Dzieło sztuki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Dzieło sztuki
Pochodzenie Śmierć urzędnika
Redaktor Antoni Lange
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. W.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŁO SZTUKI

Trzymając pod pachą paczkę, owiniętą w Nr. 223 „Wiadomości Giełdowych“, wsunął się Sasza Smirnow do gabinetu doktora Koszelkowa.
— Ach, cóż za miły gość! — zawołał doktór. — Jakże się czujemy? Co pan powie nowego?
Sasza mrugnął oczyma, przyłożył rękę do serca i drżącym głosem zaczął:
— Mama się kłania i pozdrawia... Jestem jej jedynakiem i pan uratował mi życie, wyleczył z niebezpiecznej, choroby... Nie wiemy, doprawdy, jak panu dziękować...
— Dosyć już, dosyć — bronił się doktór, nie posiadając się z radości. — Uczyniłem tylko to, co każdy inny uczyniłby na mojem miejscu.
— Jestem jedynakiem i pan uratował mi życie... Jesteśmy ludzie biedni i oczywiście, nie możemy opłacić pańskiego trudu i... bardzo nam wstyd, panie doktorze, chociaż jednak mama i ja... jedyny syn... usilnie prosimy przyjąć w dowód wdzięczności.. tę rzecz, która... Rzecz bardzo cenna, ze starego bronzu... dzieło sztuki.
— Niepotrzebnie — bronił się doktór — no, i pocóż mi to?
— Nie, niech pan doktór nam nie odmawia — bełkotał Sasza — rozwijając paczkę. — Odmową obraziłby pan i mamę, i mnie... Rzecz bardzo ładna... ze starego bronzu... Mamy ją jeszcze po ojcu nieboszczyku i przechowywaliśmy jak najdroższą pamiątkę. Ojciec mój skupował stare bronzy i sprzedawał amatorom. Teraz ja z mamusią zajmujemy się tem samem...
Sasza rozwinął papier i z dumą postawił przedmiot na stole. Był to nieduży kandelaber ze starego bronzu kunsztownej roboty. Wyobrażał grupę: na piedestale stały dwie postacie kobiece w strojach Ewy, w pozach, dla opisu których brak nam śmiałości. Postacie uśmiechały się zalotnie i sprawiały wogóle takie wrażenie, że możnaby sądzić, że gdyby nie obowiązek podtrzymywania świecznika, zeskoczyłyby z piedestału i zrobiłyby w pokoju coś takiego, o czem nawet myśleć nie wypada.
Spojrzawszy na ten dar, doktór podrapał się zlekka za uchem i potarł nos.
— Tak, rzecz, naprawdę prześliczna — wybełkotał — ale jakby to powiedzieć, nie tego... trochę zanadto nieliteracka... To już nie dekolt, lecz licho wie, co takiego...
— Panu się to nie podoba?
— Sam wąż-kusiciel nie wymyśliłby nic gorszego... Przecież postawić na stole taką... tego... fantasmagorję, znaczyłoby całe mieszkanie zapaskudzić.
— Jak pan dziwnie sądzi o sztuce — obraził się Sasza. — Przecież to dzieło sztuki, niech się pan przyjrzy. Tyle w tem piękna, że duszę opanowuje niezwykłe uczucie i łzy duszą w gardle. Patrząc na tak piękną rzecz, zapomina się o wszystkiem na ziemi. Niech pan zwróci uwagę, jak wielu w tym ruchu ekspresji...
— Wszystko to doskonale rozumiem — przerwał doktór — ale niech pan sam osądzi: u mnie tu przecież dzieciaki biegają, bywają damy...
— Oczywiście, patrząc na to piękne dzieło sztuki z punktu widzenia tłumu — rzekł Sasza — przedstawi się ono zupełnie w innem świetle. Ale niech pan doktór stanie ponad tłumem, tem bardziej, że odmowa głęboko zasmuciłaby mnie i mamusię. Jestem jedynakiem, pan uratował mi życie... Oddajemy panu najdroższą naszą rzecz i... żałuję tylko, że niema pary do tego pięknego kandelabra.
— Dziękuję bardzo, jestem szczerze wdzięczny... Proszę kłaniać się mamusi, ale naprawdę, niech pan osądzi, u mnie tu dzieciaki biegają, damy bywają. Zresztą, niech zostanie, pan tego i tak nie zrozumie.
— I tłumaczyć nie warto — ucieszył się Sasza. — Niech pan ten kandelaber tutaj postawi, tutaj, koło wazonu. Jaka szkoda, że niema pary! Jaka szkoda! Dowidzenia, panie doktorze.
Po wyjściu Saszy, doktór długo drapał się za uchem i rozmyślał.
...Rzecz doskonała, ani słowa — myślał — wyrzucić — szkoda... a zostawić u siebie — niemożliwe... Hm... To dopiero łamigłówka! Komuby ją podarować?
Po długim namyśle przypomniał sobie dobrego znajomego, adwokata Uchowa, któremu był winien za prowadzenie sprawy.
...Doskonale — pomyślał doktór. — Jemu, jako przyjacielowi, nie wypada wziąć ode mnie pieniędzy, więc będę zupełnie w porządku, jeżeli mu coś zaniosę. Odwiozę mu to paskudztwo, jest nieżonaty, lekkomyślny...
Bez zwłoki przeto doktór ubrał się i pojechał z kandelabrem do Uchowa.
— Jak się masz, przyjacielu — rzekł, zastawszy adwokata w domu... — Przyszedłem podziękować ci za twoją pracę. Nie chcesz pieniędzy, to przynajmniej weź to. Przepiękna rzecz.
Ujrzawszy świecznik, adwokat wpadł w nieopisany zachwyt.
— A to dopiero! — zaśmiał się. — Niech ich djabli! Że też ludzie wymyślą coś podobnego. Nadzwyczajne! Zachwycające! Skądci to wydostał? — Wyraziwszy swój zachwyt, adwokat spojrzał lękliwie na drzwi, powiedział:
— Tylko, bracie, zabieraj swój prezent. Nie mogę tego przyjąć.
— Dlaczego? — przeląkł się doktór.
— A dlatego... U mnie tu bywa matka, klienci... nawet przed służącą byłoby mi wstyd.
— Nie, nie, nie... nie myśl nawet o odmowie, to byłoby świństwo. Obraziłbym się.
— Żeby choć zamazane było albo listki figowe poprzyczepiane...
Ale doktór machnął rękami, wybiegł szybko z mieszkania przyjaciela i zadowolony, że mu się udało pozbyć przedmiotu, pojechał do domu.
Po jego wyjściu, adwokat obejrzał świecznik, obmacał go ze wszystkich stron i podobnie, jak doktór, długo łamał sobie głowę, co zrobić z podarunkiem.
...Rzecz prześliczna — myślał — wyrzucić — szkoda, a trzymać u siebie — nieprzyzwoicie. Najlepiej komuś podarować... O, zaniosę ją dziś wieczorem komikowi Szaszkinowi. Lubi, kanalja, takie rzeczy, a dziś nawet jest jego benefis...
Uchow zrobił, jak postanowił. Wieczorem kandelaber, starannie owinięty, wręczony został Szaszkinowi. Przez cały wieczór w garderobie komika było pełno mężczyzn, którzy przychodzili oglądać prezent. Cały czas słychać było w garderobie hałas i śmiech, podobny do rżenia koni. Jeżeli do drzwi zbliżała się która z aktorek i pytała: — „Czy można?“ — natychmiast dawał się słyszeć ochrypnięty głos komika: — „Nie, nie, jestem nieubrany!“
Po przedstawieniu komik wzruszył ramionami i mówił:
— Gdzież ja to świństwo podzieję? U mnie przecie artystki bywają. Fotografję — to jeszcze do szuflady schować można, a z tem?...
— A niech pan sprzeda — poradził fryzjer. — Tu niedaleko mieszka jedna staruszka, która kupuje stare bronzy. Spytać się tylko trzeba o Smirnową, ją tam każde dziecko zna.
Komik usłuchał...
W dwa dni później doktór Koszelkow siedział w swym gabinecie i przyłożywszy palec do czoła, rozmyślał o kwasach żółciowych — nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Sasza Smirnow. Uśmiechał się i cała jego postać promieniała szczęściem. W ręku trzymał coś owiniętego w gazetę.
— Panie doktorze — zaczął, nie mogąc złapać tchu. — Niech pan sobie wystawi moją radość. Udało nam się znaleźć parę do pańskiego kandelabra. Mamusia tak się ucieszyła. Jestem jej jedynym synem. Pan mi uratował życie...
I Sasza, drżąc z wdzięczności, postawił przed doktorem świecznik. Doktór otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział nic: mowę mu odjęło...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Antoni Lange, Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.