieki wytrysła kropla rosy niebieskiej.
Jakoś dziwnie pożegnali się smutno.
Ledwie odeszła Anna, Młot się wcisnął do pokoiku; rany jego już były pozalepiane; pod pozorem fluksji zawiązał się chustką czarną, nogi mu tam czemś odsmarowali, i nieźle nawet chodził — nie było czasu odpoczywać. Młot przodkował a bez niego nic się nie działo; od południa więc był już w obrotach. Krzepił się to kieliszkiem wódki, to jadłem, to rozgorączkowaniem umyślnem. Żelazny to był, choć pozornie mały i słaby człowieczek, a dziecinna minka pokrywała w nim nieprzełamaną energję.
— No, dobry wieczór! rzekł wchodząc — Cóż ty? A jak ręka?
— Ano, wisi sobie, jest tam jej jakaś reszta, ale podobno niewielką już z niej mieć będę pociechę.
— Żartuj sobie z tego! Gdyby ci nawet ta odpadła, w tym wieku... ba, druga ci gotowa odrosnąć; ja wczoraj czułem się wniwecz zgnieciony, porąbany, jak łupina od orzecha, którą w tłuczku ściśnięto, dziś znowu jestem, jakbym się dopiero narodził.
— Szczęśliwy... ja dużo krwi straciłem.
— Odrobisz ją! Serce ci bije? Prawda? Wiesz przecie, że serce ją fabrykuje; spodziewam się, że w tak porządnej fabryce rzeczy pójdą, jak się należy... ale mi żal, żal ciebie, że ty nie będziesz z nami!
— A! Jutro, — więc będzie coś? — zapytał Franek.
— Spodziewam się! Demonstracja olbrzymia, przepotężna! Naprzód nabożeństwo na Lesznie za poległych z 25...
— Poległ kto?
— Podobno kilku z ran umarło, ale o to mniejsza... Z Leszna wyjdziemy na Stare Miasto; tu mamy przygotowane obrazy, obrazki, krzyże; przecież Moskale, co się na orły porywają, na godła Chrystusowe rzucić się nie mogą; myślę, że to nas od krwawych scen ocali. U Bernardynów sposobi się pogrzeb na ranną godzinę poczciwego jednego Sybiraka; orszak ze Starego Miasta połączy się z nim, pójdziemy do pałacu namiestnikowskiego i zmusim tych trutniów do jakiegoś stanowczego kroku; przecież i w ich żyłach nie woda płynie, a byle iskra...
— O, nie mówże mi! Ja tu w łóżku, bezsilny, w takiej stanowczej godzinie — to okropnie.
— Pokutuj za to, żeś gorączka; gdy Bóg da triumf, pójdziesz z triumfem w wieńcu laurowym.
— Triumf! — przerwał smutnie Franek. — Czyż i ty możesz mówić o triumfie? Czyż my, biedni, spodziewać się go, marzyć nawet o nim możemy? Czyż dla niego pracujemy? My idziem na męczeństwo, na śmierć, aby dać świadectwo prawdzie!
— Tak, i mimowolnie zwyciężym! — dodał Młot. — Jestem pewny, — tylko razem, tylko śmiało! — jak mówi rusińska piosneczka.
— Nie... padniemy — rzekł malarz — ale z pociechą tą, że po trupach naszych przejdzie kiedyś orszak zwycięski.
— Nie będę się sprzeczał z tobą, ale cóż mówisz o projekcie?
— Wszystko dobre — odparł Franek — tylko mi się nie podoba ranek; wątpię, żeby się to udać mogło. W biały dzień ludzie są zawsze mniej śmieli; mów, co chcesz, i godziny wpływ swój mają. Dużo ludzi, coby w nocy poszli, w blaskach słonecznych zlękną się szpiega i zdrajcy.
— Może ty masz i słuszność; jako malarz musiałeś się zastanawiać nad efektami słonecznemi — zażartował Młot. — Ale tu periculum in mora... O południu posiedzenie Towarzystwa Rolniczego się zamyka, obywatele i Komitet gotowi są natychmiast pójść w rozsypkę i zniknąć... Wszystko przepadło. Trzeba więc uprzedzić południe, a zelektryzujemy naprzód rannem nabożeństwem na Lesznie.
— Daj Boże!... Czegoś smutno.
— Wielka rzecz! Jesteś na kleiku i na romansie, są to dwie rzeczy osłabiające — zaśmiał się Młot. — Ja, przyznam ci się pocichu, miałem i mam serce paskudnie miękkie: każda twarz kobieca jest dla mnie snem o miłości — a takbym się wściekle kochał! Ale wiem, że, gdybym się dopuścił kochania, ojczyzna szłaby po kochance; tego nie chcę, i dlatego nie widuję innych kobiet nad te, w których z najlepszemi chęciami kochać się niepodobna... Przedewszystkiem ojczyzna!
Franek się tylko uśmiechnął.
— Bądź co bądź, — kończył młody chłopak — jutro wielka wyprawa, przechodzimy Rubikon... Moskale ogłupieją; coś wielkiego i stanowczego stać się musi. Siły ich nie są znaczne, będą się obawiały drażnić; my też dziś jeszcze nie możemy nic zrobić, ale odegramy praeludium, andante maestoso... Dobranoc!
Idę spać parę godzin, potem do roboty. Trzeba rozporządzić kohorty, rozesłać ludzi, rozgrzać serca i... przysposobić się do ucieczki, bo, kto wie? A tu, przyznam ci się, kasa moja i patrjotyczna wynoszą razem złotych ośm, groszy sześć. E, jakoś to będzie! Nie frasuję się. Dobranoc!
Ścisnęli się za ręce. Młot wybiegł, ale się zawrócił od progu.
— Hę! — zawołał. — Gdybyśmy oprócz dobrej nocy na wszelki wypadek powiedzieli sobie: Do widzenia u Abrahama!... Mnie może co spotkać!
— A widzisz!... Nie kochasz, a marzysz nie wiedzieć o czem!
— Prawda! To głupstwo... Ale niech cię pocałuję w czoło; nie bój się, chorej ręki nie dotknę.
Gorący pocałunek położył mu na czole i znikł.
Widzenie Anny, rozmowa z Młotem, ból, choroba, tęsknota, wszystko to razem rozpłomieniło Franka. Pomyślał o matce, jakby ją przeczuł, bo właśnie i ona wsunęła się do jego izdebki.
Bała się zdradzić syna. Czując, że ruchy jej policja śledzić może, nie śmiała przyjść we dnie; ale od połowy dnia latała po mieście, przesiadając z dorożki do dorożki, aby pobałamucić szpiegów, i odkryć, czy jej nie śledzą. Wchodziła do znajomych i wykradała się od nich tylnemi drzwiami; trzy razy przemieniała ubranie, naostatek dobiła się do Smoleńskiego hotelu; tu odprawiła dorożkarza, weszła aż na trzecie piętro w białej chustce, a powróciła osłonięta czarno i pociemku dopadła schronienia syna.
Biedna kobieta była znużona, pot lał się z niej kroplami; przywykła do siedzenia, zdyszaną była i osłabłą. Franek, nie wiedząc o niczem, a widząc ją tak pomieszaną, ręce jej tylko całował.
— Co to ci, matuniu?
— Ale co ma być? Zdrowam, jak pień! A ty? Jak tobie?
— Mnie doskonale! — rzekł Franek — tylko wolałbym był choć rękę stracić, byle nie dziś, nie teraz.
— Czemu?
— O, wiem ja coś!
Stara się też domyślała, ale zaprzeczyła.
— Co ci się śni? Myśl lepiej, żebyś mi był zdrów; bo wiesz, że ty dla mnie całym światem... Dochowałam się pociechy... teraz jam stara, ty mnie musisz pielęgnować.
— Matuniu, nie przypominajcie mi tego! Gdy pomyślę, że może ręką władać nie będę!...
— Masz głowę... jużci i tej ręce tak się złego nic nie stanie. Bóg łaskaw na poczciwych ludzi, a ja będę się tak modlić! Ale tyś tu sam! Chyba ja przy tobie zostanę; to ci choć poprawię pościel, przyniosę, co trzeba...
— O, co na to, nie pozwolę — odparł Franek. — Dosyć, byś matko dziś w domu nie nocowała, już szpiegi wiedzieć będą. Potem do mnie tu na noc przyjdzie cyrulik, i nic mi nie potrzeba! O, idźcie, matuniu! Idźcie, proszę, i spocznijcie!
Jędrzejowa westchnęła, chciała się choć popatrzeć na swe dziecię.
— To mi choć pozwól posiedzieć, dopóki cyrulik nie przyjdzie.
I zaczęła wyjmować różne drobne rzeczy, których nabrała z sobą po sklepach, wszystko, co sądziła, że jakąś dziecku ulgę i wygodę przynieść może. Sok, bułki, owoce, jakiś rosołek w garnuszku, który gotowała sama — były to macierzyńskie pomysły serca, na które nikt, oprócz kobiety i matki, zdobyć się nie może. Ustawiała, to poprawiała poduszki, porządkowała w izdebce, aż nareszcie nadszedł cyrulik. Był to znak do odejścia.
Jędrzejowa ucałowała syna w milczeniu, zawiesiła mu na szyi relikwje świętego Bonifacego, przeżegnała krzyżem świętym, zapłakała... Trzy razy wracała ode drzwi, aż nareszcie, zdobywszy się na siłę, wysunęła z domu, skręciła przez Dziekankę, przez Saski plac, Wierzbową, Bielańską i Długą, kołując, nim do domu doszła. Chciała zmylić szpiegów, choć zapewne na ten raz mieli oni co innego do roboty.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.