Dyskusja indeksu:Prokurator Alicja Horn

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Brunicki chrząknął w słuchawkę:
— Tak... no... więc czekam cię na obiedzie, drogi Bohdanie. Do widzenia.
Drucki odłożył słuchawkę i zaśmiał się.
— Już można hałasować? — zapytała Zośka, stojąca przy oknie z rurą od odkurzacza w ręce.
— Hałasuj, mała, ile ci się podoba.
Przekręciła kontakt i odkurzacz zawarczał niskim tonem.
Nachyliła się nad dywanem tak, że jej krótka, perkalowa sukienka w niebieskie paski odsłoniła nogi powyżej jędrnych muskułów, wiążących kolana — zresztą, cała przylegała do skóry, wilgotnej od upału.
— Zośka! — zawołał.
Odwróciła zarumienioną twarz.
— Czy ty wiesz, że jesteś ładna, psiakrew!
Wyprostowała się i wyszczerzyła szerokie, białe zęby. Perkal był tak przezroczysty, że wyraźnie zaznaczały się przezeń dwie brązowe plamy na dużych, jędrnych piersiach.
— Ano, może ładna, ale nie dla każdego.
— Jak to, nie dla każdego? — nieco zdetonował się.
— A dyć nie dla pana, bo do pana to przed wyjazdem kudy ładniejsza pani przychodziła, a i ta, co u niej teraz na wsi pan przebywa, to tyż dla pana ładniejsza.
— Choć tu! — rzucił ostro.
Bez wahania położyła rurę odkurzacza i zbliżyła się do krzesła przy telefonie. Wyciągnął rękę i zagarnął ją sobie na kolana. Nie opierała się, lecz siedziała jakoś sztywno. Przez jedwab piżamy i cienką sukienkę czuł wilgoć jej skóry. Jego ręka, przesuwając się po nagich łydkach, również stała się wilgotna. Zapach jej ciała miał w sobie coś z zapachu czystej bielizny i cząbrów, a skóra na szyi i twarzy pachniała mlekiem.
Wpił się w jej usta.
— Zaraz — odsunęła go lekko — zamknę odkurzacz. Szkoda prądu.
Wstała i on wstał również. Wyłączyła kontakt i wyprężając ręce powiedziała:
— Straszny upał! Żeby tak do Wisły!
— Wykąp się w wannie — wycedził przez zaciśnięte zęby, zapalając papierosa.
— O, nie.. Gdzieżbym się ośmieliła.
— Dlaczego? Proszę cię. Napuść sobie wody, tylko nie za zimnej, bo przeziębisz się.
— Można? Naprawdę pan pozwala?
— Ile tylko chcesz!
— Bo ja nieraz, jak pana nie ma, to myślałam, żeby się wykąpać, ale bałam się. O, niech pan tylko nie myśli, że ja jestem brudna. Ja i tak myję się, a to dla chłodu.
— Nie, nie myślę. Daj mi śniadanie i kąp się, ile chcesz.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! — zawołała z wprost dziecinną radością i w ciągu kilku minut podała mu kawę, po czym znikła.
Spróbował kawy, była gorąca. Zbliżył się do okna. Termometr w cieniu wskazywał trzydzieści siedem stopni. To upał!
Z pokoju kąpielowego dobiegł uszu plusk wody. Drucki przymknął oczy, wahał się chwilę i nacisnął klamkę drzwi pokoju kąpielowego. Były otwarte.
Dziewczyna stała naga w niszy prysznicowej, wśród gradu kropel, otaczających ją zewsząd. Ręce oplotła na karku, poddając twarz i piersi bezpośredniej sile natrysku. Oczy miała zaciśnięte, a szum wody zagłuszył kroki Druckiego.
Spostrzegła go dopiero po dłuższej chwili, gdy stojąc o dwa kroki od niej, zaklął:
— Psiakrew!
— Ojej! — krzyknęła i natychmiast przysiadła, zakrywając rękoma piersi, lecz jednocześnie podnosząc nań roześmiane oczy.
— Ach, ty gadzino — powiedział — czemu się nie zamknęłaś?
— A bo nie wiedziałam, że pan wejdzie... Co pan robi! Zamoczy pan piżamę! O, rany!
Było już jednak za późno. Drucki wszedł do niszy i w jednej chwili piżama mokra była do ostatniej nitki.
Pochylił się i ująwszy Zośkę w ramiona, podniósł z ziemi i przytulił do siebie. Nie zrobiła jednego ruchu obrony i stali tak chwilę pod rzęsistym deszczem orzeźwiającej, chłodnej wody.
— O, jak tu dobrze, prawda? — powiedziała, wspinając się na palcach i z całej siły przywierając do niego.
Trzymał ją jedną ręką, a drugą zrywał z siebie piżamę. Oczy zalewała im woda, a mózgi krew i wziął ją tak świeżą i jędrną, jak natrysk, który bombardował dwa splecione ciała miliardami kropel.
Gdy zwisła bezwładna w jego rękach, zaniósł ją do przeciwległej niszy i położył na sofe.
— Tak... tak... mi szumi w głowie... od tego prysznicu — powiedziała urywanym głosem, wierzchem dłoni przesunęła po czole i uśmiechnęła się.
Patrzył na nią, leżącą przed nim nagą i tak pozbawioną wstydu, jak nie zna wstydu nagość całej przyrody.
Usiadł przy niej i przyglądał się z zachwytem:
— Czy ty wiesz, że jesteś diabelnie ładna?...
— O... o... — zaśmiała się i nie tylko ustami, oczami, lecz zdawało się całą postacią. — Abym się tylko panu podobała...
— Mnie?
— Tylko panu.
W dwie godziny później wychodził z domu. Zośka prasowała piżamę i nuciła coś wesołego. Pocałował ją w usta:
— Do widzenia, mała!
— Do widzenia panu... ale...
— Ale co? — zatrzymał się w progu.
— Ale na noc to chyba... nie przyjdę... Bo plotkowaliby... Aż jutro rano?
— Dobrze. Rano! Im wcześniej, tem lepiej.
— A pan... pan... dziś nie pojedzie na wieś do tej pani?...
— Za żadne skarby! — zaśmiał się.
— To dobrze. Do widzenia.
Odprowadziła go roziskrzonym spojrzeniem.
Drucki zatrzasnął drzwi auta i zerknąwszy ku swoim oknom, zobaczył wychylającą się zza firanki Zośkę. Pomachał ku niej ręką i ruszył ostrym gazem.
Na Dębowej otworzył mu furtkę mrukliwy brodacz i oświadczył, że profesor jeszcze nie wrócił z kolei.
— Skąd?
— Z dworca. Przecie syna odprowadzał.
— Syna? — stanął jak wryty Drucki.
W tej chwili wszedł do przedpokoju doktor Kunoki.
— A, jakże się cieszę! — zawołał z tem żywszym, niż zwykle, uśmiechem, którym zawsze witał Druckiego. — No, proszę pana, profesor niedługo przyjedzie. Cóż pan porabia?
Drucki w kilku zdaniach opowiedział, że był na Helu i nawet miał tam wrócić, ale go coś „ukąsiło“ i nie wyjedzie.
— A co to, Antoni mi powiedział, że podobno Piotr tu był?
Kunoki skinął głową.
— Karol go sprowadził na stałe ze Szwecji?
— Nie. Pan Piotr chciał poznać Polskę, teraz jedzie do Zakopanego, do Krakowa i dalej, ale wróci tu jeszcze. Prosiłbym — dodał po pauzie — by pan nie zdradził się przed profesorem, że mu o tem powiedziałem.
— Ależ naturalnie... Naturalnie... naturalnie — powtarzał zamyślony Drucki. — A... czy nie może mi doktór powiedzieć, jaki był... hm... stosunek Karola do syna?...
Japończyk pochylił się ku niemu i zaczął:
— Widzi pan, od dawna przypuszczałem, że impulsem, który skierował zainteresowania naukowe profesora ku problemowi tak zwanego zapatrzenia, była sprawa osobista. Nietrudno było wywnioskować to z namiętności, z pasji, z nerwowości, z jaką się tem zajmował. No, i samo ryzyko tych badań... Otóż... Czy pozwoli pan, że będę z nim szczery?
— Proszę, doktorze!
— Otóż, podejrzenia moje zmieniły się w pewność z chwilą, gdy zobaczyłem Piotra. Nie, jeszcze wcześniej, z chwilą, gdy usłyszałem przez drzwi jego głos. Był to pański głos, panie Winkler.
Drucki zaciął wargi.
— Tak — ciągnął Kunoki — chłopak ten jest niesamowicie podobny do pana.
— Psiakrew, psiakrew!...
— Nie tylko fizycznie, lecz i psychicznie. Jest prawie pańską kopią. Przyznam, że wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Profesor podejrzewa, że pan jest ojcem Piotra i... trudno mu się dziwić...
— Doktorze — zerwał się Drucki — doktorze, ale ja przysięgam, że żona Karola nigdy nie była moją kochanką! Nigdy! Doktorze, czy pan może mi uwierzyć?
Japończyk wziął go łagodnie za ramię:
— Niech się pan uspokoi. Wierzę panu. Co więcej, jestem przekonany, że tak jest. Myślę, że — już pominąwszy inne względy — pan, z pańską naturą, z pańskim typem psychiki, nie umiałby tu kłamać, nie chciałby i nie potrzebowałby. A zresztą... zresztą i sam profesor już dziś wierzy panu.
Drucki zbladł i chwycił doktora za rękę:
— Co pan mówi?
— Opowiem panu. Profesor niedawno powziął myśl, że w psychice jednostki tak, jak i w jej morfologii, można odnaleźć ślady bytowania poprzednich pokoleń, a przede wszystkim rodziców.
— I jak jest?
— Nie będę w to wchodził. Dość, że profesor przeprowadził cały szereg eksperymentów hipnotycznych, zarówno w klinice, jak i tu — wskazał zasłonięte kotarą drzwi — u nas. O ile mogłem z jego skąpych relacji wywnioskować, badania te nie dały takich rezultatów, jakich oczekiwał, a jakie pozwalałyby jego hipotezę nazwać teorią naukową. Jednakże miał cały szereg wypadków, w których uzyskał wyniki bardzo zastanawiające. Wczoraj zaś przeprowadził eksperyment na Piotrze.
— I pan był przy tem?!...
— Nie. Wiem tylko, że profesor przez cały dzień przygotowywał się do seansu, że wieczorem zamknął się z synem w gabinecie na przeszło godzinę, a po godzinie... wyszedł rozpromieniony, powiedziałbym, rozegzaltowany. Oświadczył mi, że jego hipoteza wstrząśnie współczesną wiedzą i że zapatrzenie musi istnieć i musi być uznane przez oficjalną naukę.
Drucki słuchał z zapartym tchem i teraz prawie krzyknął:
— Do stu diabłów! Kamień spada mi z serca!
Japończyk uśmiechnął się blado:
— O, i bez tego mieliśmy tu szereg, a mówiąc ściśle, dwadzieścia dwa niewątpliwe dowody istnienia częściowego zapatrzenia, wywołanego sztucznie przez sugestię i siedem przypadków zapatrzeń również częściowych, bez stosowania hipnozy, a przy pomocy środków naturalnych.
— Jak to, naturalnych?
— Przy pomocy skoncentrowania uwagi ciężarnej na pewien szczegół. Więc, na przykład, w pokoju pozbawionym jakichkolwiek ozdób czy urozmaiceń umieszczaliśmy obraz, przedstawiający człowieka o nadnaturalnie wielkim jednym uchu. Potworność tego ucha przykuwała oczy pacjentki miesiącami. Syn jej rodził się z uchem prawym większym od lewego o siedemdziesiąt cztery procent.
— Fenomenalne!
— Albo, na przykład, innej ciężarnej zastosowaliśmy napełnianie pokoju zapachem piżma. Natychmiast później powodowaliśmy silny, niespodziewany hałas. Kobieta po pewnym czasie, ilekroć poczuła zapach piżma wiedziała, że nastąpi huk i zatykała uszy. Otóż, jej córka, która obecnie ma lat dziewięć i uczy się w szkole powszechnej, ilekroć poczuje zapach piżma, natychmiast zatyka uszy. Gdy ją pytano, dlaczego to robi, odpowiada, że nie wie. Natomiast zahipnotyzowana, bez wahania twierdzi, że będzie wystrzał.
— A matka też zachowała ten ruch?
— Nie. Matka wcale nie reaguje na ten zapach. Ale powiem panu jeszcze coś ciekawego. Oto kobieta wyszła za mąż za woźnego z banku i urodziła mu syna. Chłopiec, badany przez profesora Brunickiego przed rokiem, automatycznie reagował na zapach piżma zatykaniem uszu. Jak pan widzi, wrażenie powzięte przez matkę i przekazane płodowi, płód ten tak utrwalił w organizmie matki, że przekazuje je nawet następnym dzieciom.
— Nadzwyczajne. Zatem różne oryginalne odruchy u ludzi dadzą się wytłumaczyć?
— Nie tylko odruchy, lecz zboczenia, idiosynkrazje, męczące sny o rzeczach, których dany osobnik nigdy nie widział, przemawianie przez sen w obcych, nieznanych językach, najczęściej w sanskrycie. Wszystko to są następstwa wrażeń, odniesionych podświadomie w łonie matki, a często przekazywanych przez setki pokoleń.
— Do zdumiewających rzeczy dochodzi dzisiejsza wiedza — zawołał Drucki.
— No, nie tak bardzo dzisiejsza — uśmiechnął się Kunoki. — Ojciec jatrochemii, szwajcarski lekarz Paracelsus już na początku szesnastego wieku doszukiwał się źródła anomalii i zmian patologicznych w... zapatrzeniu się matki podczas ciąży. Wprawdzie chodziło mu głównie o wyjaśnienie przyczyn achromazji...
— Czego?
— Achromazja jest to kompletny daltonizm, czyli widzenie wszystkiego w kolorze szarym. Paracelsus odkrył to już dwieście lat przed Daltonem i utrzymywał, że ludzie dotknięci achromazją są dziećmi matek, które podczas ciąży trzymane były w więziennej ciemnicy. Oczywiście, przypuszczenie to nie wytrzymuje krytyki. Natomiast inne jego twierdzenie już obecnie zostało udowodnione przez kilka moich własnych doświadczeń. Mówię o muzykalności, która czasami bywa dziedziczna, częściej jednak jest skutkiem wrażeń, pobranych przez brzemienną.
— Lecz wszystko to są zapatrzenia częściowe, ale na przykład, jeżeli chodzi o Piotra, jest ono zdumiewająco pełne.
— Tak.
— Czy i to się tłumaczy?
— Oczywiście. Wyznam panu, że wypadek ten wielce mnie zainteresował — poprawił się w krześle doktor Kunoki. — Zainteresował nie tylko jako swego rodzaju fenomen, lecz i jako kwestia, dotycząca bezpośrednio profesora Brunickiego, dla którego żywię cześć, uwielbienie i najgłębszą życzliwość.
— Zatem? Doszedł pan do jakichś wniosków?
— Tak. Pragnąłbym tylko, by przedtem zechciał mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie.
— Służę.
— Otóż, czy żona profesora kochała się w panu?
Drucki zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Hm... niestety, tak.
— Byłem tego pewien — uśmiechnął się Japończyk — i, widzi pan, to była właśnie siła potężniejsza od wszelkich sugestii. Orientuję się, że wolałby pan, by uczucie to nie miało miejsca. Sądzę jednak, że musiało być silne. Myślę, że całkowitość zapatrzenia tłumaczy się tu trzema wpływami: pańskim obrazem, jaki tkwił w psychice tej kobiety, wyobraźnią, która w chwili zapłodnienia musiała autosugestywnie działać w kierunku przeświadczenia, że akt dokonywany jest przez pana i wreszcie pańską obecnością w okresie ciąży.
— Jakimi drogami wpływy te działały?
— Biologia nie zna jeszcze tych dróg. Dopiero je poznaje, opierając się na mojej teorii elektroneuronów, stanowiących emanację ciałek Nissla. Emanacja ta jest energią stałą o różnej częstotliwości fal i stanowi w każdym organizmie to, co przyzwyczailiśmy się nazywać energią psychiczną.
— Więc emanacja ta nie jest materialna? — zapytał Drucki.
— Proszę pana, zdaje się, że my, biolodzy, przyjdziemy tu z pewną pomocą fizykom, którzy tak gorączkowo pracują nad rozwiązaniem zagadnienia materii i energii. W organizmie żywym bowiem coraz wyraźniej występuje pewnik, że właściwej granicy między materią a energią nie ma. Zatem i moje elektroneurony znajdują się w nieskończonej ilości ustawicznych przeistoczeń i faz. W swojej postaci energetycznej oczywiście, jak wszystkie nie związane w atomach elektrony, przenikają materię i mogą równie dobrze pozostać w wysyłającym je organizmie, jak i działać na inny. Rozumie pan?
— I tą drogą odbywa się wpływ psychiczny jednego człowieka na drugiego?
— Nie tylko psychiczny, drogi panie, nie tylko. To już udowodniło nam istnienie telepatii, hipnozy itp. Lecz spostrzegamy i wpływ wręcz fizyczny, anatomiczny! Nie chcę nudzić pana przykładami, wystarczy, jeżeli wspomnę o tem, że epilepsja, będąca następstwem zmian w tkankach włókien nerwowych, udziela się przez zapatrzenie jak brodawki, zez, jąkanie się itd.
— Czy elektrony te niczym nie różnią się od elektronów, emanowanych, przypuśćmy, przez rad?
— Różnią się tylko specjalnym układem emisji.
— A emitowane są przez nerwy?
— Cały organizm jest kompleksem niezliczonych stacji nadawczych, dla których system nerwowy jest jakby anteną. Poza tem posiada nieskończenie większy kompleks stacji odbiorczych. Tymi stacjami są gruczoły wydzielania wewnętrznego. Przyjmują one niezliczone miliony impulsów, zarówno z wewnątrz organizmu, jak i z zewnątrz. Pod wpływem tych impulsów produkują swoje hormony.
— Strasznie to skomplikowane — westchnął Drucki.
— Tylko dla nas — uśmiechnął się doktor Kunoki. — W istocie swej wszystko to jest prawdopodobnie idealnie proste. Tylko współczesna nam wiedza znajduje się jeszcze w niemowlęctwie. Niech pan przyjmie, że początek świadomej myśli ludzkiej datuje się od mniej więcej czterystu tysięcy lat, kiedy człowiek odkrył ogień. Po czterystu tysiącach lat pracy myśl ta doszła do posługiwania się radiem i do rozbijania atomu! A jeżeli mamy wierzyć wielkiemu astronomowi Jeansowi, ludzkość będzie żyła jeszcze setki milionów lat. Tak, panie, nasza wiedza nie jest nawet alfabetem. I dlatego wydaje się nam tak trudne i skomplikowane kilkosylabowe zestawienie dostrzegalnego świata, jak dziecku przeczytanie pierwszego wyrazu w elementarzu. Lecz dajmy temu spokój. Nudzę pana.
— Czy doktor naprawdę uważa mnie za takiego głupca — oburzył się Drucki — który podobnymi rzeczami może się nudzić?
— Nie, nie. Ale wkrótce wróci profesor. Chciałem zaś jeszcze powrócić do interesującej pana sprawy. Otóż zapatrzenie, którego owocem stało się tak zdumiewające podobieństwo Piotra do pana, miało niesłychanie ułatwione działanie dzięki samemu profesorowi Brunickiemu!
— Nie rozumiem?
— To jest naturalne. Był pańskim szkolnym kolegą i przyjacielem od dziecka. Jak mi opowiadał, zawsze był słaby i chorowity, zawsze tem zgnębiony. Patrząc na pana i doznając jego opieki i obrony, na pewno miał jedno największe pragnienie, by być takim, jak pan. To jasne. Jasne jest również, że tak sobie wyobrażał ideał młodego chłopca. Podświadomie — podkreślam — podświadomie gorąco pragnął, by przynajmniej jego syn stał się taki.
Drucki zamyślił się.
— Aura, stworzona przez to pragnienie z chwilą, gdy profesor dowiedział się o odmiennym stanie żony, musiała sprzyjać zapatrzeniu.
— Czyli aura ta, według pana, działała na stacje odbiorcze jego żony?
— Oczywiście.
— Nadzwyczajne, nadzwyczajne... Do licha, odkrycia panów zrobią przewrót w medycynie.
— W czym? — zaśmiał się Japończyk.
— W medycynie.
— Nie, panie, tu nie chodzi już o medycynę. Medycyna to wąziutki, mizerniutki odcinek wiedzy o człowieku. Odkrycia profesora Brunickiego i moje dadzą... — zrobił pauzę — dadzą ludzkości możność nieograniczonego, a świadomego rozwoju! Rozumie pan? Świadomego!
Doktor Kunoki zaczął rozwijać przed Druckim obraz przyszłego świata, gdy przed willą rozległ się sygnał samochodu. Wrócił profesor Brunicki. Już z samej jego powierzchowności bił nie widywany u niego dawniej humor.
Długo i serdecznie ściskał rękę Druckiego, przy obiedzie był wesoły i rozmowny. Bez wahania mówił o Piotrze z taką swobodą, z jaką nigdy przy Druckim tych spraw nie poruszał.
Przeszli później do hallu na kawę i Drucki, siadając na kanapie, omal nie rozgniótł kota.
— Do licha, Karolu! — zawołał. — Kiedyś wpadnę w szał i powystrzelam ci te bydlęta.
— Zrobiłbyś nam wielką krzywdę — zaśmiał się profesor. Prawda, doktorze?
— Rzeczywiście. Już wolałbym pański instynkt niszczycielski skierować na nasze orpingtony i świnki morskie. Tych ostatnich mamy teraz za dużo.
— Po diabła wam, panowie, to paskudztwo?
— Hormony, przyjacielu. To jest nasza fabryka hormonów. Trzeba ci wiedzieć, że koty mają najbardziej czynne takie gruczoły, jak śledziona, szyszynka, grasica, a przede wszystkim wątroba. Produkcja tych gruczołów daje się podnieść u kotów znacznie wyżej, niż u jakiegokolwiek innego samca. Tak samo, jak na przykład u świnek morskich, królików i kur najproduktywniejsze są gruczoły płciowe.
Rozmawiali do późnego wieczora. Drucki wypytywał o zdrowie dostarczonych przez siebie „królików“, o postępy doświadczeń nad spodziewanym murzyniątkiem, i czy to naprawdę będzie chłopiec.
— Widzisz — śmiał się, odprowadzając go do przedpokoju profesor — ty jesteś jednym z rzadkich i coraz rzadszych typów jednopłciowych.
— Chyba nie uważasz na przykład siebie za hermafrodytę? — zażartował Drucki.
— Wierz mi, Bohdanie, że tak. Nie tylko siebie, ale olbrzymią większość ludzi. Mówię to nie tylko jako psychiatra, lecz i jako biolog. Gdyby nauka nie doszła do wykrycia działalności poszczególnych gruczołów, ludzkość ze względów eugenicznych nie zdecydowałaby się na wyciągnięcie wniosków z doświadczeń doktora Kunoki i moich. Zapewniam cię, że po kilkuset latach różnice psychiczne, a także pod względem drugorzędnych cech płciowych i fizycznych między mężczyzną a kobietą przestałyby istnieć.
— Do diabła! Nie twierdzisz przecież, że babom będą rosły wąsy? To nie byłoby zachęcające.
— Nie obawiaj się. Raczej nam przestaną rosnąć wąsy, a w zamian rozszerzą się kości miednicowe i zwiększy się podskórny podkład tłuszczowy. Pierwiastek kobiecy jest silniejszy w przyrodzie.
— Psiakrew! To znaczy, że gdybym żył za lat tysiąc, musiałbym rodzić dzieci i karmić je własną piersią! — wybuchnął śmiechem Drucki.
— Przeciwnie — poklepał go po ramieniu Brunicki — możesz się nie obawiać. Raczej kobiety przestaną rodzić. Nie ze swojej winy, lecz z winy zniewieściałych mężczyzn. Cóż chcesz, setki ras wymarły wskutek tego właśnie zniewieścienia. Społeczeństwo żyjące w zbyt wielkim dobrobycie, wolne od trudu fizycznego, musi się degenerować, a ponieważ każda degeneracja w przyrodzie głównie i przede wszystkim wpływa na atrofię zdolności rozrodczych, wymiera.
— No, Karolu, nagadaliście mi tyle rzeczy, że na pewno przyśni mi się w nocy, że rodzę trojaczki. Serwus, stary przyjacielu.
— Serwus, stary przyjacielu — z ciepłym akcentem powtórzył profesor i mocno podali sobie dłonie.
Druckiemu jednak tej nocy nie było sądzone usnąć. W „Argentynie“, do której wprost pojechał z Dębowej, zastał panią Chełmińską. Na szczęście była z mężem i z jego siostrą, co utrudniało jej wytoczenie pretensji z powodu długiej nieobecności Druckiego u nich na wsi. Jednakże dopiero o piątej udało mu się wyrwać do domu.
Ucieszył się, że bramę otworzyła mu Zośka:
— Już nie śpisz, mała?
— Czekam — powiedziała, wpatrując się mu w oczy.
— Jesteś dziś jeszcze ładniejsza, niż zawsze — pogładził ją po policzku.
— Eee... chyba już nie zamknę bramy — zdecydowała się — pójdę zrobić panu śniadanie. A... może za wcześnie?...
Byli już w przedpokoju i Drucki przyciągnął ją do siebie.
— Na takie śniadanie nigdy nie za wcześnie.
Przytuliła się do niego i wyszeptała:
— Oj, to prawda, to prawda...
Był już rzeczywiście czas na śniadanie, gdyż zegar wskazywał ósmą, gdy nagle Zośka zawołała:
— Ojej! Na śmierć zapomniałam! Toż do pana jest telegram!
— Jaki telegram?
— Przynieśli o północy — podała mu depeszę.
Rozwinął.
Julka wzywała go do natychmiastowego przyjazdu na Hel. Żadnych powodów nie podawała, lecz nie wątpił, że musiały być ważne.
— Psiakrew — zaklął. — Cóż się tam mogło stać? Muszę jechać.
Z niechęcią myślał o tem. Gdyby pod depeszą była podpisana Alicja, bez namysłu wysłałby depeszę odmowną. Nie może i koniec. Jednak Julka?... To musi coś znaczyć.
— Pan jedzie? — zapytała zmartwiona Zośka.
— Nie da rady, trzeba — rzucił depeszę na stół i wstał.
— Ale pan prędko wróci?
— Prędko, mała, jak najprędzej.
Zadzwonił do garażu, by przygotowano auto, do Załkinda z oznajmieniem, że znowu musi wyjechać i z prośbą, by przeprosił Lubę za niedotrzymanie obietnicy odwiedzenia jej jutro w Konstancinie.
W trzy kwadranse później Zośka, wychylając się przez okno widziała, jak auto Druckiego znikało za zakrętem.
Nie zdążyła jeszcze zabrać się do sprzątania, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Otworzyła drzwi. Na progu stała ta sama piękna pani, która dawniej tu tak często bywała, tylko teraz była opalona na brąz i widocznie wracała z pociągu, bo w ręku trzymała walizkę.
— Pana nie ma — powiedziała Zośka, zasłaniając sobą wejście.
— To nic, zaczekam — odpowiedziała Alicja i weszła.
— Długo pani musiałaby czekać, bo pan wyjechał.
— Dokąd wyjechał?
Zośka wzruszyła ramionami:
— Wyjechał, gdzie się mu podobało.
Alicja spojrzała na nią surowo:
— Niech się panienka nauczy grzeczniej odpowiadać! Kiedy pan Winkler wyjechał?
— Nie wiem, nie mój interes.
— Jak to, panienka jest tu służącą i nie wie, kiedy pan wyjechał?
— Ja tam czy wiem, czy nie wiem, nie moja rzecz każdemu odpowiadać.
Alicja zdjęła kapelusz, poprawiła przed lustrem włosy i usiadła w fotelu.
— Przecież panienka mnie zna — powiedziała spokojnie — i wie, że jestem znajomą pana Winklera?
— Wiem. Ale takiego rozporządzenia nie mam, żeby każdej znajomej, co na mego pana leci, wszystko opowiadać. Dużo by się takich amatorek znalazło.
Powiedziała to z umyślną intencją i aż ją rozpierała radość, że może dokuczyć tej pani, której nie cierpiała.
— To panienka znajduje, że ja „lecę“ na pana Winklera?
— A może nie? — szyderczo zapytała dziewczyna.
— A panienka mnie nie lubi?
Zośka wzruszyła ramionami.
— I nie powie mi panienka, kiedy pan wróci?
— Skądże ja mogę wiedzieć? Mówił, że jedzie do takiej ładnej kobiety, co drugiej takiej na świecie nie ma — skłamała z pełną świadomością wrażenia, jakie wywołał jej niewinny ton — a jak taka ładna, to pewno prędko nie będzie mu się chciało wracać.
Alicja zacisnęła usta i odwróciła głowę. W tej chwili wzrok jej padł na stół, na którym leżała depesza. Szybko wstała i chwyciła ją, zanim Zośka zdążyła zaprotestować.
Czytała i twarz jej stawała się coraz bledsza. Nagle zrozumiała wszystko: Julka jest kochanką Bohdana, wszystko ukartowali, by pozbyć się Alicji...
— O, gadzino, gadzino... — syknęła przez zaciśnięte zęby i nie zwracając już uwagi na Zośkę, pośpiesznie nałożyła kapelusz, wzięła neseser i wybiegła.
Była półprzytomna, gdy kazała jechać na dworzec. Tu dowiedziała się, że najbliższy pociąg na Hel odchodzi o siódmej wieczór.
— Jeżeli pani zdążyłaby jeszcze na lotnisko — powiedział urzędnik — to złapałaby pani jeszcze samolot do Gdańska. Ale chyba pani nie zdąży, bo zostało tylko pięć minut czasu.
Alicja uspokoiła się. Oczywiście, nie zdąży. Zresztą, przede wszystkim należy się opanować i wziąć się w cugle. Nie pamiętała, by była kiedyś w takim stanie wzburzenia.
Podała taksówce adres na Topolowej.
— Och, gadzina, gadzina... Czekajże, ty!... Szczenię! Najładniejsza kobieta na świecie! — wybuchnęła krótkim, szyderczym śmiechem. — Ale zemszczę się, strasznie się zemszczę!... Gadzina!
— Słucham panią? — odwrócił się szofer.
Teraz dopiero zauważyła, że mówiła głośno.
— Nic do pana nie mówiłam — rzuciła prawie ze złością i pomyślała:
— Opanować się, opanować się za wszelką cenę!
Bała się, bała się dopuścić do swojej świadomości myśl, że oto traci Druckiego, że wymyka się jej z rąk szczęście, szczęście, którego nie może oddać, bo jej życie straciłoby sens i wartość.
— O, Boh, Boh, jak ja cię kocham. Jak ja cię kocham...
— Dwa złote czterdzieści groszy — powiedział szofer, zatrzymując auto.
— Co? — zapytała nieprzytomnie.
— Dwa czterdzieści.
— Aha, proszę.
Zataczała się, wchodząc na schody:
— Czekaj, żmijo, czekaj!


ROZDZIAŁ 22

Julka tuliła się w ramionach Druckiego i na jego jasnej marynarce łzy jej znaczyły się wielu ciemnymi plamami.
— Jestem podła, panie Janku, jestem najpodlejszą z podłych, pan powinien brzydzić się mną, pogardzać... Ale ja tak bałam się o pana. Alicja po tej wiadomości, że pan tu nie wróci, bardzo się zmieniła. Ja ją powinnam kochać i może nawet kocham, ale nie mogę... nie mogę...
— Nie becz, mała — starał się ją uspokoić — jaka jesteś, taka jesteś i nie wyrywaj sobie włosów z głowy, a staraj się zawsze być sobą. To grunt. Jesteś jeszcze diabelnie smarkata i z wiekiem zmądrzejesz.
— Nie brzydzi się pan mną? — chlipała.
— Ach, ty dzieciaku. Przecież wiesz, że pasjami cię lubię.
— A nie gniewa się pan, że depeszowałam?
— Nie gniewam się, chociaż zrobiłaś niemądrze.
— I nieuczciwie — westchnęła.
— Uczciwie czy nieuczciwie, na tem się już nie znam — zaśmiał się — o to zapytaj kogoś innego. Ale niemądrze.
— Panie Janku, a Alicję pan... kocha?...
— Mówiłem ci, że nie.
— Mój drogi, mój jedyny!... Więc i nie martwi się pan, że się teraz z nią nie zobaczył?
— Dziewczyno! Nie róbże mi piły drewnianej o jednym zębie! Nie martwię się niczym. Robi to za mnie pewien uprzejmy koń.
— Koń?
— Tak. On ma większą głowę, więc mu to łatwiej przychodzi. No, chodźmy na plażę.
Julka nie ruszyła się i powiedziała, patrząc w ziemię:
— A jednak...
— Co tam jeszcze?
— Jednak pan Alicję kochał... Panie Janku, pan przecież był jej kochankiem...
— I cóż stąd?
— A... a... moim nie...
Wybuchnął śmiechem.
— O, pan się ze mnie śmieje — schowała głowę pod jego marynarkę. — Ja wiem, że jestem nieładna!
— Guzik wiesz! — rozgniewał się. — Zaraz ci podniosę spódniczkę i tak dam w skórę, że ci się Cape Town przypomni.
— Cape Town — rozpromieniła się — gdzie głuptasów biją do trzeciej skóry?
— Pamiętasz? — roześmiał się. — Widzisz ją!
— O, ja pamiętam wszystko, wszystko.
— Ejże? A wiesz, co się dzieje w Marsylii?
— Naturalnie! — podskoczyła — tam kiedy ktoś mówi, że kłamie, to też kłamie, bo na pewno nie kłamał. Tak?
— Brawo! A dlaczego ryby w Singapurze piją wodę?
— Bo tam stoi szkocki garnizon, a ryby nie mają pieniędzy.
— Patrzcie no! Jeszcze roczek edukacji, a mogłabyś w pantofelkach nocnych do ciotki Fanny na...
—...śniadania chodzić! — dokończyła triumfalnie i roześmieli się oboje.
Do późnej nocy siedzieli na tarasie i rozmawiali, a wczesnym rankiem Drucki odjechał.
Z tego, co dowiedział się od Julki, wywnioskował, że Alicja, nie zastawszy go w Warszawie, powróci na Hel. Na pewno Zośka musiała jej powiedzieć, dokąd wyjechał. Pragnął uniknąć spotkania z Alicją. Wiedział, że będzie miał przykrą przeprawę i cieszył się, że znowu jej nie spotka.
Po drodze jego „Fould“ psuł się dwa razy. Dlatego dopiero nad ranem przyjechał do Warszawy i był tak zmachany, że zaraz położył się spać, zostawiwszy wóz na ulicy.
Obudził się późno.
W sąsiednim pokoju krzątała się Zośka. Musiało już być po południu.
— Zośka! — zawołał.
— Ojej — powiedziała, stając w drzwiach — pewno obudziłam pana?!
— Nie, sam się obudziłem. Która to?
— Już po drugiej — zbliżyła się i oparła kolanami o łóżko. — Wyspał się pan?
Zapytał ją, czy podczas jego nieobecności nikt nie przychodził. Zośka zdała dokładną relację z wszystkich wizyt, jedynie o bytności Alicji opowiedziała półsłówkami, nie wspominając o tem, że Alicja czytała depeszę.
— Taka ładna, a taka wredna — zakończyła swoje sprawozdanie.
— Wredna? Co to znaczy wredna?
— A czy ja wiem — wzruszyła ramionami.
Roześmiał się i zagarnąwszy jej nogi położył obok siebie. Ta dziewczyna wprost skandalicznie działała na jego zmysły. I ten zapach mleka i cząbrów... I ta prostota pożądliwości...
Sprawiało to, że po każdym uścisku nie tylko nie nabierał do niej uczucia przykrej obcości, lecz przeciwnie — opanowywała go chęć tkliwych pieszczot i mówienia jej rzeczy miłych, wyrazów czułych i uśmiechniętych.
Właśnie oparty łokciem o poduszkę tłumaczył to Zośce, wpatrując się w jej zaróżowioną twarz i w rozchylone szybkim oddechem usta, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Kogo diabli niosą — przerwał sobie.
— Otworzę i zobaczę — podniosła się, poprawiła naprędce włosy i perkalową sukienkę, która była niemożliwie wygnieciona.
Łowił uchem odgłos jej bosych stóp, później szczęk zamka w otwieranych drzwiach i zmieszane głosy.
— Ki diabeł? — pomyślał.
Niemal w tejże chwili do sypialni wpadła Alicja.
— Boh! — krzyknęła.
— Ta pani odepchnęła mnie i weszła przemocą — zawołała Zośka wzburzonym głosem.
Twarz Druckiego ściągnęła się.
— Zośka — powiedział twardo — proszę iść do domu.
Dziewczyna otworzyła usta, lecz nie odezwała się. Obrzuciła tylko Alicję nienawistnym spojrzeniem i wyszła.
— Boh! — powtórzyła Alicja.
Drucki odrzucił kołdrę, nałożył pantofle i poprawiwszy piżamę, wstał:
— Co to ma znaczyć? — zapytał stłumionym głosem.
— Boh! Tak mnie witasz?
— Witam cię tak, jak ty tu weszłaś.
— Boh!
— No cóż powtarzasz — zirytował się — Boh i Boh!
Zapalił papierosa i nie patrząc na nią, usiadł na parapecie okna.
— Ta dziewka — wyrzuciła ze ściśniętego gardła — ta dziewka jest twoją kochanką!
Wzruszył ramionami
— Dobrą znalazłeś dla mnie rywalkę — dodała z ironią.
— O co ci chodzi? — zapytał obojętnie.
— Boh! Jak ty do mnie mówisz? Czym zasłużyłam na ten ton i na te obraźliwe słowa?
— Przepraszam cię, rzeczywiście nie byłem zbyt uprzejmy — zreflektował się — ale wytrąciło mnie z równowagi twoje wtargnięcie tu. Przepraszam.
Zbliżył się do niej i pocałował ją w rękę.
Usiadła na najbliższym krześle i patrzyła nań oczyma pełnymi niepokoju.
— Po co przyjechałaś z Helu? — zapytał tak, jakby nie był ciekaw odpowiedzi.
— Boh! Ty mnie nie kochasz?! — zawołała — Ty już mnie nie kochasz!
Milczał.
— Powiedz... powiedz... dlaczego? Nie rozumiem, dlaczego?! Czy dałam ci jakiś powód, czy się zmieniłam?
— Nie — zaprzeczył — nie zmieniłaś się. Wcale się nie zmieniłaś. Ty w ogóle nie możesz się zmienić.
— Mówisz to tonem wyrzutu?
— Czy ja wiem, Al? W każdym razie nie wyrzutu. Nigdy nikomu nie robię wyrzutów i sam nie znoszę, by mnie je robiono. Nie znoszę!
Alicja chwyciła go za rękę:
— Czekaj, Boh, tu nie chodzi o scenę. Przyszłam po prostu dowiedzieć się, czy... czy... nie masz już dla mnie dawnego uczucia?...
Ponieważ nic nie odpowiedział, przycisnęła jego rękę do piersi jakimś kurczowym ruchem:
— Boh, Boh, ty wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim, że jesteś całą moją radością, całym moim życiem. Ty to musisz wiedzieć! Ja nie mogę cię utracić! Nie mogę! Boh, czy ty mnie rozumiesz?
— Nie rozumiem — wybuchnął — nie jestem w stanie zrozumieć, jak można od kogokolwiek żądać, by przestał być sobą!
— Nie żądam tego.
— Owszem. Żądasz, bym zrezygnował z wolności, z wolności, która właśnie jest mną. Jest moją treścią.
— A pamiętasz, jak proponowałeś mi małżeństwo?
— Nie przeczę — wzruszył ramionami.
— Zatem?...
— Nic zatem! Odmówiłaś mi wtedy.
— Wtedy ci odmówiłam. Ale, przypuśćmy, dziś?...
— Dajmy temu spokój, Al. Przecież jesteś dojrzałym człowiekiem i doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że dziś jest zupełnie inaczej.
Zagryzła wargi do krwi, spojrzała nań dziwnie zwężonymi źrenicami.
— Posłuchaj, Al — zaczął pojednawczo. — Znasz mnie dobrze. Wiesz, że nie potrafę znieść żadnych więzów, że są one przeciwne mojej naturze. Było nam dobrze razem. Przecież to prawda? Przynajmniej, jeżeli o mnie chodzi zachowam dla ciebie, Al, wiele ciepłych uczuć i wiele wdzięczności za tę cząstkę życia, za tę piękną cząstkę życia, którą byłaś dla mnie. Bo widzisz, nie trzeba...
— Czekaj, Boh — przerwała mu — odpowiedz mi najpierw: czy wszystkim kobietom powtarzasz przy rozstaniu to samo? Umiesz to, zdaje się, na pamięć.
— Niedobra jesteś, Al. Po co chcesz zatruć ironią i twoje, i moje wspomnienia. Skoro rozstajemy się...
— Nie, nie! Nie rozstajemy się! — wybuchnęła. — To ty mnie chcesz porzucić, to ty mnie odpychasz!
Wziął ją za rękę:
— Uspokój się, Al, po co ten patos.
— Patos? — zaśmiała się gorzko — ja ciebie kocham, Boh, ja ciebie ubóstwiam, bez ciebie nie potrafię żyć. Czy nie rozumiesz, że to musi być patetyczne... Ktoś chce mi ciebie odebrać, ale ja cię nie oddam, nie oddam za żadne skarby!...
Oplotła go ramionami, rozpalonymi ustami przywarła do jego ust.
Nie umiał wyzwolić się z tego uścisku, nie potrafił odsunąć od siebie tej kobiety, której piękność wprost go obezwładniała, a jej namiętność wywoływała burzę w jego zmysłach.
— Pragnę cię, Boh, i ty mnie pragniesz, kocham cię do szaleństwa, Boh!... Ty moje szczęście, ty moje szczęście... Widzisz, widzisz, że nie wygasła i twoja miłość, że nie możesz wyrzec się mnie, Boh!... Jestem tak spragniona... I powiedz, powiedz, czy ty mnie nie pragniesz?...
Uniósł ją w ramionach, a to, co nastąpiło, było najwymowniejszą odpowiedzią na jej pytanie.
Jednakże odpowiedź tę podyktowały tylko zmysły. I teraz, siedząc w fotelu i patrząc, jak Alicja przed lustrem poprawia włosy, Drucki był zły na siebie.
Słuchał tego, co mówiła, lecz z treści słów nie zdawał sobie sprawy. Myślał nad tem, w jaki sposób wytłumaczyć jej, że pomimo wszystko nie ma już powrotu do tych czasów, kiedy wypełniała mu życie. Nie mógł znaleźć wyrazów, którymi należało jej to wyjaśnić, czuł się skrępowany. Nie znosił tego!
— Czemu nie odpowiadasz? — odwróciła się ku niemu.
— Przepraszam, nie słyszałem.
— Pytałam, kiedy jedziemy na Hel?
— Nie pojadę. Zostanę już w Warszawie. Zatrzymują mnie interesy...
Nie namawiała go. Przeciwnie, oświadczyła, że wobec tego i ona pojedzie tylko na kilka dni zlikwidować swoje sprawy nad morzem.
Ani jednym słowem nie wspomniała o Julce. W dalszym ciągu nie wątpiła, że między nią a Druckim miał miejsce romans, jednakże była przekonana, że teraz, po porozumieniu z Bohdanem, skoro tylko pozbędzie się Julki z Warszawy, rzecz urwie się sama przez się. Alicja wiedziała, że Drucki zdradza ją także z innymi kobietami, lecz dość wierzyła w swój wdzięk i w swoją inteligencję, by mieć nadzieję opanowania sytuacji i wyeliminowania z jego życia nie tylko warunków, sprzyjających zdradzie, ale i wszystkich tęsknot do innych kobiet.
Przede wszystkim postanowiła w ogóle zmienić swój stosunek do Druckiego, postanowiła zbliżyć się do jego spraw osobistych, poznać szczegółowo tryb jego zajęć, no i doprowadzić do tego, by wreszcie zamieszkali, jeżeli nie w jednym mieszkaniu, to w bezpośrednim sąsiedztwie.
Nie zraziła się nawet tem, że Drucki nie przyszedł na dworzec i wsiadając do pociągu, układała szczegółowo plany działania. Dla Julki zdecydowała się znaleźć posadę nauczycielki do dzieci gdziekolwiek na dalekich kresach. W żadnym razie nie zamierzała dłużej zajmować się wykształceniem tej złej dziewczyny, do której teraz, poza nienawiścią, nic nie czuła. Nie myślała też wdawać się z nią w żadne rozmowy, wyjaśnienia czy dyskusje.
Po przyjeździe do „Godivy“ oświadczyła Julce krótko:
— Pakuj się. Jutro wracamy do Warszawy.
Dziewczyna, jak zaobserwowała Alicja, musiała domyślać się, że jej podłość została odkryta, gdyż nawet nie próbowała powrócić do dawnej swobody stosunków. Milczała uparcie i była przygnębiona. Ilekroć, siedząc naprzeciw siebie w wagonie, spotykały się wzrokiem, Julka bladła, Alicja zaś powstrzymywała się, by nie rzucić jej w twarz słowa: żmija!
Przyjechały późnym wieczorem i Alicja natychmiast przebrała się i pojechała do „Argentyny“. Kazała dać sobie lożę i poprosić dyrektora Winklera. Nie była wcale dobrze usposobiona, lecz robiła wszystko, by Drucki czuł się w jej towarzystwie jak najweselej. Piła dużo wina i gdy około czwartej nad ranem wsiadali do „Foulda“ oświadczyła, że nie potrafiłaby reszty nocy spędzić samotnie.
— Jedźmy do ciebie, Boh, dobrze?
Zgodził się. Zgodził się! Więc wszystko zaczyna układać się według jej przewidywań!
I układało się przez kilkanaście dni.
Alicja temczasem odwiedziła wszystkie większe biura pośrednictwa pracy. Na razie nie było nic dla Julki odpowiedniego, wkrótce jednak miała się zwolnić posada nauczycielki — guwernantki do trzech małych dziewczynek u wzbogaconych chłopów na Wądołach, majątku położonym na krańcach Pińszczyzny, o czterdzieści kilometrów od najbliższej stacji kolejowej. Alicja uznała to za bardzo odpowiednie, a po powrocie do domu powiedziała Julce:
— Chciałam ci zakomunikować, że w dalszym ciągu nie będę mogła cię kształcić. Jesteś już w tem wieku, kiedy korzystanie z obcej pomocy i życie na cudzy koszt jest usprawiedliwione tylko w wypadku posiadania pewnych praw moralnych do przyjmowania tego wszystkiego. Sądzę, że to rozumiesz?
— Tak — odpowiedziała Julka drżącym głosem.
— Otóż nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś utrzymywać się sama. O znalezieniu w Warszawie posady, zapewniającej możliwość jakiej takiej egzystencji, oczywiście w obecnych czasach, mowy być nie może. Mam jednak nadzieję znalezienia czegoś dla ciebie na prowincji. Czy chcesz z tego skorzystać?
— Tak — odpowiedziała. Była blada i usta jej drżały.
Alicja skierowała się do wyjścia i zatrzymując się w drzwiach, dodała:
— Będziesz nauczycielką do trzech dziewczynek w prywatnym domu na wsi. Wprawdzie to poniekąd odludzie, ale i tam przy twoim talencie można znaleźć kochanka.
Tego dnia wieczorem Alicja słyszała przez drzwi stłumiony płacz Julki, lecz nie wzruszyło jej to wcale.
Urlop Alicji skończył się właśnie nazajutrz po tej rozmowie i od rana urzędowała w sądzie. Powitano ją z radością. Zwłaszcza prokurator Martynowicz był ucieszony, gdyż w kancelarii zalegało kilka trudniejszych spraw, których opracowanie zamierzał przekazać Alicji.
Z prawdziwą rozkoszą pogrążyła się w pracy. Tu czuła się panią w świecie paragrafów, przepisów, niezliczonych arkuszy zeznań, protokołów, doniesień. Tu lepiej niż w życiu orientowała się w pobudkach czynów skomplikowanej psychiki ludzkiej i w chaosie poszlak. Tu na zimno, bezosobowo ustawiać mogła ludzi i szeregować fakty, jak pionki na szachownicy, z pełną świadomością skutków, przewidzianych w Kodeksie Karnym.
Gdyby życie własne i życie osób nam bliskich można było tak opracować na ponumerowanych stronach, komentować notatkami inwigilacyjnymi, określić zeznaniami świadków...
Bohdan... Ileż tajemnic kryje jego życie, tajemnic niedostępnych nawet dla niej... Spojrzała na zegarek: — już pierwsza, na pewno wstał. Co robi? Machinalnie wzięła słuchawkę telefonu i wymieniła numer.
Słyszała, że podniesiono tubę i głos Druckiego, kończący jakieś zdanie: —...żebyś mi tylko nie beczała.
— Hallo!
— To ja, Boh. Nie przeszkodziłam ci?
— Ach, jak się masz. Cóż znowu...
Odniosła wrażenie, że się zmieszał i nagle uczuła ostry ból w krtani. Była niemal pewna, że u niego jest Julka...
Powiedziała, że ma masę roboty, że nie będzie mogła wyjść z Sądu przed trzecią i pożegnała go, udając dobry humor. W sekundę później połączyła się z domem. Odezwała się Józefowa.
— Czy jest panna Julka? — zapytała Alicja.
— Nie ma, proszę pani, będzie może godzina, jak wyszła.
— A nie mówiła, dokąd idzie?
— Nie, proszę pani. Tylko telefonowała, a później wyszła. Pewno do jakiejś koleżanki.
— To dobrze. Niech Józefowa nie mówi panience, że ja dzwoniłam. Obiad o trzeciej. Do widzenia.
Pośpiesznie zamknęła biurko, nałożyła kapelusz i zbiegła ze schodów. Tuż w pobliżu znalazła taksówkę i kazała jechać na Aleję Szucha. Gdy jednak auto ruszyło — zreflektowała się.
— Jeżeli ma u siebie Julkę, albo inną kobietę, na pewno mnie nie wpuści i tylko narażę się na ośmieszenie w jego oczach, a kto wie, czy nie na ponowne zerwanie... Nie, to na nic.
Zmieniła decyzję. Kazała szoferowi stanąć o dwa domy dalej, po drugiej stronie ulicy. Stąd doskonale widziała bramę domu Druckiego i musiała zauważyć każdego, kto by stamtąd wychodził. Szofer, który widocznie domyślił się celu tego postoju, z półuśmiechem obserwował ulicę, od czasu do czasu zerkając na swoją pasażerkę.
Alicja czuła śmieszność własnej sytuacji, lecz za żadną cenę nie opuściłaby zajmowanej pozycji.
Po upływie czterdziestu minut wyszli.
Nie omyliła ją intuicja. Bohdan w jasnym garniturze i uczepiona do jego ramienia Julka... Żmija, żmija...
— Wypędzę ją z domu, jak psa — pomyślała, zaciskając palce aż do bólu — jak psa!...
Wysiadła i poszła pieszo do domu.
Nie czuła żalu do Druckiego. Cała jej nienawiść i pragnienie zemsty skierowały się ku Julce. Oczywiście, Julka narzuca mu się ze swoją miłością... Żmija...
Natychmiast po przyjściu do domu Alicja zatelefonowała do nauczycielskiego biura. Niestety, posada nie była jeszcze do objęcia. Najwcześniej za miesiąc ma się zwolnić.
— Co począć, co począć — gorączkowo myślała Alicja, chodząc po pokoju.
Nie mogła wyrzucić Julki na bruk, a zresztą ta wówczas zwróci się do Druckiego... Niepotrzebnie zabrała ją z Helu... Teraz koniecznie należy natychmiast uwolnić się od niej, koniecznie!
Przy obiedzie nie zamieniły ani jednego słowa. Wstając od stołu, Alicja powiedziała:
— Prosiłabym cię, byś unikała wychodzenia, gdy nie ma mnie w domu. Józefowa czasami musi zejść po zakupy i mieszkanie pozostaje bez opieki.
— Dobrze — odpowiedziała Julka i przeszła do łazienki, skąd po chwili rozległ się plusk wody.
— Bezwstydne zwierzę — pomyślała Alicja.
Nazajutrz i w następne dni Alicja po kilka razy telefonowała do domu z Sądu, by sprawdzić, czy Julka stosuje się do jej zakazu. Julka rzeczywiście nie wychodziła. Natomiast nie ulegało wątpliwości, że telefonowała do Druckiego. Alicja kilkakrotnie miała zamiar rozmówić się z Bohdanem ostatecznie na temat Julki, lecz zawsze w ostatniej chwili rezygnowała w obawie znalezienia się w sytuacji, w której trzeba będzie kwestię postawić ultymatywnie. Przewidywała, że byłoby to równoznaczne z klęską, gdyż on w żadnym razie nie ustąpi, a ona ustąpić musi.
Zresztą, na szczęście, Julka zaczęła chorować. Była blada, dostawała zawrotów głowy i mdłości.
Alicja od niechcenia zaproponowała jej pójście do lekarza, lecz dziewczyna podziękowała i odmówiła:
— Nic mi nie jest.
— Tym lepiej — pomyślała Alicja — wkrótce zwolni się posada i pozbędę się tej żmii.
Stało się jednak inaczej.



ROZDZIAŁ 23

Sprawa braci Chorodowiczów była jedną z tych, które dają oskarżycielowi publicznemu możność nie byle jakiego popisu.
Wprawdzie śledztwo nie zdołało udowodnić im sutenerstwa, lecz przeszło trzydziestu świadków, przesuniętych przez ręce prokuratorki Alicji Horn zostawiło w tych rękach tyle poszlak, tyle ujemnych opinii i dyskredytujących świadectw, że wyrok skazujący dla nikogo nie był niespodzianką. Sala, przepełniona złodziejaszkami, alfonsami, prostytutkami, pokątnymi akuszerkami i wszelkimi szumowinami przedmiejskimi, przyjęła wyrok milczeniem, notując w pamięci szczegóły, które kiedyś mogą się przydać do własnej obrony.
Alicja złożyła notatki i wyszła na korytarz, gdy zastąpiła jej drogę chuda, stara kobieta, którą już podczas rozprawy zauważyła pośród publiczności.
— Czego pani sobie życzy? — zatrzymała się Alicja.
— W jednej ważnej sprawie, proszę wielmożnej pani prokuratorowej, w bardzo ważnej sprawie...
— No?
— Ale musowo w cztery oczy, bo to nie byle co...
— Czy w związku ze sprawą Chodorowiczów?
— Jakby tak, i jakby nie.
— Proszę za mną — rzuciła Alicja.
Miała jeszcze prawie godzinę czasu i postanowiła dowiedzieć się, o co tej podejrzanej kobiecie chodzi.
— Proszę — wskazała jej krzesło przed biurkiem.
— Bo to ja wiem coś, co pani prokuratorowej może się przydać — zaczęła babina, wpychając pod zrudziały kapelusz kosmyk siwiejących włosów.
— Zaraz — przerwała Alicja — przede wszystkim, jak się pani nazywa?
Kobieta zerwała się na równe nogi:
— A to po co pani prokuratorowej. Ja tam sama do niczego rąk maczać nie chcę. Już dość w życiu nacierpiałam się przez te sądy i policję. Ja z uczciwości przyszłam, nie żeby co...
— Proszę się nie niepokoić — zatrzymała ją Alicja — jednak rozumie pani, że muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia? Pani chce mi coś ważnego zeznać i chce, bym uwierzyła, a przecież nie mogę wierzyć komuś, kto nawet swojego nazwiska się wstydzi.
— Boże drogi, toż nie wstydzę się, tylko ja tu nie mam nic do rzeczy. Ot, przysłuchiwałam się rozprawie i temu, co wielmożna pani prokuratorowa mówiła, i myślę sobie: — o, taka, to znaczy się wielmożna pani, to i najważniejszym nie przepuści, tylko do kryminału zamknie. Dlatego ośmieliłam się, a nie to, broń Boże, żeby samej w to włazić.
— Czemu pani nie zwróciła się do Urzędu Śledczego czy do komisariatu?
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, dlatego, że myślałam sobie, że z panią prokuratorową, jak to z kobitą, łatwiej się dogadam i mojej krzywdy pani nie zechce, a po drugie, że to w ogóle kobieca sprawa...
— Więc dobrze — powiedziała Alicja — obiecuję pani, że jej nazwiska w to nie wmieszam, ale mnie proszę je powiedzieć. No?
Kobieta skurczyła się i wybąkała:
— Niech tam będzie... Bufałowa jestem, Jadwiga — zerknęła spod oka na Alicję i dodała — teraz to już pani wie. Cóż, nie zapieram się, karana sądownie, ale przysięgam Bogu, że co za Paszczukównę, to niesłusznie. Sama głupia szydełkiem próbowała i urządziła się. Ja już nic poradzić nie mogłam. Nie mówię, że przy Malinowszczance nie byłam winna. Owszem. Wiedziałam, że ryzyko wielkie, ale sama uparła się, że to ślub za dwa miesiące... One takie wszystkie, a później człowiek za nie cierpi...
— Pani jest akuszerką?
— A cóż mam być? Szlachcianka jestem, z ziemian, ale ot, tak na ciężki chleb się zeszło...
— Cóż więc pani ma do powiedzenia?
Bufałowa pociągnęła nosem i rzeczowym ruchem podsunęła swoje krzesło.
— Aha, otóż widzi pani, sama nie wiem, po co on takie upodobania ma, żeby koniecznie była w ciąży, a i to dla niego ważne, żeby to było pierwsze zajście...
— Sekunda — przerwała Alicja — któż to jest?
— Niby on? Ano, musi być bogaty. Pieniędzy ma jak lodu i własnym samochodem jeździ, a sam brunecik, taki ni młody, ni stary, ale niczegowaty, i w binoklach, a jakże...
— To nawet jego nazwiska pani nie zna?
— A skądże mam znać, Boże drogi, on cwany i żadnego pozoru nie daje, nijakich śladów. Przyjedzie, dziewuchę obejrzy, chloroformem albo czym takim uśpi i ten jego szofer zaraz w płachtę i do auta. A on tylko zapyta, a kto ona, a co, w którym miesiącu, a czy nie wiadomo z kim, pieniądze odliczy i już go nie ma.
— Zaraz. Więc on po prostu kupuje od pani ciężarne dziewczęta?
— Boże drogi, a któż mówi, że ode mnie?! — przestraszyła się Bufałowa — od innych, a ja wiem, bo to w jednym fachu, rozchodzi się między ludźmi.
— No, przypuśćmy, że tak jest. Więc, powiada pani, że ma samochód. Czy nie przyszło pani na myśl zauważyć jego numer?
— A jakże, na pamięć umiałam i na karteczce miałam zapisane, ale, jak na złość, karteczka gdzieś się zapodziała, a ja jak z pamięci zabrałam się zapisywać, to ze strachu, żeby nie poplątać, wszystko mi się we łbie pokiełbasiło. I teraz nijak nie mogę sobie przypomnieć, czy to 87.653, czy 78.356, czy jakoś podobnie. Ale że na początku albo 87 albo 78, to mur...
Alicja szybko zrobiła notatkę i zapytała:
— Jak wygląda to auto?
— Czarne, wielkie, a na przodku trzy złote korony i coś napisane...
— Może Reenclar?
— O, jakby tak.
— Torpedo, czy limuzyna?
— A Bóg jego wie — rozłożyła ręce akuszerka.
— Otwarte, czy kareta? — zmieniła pytanie Alicja.
— Nie kareta, toż mówię, auto. Niby zrobione na karetę, ale auto. Póki jeszcze pamiętałam numer, to poszłam do urzędu ruchu kołowego i pytam: czyje? A tam taki powiada: — a paniusi jaki zakichany interes, przejechał paniusię, czy co?... To ja mu powiadam, że po pierwsze, że żadna paniusia, gbur taki, a w ogóle to co? Tajemnica wielka?... A na drugi dzień to posłałam szwagra i on dowiedział się, że to jakiegoś generała i przepisany na Poznań.
Alicja niecierpliwie poprawiła się w fotelu:
— A ten pan nie jest generałem?
— Skąd jemu do wojska. Cherlak taki, a przy tem mnie się widzi, że musi być doktor, bo na tem to się zna i po łacinie sobie zapisuje i pyta fachowo.
— No i cóż robi z temi dziewczętami?
Bufałowa rozłożyła ręce:
— Pewno jakieś świństwa, nie bez tego, żeby nie było tam rozpusty.
— A dziewczyny, kiedy wracają do domu, co mówią?
— Otóż to, że nic nie mówią, bo nigdy nie wracają. Poszła i przepadła, jak kamień w wodę. Po kilku miesiącach to czasem która napisze, że do Ameryki wyjechała, albo jeszcze gdzie dalej, ale czy kto uwierzy?... Ja bym tam złamanego grosza nie dała, że on je żywe puszcza. Głupi byłby. Jak nie ukatrupi, to po co by tajemnicę robił i tyle forsy bulił? A może co ładniejsze to i na handel puszcza? Kto jego tam wie...
— A w jaki sposób pani daje mu znak, że ma odpowiednią pacjentkę?
Akuszerka wzruszyła ramionami:
— Że tam pani prokuratorowa wciąż na mnie! Ja tam tem się nie zajmuję, co mi po tem?
Alicja zaśmiała się i robiąc dobroduszną minę, powiedziała:
— Niech pani Bufałowa nie boi się. Co między nami, to między nami. Przecież i teraz już wiem, że pani dostarczała mu ten towar. Gdyby chodziło mi o panią, to ja kazałabym panią zamknąć, ale myślę, że pani po to przyszła do mnie, by za coś zemścić się na tamtym jegomościu. Obiecałam, że pani nie aresztuję i może pani śmiało wszystko mówić. Więc, w jaki sposób porozumiewała się pani z nim?
Bufałowa otworzyła ogromną, zniszczoną torebkę, wydobyła z niej zatłuszczony karteluszek i powiedziała:
— Niech już będzie. Muszę wierzyć pani prokuratorowej, bo komu miałabym wierzyć?... Otóż między nami taka jest umowa, że jak mam u siebie taką, co przyszła się psuć i chce, żeby po cichu, żeby nikt nie dowiedział się, a nikogo, kto by się o nią upomniał w Warszawie nie ma, to ja piszę do „Kurierka“ ofertę na jego ogłoszenie, niby, ot taką:
Podała kartkę Alicji.
Niewprawnym pismem zabazgrany karteluszek zawierał następującą treść:
„Oferta pod kwit nr 2718-f. — Mam do sprzedania szafę dębową. Proszę telefonować dziś (albo podać datę) 118-64“.
— Pani ma telefon?
— Gdzie tam, to numer domu i mieszkania. Ja mieszkam na Pańskiej pod 118. Tylko taka umowa z nim, żeby wiedział, do kogo ma zajechać. Bo on nie tylko ode mnie widać bierze. Więc rzucam taką ofertę do „Kurierka“, a przed zamknięciem bramy on przyjeżdża i jeżeli mu się dziewczyna spodoba, to zabiera, ale jest wybredny. Nie każdą chce.
— Czy on tę kartkę pisał? — zapytała Alicja.
— Nie, on tylko dyktował.
— Zatem doskonale — spojrzała na zegar Alicja. — Pomyślę o tem wszystkim i zajmę się tą sprawą. Niech pani przyjdzie do mnie jutro o dziesiątej rano.
— Dobrze, proszę wielmożnej pani prokuratorowej, będę punktualnie... Tylko jedno chciałam zapytać...
— No?
— Czy dostanę za to jaką nagrodę?... ja nie z chciwości, a z biedy, strasznie ciężko w dzisiejszych czasach grosz zarobić...
Alicja przyrzekła, że w razie pomyślnych wyników śledztwa wystara się dla niej o nagrodę.
Wracając do domu rozważała ewentualne pobudki, jakimi mógł się kierować ów poławiacz ciężarnych kobiet i doszła do przekonania, że musi to mieć związek z jakąś sektą religijną lub też z erotycznym zwyrodnialstwem. W każdym razie nie miała powodów podejrzewać Bufałowej o mistyfikację.
Nie wyrobiła sobie jeszcze dokładnego obrazu sprawy, ani tem mniej koncepcji dochodzeń, jednakże pomyślała, że najprostszym sposobem zdemaskowania zbrodniarzy byłoby podstawienie agentki policyjnej.
Myślała właśnie o tem, siadając do obiadu, gdy Julka odezwała się, patrząc w talerz:
— Chciałam ci powiedzieć, że otrzymałam posadę...
— Jaką posadę? — wbiła w nią spojrzenie Alicja.
— Kancelistki, w biurze Domu Handlowego B. Załkind i S-ka.
— Z czyjejże to protekcji?
— Z niczyjej — poczerwieniała Julka — przeczytałam ogłoszenie w dzienniku i zwróciłam się do nich...
Zaległo milczenie i Julka po długiej przerwie dodała:
— Mam pracować w dziale korespondencji. Dają mi pensję trzysta osiemdziesiąt złotych, więc będę mogła się z tego utrzymać...
Alicja wybuchnęła śmiechem:
— Wiesz, że mogłabyś się zdobyć na tyle przyzwoitości, by mnie w tak naiwny sposób nie okłamywać! Czy naprawdę uważasz mnie za tak łatwowierną do tego stopnia, że ci uwierzę, że bez protekcji zaofiarowano tobie tak wielką pensję?... Zresztą, mniejsza o to, od kiedy obejmujesz tę „posadę“?
— Od pierwszego — cicho odpowiedziała Julka. W oczach miała łzy.
Alicja chciała jeszcze zapytać, kiedy wobec tego Julka się wyprowadzi, lecz pohamowała się i przeszła do swego pokoju.
Była pewna, że nie obeszło się tu bez pomocy Druckiego, że Julka najbezczelniej w świecie nie tylko wymyka się jej z rąk, lecz zabiera jej i jego. O nie — zacisnęła pięści — oni jeszcze nie wiedzą, kto jest Alicja Horn!... Przede wszystkim Julka, jako niepełnoletnia, będzie musiała zastosować się ściśle do woli opiekunki, a zatem pojedzie pod Pińsk. Byle tam prędzej zwolniło się miejsce. Zresztą, jeżeli nie tam, to pojedzie gdziekolwiek, lecz w Warszawie nie zostanie za żadną cenę.
Zapukano do drzwi i weszła Józefowa.
— Czego Józefowa chce? — ostro zapytała Alicja.
— Ja względem panienki — szeptem zaczęła staruszka, starannie zamykając za sobą drzwi.
— Bo o co chodzi?
Służąca zbliżyła się do niej i potrząsnęła głową:
— Niedobrze jest z naszą panną Julką, proszę pani, niedobrze. Już od przyjazdu była taka niewyraźna, cięgiem płacze, nocami bredzi, przez sen krzyczy, a dniem to albo listy pisze, albo telefonuje i wciąż płacze. Nie mówiłam nic, bo myślałam, że nie moja rzecz, pani sama zauważy...
— Słusznie Józefowa myślała — sucho ucięła Alicja — zauważyłam i nie widzę w tem nic nadzwyczajnego.
Kobieta smutno machnęła ręką:
— Żeby to tak było, ale Boże broń, zdaje się, że szykuje się nam wielkie nieszczęście i wstyd wielki...
— Co Józefowa plecie?! — zerwała się Alicja.
— Mówię, co wiem. Pani to teraz rzadko w domu, a z panienką mniej jakoś, ale ja to widzę, o, widzę... Toż sama mam wnuczęta, wiem. Ślepy zauważyłby, dziewczyna w oczach mizernieje, chudnie, ma zawroty głowy, skarży się na mdłości...
Alicja chwyciła ją za ramię:
— Proszę zaraz mówić, co Józefowa wie?
— A ot, już od dawna patrzę i myślę sobie: może być, nie daj Boże, tak, ale może być i całkiem zwyczajnie, z nerwów znaczy się. Wiadomo, w tem wieku dziewczyńska rzecz. Aż tu, ze cztery dni temu będzie... nie, będzie pięć, akuratnie mówię pięć, bo to w sobotę, zaraz po nieszporach, wracam, a panienka zapłakana, opowiedziała mi swoje zmartwienie.
Alicja nie spodziewała się tej wiadomości. Wprawdzie nie wątpiła, że Julka żyje z Druckim, lecz wprost nie przyszło jej na myśl, że sprawy mogły zajść aż tak daleko. Ogarnęła nią jakaś zawziętość, jakaś wręcz radość. Oto żmija, którą wychowała na własnej piersi, poniesie zasłużoną karę...
Ani przez jedną chwilę nie żałowała Julki. Wychodząc po obiedzie na aleję Szucha, wstąpiła do kuchni:
— Józefowa chciała jechać na urlop do siostry? — zapytała.
— Tak, proszę pani, pod Grójec.
— Więc jutro Józefowa może jechać.
— A jak będzie z usługą?
— Już dam sobie radę, proszę jutro po południu jechać.
Druckiego zastała, jak często ostatnimi czasy, znudzonego i zamyślonego. Ożywiał się tylko w chwilach podniecenia, poza tem był milczący i zniechęcony. Alicja nie wątpiła, że wszystkiemu winna jest Julka.
Nawet jego pieszczoty stały się jakieś inne, bardziej gwałtowne, niespodziewane, a czasem aż do bólu brutalne. Próbowała wypytywać go o interesy, lecz zbywał ją niechętnymi półsłówkami. Coraz rzadziej zgadzał się zabierać ją do „Argentyny“, wymawiając się ogólnikowo i nawet nie zadając sobie trudu wynalezienia prawdopodobnych usprawiedliwień.
— Wszystko się zmieni — powtarzała sobie Alicja — wszystko się poprawi, gdy tylko nie będzie między mną a nim Julki.
Tego wieczora wcześniej niż zwykle pożegnał Alicję:
— Mam ważną sprawę — mruknął, a spojrzawszy na zegarek zerwał się i zaklął: — Psiakrew, jeszcze się spóźnię...
Nakładając kapelusz widziała w lustrze, że wyjął z szuflady rewolwer i wsunął do tylnej kieszeni.
Wyszli razem. Przed bramą stał jego „Fould“, z którego teraz wyskoczył chłopiec garażowy i zameldował:
— Bak pełny, proszę pana i motor w zupełnym porządku. Resory pan Jurkowski podciągnął na fest.
— Dziękuję ci — uśmiechnął się doń Drucki — jutro koło ósmej wieczór przyjdź tu po wóz.
— Daleko jedziesz? — zapytała Alicja.
— Nie wiem, w każdym razie jutro wieczorem wrócę, jeżeli oczywiście diabli mnie nie wezmą. Do widzenia.
Pocałował jej rękę, siadł przy kierownicy i ruszył, nie obejrzawszy się za siebie. Alicja, wracając do domu, wyraźnie usłyszała przez otwarte okno głos Julki: rozmawiała przez telefon... Oczywiście z nim! Musiał przy wyjeździe z miasta zatrzymać się i zatelefonować do Julki...
Nie, tej męczarni miała Alicja już ponad swoje siły!
Noc spędziła bezsennie na rozpaczliwych i przesyconych żądzą zemsty rozmyślaniach. Gdy wstała, była już całkiem spokojna i opanowana o tyle, że potrafiła prawie ciepło przywitać się z Julką. W pół godziny później była już w Sądzie.
Powzięte postanowienie miało w psychice Alicji własność kompletnego usprawniania pracy myślowej. To, co przez szereg długich tygodni napełniało jej mózg chaosem sprzeczności i zwątpień, układało się teraz w logiczne, proste wiązania, w których nie mogło być błędu.
O dziesiątej przyszła Bufałowa. Wprowadzającemu ją woźnemu Alicja oświadczyła, że dziś nikogo nie przyjmie i zamknęła drzwi na klucz.
Minęły dobre dwie godziny, zanim otworzyły się drzwi i woźny zobaczył wychodzącą interesantkę, która w wielkim pośpiechu zbiegała po schodach.




ROZDZIAŁ 24

Julka odłożyła pióro, zakleiła kopertę i wytarła chustką zapłakane oczy. Od wczorajszego wyjazdu pana Janka nie mogła pozbyć się jakiegoś złego przeczucia. Nie wiedziała wprawdzie, dokąd pojechał, powiedział jej tylko, że ma pewną przykrą wyprawę, z której nie może się wykręcić, gdyż chodzi o dotrzymanie obietnicy danej przyjacielowi.
Julka była pewna, że jest to połączone z jakimś niebezpieczeństwem i dosłownie nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu, w tem domu, który był dla niej czymś gorszym i bardziej przerażającym niż więzienie.
Wprost nie mogła doczekać — się chwili, gdy otrzyma tę posadę. Zamieszka wówczas u pani Birmanowej, ciotki jednej z koleżanek szkolnych, prowadzącej pensjonat na Kolonii Staszica, w takim pięknym domku z kwiatowym ogródkiem... Teraz, kiedy wyjedzie Józefowa, będzie tu wręcz nie do wytrzymania...
A Józefowa właśnie stanęła w drzwiach, ubrana już do drogi.
Miała łzy w oczach, gdy żegnała się z Julką i taki wyraz twarzy, jakby się cieszyła, że oto wyzwala się z tego domu i współczuje tem, którzy tu muszą zostać. Na pożegnanie upomniała jeszcze Julkę, by zawsze zamykała drzwi na łańcuch i wyszła zgarbiona pod swym tobołkiem.
Julka zasunęła łańcuch i oparłszy się o ścianę wybuchnęła głośnym płaczem. Jak strasznie, jak okrutnie jest być na świecie tak zupełnie samą... Gdyby i pan Janek nie zechciał jej więcej widywać, pozostałoby jej tylko samobójstwo...
Ostro, niecierpliwie rozległ się dzwonek telefonu.
Na pewno dzwoni Alicja z zapytaniem, czy Józefowa już wyjechała... Julka podniosła słuchawkę:
— Proszę?
Odezwał się obcy, kobiecy głos, jakby zaniepokojony:
— Czy mogę mówić z panną Julią Horn?
— Jestem — zdziwiła się Julka — kto pyta?
— Ja w imieniu jednego pana, on kazał... Jest ciężko ranny...
— Jezus, Maria! — krzyknęła Julka. — Jaki pan?
— Cicho, niech panienka nie krzyczy i nikomu nic nie mówi, tak on kazał, żeby tajemnica, bo go zabiją. Niech pani zaraz przyjedzie. On czeka. Pańska 118 mieszkania 64...
— Ale jaki pan? — chwytała się nadziei Julka — jak się nazywa?
— Winkler, pan...
Julka zachwiała się na nogach i omal nie upadła.
— Więc co, przyjedzie pani?
— Już jadę, już, w tej chwili, proszę tylko powtórzyć adres...
— Pańska 118 mieszkania 64, to w drugim podwórzu, prawa oficyna, czwarte piętro. Będzie pani pamiętała?
— Tak, tak... Już jadę...
— A proszę nikogo w podwórzu nie wypytywać, żeby nikt nie wiedział, bo jego śmierć. I prędko!
Julka, drżąc na całym ciele, w nieprzytomnym pośpiechu nałożyła kapelusz, chwyciła torebkę i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, wybiegła na ulicę. Na rogu Filtrowej wpadła do taksówki i rzuciła szoferowi adres.
Więc nie omyliło jej złe przeczucie... Ranny... Ciężko ranny... Boże, on nie umrze, on nie może umrzeć: Co to było, pojedynek czy napad, a może katastrofa?...Pan Janek tak strasznie szybko jeździ...
W domu nikogo nie ma, mogą zakraść się złodzieje... A niech tam, teraz jej wszystko jedno...
Roztrzęsiona taksówka gwałtownie podskakiwała na wyboistym bruku. Wokół wznosiły się szare, brudne, obdrapane kamienice. Julka nigdy nie była w tej dzielnicy, zamieszkałej przez uboższą ludność miasta i wygląd otoczenia jeszcze bardziej podkreślał w jej wyobraźni rozpaczliwe położenie pana Janka.
Samochód zatrzymał się przed ogromną, niechlujną kamienicą. Zapłaciła i weszła do bramy, skąd wionął ku niej zaduch rozprażonego w słońcu śmietniska. Na pierwszym podwórzu bawiło się kilkanaścioro obdartych dzieci, w drugim, wąskim jak studnia, panował wilgotny chłód i cisza. Brudne, trzeszczące drewniane schody zwijały się w górę stromą serpentyną. Biegła zdyszana, potykając się o wydeptane stopnie i licząc piętra.
Wreszcie stanęła przed wąskimi, niegdyś czerwonymi drzwiami, nad którymi przybita była tabliczka z numerem 64. Serce waliło jej jak młotem. Przez kilka minut szukała dzwonka, zanim zorientowała się, że go w ogóle nie ma. Zapukała lekko.
Za chwilę zobaczy go leżącego, w pokrwawionych bandażach... Boże, Boże... On musi żyć, on nie umrze, może w ogóle ta kobieta, co telefonowała, przesadziła, kobiety tak często przesadzają, może rana nie jest tak groźna?... Będzie go pielęgnowała dniami i nocami... Teraz nawet Alicja nie zdoła odepchnąć jej od niego... Czy aby tylko lekarza już wezwali...
Zastukała drugi raz, teraz mocniej i dłużej, przecież każda chwila jest droga, a oni nie otwierają...
Za drzwiami rozległo się człapanie i usłyszała skrzeczący głos, ten sam, co przez telefon:
— A kto tam?
— To ja, co do mnie pani dzwoniła, proszę otworzyć.
Drzwi odchyliły się i ujrzała w nich dużą, siwiejącą kobietę w zatłuszczonym, popielatym szlafroku.
— Proszę.
— Gdzie on jest? — chwyciła ją za rękę Julka — czy był doktor?...
Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, po czym schowała go do kieszeni szlafroka.
— Gdzie on jest? — niepokoiła się Julka.,
— Ojej, zaraz, czego się panienka tak śpieszy, pociąg nie odchodzi. Proszę tu zaczekać.
Znikła w głębi sąsiedniego, ciemnego pokoju.
Julka rozejrzała się: znajdowała się w dość obszernej kuchni. Płyta zastawiona była okopconymi garnkami, stół nakryty starą, zieloną ceratą, kilka taboretów z niemalowanego drzewa i żelazne, koślawe łóżko w kącie — oto wszystko, na czym zatrzymywało się oko w tej dawno nie mytej i nie bielonej izbie, przepełnionej gęstym, ciężkim powietrzem, w którym mieszał się odór stęchlizny z ostrym zapachem karbolu.
Okno o prawie nieprzezroczystych szybach wychodziło na ślepy mur sąsiedniej kamienicy. Na parapecie stało kilkadziesiąt butelek po wódce i leżały brudne pokrwawione szmaty.
W sąsiednim, ciemnym pokoju, oddzielonym płachtą z jaskrawego zielonego perkalu, panowała zupełna cisza. Mieszkanie jednak musiało mieć jeszcze jedną izbę i stamtąd dochodził przytłumiony odgłos, jakby sprzeczki. Niski głos męski odzywał się na zmianę ze skrzeczącym sopranem, lecz Julka nie mogła rozróżnić poszczególnych słów.
— Tam pewno leży pan Janek — myślała — a to głos lekarza i tej baby.
Nagle w ciemnej alkowie rozległ się przejmujący jęk kobiecy i wołanie:
— A bodajby cię, stara wiedźmo, skonam, jak amen w pacierzu od tych boleści... Pewno mnie tam wszystkie wnętrzności pociachałaś... Oj... oj... ojej...
W tej chwili dalsze drzwi otworzyły się z hałasem i do alkowy wpadła właścicielka mieszkania:
— Cicho, do ciężkiej cholery! — wrzasnęła. — Co mordę rozpuszczasz! Za twoje parszywe trzydzieści złotych mam ci może jeszcze na harmonii walca wygrywać?!
— Kiedy boli...
Julka z przerażeniem wysłuchała tej rozmowy, instynktownie cofając się aż do wyjścia. Pojąć nie mogła, gdzie się znajduje i dlaczego tu sprowadzono rannego pana Janka.
Tymczasem do kuchni weszła kobieta w szlafroku i, obrzuciwszy Julkę badawczym spojrzeniem, zapytała:
— Cóż to panienka na stojąco? Proszę siadać.
— Ja, ja chciałam zobaczyć pana Winklera. Czy jeszcze nie można?..
— Ma panienka czas. Jego jeszcze nie ma.
— Jak to, nie ma?
— Ojej, jaka panienka ciekawa. Nie ma, ale niedługo przyjdzie. Niechże panienka siada.
Potrąciła niedbale stołek w stronę Julki.
— Ja nie chcę. Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pan Winkler zaczęła niepokoić się Julka.
— Toż mówię, że przyjdzie — prawie krzyknęła na nią baba.
— Więc może chodzić? Nie jest tak ciężko ranny?...
Stara chciała coś dowiedzieć, lecz w tej chwili zza perkalowej zasłony wyszedł mały, dość chuderlawy mężczyzna o łysej głowie i kaczkowatym nosie.
— No, co jest? Idziesz, szwagierka, czy nie? — zawarczał, jednocześnie przyglądając się Julce.
— Idę już, tylko mówię szwagrowi: Uważaj!
— Wal, wal, nie gadaj.
Splunął przez zęby i zbliżywszy się do Julki, powiedział tonem perswazji:
— A panna chodź ze mną.
— Ja nie chcę — cofnęła się Julka do drzwi — proszę mnie wypuścić, to jakaś pomyłka... Pani mnie wypuści!
— Zaraz, wolnego — zachichotał łysy — bez pośpiechu. No, idziesz, szwagierka?
— To jest podstęp! — krzyknęła Julka i rzuciła się do drzwi, te jednak były zamknięte. Zaczęła z całych sił targać klamkę i bić pięścią w drzewo, gdy mężczyzna chwycił ją za ramiona i bez wysiłku odciągnął na środek izby.
— Sza, panienko, czego się panienka ciska!
— Ratunku, ratunku, rat... — zaczęła krzyczeć, lecz w tej chwili uczuła mocny chwyt na karku i brutalny uścisk na szyi.
To baba w ten sposób przywoływała ją do zachowania spokoju.
— Nie wyć mi tutaj! — zasyczała tuż nad uchem Julki — bo tak zamaluję, że facjata spuchnie. No, marsz!
Pomagając sobie kuksańcami, przepchnęła dziewczynę przez ciemną alkowę i kopnąwszy nogą niskie drzwiczki, potrąciła ją naprzód:
— A siedzieć tu cicho — pogroziła pięścią — bo jak wrócę, to no!...
Drzwiczki zamknęły się z trzaskiem, zakończonym zgrzytnięciem zasuwy i Julka znalazła się sama. Nasłuchiwała chwilę. Obejrzała się. Mały pokoik miał tylko miniaturowe okienko prawie pod sufitem, lecz zamiast szyb wprawione w nie były grube, nieprzezroczyste tafle szklane. W kącie stała kozetka obciągnięta poszarpaną ceratą, a obok, na podłodze, blaszany kubeł, od którego cuchnęło, i mały dzbanek z wodą.
Julka teraz już wiedziała, że wpadła w ręce handlarzy żywym towarem. W jednej chwili przypomniała sobie wstrząsające opisy porywania młodych dziewcząt, jakie znała z książek, z gazet. Porywają je przemocą lub podstępem, tak, jak teraz ją, biją, by zmusić do uległości, a później gwałcą...
Uprzytomniła sobie obecność tuż w kuchni tego łysego opryszka o wstrętnej, ohydnej twarzy i wzdrygnęła się...
A później sprzedają do domów publicznych Południowej Ameryki albo do Chin — jak widziała w jednym filmie.
— Nie, nie, raczej śmierć!...
Znajdzie sposób odebrania sobie życia, bodaj porwie sukienkę na paski i ukręci z nich sznur, albo zagłodzi się na śmierć... W każdym razie będzie bronić się z całych sił... Och, pan Janek... Żeby mogła jakoś dać mu znak, na pewno odszukałby ją i uratował... Albo... Alicja... Ona wprawdzie nienawidzi swej wychowanki, ale teraz to prokuratorka, może zrobić wszystko, a jest taka mądra, że niewątpliwie domyśli się zaraz, co się stało...
Jednak pewniejsza była, że pan Janek pierwszy ją odnajdzie. Jakie to szczęście, że nic mu nie jest. Bo oczywiście, wszystko zostało zmyślone przez tych zbrodniarzy dla wciągnięcia jej w zasadzkę... Musieli ją od dawna śledzić, skoro wiedzieli o tem, czym ją najłatwiej zwabić i to wtedy, gdy on wyjechał... Ale on wróci z pewnością na czas i dowiedziawszy się o jej zniknięciu w porę zjawi się na ratunek.
I tę kobietę uratuje, która pewno miała urodzić dziecko, a oni jej nie pozwolili i zmusili do poronienia... O, pan Janek... Gdyby on wiedział, gdyby mógł wiedzieć, ale może nigdy się nie dowie, a trupa Julki zakopią gdzieś w piwnicy...
Siadła na kozetce i płakała.
Roztrzęsione nerwy zdawały się drżeć każdym włóknem, nadzieja i rozpacz na przemian szarpały myślami. Ramiona, podrywane łkaniem, coraz bardziej kuliły się przy głowie, z której zsunął się kapelusz...
Nagle zerwała się. Wyraźnie usłyszała zgrzyt odsuwanej zasuwy.
Do pokoju wszedł ten łysy bandyta. W ręku miał kopcącą naftową lampkę, w której żółtym świetle jego obleśna twarz wydawała się jeszcze bardziej wstrętna.
Postawił lampę na podłodze, otarł ręce o spodnie i zaśmiał się:
— Taka ładna panna, a płacze, che, che, jak dzieciak... Co?
Zrobił ku niej kilka kroków, lecz ona odskoczyła w kąt pokoju i krzyknęła:
— Proszę się do mnie nie zbliżać!
— Bo co? Że niby taka świętoszka?... — powiedział szyderczo i bez ceremonii wyciągnął rękę, by wziąć ją pod brodę.
— Precz, precz! — odepchnęła go z całych sił.
— O rany, jaka harda — zachichotał — ja tam nie amator na takie, może się panna nie bać... Tak z dobrego serca chciałem pożałować...
Usiadł na kanapce i wyciągając z niej pakuły, zaczął mówić:
— Nawet mi panienki szkoda, młodziutkie to jeszcze, a przypadunek każdej może się zdarzyć, miłość nie pyta, kto by tam przy kochaniu zważał na takie rzeczy... A panienka to ma taką zgrabną figurkę, że, jak pragnę zbawienia, nic nie znać, a ten drań to najbardziej na takie łasy, żeby w pierwszym, w drugim, a nie później, niż w piątym... Świnia jest, a niby wielki pan i z wykształceniem. Tak... A panienka to na mnie, jak na wilka, a mnie panienki szkoda, gdyby nie szwagierka, to ja puściłbym panienkę i już... współczucie takie mam...
Julka nareszcie zrozumiała, że ten człowiek wcale nie jest taki zły, na jakiego wygląda i że teraz, kiedy tej strasznej kobiety nie ma, on ją może uratować...
— Panie, panie — zawołała szeptem — niech mnie pan wypuści, niech mnie pan ratuje...
— A widzi pani?... Trzeba było od razu tak do mnie, a panienka to na mnie, jak szpic na garbatego, ani przystępuj bez kija...
— Panie — rzuciła się przed nim na kolana — błagam pana, niech mnie pan wypuści! Ja panu zapłacę, dużo pieniędzy zapłacę...
— Ma panienka forsę? — zainteresował się — dużo?
— Ja nie mam, ale za mnie zapłacą, ja mam tylko kilka złotych...
Gorączkowo otworzyła torebkę i wysypawszy na dłoń kilka monet, podała mu je, jakby dla zapewnienia go o swej gotowości dotrzymania dalszych zobowiązań.
Wziął pieniądze, przeliczył i gładkim ruchem wsypał je sobie do kieszeni, po czym kiwnął głową:
— Tak, szkoda mi panienki, ale cóż, jak szwagierka wróci, a panienki nie zastanie, to kiepski mój los... Chyba... Żeby chociaż wiedzieć, za co mam ryzykować, żeby to panienka była mój swat czy brat, a tak, co? Dla pięknych oczu?
— Mój znajomy da panu dużo pieniędzy...
— Co mi tam pieniądze... Ja nie interesowny. Żeby panienka była jaka moja krewna, albo, dajmy na to, kochanka. o niech sobie, zaryzykowałbym... Żeby panienka ładnie poprosiła...
— Błagam pana, błagam, niech się pan zlituje nade mną! — wyciągnęła do niego złożone ręce.
— Po co panienka klęczy, czy to ja święty? Ot, proszę, usiąść tu przy mnie i pogadamy. No!
Posadził ją na kanapie obok siebie.
— O wszystkim można pogadać — poklepał ją po plecach — a już szczególnie z taką ładną kobitą, che... che...
Jego ręka zsunęła się niżej i objęła ją w pasie. Jednocześnie druga sięgnęła do piersi. Julkę ogarnął wstręt nie do przezwyciężenia. Szarpnęła się z całej siły, lecz jej nie puścił i zawołał:
— To tak, panienka?... Ja trzymać nie będę, ale z ratowaniem szlus.
Opamiętała się i zaczęła znowu płakać:
— Niech pan mnie wypuści... Ona zaraz może wrócić, a wówczas będzie za późno... Niech pan...
— Sza — przerwał, i pochylając się jej do ucha, powiedział: — Ja panience radzę po dobremu, zrobim kwit na kwit. Ja pomogę panience uciec, a panienka mi za to po dobrej woli nie będzie się sprzeciwiać, tylko prędko, bo szwagierka przyjdzie... No, już, już...
Jego ręce zaczęły łapczywie ją miętosić, błyszcząca od potu i tłuszczu twarz przysunęła się do jej twarzy, owiał ją zgniły, ohydny oddech.
Nadspodziewanie silnym rzutem uderzyła obu pięściami w jego twarz i wyrwała się, przy czym jej sukienka rozdarła się w kilku miejscach naraz.
Julka skoczyła do drzwi, jak szalona przebiegła alkowę i dopadła zbawczych, jak sądziła, drzwi, prowadzących na schody.
Te jednak były zamknięte na klucz i to widocznie z zewnątrz, gdyż przez dziurkę od klucza wpadała smuga światła ze schodów, a napastnik, który powoli przyszedł tu za Julką, nie tylko nie zdradzał niepokoju, lecz śmiał się po cichu. Natomiast, gdy skoczyła do okna, chcąc wołać o ratunek, złapał ją w pół:
— Sza, cholero, widzisz ją, jaka mądra. Jazda! No! Nie rzucaj się, bo tak cię zamaluję, że czorta z rogami zobaczysz!
— Precz ode mnie, precz! — wołała zdyszana z wysiłku. — Proszę mnie nie dotykać!
Wepchnął ją do ostatniego pokoiku i, sam zasapany, zaśmiał się:
— Ja ci tu zaraz pokażę niedotykanie, ty ździro, tak cię... że ci się przyśni. No, kładź się, psia mać, już, w trymiga!
Julka w rozpaczy, drżąc na całym ciele, porwała dzbanek z wodą. Tak trząsł się w jej ręku, że woda pluskała dokoła. Będzie się bronić do ostatniego tchu przed tem łotrem, musi się obronić...
— Postaw to — ryknął napastnik i ruszył ku niej.
— Ratunku, ratunku... — krzyknęła i jednocześnie z całej siły uderzyła go dzbankiem w pochyloną łysinę.
Nagle w drzwiach ujrzała kobietę w krótkiej koszuli, spod której widać było grube, czerwone nogi, szła ku nim, a jej twarz miała jakiś niesamowity wyraz bólu i złości. W tejże chwili napastnik odskoczył w bok i coś mignęło w powietrzu, a kobieta zachwiała się i omal nie upadła.
Teraz dopiero Julka zobaczyła w jej ręku długi kuchenny nóż. Nie mówiąc ani słowa, podała nóż Julce. Sama widocznie straciła siły, gdyż kucnęła na podłodze i zaczęła jęczeć.
Tymczasem drab flegmatycznie otrząsnął ubranie z wody, wycierał twarz i łysinę chustką i coś mruczał pod nosem.
— No, dźgaj go, s...; na co czekasz? — odezwała się wśród jęków kobieta.
Drab zaklął i chciał się wycofać, gdy do ich uszu dobiegł głos otwierania wejściowych drzwi. w kilka sekund później wpadła gospodyni.
Jednym rzutem oka ogarnęła sytuację i zawołała:
— Co tu się dzieje?
— Chciała uciekać — bąknął łysy.
— Łże drań — wrzasnęła chora i nie żałując najokropniejszych wyrazów, opowiedziała wszystko. Nie skończyła jeszcze mówić, gdy baba rzuciła się na winowajcę i zaczęła okładać go pięściami, akompaniując sobie ordynarnymi wyzwiskami.
Łysy wprawdzie zasłaniał się od ciosów, lecz nawet nie próbował się bronić.
W pięć minut później musiał pomóc swej oprawczyni przenieść chorą z powrotem na łóżko.
Julka z przerażeniem, szeroko otwartymi oczyma, przyglądała się tem scenom. Gdy na chwilę została sama, czym prędzej ukryła nóż pod porwaną ceratą kozetki.
Z tego, co wykrzykiwała gospodyni, bijąc tego łotra, Julka wywnioskowała, że stanowi dla tej wiedźmy cenny obiekt, i że drabowi nie wolno jej ruszać, gdyż inaczej jakiś ktoś za nią grosza nie da, a jakaś „tamta“ się dowie, to kryminał murowany... Jedno z tego było całkiem jasne: zostanie sprzedana, lecz tu jej nic nie grozi, zwłaszcza w obecności gospodyni.
Właśnie weszła i rzuciła na kanapę rudy, zniszczony koc.
— Niech się panienka nie boi — powiedziała uspokajająco — już tu panienki nikt nie ruszy, a zaraz przyniosę kolację.
Istotnie, przyniosła kawał chleba, posmarowany topionym smalcem i kubek mętnej herbaty.
— Proszę zjeść i kłaść się spać, a nie zapomnieć zgasić światła. Dobranoc.
Wyszła i zamknęła drzwi na zasuwę. Julka oczywiście nie tknęła jedzenia. Podciągnąwszy pod siebie nogi, siedziała nieruchomo w kącie kozetki, wsłuchana w ciszę, przerywaną tylko chrapliwym oddechem chorej w sąsiedniej alkowie.
Tysiące myśli przesuwało się jej przez głowę. Doskonale zdawała sobie sprawę z beznadziejności swego położenia, wiedziała, że nikt jej stąd wybawić nie zdoła, a jednak wszystko wydało się jej jakieś nierealne, jakieś urojone, własnowolnie wyobrażone, nieprawdopodobne, pomimo to, że czuła pod ręką zimny dotyk ceraty, a wprost przed jej oczyma dogasała naftowa lampa...
Na szczęście, gdy ostatni raz pyknęło niebieską resztką płomyka, na dworze zaczął się już świt i przez grube tafle ślepego okienka zaczęło sączyć się światło.
Julka, jak tylko mogła najciszej, wstała i wyprostowała zdrętwiałe mięśnie. Ostrożnie dotknęła klamki, lecz drzwi były wciąż zamknięte.
— Mój Boże — pomyślała — gdyby pan Janek wpadł na mój ślad, przecież sam opowiadał, jak w Tonkinie odnalazł uprowadzonego przez Annamitów kasjera z Hanoi... A tu przecież nie dziki kraj, lecz środek Europy... Na pewno już jej szukają... O, dlaczego nie zostawiła w domu kartki z tem adresem, byłaby już wolna, a ci zbrodniarze znaleźli by się w więzieniu...
W mieszkaniu temczasem zaczął się ruch, widocznie obudziła się chora, bo zaczęła stękać. wkrótce odsunął się rygiel i weszła gospodyni.
Zburczała dość łagodnie Julkę za to, że nic nie zjadła i przyniosła kubek gorącej kawy, której Julka również nie tknęła.
Znowu została sama. Godziny wlokły się tak wolno, że raz po raz nakręcała zegarek myśląc, że się zatrzymuje. O pierwszej baba zjawiła się z miską zupy, lecz Julka oświadczyła jej, że nie jest głodna. Spróbowała natomiast namówić tę straszną babę, by ją wypuściła, a dostanie dużo pieniędzy, więcej, niż jej mogą zapłacić handlarze żywym towarem.
Stara tylko wzruszyła ramionami i wyszła.
Pod wieczór Julka zaczęła odczuwać dotkliwy głód i pragnienie. Toteż, o godzinie ósmej, gdy gospodyni przyniosła wielki kubek herbaty i suchą tem razem kromkę chleba, nie mogła powstrzymać się od skosztowania i jednego, i drugiego. Chleb był smaczny, a herbata, chociaż miała jakiś nieprzyjemny zapach, przypominający roztarte liście łopianu i smak gorzkawy, jednak zaspokoiła pragnienie.
Nie minęło wiele czasu, kiedy Julka poczuła nie senność, lecz jakieś dziwne poczucie zmęczenia. Jednocześnie zauważyła, że w pokoiku jest bardzo duszno. Z coraz większym trudem łapała oddech, ręce i nogi stały się nieznośnie zimne, serce biło niemal głośno, urywanym, nierównym rytmem... Po czole ściekały krople potu. Chciała podnieść rękę, by obetrzeć pot, ale ręce były bezwładne...
— Aha — pomyślała — jestem otruta, w herbacie musiała być trucizna...
Spostrzeżenie to zrobiła z takim spokojem i obojętnością, jakby nie o nią chodziło, lecz o kogoś obcego. Tymczasem przykre uczucie duszenia ustępowało, natomiast w uszach zaczął się szum, jakby wielkich fal wody, czy lasu... Tak szumiał las wokół ich polanki w Puszczy Tucholskiej... tw odgłos ten wplątał się teraz jakiś odległy dźwięk. Otworzyła oczy i ujrzała mętny i rozpływający się kształt kobiecej postaci z migotliwym światełkiem w ręku. Mówiono coś do niej, lecz nie mogła odróżnić słów, a przy tem było to dla niej najzupełniej obojętne.
Nie straciła przytomności, tylko owładnęła nią pogodna, błoga apatia. Wciąż rozumiała, że została otruta i że umiera, a śmierć wcale nie jest straszna, przeciwnie — przyjemna... Wszystko wydaje się małe i nic nie znaczące, zamglone, stonowane i obojętne. I czas przestał istnieć. wszystkie jej myśli, odczucia, wrażenia, wspomnienia, wszystkie dawne i najdawniejsze obrazy znalazły się w jednoczesnej obecności spłaszczone, wgniecione jedne w drugie, lecz barwne i interesujące...
Do pokoju musiało wejść kilka osób, niewyraźny gwar głosów dobiegł jej uszu, ktoś wziął jej rękę w przegubie, miły dotyk tej dłoni trwał długo... Potem, a może jednocześnie, uniesiono jej bezwładne ciało i owijano w coś szorstkiego... Pewno kładą ją do trumny, więc już nie żyje... A jednak czuje każdy dotyk i każdy sprawia jej taką przyjemność...
Teraz niesiono ją bardzo wysoko w górę, czy też bardzo głęboko w dół, ułożono na miękkich poduszkach, wstrząsanych czymś łagodnie... Karawan — przemknęło jej przez myśl — wiozą mnie na Powązki... Próbowała otworzyć oczy, lecz powieki stały się nieprawdopodobnie ciężkie.
I znowu wzięto ją na ręce, tak miło i ostrożnie... Rozbierano ją, wyraźnie czuła, jak odwijano pasek od podwiązek, jak ściągano pończochy... I nagle otoczyło ją takie przemiłe ciepło i usłyszała bardzo odległy plusk wody... Ach tak, myto ją... Na skórze odczuwała dotyk szybko poruszających się rąk, a w nozdrzach czuła zapach mydła...
Ułożono ją znowu na czymś gładkim i miękkim, otworzono jakimś twardym przedmiotem usta i wlano cierpki płyn o ostrym zapachu... Czuła, jak gorącą smugą spływał jej do żołądka, lecz jakby po wierzchu, po skórze, i straciła przytomność.



ROZDZIAŁ 25

Borys Załkind niespokojnym krokiem chodził wzdłuż kamienicy przy alei Szucha i niecierpliwie spoglądał na zegarek.
Umówił się z kapitanem, że jeżeli ten nie wróci do godziny dziewiątej, będzie to oznaczać, że nie udało mu się wydobyć kontraktu od Fajersonów, albo że nic nie przedsięwziął i sprawa jest beznadziejna, albo, tem bardziej, nie daj Boże, te łajdaki zastrzeliły go gdzieś po cichu. Oczywiście, po cichu, bo gdyby się rozniosło, agent Załkinda w Białowieży już by telegrafował.
Było już dziesięć po dziesiątej, gdy Załkind powziął postanowienie:
— Zaczekam jeszcze dwadzieścia minut, a jak nie przyjdzie, dzwonię do Luby, żeby mi pakowała walizę i zdążę jeszcze na pociąg.
W tej właśnie chwili usłyszał za plecami sygnał samochodu i zobaczył oczekiwanego „Foulda“, z którego wysiadł kapitan.
— Chwała Bogu — zawołał, mocno potrząsając jego ręką — nareszcie. Nic kapitanowi nie zrobił?
— Czekaj, Jack, daj odsapnąć — zaśmiał się Drucki — i chyba nie będziemy tu na ulicy gadać. Chodźmy.
Weszli do mieszkania i gospodarz, zrzuciwszy marynarkę, poszedł umyć ręce. Po chwili wrócił, niosąc butelkę szkockiej whisky i dwie szklanki:
— No, przyjacielu — powiedział nie bez przechwałki w głosie możemy oblać pański kontrakt.
Załkind zbladł z wrażenia i wyciągnął drżącą rękę:
— Jest?...Jest?... — powtarzał zdławionym głosem.
Drucki wybuchnął śmiechem i zawołał, nalewając żółty płyn do szklanek:
— Jak ci nie wstyd, Jack, trzęsiesz się niczym stara baba w galarecie. Czy to tak wygląda Black Jackie z Chicago?
— Milion, kapitanie, milion — krzyknął Załkind, podnosząc patetycznie ręce nad głową.
— No to co z tego? Dalibóg, skundliłeś się stary. A kiedyś, niech mnie piorun strzeli, byłeś gangsterem z tych, co to na pieprz nie potrzebują dmuchać. No, w twoje ręce!
Wypili. Drucki niedbale sięgnął po marynarkę i nie śpiesząc się, wydobył z niej grubą, szarą kopertę i podał ją Załkindowi.
Przerywając sobie łykami whisky, zaczął opowiadać. Sprawa poszła nadspodziewanie łatwo. Teścia Fajersonów nie było w domu. Gdyby nie to, szkoda byłoby gadać. Ci trzej i ich kuzyn to żółtodzioby. Od razu uwierzyli. A jak miał już dokument w ręku, no to kaput. Na szczęście nie mieli rewolwerów przy sobie, tylko ten parszywy kuzyn, ale udało mu się kopnąć go w rękę i maszynkę wyłuskać. Rzucili się wszyscy czworo, nie zważając bestie na mój brauning, istne wariaty...
— Milion, przecież milion! — przerwał Załkind.
— I oni tylko o tem myśleli, dlatego tak szaleli. No, a okno to już na początku otworzyłem, niby dla świeżego powietrza. Z takimi cymbałami wszystko można zrobić. Tedy skaczę na jakieś krzaki, a ciemno, choć w pysk daj, myślałem, że już nie trafię pod parkan, gdzie zostawiłem wóz. Jednak, zanim zdążyłem wyjechać na drogę, oni już wybiegli i zaczęli smalić do mnie...
— A łajdaki — zawołał Załkind.
— Milion — roześmiał się Drucki. — Parę dziur zrobili i bak też przedziurawili, ale do miasteczka dojechałem. Zanim mi kowal zalutował, umyślnie poszedłem na policję, by tamci myśleli, że tam zostawiam kontrakt. Ma się rozumieć, śledzili mnie, zdążyli już przyjechać, bo przy aucie stał jakiś mały Żydek i jak tylko mnie zobaczył, pobiegł — a po chwili przyszedł ten buchalter, co mnie w Warszawie u pana widział i powiada: — Dla Fajersonów to cały majątek, jeżeli im pan dobrowolnie nie odda, oni są na wszystko gotowi. I Załkinda, i pana na tamten świat wyprawią.
— Niech spróbują — mruknął Załkind.
— Próbować będą — z satysfakcją zapewnił Drucki — teść już tam wszystko obmyślił. Potrafili spalić kancelarię notariusza, potrafili zarżnąć Bulczuka, to i nam nie darują. Ale ja tak myślę, Jack, że my z panem gwiżdżemy na to. Co?
— I kule pogwiżdżą — cicho powiedział Załkind, a jego chuda twarz nabrała sępiego wyrazu.
— No, za zdrowie Fajersonów.
Wypili i Załkind zaczął tłumaczyć Druckiemu szczegóły tej zawiłej sprawy, której żadna ze stron nie mogła oddać do sądu, a co za tem idzie, pozostawało jedynie rozprawić się między sobą. Tymczasem las, przedstawiający wartość przeszło miliona złotych, rósł i czekał na siekierę, do której prawo miał Borys na podstawie kontraktu z nieżyjącym już właścicielem lasu, a nie pozbawione słuszności pretensje Fajersonów, dziedziczących po zmarłym. Panem sytuacji był teraz, dzięki udanej eskapadzie Druckiego, Załkind.
Opowiadanie jego zostało przerwane dzwonkiem telefonu. Drucki przeciągnął się i spojrzał na zegarek. O tej porze mogła dzwonić tylko Alicja.
— Jack, niech pan odbierze telefon i powie, że mnie nie ma, nie przyjechałem, diabli mnie wzięli czy co pan chcesz.
Załkind podszedł do aparatu i wrócił z oznajmieniem, że to z „Argentyny“. Wobec tego Drucki wziął słuchawkę. Telefonował kasjer Justek:
— Panie dyrektorze, tu ta pani, z którą pan bywa, kazała połączyć i zaraz podejdzie..
Zanim Drucki zdążył coś powiedzieć, odezwał się głos Alicji:
— Przyjechał pan? To dobrze. wstąpiłam do „Argentyny“, myślałam, że pana tu zastanę, ale wobec tego zaraz przyjadę do pana. Do widzenia.
Położyła słuchawkę, a Drucki skrzywił się.
— Baba? — z uśmiechem zapytał Załkind.
— Psiakrew. Zmachany jestem... wiesz pan, Jack, dosyć już zaczynam mieć siedzenia w tem mieście. Rdzewieje człowiek w tej wiecznej bezczynności i jednostajności...
— No, teraz kapitan na brak przygód narzekać nie może... — zażartował Załkind.
— Pi... raz na rok coś ciekawego. Boję się tak zasiedzieć, jak pan... No, muszę pana wyrzucić za drzwi... Z Fane teraz wypływają stare skorupy na kaszaloty... A na Florydzie doroczne derby... Piękny jest świat, Jackie, piękny i szeroki. Idź już na zbity łeb i pomyśl o tem, gdy ci pierzyna wystygnie...
— Nie wystygnie tak łatwo, oni nie tacy. Żegnaj, kapitanie, a pamiętaj, że Czarny Jack rozumie, co znaczy słowo wdzięczność.
W półmroku przedpokoju oczy jego tak dziwnie błyszczały, jakby zakręciły się w nich łzy, lecz Drucki tego nie zauważył. Chwiejnym krokiem chodził z kąta w kąt i powtarzał głośno:
— Z Fane wypływają teraz stare skorupy na kaszaloty... A pierwszy wyruszył, oczywiście, Mac Holane, na swojej arce Noego... Z Fane wypływają za Gęsi Cypel, a tam już łapią pełny wiatr...
Nalewał sobie whisky, gdy zabrzmiał dzwonek. Leniwie poszedł otworzyć. Alicja była wesoła i podniecona. Wycałowała go mocno, zauważyła, że jest zmęczony i zaproponowała, by się położył. Sama rozpięła mu kołnierzyk i rozwiązała krawat, opowiadając szczegóły jakiegoś zabawnego procesu, jaki toczył się dziś w sądzie. Gdy położył się, siadła przy nim i głaszcząc jego włosy zasypywała czułymi słowami, na jakie od dawna już nie umiała się zdobyć w stosunku do niego — nie dlatego, że nie czuła ich treści w sobie, lecz dlatego, że oziębłość Bohdana paraliżowała każdą czułość.
I tak trwałoby to długo, póki stała między nimi Julka...
Miał szare cienie pod oczyma i usta spiekłe od wiatru, a na tych ustach błąkał się taki piękny półuśmiech.
— Czy ty wiesz, Al — odezwał się, nie otwierając oczu — że teraz z Fane wypływają stare skorupy na kaszaloty?...
— Skądże ci to przyszło na myśl? — zapytała pogodnie.
Nie odpowiedział, tylko przeciągnął się i westchnął. Alicja nie wątpiła, że w ogóle nie słyszał jej opowiadania. Przygryzła wargi, lecz natychmiast się opanowała. Nie mogła sobie pozwolić na wzniecenie najmniejszej sprzeczki. Jeszcze kilka miesięcy, a powrócą dawne niezmącone niczym stosunki, jeszcze kilka miesięcy, a zostanie z nim na zawsze... Bądź co bądź, on nie jest już młodzikiem. Musi w nim wygasnąć narów włóczęgi. Alicja miała już gotowy i szczegółowo opracowany plan stopniowego ujarzmienia tej bujnej natury. W tem celu postanowiła nawet wziąć na rok bezpłatny urlop, by razem z Bohdanem odbyć jakąś dalszą podróż, bodaj pielgrzymkę po „świętych miejscach jego awanturniczej młodości“. On przecież tak lubi o nich mówić. Na pewno jeszcze więcej przyjemności znalazłby w ich pokazywaniu. A taka pielgrzymka musiałaby mieć w sobie coś z pożegnania się z przeszłością.
Alicja Horn rozumowała logicznie i pewna była swej logiki Jeżeli czegoś nie brała pod uwagę, to roli, jaką w jej planach może odegrać nieobecna już Julka.
A zaczęło się tak:
Około północy Bohdan podniósł się z tapczanu i oświadczył, że pomimo zmęczenia musi zajrzeć do „Argentyny“.
— Musiałabym się przebrać — zaczęła Alicja — a zresztą, nie mam zbytniej ochoty: Wiesz, czy nie przyjechałbyś z „Argentyny“ do mnie?
— Co za pomysł — wzruszył ramionami — po pierwsze, jestem piekielnie zmachany, a po drugie... w ogóle. Co by u ciebie w domu pomyśleli?
— Nic by nie pomyśleli — swobodnie odpowiedziała Alicja — gdyż nie ma komu myśleć. Jestem sama.
— Jak to? — odwrócił się od lustra, przed którym zawiązywał krawat.
— Sama — powtórzyła. — Józefowa jest na urlopie, a Julka wyjechała na posadę.
Alicja wiedziała, że na Bohdanie ta nowina zrobi wrażenie, lecz nie przypuszczała, by mogło być aż tak wielkie, jak też nie oczekiwała, że nawet nie będzie próbował go ukryć
Opuścił na ziemię trzymany w ręku krawat i podszedł do niej, z takim wyrazem twarzy, że gdyby nie jej zimna krew, cofnęłaby się za stół.
— Jak to wyjechała na posadę? Na jaką posadę? — zapytał głucho i bardzo cicho.
— Na kresy.
— Przecież nie chciała jechać? Co?... Przecież dałem jej w warszawie posadę doskonałą? Co?...
— Powtarzam ci — zmarszczyła brwi Alicja — że wyjechała na kresy.
— Więc ty zmusiłaś ją do tego?
— Przepraszam cię, Boh, ale jakim prawem wtrącasz się w sprawy mojej opieki nad Julką? Sądzę, że mógłbyś przy pewnym wysiłku poczucia przyzwoitości zdobyć się na odrobinę taktu. Moja wychowanka do czasu pełnoletności pozostaje wyłącznie pod moją opieką i ja decyduję, jaka posada jest dla niej odpowiednia, a jaka nie. Dziwię ci się, Boh, że zechciałeś zaakcentować to, nad czym ja, którą Julka musi obchodzić i jako dziewczyna wychowana przeze mnie od małego dziecka, i jako kobieta, której mogę postawić pewne bardzo wyraźne żądania, umiałam jedynie przez delikatność dla ciebie przejść do porządku.
— To nie jest „fair play“! — wybuchnął.
— Nie jest i nie było z żadnej strony, mój drogi, nie było od początku... Nie mówmy już o tem.
— Masz rację. Nie będziemy mówili.
Wpakował ręce w kieszenie spodni, potrząsnął głową i dodał:
— Zdaje się, Al, że my w ogóle niewiele mamy już sobie do powiedzenia. Nigdy nie mieliśmy zbyt dużo, a teraz nie pozostało nic, poza słowami, jakimi żegnają się ludzie, którzy nie chcą, by ich dzieliło więcej, niż może łączyć.
— Nie mówisz tego poważnie, Boh!
— Mówię to poważnie, Al. I myślę, że mówię do człowieka równie dobrze rozumiejącego to, jak ja. Lepiej rozstać się póty, póki można jeszcze zamienić szczery uścisk dłoni i uczciwie podziękować sobie wzajemnie za kawałek podzielonego życia, niż zostawiać za sobą gorycz i przekleństwo.
— Ale ja ciebie kocham, Boh — wyszeptała.
— Nie możesz mnie kochać — powiedział po namyśle. — Na to, żeby kochać, trzeba pokochać to, co on kocha, co stanowi treść jego istnienia. A ty nie kochasz życia. Nie tylko nie kochasz. Nienawidzisz je. Wszystko, co stanowi to życie, więc radość, wolność, swoboda, beztroska, walka jawna, uczciwa, na równych szansach — czy ja wiem, co jeszcze, słowem wszystko, co jest moim największym szczęściem, wzbudza w tobie niechęć. Nie kochasz mnie, Al, nie!
— A jednak dawniej...
— Nie liczmy ubiegłych dni. Nie znam się na tych rachunkach. Nigdy nie umiałem robić coś dzisiaj dlatego, że tak myślałem o tem wczoraj, lub że tak będzie jutro. Może to nawet bardzo niemądrze, ale sądzę, że żyjąc dziś, muszę cieszyć się prawdą, którą dziś widzę.
Alicja przygryzła wargi. Chciała rzucić się mu do nóg i błagać, by uwierzył, że kocha go ponad wszystko na świecie, że ceną własnego życia gotowa jest okupić posiadanie jego uczucia, że oszaleje, jeżeli on od niej odejdzie...
Milczała jednak. wiedziała, że byłaby to zła droga, że wszystkie jej słowa, najgorętsze, najpłomienniejsze i poddańcze odbiją się od jego stanowczości, nie zmieniając jej w niczym. Należało za wszelką cenę odwlec tę rozmowę.
— Boh — powiedziała spokojnie, chociaż aż drgał w niej każdy nerw — jesteśmy dziś oboje zmęczeni, podnieceni, zbyt ulegający impulsom, oczywiście, nie zawsze przez nas samych pożądanym... Czy mogę cię prosić o jedną po prostu grzeczność?... Odłóżmy to do jutra?..
Zrobił niewyraźny ruch ręką:
— Po co, Al? Po co mamy wzajemnie męczyć się jeszcze raz?
— Proszę cię o to...
— Więc dobrze, jak chcesz...
— Dziękuję ci — podała mu rękę, a ta tak drżała, że Drucki aż się zdumiał.
W niczym to jednak nie mogło zmienić jego postanowienia. Nie mieściło mu się wprost w głowie, że Alicja potrafiła się zdobyć na tak brzydki i niski postępek w stosunku do Julki. Gdyby to leżało w jego mocy i w jego prawie, zrobiłby wszystko, by Julkę sprowadzić znowu do Warszawy. Zresztą nie wyrzekł się jeszcze tego. Jeżeli otrzyma od Julki list z oskarżeniem o to wygnanie, zmusi Alicję o pozwolenia na jej powrót, albo przywiezie ją sam.
Z Alicją postanowił zerwać bez względu na jakiekolwiek następstwa. Liczył się z tem, że będzie mściła się na nim. Możliwe nawet, że zadenuncjuje go jako przestępcę, ukrywającego się pod obcym nazwiskiem. Mniejsza o to, a raczej nie, właśnie tem lepiej... W każdym razie nie zmieniłby już swej decyzji za żadną cenę.
Toteż nazajutrz wszystkie nadzieje Alicji zawiodły na całej linii. Nie umiał i nie chciał zrozumieć jej tragedii, nie stracił ani na chwilę swego nieznośnie spokojnego i uprzejmego sposobu zachowania się. Nie wzruszyło go nawet to, że ona, taka dumna, taka niezależna, rezygnowała teraz z wszelkich praw, wyrzekała się wszelkich pretensji, błagając jedynie o pozwolenie widywania go od czasu do czasu, o łaskę jego przelotnej pieszczoty, o możność usłyszenia od niego kilku bodaj najobojętniejszych słów.
Całowała jego ręce, czepiała się rozpaczliwie jego nóg, skomlała, jak wypędzony pies, przysięgała niewolnicze posłuszeństwo...
Na próżno.
Przegrała... Ociężale podniosła się z ziemi, kręciło się jej w głowie, gdy stojąc przed lustrem automatycznie nakładała kapelusz. Oczy jej już obeschły i paliły się teraz wielkim, czarnym płomieniem. Ogarnęła go wzrokiem, którego nie mógł znieść i wyszła bez jednego słowa pożegnania.
I oboje wiedzieli w tej chwili, że nie jest to zakończenie wszystkich rachunków, że jeszcze ich drogi muszę się skrzyżować.
Drucki o tyle umiał być szczery z samym sobą, że nie starał się wmówić w siebie obojętności dla tego nieuniknionego skrzyżowania. Oczekiwał zemsty, obawiał się jej, lecz przecież nie bał. W każdym razie należało być czujnym i z tego względu, że po białowieskiej wyprawie trzeba było się liczyć z pogróżkami ludzi, umiejących sobie dawać radę z przeciwnikami.
Nosił teraz stale broń i zwracał pilną uwagę na wszystko, co działo się wokół niego, czy w „Argentynie“, czy na ulicy. Dzięki temu w ciągu kilku dni dostrzegł Alicję w bramie naprzeciwko, raz przed wylotem alei Szucha i raz w taksówce, stojącej przed „Argentyną“. Pewnego popołudnia dowiedział się od Zośki, że jacyś dwaj podejrzanie wyglądający ludzie wypytywali jej ojca o Druckiego. Dozorca umyślnie poinformował ich fałszywie, bo — jak mówiła Zośka — takie to, wiadomo, bandyty. Drucki też o tem nie wątpił, tem bardziej, że następnego dnia podpalono składy towarowe Załkinda przy bocznicy kolejowej.
Właśnie miał jechać na Nowolipie, by rzecz omówić, gdy zadzwonił Brunicki.
Wrócił z Zakopanego, dokąd jeździł odwiedzić syna. Bardzo chciałby zobaczyć się z Druckim i jeżeli ten nie ma nic lepszego do roboty, niech się pozwoli zaprosić na obiad.
Drucki nie tylko nie miał nic do roboty, lecz ucieszył się bardzo. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że ich przyjaźń po tylu latach była na najlepszej drodze do zupełnej odnowy.
Drucki miał na świecie wielu przyjaciół. Mówiono o nim nawet, że ma diabelne szczęście do ludzi, jednak żadna z tych przyjaźni nie utkwiła w nim tak mocno, jak przywiązanie do Karola Brunickiego, datujące się przecież od lat, gdy obaj jeszcze piechotą chodzili pod stołem.
Na Załkinda czekał rozmawiając z Lubą. Wróciła z Konstancina, opalona niczym Cyganka i wynudzona niesłychanie. Toteż zajęła natychmiast pozycję ofensywną, wyzyskując każdy pretekst, by przytulić się doń lub otrzeć o niego z tą szelmowską, kocią zmysłowością. O historii kontraktu była dokładnie poinformowana, nie wiedziała jednak wcale o niebezpieczeństwie, grożącym Borysowi i kapitanowi. Gdy wrócił Załkind, bardzo była zaintrygowana, dlaczego zamknęli się, prosząc ją, by zostawiła im kwadrans wolności.
Narada nie trwała dłużej. Wobec tego, że niepodobna było wmieszać w aferę policję, która nie zadowoliłaby się przecież powierzchownymi informacjami, lecz zechciałaby wścibić nos w całą sprawę, musieli sami znaleźć środki obrony. Drucki, jako samotny i nie posiadający żadnego obiektu, jaki mógłby stać się przedmiotem ataku ze strony Fajersonów, zapewnił Załkinda, że żadnej ochrony nie potrzebuje. Jemu natomiast radził przede wszystkim zabronić Lubie i dziecku wychodzić z domu, w przedpokoju zainstalować parę tęgich drabów, no i zorganizować wywiad, który wyśledziłby napastników i wziął ich w „łagodne obroty“.
— Z tem nie będę miał wiele trudu — powiedział Załkind. — Ja mam tu siostrę, która utrzymuje na Ciepłej taki nocny interes z dziewczynkami. Taki sobie interes, nawet nieźle idzie. Otóż ona ma swoich ludzi, rozumie kapitan, w tem fachu, to ona musi mieć pewnych ludzi. Da się zrobić. Tylko dwie rzeczy mnie martwią: Lubie trzeba będzie powiedzieć i ona się nastraszy...
— Lepiej się niech nastraszy, niż co innego. Zapomniała już Chicago?
— A po wtóre, że kapitan bez obrony zostanie. Jak oni zobaczą, że tu wszystko obstawione, a u kapitana nie... -...no to powąchają, czym moja tabaka pachnie — dokończył Drucki.
— Daj Boże, żeby pańskie słowa w złoto się obróciły.
Zawołał Lubę i Drucki wyjaśnił jej sytuację. Nie przejęła się nią zbytnio. Zażądała tylko, by i jej w domu zostawiono rewolwer. Oczywiście, mąż na to się zgodził i obiecał nadto, że będzie się starał jak najmniej wychodzić z domu.
W pół godziny później Drucki był już na Dębowej. Profesor powitał go z dawną serdecznością i od razu zasiedli do obiadu.
— A gdzie jest doktor Kunoki? — zaciekawił się Drucki.
— Wyjechał na trzy dni do Szwajcarii — zatarł ręce Brunicki z miną człowieka, który za chwilę ma powiedzieć coś niesłychanie ważnego.
— No? — z uśmiechem zapytał Drucki.
— Już wkrótce ogłosimy światu, Bohdanie, rewelacyjne wyniki naszych badań i odkryć, do których ty się przyczyniłeś!
— O? Czy i to ogłosicie?
— Nie żartuj, Bohdanie. To, co ogłosimy niedługo w paryskiej Sorbonie wstrząśnie podstawami dotychczasowej wiedzy o człowieku, o jego psychice, i fizjologii, i morfologu, zmieni do gruntu pogląd na istotę samego zjawiska życia, a nawet wpłynie na modyfikację wielu pojęć w fizyce, w chemii, w historii, w antropologii, socjologii... No, widzisz... Pomyśl tylko!
— Rozumiem, Karolu. Lecz w jaki sposób zdacie sprawozdanie z waszych doświadczeń, skoro są one prawnie zakazane?
— Tego jeszcze nie wiem. Mniejsza zresztą o to. W skali samych odkryć wprost śmiesznie wygląda kwestia naszego osobistego bezpieczeństwa. Jednak zastanowimy się nad tem. Może w niektórych częściach sprawozdania uciekniemy się do złożenia go na posiedzeniu tajnym. Teraz kończymy nasze przygotowania... Właśnie Kunoki przywiezie pewne niezbędne dane z najnowszych obserwacji jednego z młodych biologów szwajcarskich. Nadchodzi wielki dzień, drogi Bohdanie!
— Winszuję ci, Karolu, a powiedz mi, co u licha zrobisz ze swoją „królikarnią“?
— Ach, właśnie! Daruj, że i tem razem nie zapraszałem cię zupełnie bezinteresownie. Widzisz, do ostatecznego rezultatu brakuje nam jeszcze sprawdzenia na nowym obiekcie reakcji wydzielniczych tylnego płata przysadki mózgowej na wprowadzenie do krwi podczas wczesnej ciąży związków bromowych, co prawie na pewno wpływać musi na zwiększenie się ciałek żółtych, czyli na lepszy przebieg ciąży. Jednocześnie trzeba koniecznie powtórzyć doświadczenie z dwuwęglanem sodu. To musi być zrobione natychmiast. Sam przyznasz mi rację, gdy ci powiem, że istnieje niemal pewność, że hormon Evansa, produkowany przez przedni płat przysadki mózgowej nie tylko wpływa na regulację wzrostu płodu, lecz pod działaniem wydzielin hormonalnych szarej masy międzypłatowej przesądza płeć dziecka. Otóż przez wprowadzenie do organizmu matki dwuwęglanu sodu wzmaga się działalność szarej masy, zapewniając bez najmniejszej wątpliwości męską płeć mającemu się narodzić dziecku, a w dodatku stwierdzić to przez obserwowanie lutenizacji już w szóstym tygodniu ciąży.
— Zaraz, zaraz, a cóż to jest lutenizacja?
— Właśnie wydzielanie ciałek żółtych, sprzyjających normalnemu przebiegowi ciąży. Zresztą, nie chodzi ci przecież o te rzeczy. Dość, że chciałem cię prosić o... nowego „króliczka“...
Drucki skrzywił się niemiłosiernie, a profesor wziął go za rękę:
— Bardzo cię przepraszam za moją natarczywość, ale ty zostałeś jedyną moją nadzieją. Doznałem teraz bardzo przykrego i niespodziewanego zawodu. Wyobraź sobie, że nie chcąc więcej nadużywać twojej dobroci, zdobyłem potrzebny obiekt dawną drogą, przez jedną z pokątnych akuszerek. Młodziutka, inteligentna dziewczyna, prawidłowo zbudowana i rozwinięta, słowem — zdawałoby się — wyborny obiekt. Tymczasem już przy wstępnym badaniu Kunoki stwierdza, nie uwierzysz — dziewictwo! Sprawdzam. Nie ulega żadnej wątpliwości, że błona jest nienaruszona. Ponieważ jednak i takie zapłodnienia bywają, przeprowadzamy żmudne badania na zawartość hormonów, zwanych prolanami, w moczu. Jest to najlepsza i niezawodna metoda wykrywania wczesnej ciąży. Otóż zmarnowaliśmy dziesięć młodych myszy i nic. Pacjentka jest stuprocentową dziewicą. Po prostu — akuszerka oszukała. Znalazłem się więc bez niezbędnego obiektu i w tobie mam jedyną nadzieję.
— A cóż zrobisz z tą dziewicą?
— Z dziewicą? — profesor wybuchnął śmiechem. — Ach, Bohdanie, że też ty nigdy nie odzwyczaisz się od patrzenia na świat przez pryzmat twojej płci! Hm... Nie wiem jeszcze, co z nią zrobię. W każdym razie nie mogę jej wypuścić i z tego także względu, że biedaczka jest chora. Musiała przejść jakiś silny wstrząs psychiczny. Na dobitkę zaś ta baba zaaplikowała jej taką porcję naparu z cannabis indica, czyli z konopii indyjskich...
— To z tego robi się haszysz?
— Tak. Ale akuszerka, nie umiejąca dozować, dała tej małej tyle naparu, że co najmniej jeszcze przez tydzień nie potrafię doprowadzić jej organizmu do porządku. Słowem, nie tylko nie mam z tego pożytku, ale jeszcze sporo kłopotów, a wprost zawalony jestem przygotowaniami do Sorbony.
Drucki zgodził się. Obiecał, że postara się w najbliższych dniach znaleźć coś odpowiedniego. Przypomniał sobie, że Zośka wspominała mu o jakiejś dziewczynie, mieszkającej na Grochowie, która prosiła matkę Zośki o radę, jak się pozbyć ciąży.
Przesiedział u Brunickiego do wieczora na rozmowie o pannie Łęskiej i o Piotrze. Panna Łęska, niestety, nie odzyska już nigdy głosu, wprawdzie zaczyna mówić, lecz o śpiewaniu nie może być mowy. Nauczyła się teraz pisać na maszynie i wystukuje całymi dniami na „Royalu“ sprawozdania Brunickiego, które mógł przecież powierzyć tylko komuś absolutnie godnemu zaufania. Będzie dobrą współpracowniczką, tem bardziej, że znalazła w sobie szczere zainteresowanie dla nauki i chodzi na medycynę.
— Może czymś więcej, niż współpracowniczką? — przyjaźnie spytał Drucki.
Profesor uśmiechnął się i zaczął mówić o Piotrze. Teraz już nie raziło go podobieństwo syna do Druckiego. Przeciwnie, sam zaczął wynajdywać różne zbieżności w ich charakterach i upodobaniach i nie miał słów zachwytu dla chłopca.
W „Argentynie“ było już sporo publiczności, gdy Drucki zjawił się na sali i swoim zwyczajem zaczął witać się z gośćmi. Przed trzecią wyszedł tylnymi drzwiami, dzięki czemu mógł zaobserwować draba ukrytego we framudze bramy naprzeciwko i trzech stojących opodal, a porozumiewających się z tamtym jakimiś znakami. Cała ich uwaga skierowana była na jego auto, stojące przed wejściem głównym. Głupcy!
Drucki przed samym ich nosem wsiadł do taksówki i po pięciu minutach był już w domu.



ROZDZIAŁ 26

— O, niech pan patrzy — powiedziała Zośka, podając Druckiemu jakiś niemiecki tygodnik ilustrowany — jak ta pani z fotografii jest podobna do tej, co tu do pana przychodziła. Ten żurnal przychodzi do jednych państwa z trzeciego piętra, co to teraz na letniskach siedzą. Wietrzyłam tam wczoraj i akurat listonosz oddał.
Drucki szeroko otworzył oczy. Miał przed sobą podobiznę Alicji, a podpis głosił: „Gwiazda polskiej służby sprawiedliwości podprokuratorka Alicja Horn objęła w tych dniach szefostwo prokuratury warszawskiego Sądu Okręgowego zastępując udającego się na urlop prokuratora Martynowicza. Oto nowe stwierdzenie aksjomatu, że kobieta w każdym zawodzie może zwycięsko rywalizować z mężczyzną i jego samego zmusić do uznania jej wyższości nad wieloma współzawodnikami płci, uzurpującej sobie...“
Drucki odłożył pismo. Przyszło mu na myśl, że Alicja musi być bardzo zadowolona z postępów swojej kariery i że z biegiem czasu na pewno w ogóle zapomni o nim i o miłości do niego, którą dziś jeszcze uważa za wieczną. Od czasu ostatecznego zerwania telefonowała doń raz jeden pod pretekstem prośby, by zniszczył wszystkie jej listy (wiedziała przecież, że dawno to zrobił) i napisała do niego bardzo długi list z powtórzeniem tych samych zaklęć.i obietnic, z błaganiem o danie jej bodaj małej cząstki jego czasu, który rozdaje między pierwsze lepsze przygodnie spotkane kobiety... Nie odpisał, a po kilku dniach otrzymał nowy list, zawierający tylko jedno zdanie: „Pamiętaj, że ja nie umiem przebaczać“.
Wiedział o tem, lecz zajęty był teraz dwiema sprawami, które pochłaniały zbyt wiele uwagi, by miał czas myśleć o Alicji.
Bandyci, wynajęci przez Fajersonów, wciąż deptali mu po piętach, a nie było sposobu pozbycia się ich inaczej, jak przez zawiadomienie policji — co byłoby równoznaczne z aresztowaniem zarówno Fajersonów, jak i Załkinda. Oczywiście, taki sposób działania ani przeszedł Druckiemu przez myśl. Tym bardziej, że Załkindowi groziło długoletnie więzienie za udział w machinacji teścia Fajersonów, o której Drucki nic pozytywnego nie wiedział i wiedzieć nie chciał.
Poza tem przygotowywał „królika“ dla Brunickiego.
Była to młoda manicurzystka, pozostająca obecnie bez zajęcia, a pochodząca z tego samego małego miasteczka, co i matka Zośki. Wypytując tę o ową dziewczynę, nieznacznie wydobył wiele potrzebnych mu informacji. Manicurzystka nazywała się zachęcająco: Cieplik, Irena Cieplik. Miała lat dwadzieścia i mieszkała na Grochowie. Właściciel zakładu fryzjerskiego, w którym pracowała, miał z nią romans i wydalił ją z chwilą, gdy miała zostać matką, sam zaś przeniósł się gdzieś na Pomorze.
Drucki bez trudu odszukał na Grochowie mały domek z ogródkiem, należący do emerytowanego konduktora kolejowego i jego siostry, również wiekowej staruszki. Cieplikówna odnajmowała od nich facjatkę. Jeździł tamtędy kilkakrotnie, zanim udało mu się zawrzeć z dziewczyną znajomość. Zrobił to po prostu, wyzyskując to, że domek stał na odludziu, w znacznej odległości od innych. Mianowicie, gdy spostrzegł dziewczynę w ogródku, zatrzymał wóz i poprosił o szklankę wody. Po trzeciej wizycie był już z nią w najlepszej komitywie. Poznał też staruszków, którym przedstawiła go jako dawnego klienta z fryzjerni i widocznie dała im do zrozumienia, że ten pan chce się z nią żenić. Za czwartą jego bytnością przyznała mu się sama do kłamstwa, tłumacząc je tem, że zalega z komornym i poza tem stara zaczyna ją podejrzewać.
Tym razem Drucki zdecydował się na zupełnie proste i jasne postawienie sprawy. wytłumaczył dziewczynie, że mógłby jej wprawdzie dać pieniądze na spędzenie płodu, ale na to szkoda jej zdrowia, a poza tem, jeżeli zgodzi się urodzić dziecko, to zarówno sama, jak i dziecko, znajdą gorliwą opiekę u pewnego bardzo bogatego profesora, który i posadę dla niej później znajdzie, i posag da. Trzeba tylko, by w domu powiedziała, że wyjeżdża do innego miasta, na przykład do Krakowa, i by ani słowem nie wspomniała o profesorze.
Namyślała się przez dwa dni, aż wreszcie zgodziła się. Żegnając się wieczorem ustalili, że Drucki jutro o dziesiątej wieczór przyjedzie po nią. Starzy wszystkiemu wierzą i o jej „narzeczonym“ wyrażają się z zachwytem.
Zaraz po powrocie do domu Drucki telefonicznie zawiadomił profesora, że jutro o dziesiątej trzydzieści dostarczy „królika“. Brunicki wyraził swoją radość, lecz poprosił o opóźnienie transportu jeszcze z pół godziny, gdyż chce osobiście pojechać na dworzec po Piotra, który przyjeżdża z Zakopanego właśnie o dziesiątej z minutami, a profesor wolałby być już w domu w chwili przybycia pacjentki.
Nazajutrz Drucki o umówionej godzinie zajechał przed furtkę ogródka na Grochowie. Nie postawił jednak „Foulda“ przed samą furtką, jak robił to zawsze, gdyż zwieszały się tu nad drogą gałęzie drzew, mokrych od wieczornego deszczu. Tylko dlatego odprowadził wóz o kilkadziesiąt kroków dalej i zatrzymał pod parkanem, nie przeczuwając, jak bardzo to zaważy na przebiegu wypadków.
Dziewczyna powitała go z radością, jednakże staruszce, która uparła się przygotować jej coś z prowiantów na drogę, dla ukrycia swej gotowości powiedziała, że jeszcze się namyśla, czy ma jechać, czy zostać.
— Pi, proszę pani, on powiada, że mnie kocha i że beze mnie żyć nie może. Ale ja tam wcale na niego nie lecę i nie pojechałabym gdyby nie to, że się go boję.
Oboje staruszkowie zburczeli ją za to, a Drucki zaśmiewał się, siedząc na ganku i słysząc całą rozmowę. Gdy Cieplikówna wyszła do niego i zapytała, wyjrzawszy za furtkę, gdzie jest auto, podprowadził ją do tylnego parkanu.
Czy tu aby zmieści się mój koszyk? — zażartowała. — Kto wie, poczciwa gospodyni tyle mi szykuje... No, może temczasem posiedzimy na ławeczce? Już pewno obeschła...
— Cicho! — chwycił ją za rękę Drucki i stanął jak wryty. Byłby przysiągł, że słyszał skrzypnięcie furtki i przyczajone kroki. Lecz znowu zaległa zupełna cisza.
— Zdawało mi się — powiedział. — Tak ciemno... To tu, ta ławeczka?
— Tu, pod jaśminem...Jezu!!!
W tejże chwili huknął strzał, drugi, trzeci... Z krzaków skoczył jakiś cień, obok przemknął drugi... Drucki błyskawicznym ruchem dobył rewolwer i strzelił czterokrotnie za uciekającym. Chciał biec za nim, lecz potknął się i omal nie upadł. Po ciemku namacał ramię leżącej na ziemi dziewczyny. Pod palcami poczuł krew. Kule z krzaków musiały ją trafić... Jest ranna...
Pochylił się nad nią, by ją podnieść, gdy nagle poczuł potężny cios w ramię i upuścił rewolwer. Jednocześnie uczuł na karku czyjeś żylaste ręce i tuż obok usłyszał stłumione gwizdnięcie. Od strony krzaków odpowiedziało takie samo.
Drucki zrozumiał, że jedynym wyjściem jest ucieczka, i to wprost do tylnego parkanu. Jednym podrzutem uwolnił się z chwytu, i wymierzywszy przeciwnikowi szybki cios w szczękę, skoczył przez klomb, w kilku susach dopadł parkanu, przeskoczył i w pięć sekund był już w aucie. Nacisnął starter i ruszył właśnie w chwili, gdy reszta bandy, czyhająca na drodze przy furtce, zorientowała się i okrążała biegiem ogród, by go dopędzić. Nie zapalając reflektorów skręcił w boczną drogę i dał pełny gaz.
— Musieli dobrze obstawić się tem razem. Było ich pięciu lub nawet sześciu — obliczał — i gdyby nie ta ciemność, już by mnie mieli. A dziewczyna albo jest ranna i zemdlała ze strachu, albo... Psiakrew... Nagle zatrzymał wóz: — a jeżeli to była policja?... Nonsens... Oczywiście, ludzie Fajersonów. Jeżeli jednak zdołali zbiec, a na pewno tu nikt ich nie mógł zatrzymać, jeżeli dziewczyna nie żyje...
Z całą wyrazistością zrozumiał niebezpieczeństwo, jakie może nań teraz spaść. Oczywiście, jeżeli Cieplikówna nie żyje. A nawet w innym wypadku. Przecież przed policją będzie musiał wyjaśnić, dokąd to zamierzał zabrać tę dziewczynę... Kiepska sprawa...
Nie pojechał do domu, lecz wprost na Nowolipie. Przede wszystkim należało naradzić się z Załkindem. Na szczęście był w domu. Drucki poprosił, by go zostawiono samego przy telefonie i zadzwonił do Brunickiego.
— Karolu, nie czekaj na mnie — powiedział — wyszła bardzo paskudna historia. Na razie będę musiał ukrywać się przez kilka dni, póki nie wyjaśni się, czy wpadną na mój ślad, czy nie. Nie pytaj mnie teraz o nic i, o ile można, miej się na baczności.
— To fatalne — odezwał się Brunicki — ja muszę jutro wyjechać do Paryża, bo pojutrze mam ten odczyt na Sorbonie... Hm... Wszystko trzeba tu zostawić na odpowiedzialność doktora Kunoki. W każdym razie nie przypuszczam, by policja mogła zainteresować się moim domem?
— Na razie stanowczo nie, ale później diabli wiedzą. Zresztą Kunoki nie będzie przecież sam, jest twój syn, a jeżeli mnie nie przyłapią, to też w razie czego będę o nim pamiętał.
— Byłbym ci obowiązany, tem bardziej, że Piotra absolutnie nie mogę w nic wtajemniczać.
Zamienili jeszcze kilka zdań i pożegnali się. Drucki zawołał Załkinda i zasiedli do długiej narady. w godzinę później, gruntownie rozważywszy sytuację, przyszli do wniosku, że temczasem, póki nie będzie wiadomo, czy policja wpadła na jego ślad, „Fould“ zostanie odprowadzony przez jednego z zaufanych ludzi Załkinda do garażu na Nalewkach.

ROZDZIAŁ 27

Od chwili odzyskania przytomności, Julka nie mogła uwolnić się od panicznego lęku, którym przejmował ją każdy szmer, każde echo kroków czy głosów ludzkich. Wstrząs nerwowy, jaki przeżyła w strasznym mieszkaniu akuszerki, do reszty rozstroił jej wolę, do reszty zdezorganizował jej władze psychiczne, które i tak w ostatnich kilku miesiącach przeszły nie lada próbę wytrzymałości. Nadto trucizna, jaką ją napojono, tak dalece podcięła siły fizyczne Julki, że ta, nie zdając sobie sprawy dlaczego w taki sposób postępuje, na wszystko, co ją otaczało, i co było tak obce i groźne, reagowała symulacją omdlenia.
Zamierało w niej serce, gdy do białej celi więzienia, w którym ją trzymano, wchodził milczący Japończyk, badał jej puls, podnosił powieki, przemocą otwierał usta, zmuszając do picia jakichś słonych lub ohydnie gorzkich płynów, gdy wbijał pod jej skórę igłę z jakimś zastrzykiem. Wreszcie pewnego dnia zjawił się surowy pan w okularach, obaj z Japończykiem zamienili szereg zdań po łacinie i surowy pan powiedział:
— Symulacja... Moja pani, postępuje pani, jak stary, doświadczony chrabąszcz, udając nieżywą, ale i chrabąszcz tak długo nie wytrwałby w tej roli, zwłaszcza, gdyby zobaczył, że mu nikt nic złego nie chce zrobić.
To znacznie ośmieliło Julkę. Od tego dnia zarówno Japończyk jak i surowy pan przychodzili od czasu do czasu na pogawędki i Julka stopniowo zaczęła odpowiadać na pytania monosylabami. Rozumiała już teraz, że nie znajduje się wśród ludzi, którzy zamierzają ją skrzywdzić, że jest to rodzaj więziennego sanatorium czy kliniki, a może dom wariatów. Po niejakim czasie ośmieliła się nawet o to zapytać. Wówczas upewniono ją, że znajduje się w prywatnym domu na kuracji, że stan jej zdrowia wkrótce się poprawi i że będzie mogła wrócić do Warszawy. Z tego wywnioskowała, że przebywa gdzieś daleko na wsi. W ogóle obaj panowie rzadko mówili cokolwiek, co byłoby dla niej jakąś informacją. Raz tylko, widocznie nie przypuszczając by rozumiała po angielsku, dyskutowali przy niej o tem, czy ją zahipnotyzować, czy nie. Surowy pan w okularach był temu przeciwny twierdząc, że nie mają czasu na potrzebne doświadczenia, a skoro tutaj nie ma ciąży, eksperyment dla samego eksperymentu byłby poniekąd nadużyciem. Japończyk upierał się przy swoim utrzymując, że należy wyświetlić, dlaczego jakaś Bufałowa dostarczyła taką pacjentkę? W tem musi się kryć coś wysoce podejrzanego. W końcu jednak zgodził się, że będzie na to czas po powrocie profesora z Paryża.
Julka przysłuchiwała się temu z zapartym tchem i doszła do wniosku, że jednak jej położenie jest rozpaczliwe. Widocznie znalazła się tu, gdyż podejrzewano ją o to, że była kochanką pana Winklera i że będzie matką. Długo w noc Julka nie spała, łamiąc sobie głowę nad rozwiązaniem zagadki. Może stała się ofiarą jakiejś rywalki... Lecz na jakiej zasadzie mogła dojść do przypuszczenia, że Julka jest w odmiennych stanie... Przecież w ogóle nikomu nie zwierzała się ani ze swojej miłości do pana Janka, ani z czegokolwiek, co mogło by skierować na nią takie wstrętne posądzenie...Nikomu...
Nagle olśniła ją myśl: — Skarżyłam się Józefowej, że mam mdłości i że...
Mózg pracował gorączkowo: Józefowa mogła powiedzieć Alicji. Alicja musiała połączyć to wyznanie z panem Jankiem... Alicja właśnie była jej rywalką...Boże...
— Nie, nie... — chwyciła się za skronie — tak nie wolno mi nawet myśleć!!!
Jednak łatwiej było zakazać sobie, niż odpędzić natrętną myśl w długie, nieskończenie długie godziny samotności. Bezczynność zaczęła ją dręczyć nieznośnie. Dlatego wreszcie zdecydowała się poprosić Japończyka, by dano jej coś do roboty. Nazajutrz jej prośbie stało się zadość. Musiała solennie obiecać, że będzie posłuszna i nie pozwoli sobie na zaglądanie tam gdzie jej zabronią, po czym dano jej biały kitel i przeprowadzono do sali, przypominającej laboratorium. Miała tu wysterylizować moc lśniących narzędzi chirurgicznych i poukładać w oszklonych kasetach, które później należało umieścić według odpowiednich liter w szafach. Była zachwycona tą pracą, już nie mówiąc o samej satysfakcji opuszczania na kilka godzin klatki swego pokoju. Tegoż dnia zobaczyła bardzo piękną panią w takim samym kitlu, jak ona, wchodzącą po schodach na pierwsze piętro. Pani uśmiechnęła się do Julki, lecz nic nie powiedziała. Nazajutrz, gdy skończyła robotę w laboratorium, Japończyk zapytał, czy lubi dzieci, a na jej twierdzącą odpowiedź zaprowadził ją do innego pokoju, gdzie w małym łóżeczku leżała kilkunastomiesięczna dziewczynka-kaleka o potwornie wielkich oczach i o zupełnie siwych włoskach.
Julka otrzymała arkusik papieru z przepisami obchodzenia się z małą, musiała ją wykąpać i dawać jej lekarstwa z numerowanych flaszeczek. Przed wieczorem poznała nową osobę. Był to krępy, brodaty służący, który przyniósł jakiś duży, metalowy aparat i, nie spojrzawszy na Julkę, wyszedł. Po chwili przyszedł pan w okularach i obejrzawszy dziecko umieścił je wewnątrz aparatu, polecając Julce przyniesienie z pokoju numer 14b grubej, czarnej książki.
Tak stopniowo poznawała Julka ten dziwny dom, w którym pełno było nie widujących siebie wzajemnie ludzi. Na parterze, w małych pokoikach takich samych, jak jej, mieszkały cztery kobiety, z którymi nie wolno jej było rozmawiać pod groźbą zamknięcia. Na górze musiało ich być znacznie więcej, sądząc z ilości pokarmów, jakie kilka razy dziennie zwoziła tam winda z kuchni, znajdującej się w suterenie. Na górze też był większy pokój z sześciorgiem niemowląt i drugi z dwoma kilkuletnimi bliźniakami. Tam gospodarowała ta piękna pani, którą Julka najpierw poznała, a która, jak to wkrótce zauważyła, była niema. Jednak musiała tu być klinika i to klinika położnicza, gdyż wszystkie znajdujące się tu kobiety były albo w odmiennym stanie, albo jeszcze karmiące. Te wymagały najwięcej zachodu, gdyż nie tylko same podlegały pielęgnacji, lecz należało bardzo ściśle przestrzegać godzin karmienia, kiedy przynosiło się im niemowlęta.
Niektóre pacjentki próbowały rozmawiać z Julką, lecz ta w obawie przed zamknięciem, jak też pragnąc dotrzymać obietnicy, nie odpowiadała ani jednym słowem. Zastanawiała Julkę olbrzymia różnica warunków, w jakich znajdowały się lokatorki tego domu. Jedne miały pokoje o kolorowych szybach, wysłane dywanami, pełne różnobarwnych tkanin, inne gołe ściany białe lub szare, natomiast gramofony, odbiorniki radiowe i instrumenty muzyczne, jeszcze inne wprost dusiły się od zapachu rozpylonych perfum. Nadto każda otrzymywała odmienne pokarmy, inaczej była ubrana i w różny sposób traktowana — od niemal brutalnej surowości aż do przesadnej czułości. Każda osobno odbywała codzienny spacer albo w ogrodzie, otoczonym bardzo wysokim murem, albo na obszernym tarasie na dachu.
Poza pokojami zamieszkałymi poznała Julka cały szereg takich, gdzie były urządzone różne laboratoria, pełne dziwnych aparatów, salki operacyjne, kąpiele gazowe, naświetlarnie z lampami kwarcowymi, małe zwierzyńce ze szczurami, królikami, kotami i morskimi świnkami. Wiedziała jednak, że nie zna całej dużej części domu, zamieszkałej przez pana w okularach, którego Japończyk nazywał profesorem, a który na futerale od okularów miał monogram „K.B.“. Profesor do Japończyka mówi per „kolego“.
Taki był stan informacji i spostrzeżeń Julki, gdy zaryzykowała zapytać Japończyka (on robił wrażenie przystępniejszego) za co, przez kogo i na jak długo została tu umieszczona? Otrzymała odpowiedź, która wprawdzie niewiele wyjaśniała, lecz w każdym razie była pocieszająca:
— Zaszła omyłka. Po powrocie profesora z podróży, co nastąpi wkrótce, będzie pani mogła nas opuścić. Zapewniam panią, iż pomyłka, chociaż nie nastąpiła z naszej winy, zostanie pani wynagrodzona w sposób, jaki pani wybierze.
Zastanawiało Julkę i to, dlaczego ani profesor, ani doktor nie wszczynają z nią rozmowy o niej. — Albo nie obchodzę ich wcale, lecz po co mnie w takim razie tu więżą? — albo nie mają na to czasu. — Istotnie, obaj ci panowie byli nieustannie zajęci i nawet musieli bardzo mało sypiać. Julka nieraz w nocy, kiedy była zamknięta w swoim pokoju, słyszała ich kroki na korytarzu.
I ona nie sypiała nocami. Równocześnie z mijaniem depresji tem silniej odzywała się w niej tęsknota za panem Jankiem, który na pewno nie zapomniał o niej, lecz wciąż jej szuka. Gdyby mogła w jakiś sposób dać mu znak o sobie... A może ma ją już za nieżyjącą? Może Alicja tak mu wypełniła życie, że pamięć o małej, nieszczęśliwej dziewczynie zupełnie zatarła się w jego wspomnieniach... O, Alicja na pewno zrobiła wszystko, by oddalić jego myśli od znienawidzonej kuzynki... Alicja... Czyżby mogła wydać Julkę na pastwę tamtej strasznej kobiety, którą profesor nazwał wówczas w angielskiej rozmowie Bufałową?... Nie, nie...
I właśnie nocami Julka wsłuchiwała się w szmery, właśnie nocami wpatrywała się w szyby wysoko pod sufitem umieszczonego okna, oczekując że lada chwila na jego tle ukaże się w mroku sylwetka pana Janka, który — jak w detektywistycznej powieści — odnalazł ją i przychodzi wykraść... Ba, czemu miałby tego nie zrobić?... Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych!...
Tego rana profesor wyjechał po Piotra. Julka dowiedziała się o tem dopiero o jedenastej, kiedy Japończyk zjawił się na korytarzu i otworzył drzwi jej pokoju ze słowami:
— No, teraz pani będzie musiała zastąpić profesora! Mamy dziś małą operację. Niech pani przygotuje krzesło operacyjne w piątym pokoju. Ja szybko odwiedzę pacjentki na górze i zaraz tam przyjdę.
Doktor zdawał się dziś jakiś weselszy i swobodniejszy niż zwykle. Nastrój ten udzielił się i Julce. Pobiegła do piątego pokoju i już po kwadransie była gotowa. Pokój ten znajdował się w samym końcu korytarza, obok grubych, okutych drzwi, prowadzących do nieznanej Julce części domu. Drzwi te nie miały wcale klamek, a profesor i doktor otwierali i zamykali je zawsze kluczami.
Jakież było zdziwienie Julki, gdy teraz zobaczyła, że były uchylone. Doktor zostawił je tak przez roztargnienie. Pokusa była zbyt wielka i Julka zajrzała: mały, wyłożony wojłokiem korytarzyk, kończący się drugimi drzwiami, a jeżeli i te są otwarte... Serce uderzyło mocniej. Na palcach podeszła do nich i położyła rękę na klamce. Z drugiej strony usłyszała czyjeś kroki i już chciała się cofnąć, gdy dobiegł ją głos, głos, który zelektryzował ją całą. Przywarła do drzwi...Boże!...Nie mogła się mylić... Z tamtej strony tych gładkich kilku desek był pan Janek. O, jego głos poznałaby na końcu świata, i głos, i tę jego ulubioną piosenkę amerykańską, której niepodobna zapomnieć, a którą teraz poznawała w każdej sylabie...
„It’s a long way to Tipperary, It’s a long way to go...“
Zaczęła z całych sił uderzać pięściami w drzwi i wołać:
— Panie Janku, ja tu jestem, ratunku, ratunku!!!
Śpiew momentalnie umilkł, a Julka wciąż wołała:
— Ratunku! Ratunku! Ratunku!
Teraz usłyszała gwałtowny tupot nóg i drzwi pod potężnym ciosem rozwarły się z takim hałasem, aż echo poszło po całym domu.
Julka cofnęła się i znieruchomiała: przed nią stał młody człowiek w białym, tenisowym ubraniu, jak dwie krople wody podobny do pana Janka, lecz taki młody, że sama nie wiedziała, czy ma do czynienia z nim samym, czy z kimś ucharakteryzowanym?... Jednocześnie usłyszała, jak mówi do niej głosem pana Janka:
— Co się stało? Pożar? Co pani jest?...
I minę miał taką samą, jak tamten, ilekroć był zaniepokojony. Julka chciała coś powiedzieć, lecz w tej chwili za jej plecami rozległy się przyśpieszone kroki. To pewno doktor — przebiegła jej przez głowę myśl — zamkną mnie znowu! Rzuciła się naprzód i chwytając swego zbawcę za rękę, zawołała w panicznym strachu:
— Niech mnie pan ratuje, niech mnie pan broni!...Oni mnie zabiją!... Błagam pana!...
Młody człowiek jednym ruchem zagarnął ją za siebie i zwinąwszy pięści, stanął w pozycji obronnej, mówiąc:
— Spokoju. Proszę się nie bać. Już ja sobie dam radę, tylko niech pani nie trzyma mnie za łokieć, bo to mi...
Nie dokończył. Kotara, oddzielająca wybite drzwi od hallu, w którym się znajdowali, uchyliła się nagle i wpadł zdyszany Japończyk, krzycząc strasznym, zduszonym szeptem:
— Niech pani w tej chwili wraca! Natychmiast! — usiłował chwycić Julkę za rękę, lecz młody człowiek zasłonił ją sobą i powiedział groźnie:
— Stop, doktorze! Bardzo pana szanuję, ale tej pani tknąć nie pozwolę — Panie Piotrze, ta pani musi natychmiast tam wrócić! Proszę ją zaraz puścić!
— Ta pani tam nie wróci, panie doktorze, gdy wrócić nie chce, a ja na przemoc nie pozwolę.
— Panie Piotrze — wołał w podnieceniu Japończyk — to jest przeciw woli pańskiego ojca! Niech pan nie utrudnia mi zadania!
— Może być przeciw woli całego świata — chłodno odpowiedział młody człowiek — ale ta pani nie wróci tam inaczej, jak z własnej woli, i na to daję panu słowo dżentelmena. Nie wiem, jaka ją od pana spotkała krzywda, ale wołała o ratunek, udała się pod moją opiekę i ciekaw jestem, panie doktorze Kunoki, co powiedziałby pan sam o mężczyźnie, który zachowałby się w takim wypadku inaczej niż ja?
— Ależ, panie Piotrze, pan nie wie wielu rzeczy, pan nie zdaje sobie sprawy, jak straszne konsekwencje może mieć dla pańskiego ojca ta niewczesna rycerskość! Zresztą, mogę pana zapewnić, że tej panience nic, absolutnie nic nie grozi. Nawet dziwię się, że postąpiła w tak nielojalny sposób.
— Przepraszam, doktorze — nie zmieniając obronnej pozycji przerwał młody człowiek, nazywany Piotrem — tracimy czas na próżno. Czy pani tam chce wrócić? — zapytał Julkę.
— Nie, nie, niech pan mnie obroni! — szeptała drżącym głosem.
— Więc rzecz załatwiona. Może mi pani ufać. Nikt nie ośmieli się zmusić pani do powrotu.
Doktor Kunoki widział, że jest bezsilny. Mógł wprawdzie wezwać na pomoc shzżbę i nawet obezwładnić tego młokosa, ale pociągnęłoby to za sobą wiele komplikacji, przede wszystkim konieczność zamknięcia i Piotra aż do powrotu profesora. Toteż wolał wybrać drogę pertraktacji. Piotr od razu zgodził się na propozycję, by pani pozostała w hallu pod jego opieką, lecz by nie mogła wyjść z willi póty, póki doktor nie wróci i nie rozmówi się z Piotrem i z nią. Teraz musiał koniecznie zostawić ich samych, gdyż wymagała tego operacja jednej pacjentki. Klnąc w duchu własną nieostrożność, że zaniedbał zamknięcie drugich drzwi, wyszedł zamykając je teraz ze zdwojoną uwagą: ’
Piotr stał nieruchomo, patrząc za odchodzącym, gdy poczuł na ręku gorące krople łez i dotyk drżących ust. Gwałtownie wyrwał dłoń i zawołał:
— Co pani robi! Jak można!...No, po co pani płacze? Już wszystko dobrze. Proszę tu usiąść i uspokoić się!
— Nie mogę, nie mogę — szlochała — pan dla mnie taki dobry, nikt nie był dla mnie taki, pan taki szlachetny!...
Usadowił ją na kanapie i zająwszy miejsce obok zaczął tłumaczyć, że nie jest ani szlachetny, tylko taki, jaki byłby w takiej sytuacji każdy mężczyzna. Pomału uspokajała się i zaczęła mówić, że on przecież nawet nie wie, kogo uratował, czy ona zasługuje na to, że wołała go, gdyż jego głos, a i on sam jest zupełnie podobny do jednego starszego już pana, najlepszego i najcudowniejszego człowieka na świecie, że ona jest strasznie nieszczęśliwa, bo nie ma na całej ziemi nikogo bliskiego, że zwabiono ją podstępnie do okropnej nory i dalej chaotycznie, lecz szczegółowo, opowiedziała mu wszystko, co ją spotkało aż do chwili odzyskania wolności.
Młody człowiek słuchał ze zmarszczonym czołem i z zaciśniętymi zębami. Opalona skóra jego twarzy stawała się coraz bardziej blada, na skronie wystąpiły żyły. Jakże teraz bajecznie podobny był do pana Janka!... Mówiła dalej, a gdy umilkła, jej obrońca wstał i powiedział:
— Proszę pani, daję pani na to słowo honoru, że, do stu diabłów, potrafię jej zapewnić zupełne bezpieczeństwo, a z temi, którzy działali na pani szkodę, jak i z temi łajdakami na ulicy Pańskiej zrobię należyty rachunek.
Był tak wzruszony i wzburzony, że głos mu drżał.
Gdy w kwadrans potem wrócił Kunoki, zastał go jeszcze bardziej nieprzejednanym. Na próżno wziął go na stronę i obszernie tłumaczył sytuację, na próżno przekonywał. Piotr oświadczył, że to wszystko go nie interesuje i do żadnych spraw ojca czy doktora mieszać się nie zamierza, ale tej panny nie opuści i wara od niej. Kunoki musiał użyć całego swojego sprytu dyplomatycznego, by Julka, a wówczas i Piotr, zgodzili się na czasowe pozostanie w domu profesora — już nie w klinice, lecz tu, w pokoju profesora.
Całe poobiedzie Piotr spędził z Julką. Musiała mu jeszcze raz szczegółowo opisać przebieg wypadków, których tak szczęśliwym finałem było ich spotkanie. Z własnego impulsu, gdy zaczęło się zmierzchać, opowiedziała mu całe swe dzieje, opowiedziała o Alicji, która ją znienawidziła i chciała wysłać daleko na kresy, o panu Winklerze, do którego jednego jedynego miała całkowite zaufanie, bo to na świecie jedyny szlachetny człowiek, a pan Piotr teraz jest drugi, o swoich podejrzeniach, o niedorzecznych, oczywiście, podejrzeniach, że może to Alicja współdziałała w podstępnym zwabieniu...
Piotr przyznał Julce, że podejrzenie takie mogło się zrodzić jedynie pod wpływem zdenerwowania i że to, oczywiście, jest nonsensem od początku do końca. Jeżeli jednak Julka nie kocha już swojej niedobrej kuzynki i nie chce do niej wracać, to może zamieszkać tu, albo gdzie tylko sobie życzy, a profesor musi jej znaleźć dobrą posadę, naturalnie, jeżeli ona chce pracować, a zresztą teraz najlepiej o niczym nie myśleć, póki nie wróci do równowagi po tych okropnych przejściach...
Wieczorem Piotr sam przyniósł Julce kolację, a na jej podziękowania odpowiedział wyrażeniem poglądu, że dla niej gotów byłby na wszystko i po prostu pojąć nie może, jak mogli znaleźć się tacy, którzy zdobyli się na zrobienie tylu łajdactw. Miał już zapisany adres pana Winklera i owej baby na Pańskiej. Do pana Winklera miał udać się nazajutrz rano, by z nim wyjaśnić sytuację i naradzić się co do dalszych losów Julki. Na Pańską natomiast postanowił pójść jeszcze dziś, bo dłużej by nie wytrzymał.
Julka zobaczyła go dopiero nazajutrz rano. Wyglądał okropnie. Cały był posiniaczony, na czole miał wielką szramę, zaklejoną plastrem i obandażowaną rękę, ale był w świetnym humorze. Na jej przestrach i współczucie odpowiedział śmiechem oraz żartobliwym zapewnieniem, że miał wczoraj bardzo interesującą rozmowę z pewnym łysym panem i z pewną wytworną damą i że po paru miesiącach, gdy wspomnieni będą się czuli nieco zdrowsi, znowu im przypomni elementarne zasady gry salonowej, zwanej boksem.
Zaraz przy śniadaniu powiedział doktorowi Kunoki:
— Mam wrażenie, panie doktorze, że przez te drzwi, które wyłamałem, weszło do mego życia takie coś, co ludzie nazywają szczęściem...
— Szczęście, panie Piotrze — uśmiechnął się Japończyk — woli wchodzić przez okno lub przez wyłamane drzwi, niż drogą normalną przez otwarte, lecz w takiż sposób lubi uciekać.
— Nie ode mnie, doktorze — ściągnął brwi Piotr — mam dość mocne łapy, do licha, by je przytrzymać... A poza tem nie wiem, czy w ogóle zechce uciekać.
Kunoki, który bardziej znał się na hormonach niż na okulistyce, z wyglądu oczu Julki, gdy ją w kilka minut później widział żegnającą się z młodym człowiekiem w jej pokoju, wywnioskował, że w tem wypadku „takie coś“ nie sprawiało wrażenia zamierzanej ucieczki.
Piotr wrócił z miasta około południa i zakomunikował Julce, że nie mógł się widzieć z panem Winklerem, gdyż ten na dłuższy czas wyjechał z Warszawy.
Nie mógł jej przecież powiedzieć prawdy, nie mógł sprawić tej biednej, czarującej, kochanej dziewczynie jeszcze jednego rozczarowania mówiąc, że człowiek, którego uważała za uosobienie szlachetności, że jej przyjaciel został — aresztowany za morderstwo.



ROZDZIAŁ 28

Okres zastępstwa Alicji Horn na stanowisku prokuratora Sądu Okręgowego należał do tych stosunkowo rzadkich okresów, kiedy nie tylko przez kancelarię prokuratury przechodziło wiele wyjątkowo ważnych spraw, dających zdolnemu jej szefowi niezwykle szerokie pole popisu, lecz wobec wprowadzenia w życie ustawy o Sądach Doraźnych, obciążało go wielką odpowiedzialnością, a zatem otwierało szeroko furtkę do wielkiej kariery.
A tem szefem była właśnie podprokuratorka Alicja Horn.
Jak Sąd Sądem nie pamiętano takiego tempa pracy i tak wielkich wymagań, kierowanych z gabinetu prokuratorskiego pod adresem władz śledczych, policji i bezpośrednich podwładnych. Jak Sąd Sądem nie pamiętano prokuratora, który by z taką zawziętością ścigał przestępstwa, który by dniem czy nocą stawiał się osobiście na miejsce każdej, nawet pośledniejszego gatunku zbrodni, tak żywy brał udział w śledztwie, no i tak genialnie umiał nim kierować.
— Robi baba niesłychaną karierę! — kiwali głowami koledzy.
I nie wiedzieli wcale, jak konieczna była ta piekielna praca dla Alicji Horn, dla tej pięknej kobiety, pod której niewzruszoną maską spokoju wiły się w rozpaczliwym bólu wszystkie nerwy, wszystkie myśli i uczucia. Nie wiedzieli, że ta zimna, opanowana kobieta wieczorami wystaje na deszczu jesiennym pod bramami domów, by tylko, bodaj w przelocie, ujrzeć sylwetkę człowieka, który właśnie mijał ją z inną, że ta dumna i piękna kobieta, która mogłaby rzucić do swych nóg każdego, potem wraca do domu i wyrywa sobie włosy z głowy, i tłucze nią o twarde drzewo podłogi, i ściska pierś, by jej nie rozdarła się w spazmie łkania... Nikt tego nie wiedział.
Co rano zza jej biurka padały krótkie, wyraźne dyspozycje, rozkazy, polecenia nie znoszące sprzeciwu i zawsze bezlitosne, lecz trafne. Rzadziej teraz stawała przed Sądem, lecz gdy to następowało, obrońcy rozkładali ręce — przychodziła tylko po wyrok śmierci i nigdy bez niego nie wracała.
W tem czasie podczas głębokiej nocy wezwano ją telefonicznie do nowej, zagadkowej zbrodni: na Grochowie popełniono morderstwo. Wystrzałem z rewolweru zabito bezbronną manicurzystkę, bardzo ładną dziewczynę, która miała zostać matką. Sprawca zbiegł samochodem prywatnym, zdaje się marki „Fould“... Zdaje się też...
— Zaraz, zaraz, panie komisarzu — ledwie opanowując drżenie głosu przerwała Alicja — jakiej marki?
— „Fould“, proszę pani. Czy mam po panią zajechać?
Oczywiście, postanowiła jechać na Grochów natychmiast. Po drodze dowiedziała się szczegółów wstępnych oględzin, dokonanych przez przejeżdżający patrol rowerowy. Właściciele domku, w którym mieszkała zabita zeznali, że zabójca obiecywał małżeństwo, a wieczorem przyjechał po narzeczoną i siedział w ogrodzie na ławce. Później usłyszeli dużo strzałów, a gdy wybiegli do ogródka znaleźli Cieplikównę martwą opodal ławki, na ziemi. Zabójca od dawna musiał mieć z ofiarą romans, gdyż często u niej bywał i zawsze przyjeżdżał szarym, dwuosobowym samochodem, z opisu wyglądającym niewątpliwie na „Foulda“. Komisarz po otrzymaniu meldunku natychmiast wydał telefoniczne zarządzenie zatrzymania każdego samochodu o podobnym wyglądzie w promieniu dwustu kilometrów od Warszawy.
Alicja słuchała sprawozdania z natężoną uwagą. Teraz już prawie wcale nie miała wątpliwości co do osoby zabójcy. W mieście — jak to wiedziała od samego Druckiego — było tylko kilkanaście „Fouldów“, a jedyny szary stanowił jego własność. Resztę niepewności rozwiały badania emeryta kolejowego, staruszki i kilku najbliższych sąsiadów, którzy niejednokrotnie widywali narzeczonego Ireny Cieplikówny. Wprawdzie wyglądał na „pana z panów“, wysoki, elegancki, grzeczny, ale już od początku źle mu z oczu patrzyło. Pominąwszy te opinie, rysopis zgadzał się dokładnie. Również opowiadanie o sposobie bycia właściciela „Foulda“ i o jego stosunku do Cieplikówny dla Alicji miały walor dowodu rzeczowego.
Jednego tylko pojąć nie mogła, mianowicie celu zbrodni. Przypuściwszy nawet, że Drucki był ojcem jej dziecka i że obiecywał się z nią ożenić (co już było nieprawdopodobne), dlaczego miałby ją zabić... Nie, zbyt dobrze go znała, by mogła dopuścić tu moment uniesienia, zemsty czy zazdrości, a tem bardziej obawy przed następstwami stosunku z nim. Chęć zysku wykluczała się sama przez się. Więc w jakim celu?... Nieostrożne obchodzenie się z bronią? Samobójstwo denatki? I to niemożliwe, gdyż nie miałby wtedy powodu do ucieczki, gdyż strzał był oddany z odległości co najmniej pięciu kroków (zatem samobójstwo wykluczone!), gdyż na miejscu zbrodni znaleziono rewolwer z czterema wystrzelonymi ładunkami i cztery gilzy tuż obok (można zaś raz wystrzelić przez wypadek, a nigdy cztery!).
Zatem, co było pobudką morderstwa?... Dla ludzi, którzy teraz chodzili tu z latarkami elektrycznymi, świecąc w otwarte oczy trupa i rekonstruując przebieg zbrodni, rzecz była całkiem jasna. Uwodziciel chciał zabrać swoją ofiarę, wywieźć gdzieś na odludzie i tam zabić. Stawiała mu opór, więc zabił. Prawdopodobnie musiał ją usunąć, gdyż znała jego jakąś tajemnicę i groziła skandalem. Nieco dziwną okolicznością była wielka ilość śladów, lecz to tłumaczyło się nadeptaniem rozmiękłego po deszczu gruntu przez ciekawych sąsiadów, co zaś dotyczyło zeznań staruszków, że słyszeli na pewno więcej, niż cztery strzały, bo najpierw z pięć, a potem znowu pięć czy sześć — należało położyć to na karb zwykłej w takich razach omyłki naocznych świadków. Strzałów było cztery, to jest tyle, ile nabojów brakuje w porzuconej przez zabójcę broni.
Tak logicznie rozumował sędzia śledczy, komisarz, lekarz, policjanci i stłoczeni pod parkanem gapie. Lecz inaczej myślała Alicja Horn. Bynajmniej nie wypowiadała swego poglądu. Nigdy, a szczególnie teraz nie uważała za stosowne dzielić się swymi koncepcjami z innymi przed odpowiednim czasem. Jednak dłużej wypytywała gospodarzy o przebieg wypadków, dłużej przeglądała resztki spalonych przez denatkę papierów w małym, blaszanym piecyku na facjatce, staranniej przyglądała się śladom nóg na ścieżce, niż inni. Robiła to zaś dlatego, że wiedziała, iż właściciel auta nie mógł popełnić tej zbrodni, gdyż był nim Bohdan Drucki, którego znała do dna.
Ponieważ zaś takimi oczami przyglądała się sprawie, inne rzeczy spostrzegła niż tamci. Więc, po co Drucki porzuciłby rewolwer, po co widywał się z dziewczyną od pewnego czasu tu, na oczach ludzi, po co denatka pisała listy do jakiegoś „Najukochańszego“ na Pomorze, listy, które jej poczta zwracała jako nieprzyjęte przez adresata, dlaczego, mając takiego kochanka jak Drucki, błagała o miłość kogoś innego?... Dlaczego on ją zabił? Dlaczego słyszano więcej niż cztery strzały, dlaczego w ogóle strzelał, mógł ją zabić bez hałasu, a jeżeli strzelał, to czemu z dużej odległości?...
Niewątpliwie wiele dobitnych poszlak wskazywało na niego, jako na sprawcę zbrodni, lecz Alicja Horn była pewna, że on nim nie jest. Tymczasem naczelnik Urzędu Śledczego już działał.
Nazajutrz o dziesiątej rano doniesiono Alicji, że auto należało do właściciela dancingu „Argentyna“, Jana Winklera, który niedawno oskarżony był o handel narkotykami, lecz został uniewinniony. Obecnie ukrywa się, lecz jego mieszkanie jest pod obserwacją, a aparaty telefoniczne w dancingu i w jego mieszkaniu zostały włączone do podsłuchu. Winkler z całą pewnością nie zdołał uciec z miasta, gdyż rogatki nie przepuściły jego samochodu. Da się ptaszka łatwo wywabić z ukrycia, gdyż po przeczytaniu popołudniowych dzienników dowie się, że śledztwo stwierdziło samobójstwo Cieplikówny po sprzeczce z narzeczonym, szoferem prywatnego auta o nieznanym numerze marki „Chester“.
Doświadczony naczelnik Urzędu Śledczego nie mylił się. Wabik poskutkował natychmiast. Wieczorem o godzinie dziesiątej Jan Winkler, właściciel dancingu „Argentyna“ został ujęty przez sześciu agentów tajnej policji w chwili, gdy wchodził do bramy kamienicy przy alei Szucha. Natychmiast przewieziony na Daniłowiczowską, został poddany przesłuchaniu.
Prokuratorka Alicja Horn siedziała w sąsiednim pokoju, skąd mogła dokładnie słyszeć wszystkie pytania, zadawane aresztowanemu i wszystkie jego odpowiedzi. Nie przyznawał się. Twierdził, że owszem, znał zmarłą, że bywał u niej, że wczoraj wieczorem zajechał po nią, lecz w chwili, gdy z nią rozmawiał, z krzaków przed ławką padły strzały i kilku nieznanych mu ludzi rzuciło się nań, wybijając mu z ręki rewolwer, z którego wystrzelił czterokrotnie do napastników. Kim oni byli, nie umiał objaśnić, dlaczego nań napadli, nie miał pojęcia. Czy wiedział, że Cieplikówna była w ciąży?... Tak, wiedział. Czy od dawna z nią żył?... Wcale nie, nigdy nie była jego kochanką. Aha! Więc czyją?... Jakiegoś fryzjera, u którego pracowała, zanim zwinął swój zakład i wyjechał na Pomorze. A dokądże to wybierał się pan Winkler z tą dziewczyną?...
Po dłuższej pauzie odpowiedział. Zamierzał zabrać ją do siebie.Ciężarną kobietę do siebie? Kręci pan, panie Winkler, a radzę panu pamiętać, że może pójdzie pan pod Sąd Doraźny! No, odprowadzę teraz pana do celi i proszę się dobrze do jutra namyśleć, czy nie lepiej szczerze przyznać się do wszystkiego!
— Może się pan nie trudzić ponownym badaniem — spokojnie odpowiedział aresztowany — zeznałem wszystko, co miałem do zeznania. A rady i nauki schowaj pan dla siebie.
Po rozmowie z naczelnikiem i z sędzią śledczym, których pewność co do winy aresztowanego jeszcze bardziej się ugruntowała, Alicja oświadczyła im, że istotnie zakwalifikowała tę sprawę jako podlegającą kompetencji Sądu Doraźnego, a zatem prosi o przyśpieszenie śledztwa w ten sposób, by już jutro po południu akta zostały przekazane prokuraturze.
W chwilę później jechała na Grochów. Nie tylko znajomość Druckiego, lecz także instynkt urodzonego kryminologa mówił jej, że Drucki nie zabił Cieplikówny, że chociaż nie zna, a prawdopodobnie nie chce wydać faktycznych winowajców, niemniej ci istnieli. A jeżeli istnieli i strzelali zza krzaków, w krzakach muszą znajdować się gilzy tego samego kalibru, co i kula wyjęta z ciała zabitej, to jasne. Ponieważ wszystkie cztery gilzy wystrzelone przez Druckiego znaleziono w pobliżu porzuconego przezeń browninga, obecność w krzakach jeszcze kilku gilz tegoż kalibru, lecz oczywiście nie z browninga Druckiego, stanowiłoby obalenie całej koncepcji śledztwa i powód do niezastosowania trybu doraźnego. Na razie dawałoby to efektywną różnicę między karą śmierci a kilkoma latami więzienia lub nawet całkowitym uniewinnieniem. Alicja wiedziała, że już jutro rano, po ponownym szczegółowym przesłuchaniu Druckiego, śledztwo może zainteresować się terenem pod krzakami. Dlatego sama postanowiła zrobić to wcześniej...
Zatrzymała taksówkę przed domkiem, w którym światła były pogaszone. Furtkę zastała otwartą. Oświetlając sobie drogę latarką, odnalazła bez trudu miejsce, w którym wczoraj leżały zwłoki. Zrobiła kilka kroków naprzód, rozchyliła gałęzie i badając grunt centymetr po centymetrze, a jednocześnie starając się nie zostawić swoich śladów, posuwała się z wolna. Ziemia była tu wyraźnie wydeptana, a na niej leżały rozrzucone trzy mosiężne gilzy.
Alicja wyjęła z torebki chusteczkę, zebrała je z zachowaniem wszelkich ostrożności i zamknąwszy schowała do torebki. Drucki mówił prawdę. Mówił prawdę, lecz teraz już nie mógł jej udowodnić.
Alicja Horn nie zasnęła przez całą noc. Miała go teraz w swoim ręku. Tamci zbyt lekceważyli zeznania Druckiego, by zechcieli badać krzaki jaśminu. Zatem będzie mogła po otrzymaniu akt zażądać uzupełnienia tej luki śledztwa, będzie miała czas odwieźć łuski browninga na miejsce, lub też po prostu wyrzucić je do śmietnika. Tak, miała go teraz w swoim ręku. I potrafi to wykorzystać...
Kto mógł strzelać do Cieplikówny? Komu zależało na jej śmierci? Oczywiście, Drucki wie to dobrze, lecz z jakichś powodów nie chce mówić. Możliwe, Bohdan zawsze miewał skomplikowane historie z kobietami. Ale tutaj?... Sekcja zwłok wykazała, że Cieplikówna była w piątym miesiącu. Zatem i tu Drucki mówił prawdę, nie mógł być ojcem tego dziecka, bawił wówczas nad morzem. Cóż go jednak trzymało przy tej dziewczynie?...
Obejrzała starannie łuski, otworzyła biurko, boczną skrytkę, by złożyć w niej ten cenny dowód rzeczowy. Leżały tam tylko notatki dotyczące zniknięcia Julki. Machinalnie wzięła je do rąk zaczęła przeglądać. Pokwitowanie Bufałowej na tysiąc złotych, wywiad o samochodzie Nr 76032 W., należącym do profesora Brunickiego, który skupuje ciężarne dziewczęta... Nagle Alicja odłożyła notatki i drgnęła: — Cieplikówna była w ciąży!...Drucki przyjaźnił się z Brunickim!...
— Aaaa... więc tak?... Więc mógł go profesor wtajemniczyć i w to, że ma u siebie Julkę, lub że ją miał, póki jeszcze... żyła. Więc Bohdan zajmował się dostawą żywego towaru do naukowej mordowni Brunickiego...
Sprawa stawała się coraz bardziej skomplikowana. Więcej! Niebezpieczna dla samej Alicji. Użyła całej siły woli, by zmusić się do ścisłego i spokojnego myślenia.
Jedno wiedziała: jeżeli Drucki jest poinformowany o losie Julki, Alicja jest zgubiona. On nie da się przekupić nawet za cenę własnej wolności.
Pod nogami Alicji załamywał się grunt... Lecz nie należała ona do natur, umiejących rezygnować. Toteż rezultatem bezsennie spędzonej nocy był ścisły plan działania.
Przede wszystkim za wszelką cenę należało usunąć możliwość wciągnięcia Brunickiego w sprawę zabójstwa na Grochowie. Oprócz drogi wpłynięcia w tem kierunku na Druckiego, drogi zupełnie niewątpliwej, istniała znacznie poważniejsza: uzyskanie zakazu z góry, z Ministerstwa Sprawiedliwości.
O ósmej rano pełniąca obowiązki prokuratora Sądu Okręgowego Alicja Horn zgłosiła telefoniczną prośbę o audiencję, a o dziesiątej była przyjęta przez pana ministra.
Przedstawiła rzecz krótko: istnieją poszlaki, że w związku z pewnym mało ważnym procesem pewni szantażyści zamierzają skompromitować jednego z luminarzy naszej nauki, profesora Karola Brunickiego, który właśnie rozsławił imię naszego kraju na świat swoimi wiekopomnymi odkryciami, o których pisze z entuzjazmem prasa Europy i Ameryki, do kompromitacji, której nie można dopuścić, gdyż już dziś równałaby się ona kompromitacji całej Polski. Chodzi zaś, właściwie mówiąc, o drobiazg. Otóż profesor posiada w swym domu tajną klinikę, w której przeprowadza naukowe doświadczenia, teoretycznie nie dozwolone przez prawo. Prokuratura w drodze poufnej stwierdziła, że w doświadczeniach tych nie ma nic zdrożnego, a przynajmniej nie ma nic wykraczającego poza ramy drobnego przestępstwa. Jednak przy obecnej olbrzymiej sławie profesora Brunickiego ujawnienie tych rzeczy nabrałoby kolosalnego rozgłosu i stało się światowym skandalem.
Otóż, czy pan minister nie uważa, że należy temu zapobiec drogą wykluczenia możności wmieszania osoby profesora do jakiegokolwiek jawnego procesu?
Pan minister nie tylko to właśnie uważał, lecz nawet serdecznie podziękował podprokuratorowi Alicji Horn za tak mądrą przezorność i za tak państwowo twórcze ustosunkowanie się do zagadnienia. Jednocześnie wydał jej odręczne pismo usuwające ewentualność kompromitacji uczonego. Natomiast prosił ją, by drogą poufną, zaraz po powrocie profesora do kraju, zażądała odeń natychmiastowej likwidacji tajnej kliniki.
Wprost z ministerstwa Alicja udała się do Urzędu Śledczego, by w razie wykrycia nici łączących oskarżonego z Brunickim natychmiast przeciąć je na podstawie decyzji ministra.
Okazało się to jednak całkowicie zbędne. Alicji pokazano protokoły ostatnich zeznań Jana Winklera. Nie różniły się one od poprzednich. Ten szaleniec wprost nie miał pojęcia, że sam zaciąga na własnej szyi stryczek, nawet nie próbując ratować się przez wskazanie istotnych winowajców, nawet przez wyjaśnienie swojej roli w znajomości z „żywym towarem“ dla Brunickiego.
Alicja przelotnie zapytała, czy nie badano terenu zabójstwa po raz drugi, a otrzymawszy zapewnienie, że byłoby to bezcelowe, pojechała do Sądu. Przeglądając dzienniki znalazła sążniste artykuły o nowych sukcesach wielkiego uczonego polskiego w Londyńskiej Akademii Królewskiej i nie mniej sążniste sprawozdania z przebiegu śledztwa w sprawie mordu na Grochowie. Wszystkie dzienniki przynosiły wiadomość o tem, że zabójca sądzony będzie w trybie doraźnym i że oskarżać go będzie, jak podało jedno z pism sensacyjnych, „anioł śmierci“ naszych sądów, podprokurator Alicja Horn...
Postępowanie miało bieg szybki i prawidłowy. Przed wieczorem sprawa Jana Winklera została przekazana urzędowi prokuratorskiemu i w myśl decyzji tegoż aresztowany został przewieziony do więzienia na Pawiaku i osadzony w osobnej celi, przy czym władze więzienne otrzymały zawiadomienie, że o godzinie dziewiątej rano p.o. prokuratora pani Alicja Horn przybędzie celem osobistego przesłuchania oskarżonego.
I drugą bezsenną noc spędziła Alicja na rozmyślaniach. Żadnej swej mowy nie przygotowywała nigdy z taką drobiazgowością, z jaką teraz obmyślała jutrzejszą rozmowę z Bohdanem Druckim, z człowiekiem, którego życiem mogła rozporządzić tak, jak tylko zapragnie.
Chodziła po pokoju i zaklinała go najczulszymi słowami, groziła mu najstraszniejszymi groźbami, błagała go, by on, co tak kocha życie, skoro ma je stracić, niech je ofiaruje jej! Ona zgodzi się na wszystko, będzie najposłuszniejszą z żon, będzie jego niewolnicą, nie stanie mu nigdy na drodze do jego fantazji czy przelotnych miłostek, byle zgodził się zostać z nią na zawsze... Uratuje jego życie, lecz chce mieć do tego życia bodaj małe, bodaj tylko formalne prawo...
Czyż może on tę ofiarę odrzucić, czy zdobędzie się na odepchnięcie jej, gdy mogąc przyjść ze słowami rozkazodawcy na ustach, stanie przed nim z błaganiem o łaskę?...Nie, nie może jej odtrącić, nie potrafi!...
Tak myślała Alicja Horn. Tak myślała do chwili, kiedy otworzono drzwi gabinetu naczelnika więzienia i na progu stanął oskarżony, eskortowany przez dozorcę. Ten ostatni na skinienie ręki odpowiedział ukłonem i znikł.
Zostali sami.
Był blady i miał usta zacięte, a w oczach spokój i obojętność. Nie zrobił jednego gestu, który wskazywałby na wzruszenie z powodu niespodziewanego dlań spotkania, w jakże nowych rolach. Bez słowa usiadł na wskazanym mu krześle.
Zaczęła mówić. Cicho, spokojnie, bardzo spokojnie, chociaż chciałaby krzyczeć. Mówiła najpierw o zabójstwie. wszystko przemawiało przeciwko niemu. Bardzo źle robi, że nie chce wyjaśnić, kogo podejrzewa o napad, że nie mówi, dlaczego zamierzał zabrać Cieplikównę. Czy nie stało się to w jakimkolwiek związku — zapytała niespodziewanie — z osobą profesora Brunickiego?
Żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy, jednak ze spojrzenia, którym prześliznął się po jej oczach poznała, że nie omyliła się.
— Cóż mógłby mieć Brunicki do moich prywatnych spraw, Al, po co w ogóle tu przyszłaś? Wszystko, co miałem do powiedzenia, powiedziałem już tamtym. A my sobie nie mamy już nic do zakomunikowania. Jeżeli będziesz mnie oskarżała w sądzie, wierz mi, mogę być uznany za morderstwo, ale nie będę uznany za niedżentelmena.
— Jak mam to rozumieć, Boh?
— O, to proste. Nie zrobię nic, co mogłoby cię zdyskwalifikować, jako prokuratora i jako kobietę. Jeżeli przyszłaś tu po to, wracaj spokojnie i spełniaj swą powinność bez obawy.
— Ja nie po to tu przyszłam, Boh, nie po to... Takich zapewnień nie potrzebujesz mi dawać. Wiedziałam to sama... Przyszłam, żeby cię ratować.
Spojrzał na nią i wzruszył ramionami:
— Bardzo łaskawie z twojej strony. Jeżeli ja ze swojej nie będę musiał zmieniać zeznań, a ty pomimo to możesz mnie wyciągnąć z tej historii, w której nie zawiniłem... Będę ci szczerze zobowiązany.
— Boh... Grozi ci kara śmierci!!!
— I ja tak myślę — powiedział po chwili zastanowienia — w wypadku niedania wiary moim zeznaniom, prawdopodobnie tak. No, a jakiejże żądasz zapłaty za swoją pomoc, moja piękna Al?
— Ty mnie nienawidzisz, Boh!
— Bynajmniej — potrząsnął głową — jestem o tyle uboższy od wielu bliźnich, że w swoim repertuarze nie posiadam takiego uczucia w ogóle. Gdy zaś chodzi o ciebie, Al, był czas, kiedy przypuszczałem, że cię kocham. Tak... tak... I szkoda, szkoda, że nie mogę cię nawet lubić. Nie mogę cię lubić po tem, co zrobiłaś z Julką... To przesądziło sprawę...
Alicja zbladła i wyszeptała:
— Co ja z nią zrobiłam?...
— Postąpiłaś, daruj, brudno, moim zdaniem, bardzo brudno, wyzyskując swoją przewagę zmusiłaś ją do wyjazdu... To mi do reszty zepsuło ciebie... Lecz dajmy spokój sentymentalnym wspomnieniom. Możesz mnie ratować, lecz z twego tonu wnioskuję, że pod jakimiś warunkami. Więc słucham.
— Ja ciebie kocham, Boh... Ja ciebie kocham do szaleństwa, kocham miłością, o jakiej nie mogą mieć wyobrażenia inne kobiety, którym pozwalasz zajmować miejsce w twoim życiu... Boh!... wróć do mnie... Widzisz, ja nie potrafię żyć z myślą, że mi nawet patrzeć na ciebie nie wolno...wróć do mnie!...Niczego od ciebie nie żądam, żadnych praw nie będę do ciebie rościła, pozwól mi tylko być przy tobie!...
— Droga Al, mam to rozumieć w ten sposób: ty mnie uratujesz, a ja w zamian mam zostać twoim kochankiem?... Nie, Al, posądzałem cię o bardziej pochlebny pogląd na moją osobę. Nie chcę cię obrażać i dlatego s byśmy przerwali tę rozmowę. Każ mnie odprowadzić do celi.
Alicja chwyciła go za rękę. Bezładne, nieprzytomne słowa skamlały w jej ustach. W szeroko otwartych źrenicach paliło się przerażenie... Cofa wszystko, co powiedziała, wyrzeka się wszystkiego, nie stawia żadnych warunków, błaga tylko o litość, ona nie potraf żyć bez niego, i stokroć woli śmierć, śmierć i jego, i swoją... Uratuje go i tak, a on później postąpi, jak zechce sam.
Drucki łagodnie położył dłoń na jej ręce: spokoju, przede wszystkim spokoju i więcej panowania nad nerwami. A poza tem, niech zrozumie, że przyjęcie pomocy od niej już samo przez się stwarzałoby dla niego zobowiązanie moralne, narzucałoby mu dług, jakiego nie mógłby spłacić bez pogardy dla samego siebie, byłoby dla niego niewolą gorszą od każdej innej. Przecież ona musi zrozumieć, że on nie może przyjąć od niej czegoś, co już z samych warunków, w jakich się obecnie znalazł, byłoby dlań najnieznośniejszym ciężarem. Między nimi wszystko zostało skończone, wzajemne rachunki pokwitowane i trzeba umieć na to spojrzeć.
Stopniowo odzyskiwała równowagę. Chwilę milczała z opuszczoną głową, a gdy ją podniosła, powiedziała cicho, lecz dobitnie:
— Masz rację, Boh, do widzenia... Rozumiem, że nie chcesz przyjąć mojej ofiary, lecz wiedz, że ja na inną zdobyć się nie potrafię. Żegnaj, Boh.
Nacisnęła guzik dzwonka i suchymi jak szkło oczyma patrzyła na okute drzwi zamykające się za nim.



ROZDZIAŁ 29

Gdy go wprowadzono, salę przepełnioną po brzegi zaległa cisza. W porównaniu z pokojem, w którym dotychczas przebywał, było tu tak jasno, że przez dłuższą chwilę nie mógł odróżnić rysów osób, zajmujących nawet najbliższe rzędy ławek.
Widział tylko stłoczone głowy i setki par oczu skierowane ku sobie. Nie rozróżniając jeszcze ich wyrazu czuł, że patrzą na niego z życzliwym i jakimś wystraszonym współczuciem, z jakim ludzie czułostkowi przyglądają się komuś, kto umiera, a komu pomóc nie mogą. Była w ich wzroku jakby wstydliwość i w tej ciszy jakby wstrzymanie oddechu przed momentem katastrofy, która oto nadchodzi.
Nie wiedział dlaczego, lecz przypomniała mu się Zośka. Już wówczas, gdy wysiadł z okratowanej karetki więziennej, odczuł wprost dziwaczną potrzebę zobaczenia tej małej dziewczyny. I teraz na próżno szukał jej na sali. Zaczął poznawać znajomych. Panna Łęska, pani Chełmińska, barman Grabowski. Tonia w czerwonym berecie. Luba, siedząca z głową podniesioną tak, jakby sama szła na szafot, obok Borys, którego twarz zastygła w drapieżną, nieruchomą maskę. Kasjer Justek z bolesnym uśmiechem na grubych, żałosnych ustach. Pułkownik Jaszczołt, ustawicznie przecierający monokl, który jak zawsze nie chciał się trzymać w drgających fałdach zwiędłej twarzy. Tecia, ubrana tak czarno, jak w żałobie, o — i Frania, starsza siostra Zośki... I tyle ładnych, miłych kobiet, i tylu kompanów od wesołych zabaw, tyle znajomych twarzy i tyle wspomnień... Przyszli tu, jak na pogrzeb...
Druckiego ogarnęła nagle nieprzeparta ochota wygłoszenia do nich żartobliwej mowy, jeszcze bardziej żartobliwej niż te, za które w „Argentynie“ zbierał tak huczne oklaski. Kłaniał się z uśmiechem i już otwierał usta, gdy zwrócił się doń obrońca, zażywny, łysy pan w grubych, wypukłych szkłach, który dotychczas w milczeniu studiował akta...
Chodziło mu jeszcze o jakąś drobną informację i o danie klientowi kilku wskazówek, co do metod obrony. Mówił zwięźle, rzeczowo i Drucki był przekonany, że wybierając sobie na obrońcę mecenasa Szarniewicza postąpił słusznie. Zresztą, Szarniewicz cieszył się sławą najznakomitszego adwokata w sprawach karnych i zaliczał się nie tylko do wybitnych znawców prawa, lecz i do najbardziej utalentowanych mówców.
Już podczas pierwszej rozmowy, odbytej w więzieniu, Drucki dowiedział się od niego, że ze względu na tryb doraźny sprawa w pomyślnym wypadku zakończy się wyrokiem skazującym na dożywocie, ciężkie więzienie. Szanse przeniesienia procesu do Sądu zwykłego powstać by mogły jedynie w wypadku zrezygnowania Druckiego z przyjętej taktyki osłaniania faktycznych morderców Cieplikówny i wyjaśnienia istotnych względem niej zamiarów.
Gdy jednak Drucki kategorycznie oświadczył, że nic w swych zeznaniach nie zmieni, Szarniewicz zapewnił go:
— Nie zamierzam narzucać panu moich poglądów, nie jestem lekarzem chorób dziecinnych ani guwernantką. Jako adwokat zaś trzymam się zasady, że przede wszystkim należy dogodzić klientowi. Zatem, jeżeli woli pan dłuższe więzienie niż krótsze, zastosuję się do pańskiej woli.
Od tego czasu nie wspomniał też ani razu o zmianie zeznań, ku pełnemu zadowoleniu Druckiego. Przed samą rozprawą zauważył tylko mimochodem:
— Oskarżać będzie prokurator Horn. Jest to najgroźniejszy przeciwnik z tych, jakich mogliśmy dostać.
— Wiem — skinął głową Drucki — w procesie o morfinę ona oskarżała mnie również i zostałem uniewinniony.
— Tym gorzej — odpowiedział adwokat — teraz sobie powetuje porażkę. W każdym razie, o ile jestem psychologiem, radziłbym panu postarać się wywrzeć na oskarżycielce dodatnie wrażenie. Należy pamiętać, że jest to kobieta, a nie sądzę, by jakiejkolwiek kobiecie jakikolwiek strój, chociażby miała to być toga prokuratorska, mógł pozwolić zapomnieć, że jest kobietą.
Drucki uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa sytuacji, w jakiej się znajdował. wierzył, że adwokat zrobi wszystko, co leży w jego mocy, jednak był pewien, że niewiele to pomoże. Oczywiście, nie zamierzał bynajmniej pogodzić się z dożywotnim więzieniem, na które prawdopodobnie zostanie skazany. w myśli obliczał sobie, że na przygotowanie ucieczki z Pawiaka wystarczy miesiąc, niech nawet dwa, czasu. I tyle go będą widzieli. Alboż to z takich więzień umiał zbiec! w Shatton były trzy mury, a każdy miał osiem metrów, w San Antonio trzymano człowieka, jak kundla, na łańcuchu, dwa piętra pod ziemią. W Sing-Sing kraty elektryzowano, w Valparaiso każdą celę otwierali dwaj dozorcy, a na dachu stały karabiny maszynowe i reflektory!...
Przez salę przebiegł szmer. Drucki obejrzał się: wysoka, smukła, z podniesioną głową, może tylko nieco bledsza niż zwykle, weszła Alicja. Spokojnym, elastycznym krokiem przeszła tuż obok niego, skinieniem głowy odpowiedziała salutującym policjantom i zajęła swoje miejsce na podium. Jednocześnie rozległ się dzwonek, otworzyły się patetycznie drzwi i weszli sędziowie.
Wokół podium i dalej przy drzwiach ustawiono kilkadziesiąt krzeseł, zajętych teraz przez uprzywilejowanych dygnitarzy sądowych i ministerialnych. Podczas gdy na sali panowała skupiona cisza, tu rozlegał się szmer półgłosem prowadzonych rozmów. Ci znawcy procedury nie interesowali się wstępną formalistyką rozprawy. Aż odezwał się ostry, chrapliwy głos czytającego akt oskarżenia „przeciwko Janowi Winklerowi, lat czterdzieści, synowi Adama i Anny, o morderstwo z premedytacją, dokonane na osobie Ireny Cieplikówny“.
Czytający starał się, widać, o wywołanie efektu zgrozy, gdyż z patosem podkreślał mocniejsze słowa, a mimiką chudej, ascetycznej twarzy akcentował wnioski. Niedużo wszakże miał pola do popisu, bowiem akt oskarżenia był niezwykle krótki i zwięzły, chociaż każde jego słowo układało się obok drugiego jak blok granitowy przy bloku w ciężki, niezachwiany mur. Również i lista świadków oskarżenia zawierała zaledwie kilka najniezbędniejszych nazwisk. Alicja Horn, jak mówił mecenas Szarniewicz, nie lubi reżyserować dramatów z dużą obsadą. On również ograniczył się do wezwania czterech osób.
Generalia. Spokojny, ciepły głos przewodniczącego i dobitne, proste odpowiedzi Druckiego... Do winy się nie przyznaje. W całej rozciągłości podtrzymuje to, co zeznał w śledztwie. Na pytanie referenta oświadcza, że owszem, może powtórzyć. Cieplikównę poznał przypadkowo na dwa tygodnie przed tragicznym dniem. Nie miał nigdy zamiaru żenić się z nią, a chciał jedynie dać jej materialną opiekę w związku z jej brzemiennością i brakiem pracy. Obiecał umieścić ją u siebie i krytycznego wieczoru przyjechał po nią. W chwili, gdy rozmawiali w ogródku, z krzaków padły strzały. Zorientował się, że napastników jest kilku, a że wytrącono mu broń z ręki, musiał ratować się ucieczką...
Mówił spokojnie i swobodnie, opowiedział szczegółowo przebieg wypadków, wyjaśnił, że istotnie, ukrywał się przez jeden dzień, chcąc uniknąć posądzenia i aresztowania, gdyż zdaje sobie sprawę, iż wiele poszlak przemawia przeciw niemu. Jednakże nie wątpi, że zostanie uniewinniony.
Referent sprawy zadaje kilka pytań, dotyczących dat. Przewodniczący jeszcze raz zapytuje, czy oskarżony nie wie, kto i w jakim celu mógł strzelać do Cieplikówny, względnie do niego, a usłyszawszy ponowne zapewnienie, że oskarżonemu absolutnie nic o tem nie wiadomo, oddaje głos Alicji Horn. Pada pierwsze pytanie:
— Czy oskarżony jest pewien, że nie był sprawcą ciąży ofiary?
Drucki odwrócił się do pytającej i spotkał jej proste, odważne spojrzenie.
— Owszem. Jestem tego pewien, gdyż Cieplikówna nigdy nie była moją kochanką. Poznałem ją, kiedy znajdowała się w piątym miesiącu.
— Czy oskarżony z wieloma kobietami utrzymywał stosunki miłosne?
Drucki uśmiechnął się i już chciał odpowiedzieć twierdząco, gdy obrońca zerwał się, żądając uchylenia pytania, nie mającego żadnego związku ze sprawą.
— Owszem — zaoponowała Alicja — to ma bezpośredni związek ze sprawą, gdyż nie wiemy, czy liczba kochanek oskarżonego nie była tak wielka, że może go zawodzi pamięć w stosunku do Cieplikówny.
— Nie liczyłem nigdy swoich kochanek — prawie wesoło odpowiedział Drucki i pomyślał, że jednak Alicja jest ryzykowna i śmiała.
Ona temczasem pytała znowu:
— Zatem oskarżony twierdzi, że miał zamiar zaopiekować się Cieplikówną. Dlaczego właśnie nią, osobą obcą, przypadkowo poznaną? Czy były jeszcze takie kobiety, którymi opiekował się oskarżony?
— Nie, nie przypominam sobie...
— Czym zatem tłumaczy oskarżony swój wyjątkowy humanitaryzm w tem właśnie wypadku? Może jednak były jakieś zobowiązania moralne? Czy po prostu zwykły kaprys?...
Jedno po drugim padały pytania. Celne, dokładne, wiążące się w gęstą sieć konsekwencji, ze wszystkich stron osaczające jednocześnie labiryntem stwierdzeń, poza które nie ma już wyjścia. Drucki niemal fizycznie odczuwał, jak grudka po grudce usuwa mu się grunt pod nogami. Więcej, stopniowo zaczął spostrzegać, że każde słowo, jakie wypowiadał w swej obronie, musiało być z góry przewidziane przez Alicję, że wprost było mu podsunięte po to, by stało się nowym ogniwem oskarżenia.
Teraz już odpowiadając wiedział, że mówi przeciw samemu sobie i tylko czekał następnego pytania, które wyjaśniało istotny cel poprzedniego, zastawiając jednocześnie nową pułapkę.
Zawsze uważał Alicję za mistrza w tem względzie, lecz nigdy nie przypuszczał, by sztukę tę można było posunąć aż do takich szczytów precyzji. Przejrzał jej taktykę, polegającą na poderwaniu resztek zaufania do jego prawdomówności, na zniszczeniu wszelkich dróg odwrotu i wykazaniu jego rzekomej przebiegłości, jego amoralności i zoologicznego egoizmu.
Alicja obracała w nicość wszystko, co tylko mogło świadczyć na jego korzyść, niweczyła wszystkie ewentualne szanse obrony, dyskredytowała wiarygodność okoliczności, świadczących na jego korzyść. Omijała świadomie meritum sprawy, ani jednym pytaniem nie dotknęła samego przebiegu zabójstwa, nie starała się postawić kropki nad kwestią motywów, jakimi mógł się kierować w swym postępowaniu względem Cieplikówny, lecz właśnie dlatego tem wyraźniej występowały one same, przybierając wygląd nie dającego się obalić aksjomatu.
Szybko biegało pióro protokolanta, notując każde rzucone słowo, każde słowo, którego ciężar czuł nie tylko Drucki, lecz i cała sala, słuchająca z zapartym oddechem tragicznego dialogu dwóch głosów: metalicznego altu i soczystego, niskiego barytonu...
Mecenas Szarniewicz siedział z głową pochyloną nad swoimi papierami i zdawał się nie zwracać uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Na znak przewodniczącego ocknął się i on z kolei zaczął zadawać pytania Publiczność czekała na nie z niecierpliwością, obiecując sobie, że znakomity obrońca zabierze się do podważania sugestii, narzuconych Sądowi przez prokuratorkę. Wszystkich jednak, a zwłaszcza przyjaciół Druckiego, czekał przykry zawód. Sam Drucki również nie ukrywał zdumienia, gdy adwokat zapytał:
— Czy nie mógłby nam pan powiedzieć, co — według pana — jest celem życia człowieka?
— Celem?... To zależy, jakiego człowieka...
— Mówię o panu.
— Moim celem... Sądzę, że samo życie... Wydobycie zeń maksimum radości, piękna, czy ja wiem, słońca...
— Rozumiem. A co uważa pan za największe dobro w życiu?
— Wolność — bez namysłu odpowiedział Drucki.
— O jakiej wolności pan mówi?
Drucki zaczął wyjaśniać. Wolność — to przede wszystkim uniezależnienie siebie od wszystkiego, co może nas krępować wewnątrz nas samych, więc wierzenia, przesądy, uczucia, poczucie winy wobec innych, krzywdy wyrządzone słabszym, przekonania polityczne...
Adwokat pytał oskarżonego o jego poglądy na miłość, na małżeństwo, na rodzinę, na kobiety, na ustrój społeczny, na kwestię honoru, odwagi i tchórzostwa... Wreszcie przeszedł do ustalenia jego stanu majątkowego, przy czym okazało się, że Drucki nie wie dokładnie, ile ma w banku pieniędzy: — Coś około dwustu tysięcy. Poza tem „Argentyna“ przedstawia też wartość kilkuset tysięcy.
Rozpoczęto przesłuchiwanie świadków i teraz dopiero Drucki pojął znaczenie całego szeregu pytań, na jakie musiał odpowiedzieć Alicji. Wprawdzie badała teraz świadków na okoliczności dotyczące bezpośrednio zabójstwa, jednak z zadziwiającą zręcznością wydobywała z nich zeznania ubocznie przedstawiające Druckiego w najgorszym świetle.
Zarówno fryzjer, sprowadzony z Pomorza, a utrzymujący, że nigdy z Cieplikówną romansu nie miał, jak i oboje staruszkowie z Grochowa twierdzili, że zmarła znała się z oskarżonym od dawna. Staruszkowie nadto pod przysięgą zeznali, że oskarżony namawiał Cieplikównę do wyjazdu do Krakowa, a ona nie chciała.
Położenie Druckiego stawało się beznadziejne. Po przesłuchaniu ostatniego świadka, portiera z hotelu „Bristol“, który potwierdził, że oskarżony Winkler miewał u siebie w pokoju codziennie inną kobietę albo wcale nie nocował, przewodniczący zamknął przewód sądowy i zarządził godzinną przerwę.
— Co myśli mecenas? — zapytał Drucki, gdy znaleźli się wraz z policyjną eskortą w okratowanym pokoiku.
— Myślę, że ma pan jeszcze czas zastanowić się nad szaleństwem, które pan popełnia, przemilczając istotne dla sprawy rzeczy.
— Zatem nie widzi mecenas możności uzyskania wyroku uniewinniającego?
— Zwariował pan?! — oburzył się adwokat — daj Boże, bym potrafił uchronić pana przed stryczkiem!
— Tak — westchnął Drucki — to bardzo nieprzyjemne. wobec tego pozwoli mecenas, że zjem obiad.
Adwokat Szarniewicz spojrzał nań nienawistnie i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, a Drucki zabrał się do przyniesionego jedzenia.
Rozumiał irytację adwokata. Gdyby chodziło o kogoś innego, sam prawdopodobnie starałby. się go namówić do rezygnacji z osłaniania sobą osób trzecich, bodaj najlepszych przyjaciół, takich jak Brunicki czy Załkind. Sam jednak ani myślał o zawróceniu z raz obranej drogi.
Gdy ponownie został wprowadzony na salę, od razu spostrzegł mecenasa Łęczyckiego, który tłumaczył coś adwokatowi Szarniewiczowi, a udając, że nie widzi Druckiego, szybko wyszedł bocznymi drzwiami.
— Pan podobno zna osobiście panią Horn? — zwrócił się Szarniewicz półgłosem do Druckiego.
— Ja? — Drucki wzruszył ramionami — możliwe, znam dużo ludzi, ale nie wszystkich sobie przypominam.
— Niech pan nie żartuje! Dowiedziałem się, że pan podobno bardzo dobrze zna prokuratorkę Horn...
— Łęczycki mecenasowi naplotkował...
— Mniejsza o to, kto; tu chodzi o coś bardzo ważnego, panie Winkler. Jeżeli pana łączyła z nią bliższa znajomość, możemy zażądać zmiany oskarżenia! A ta równa się odroczeniu sprawy! Rozumie pan?... To może stanowić o przeniesieniu sprawy do Sądu zwykłego!
— Tak pan sądzi, mecenasie?... Cóż z tego, kiedy mnie wcale nie łączyła z panią Horn żadna znajomość.
— Panie! — zacisnął zęby adwokat.
— Sąd wchodzi — zabrzmiał uroczysty głos woźnego.
Sędziowie zajmowali miejsce. Przewodniczący powiedział cicho:
— Głos ma pani prokuratorka.
Wstała i powolnym ruchem nałożyła biret. Twarz jej była blada jak płótno, tylko oczy żarzyły się niemal gorączkowym blaskiem. Jej wspaniałe usta, usta, którym równych niepodobna było sobie wyobrazić, jej dumnie wyprostowana, smukła postać i ten ruch głowy, w którym było tyle kobiecego wdzięku i tyle wyniosłej siły, wszystko to wywierało wręcz hipnotyczne wrażenie. Drucki czuł je w powietrzu przepełnionej sali, ba, czuł je na samym sobie.
Skądś, z dala, spoza szeroko otwartych drzwi głównych, z również przepełnionego przedsionka wśród ciszy rozległ się ostry, kobiecy sopran:
— Boże, jaka ona piękna!
— Tak — pomyślał Drucki — diabelnie piękna. I niejedna z tych kobiet chciałaby być na jej miejscu. A ona?... Ona pewno gotowa byłaby każdej to miejsce i tę swoją urodę oddać...
— Wysoki Sądzie! — uderzył w salę pełny, metaliczny głos. — Oto mamy do rozstrzygnięcia sprawę, w której z jednej strony postawione jest na kartę życie jednego człowieka, a z drugiej życie wielu setek, wielu tysięcy słabych, naiwnych istot. Tak, tych licznych, nieszczęśliwych dziewcząt, nie posiadających żadnych środków w walce o byt, pozbawionych wszelkiej broni, jaką mogłyby się zasłonić przed skutkami ustroju, w którym żyjemy, a na straży którego stoi sprawiedliwość, sprawiedliwość, która niech będzie błogosławiona, jeżeli nie jest pustym dźwiękiem, i niech będzie przeklęta, jeżeli na jej wadze kara może być mniejsza od krzywdy!...
— Tak modlą się usta bezbronnych i pokrzywdzonych, modlą się niedosłyszalnym szeptem po piwnicach, poddaszach i suterenach, setki i tysiące dziewcząt, którym każemy rodzić nieprawe dzieci, podczas gdy ich uwodziciele idą bezkarni, mimo dokonanej krzywdy. A kiedy czasem zrozpaczone ręce usiłują ich zatrzymać, wówczas pada strzał i pokorny szept cierpienia przechodzi w tragiczny krzyk śmierci!...W taki krzyk, jaki rozległ się przejmującym echem w ogródku ubogiej chaty na Grochowie! Panowie sędziowie! Milczą teraz kąty tej sali, ale wsłuchajcie się!... Czyż nie słyszycie we własnych sumieniach przeraźliwego wołania mordowanej dziewczyny?!...Czyż nie słyszycie skomlenia konającej?!... Czyż nie czujemy wszyscy, jak wielkim na nas ciężarem spada ten krzyk: — Sprawiedliwości! Sprawiedliwości!..
Ucichł jej głos i zaległa kompletna cisza. Nikt się nie obejrzał, lecz niemal każdy czekał, że oto za jego plecami zerwie się nagle to rozdzierające, przez niczyje usta rzucone słowo.
Lecz odezwał się znowu czysty, metaliczny głos Alicji Horn:
— Była to skromna, wesoła dziewczyna. Sumienna pracownica i miła lokatorka. Wszyscy świadkowie stwierdzili, że prowadziła się wzorowo. Lecz los wyrządził jej jedną krzywdę: obdarzył ją niezwykłą urodą. I oto na jej drodze zjawia się człowiek, którego główną cechą jest to, że nie umie liczyć. Nie liczy swoich pieniędzy, nie liczy swoich kochanek, lecz nie liczy także i cudzych nieszczęść, których jest sprawcą!... Cóż znaczy dla niego jedna tragedia więcej, w setkach tych, pozostawionych za sobą?! Nic, absolutnie nic!... Nie liczy ich, a jeżeli ktoś ośmieli się zażądać od niego rachunku, płaci tak, jak zapłacił łatwowiernej Irenie Cieplikównie!...
— Była to skromna, wesoła dziewczyna, naiwna dziewczyna z legionu tych, co pochylone nad igłą czy nad pilnikiem marzą o karierze gwiazdy filmowej, o królewiczu z bajki, o zakochanym w nich wielkim panu, a które znajdują swoje małe, ciche szczęście w małżeństwie z chłopcem z własnej sfery. Lecz na drodze Ireny Cieplikówny, biednej manicurzystki z biednego zakładu fryzjerskiego, zjawił się wymarzony królewicz!... Zjawił się oskarżony Jan Winkler! Powiedział nam tu, że lubił Cieplikównę, ale ona go kochała, musiała go kochać, gdyż był ucieleśnieniem jej marzeń. I jeżeli ta uczciwa i skromna dziewczyna oddała mu to, co stanowiło jej jedyne bogactwo, jeżeli oddała mu siebie, doprawdy nie ma takiej kobiety na świecie, która za to mogłaby rzucić w nią kamieniem! Toteż zdobył ją bez trudu, wziął ją swoją urodą, swoją męskością, swoim sposobem bycia urodzonego pogromcy, swoim kunsztem czy też naturą niezawodnego uwodziciela, któremu nie każda kobieta, nawet świadoma i silna, potrafiłaby się oprzeć...
Drucki uśmiechnął się i podniósł oczy na Alicję. Wpatrywała się weń zuchwale otwartymi źrenicami, jakby go prowokując, by zawołał:I tyś się nie oparła, a teraz mścisz się na mnie!...Patrzcie, oto porzucona przeze mnie kochanka, która czołgała mi się u nóg, bym pozwolił jej wrócić do mnie, do mnie, którego teraz nazywa zbrodniarzem!...
Mógł to zrobić w każdej chwili i jeżeli czegoś żałował, to tego, że musi wyrzec się kolosalnego efektu, jaki wywołałby takim okrzykiem... a Irena Cieplikówna — mówiła dalej Alicja — była tylko młodziutką, naiwną dziewczyną. Wprost pojąć trudno, dlaczego oskarżony, rozporządzając tak bogatym arsenałem środków zdobywczych, zaczął w dodatku okłamywać swoją ofiarę, że się z nią ożeni. Wprawdzie zapewnia nas tu, że nigdy tego Cieplikównie nie obiecywał, ale oczywistość tego kłamstwa została przygwożdżona zeznaniami gospodarzy zamordowanej, którzy nie raz słyszeli od niej, nawet w obecności nie zaprzeczającego temu Winklera, że wkrótce odbędzie się ich ślub.
— Oszukiwał więc dziewczynę bez żadnej potrzeby, po prostu dla upiększenia swojej niskiej roli, a później wyzyskał to, dla upozorowania swego prawa do zabrania dziewczyny spod opieki, gdzie była — bądź co bądź — bezpieczna. Nocą przyjechał ją zabrać. Dlaczego nocą? Czy człowiek, mający uczciwe zamiary, kryje się z nimi?... Nie, ale Jan Winkler nie mógł mieć uczciwych zamiarów, po cóż by kłamał, że zabiera „narzeczoną“ do Krakowa, skoro — jak sam tu zeznał — miał zamiar wziąć ją do swego mieszkania w Warszawie?... Plan jego był prosty. Wywieźć uprzykrzoną kochankę na odludzie, gdzieś o kilkadziesiąt kilometrów poza miasto, zabić i wrzucić do Wisły.
— Był tak przeświadczony, że nic nie pokrzyżuje mu zamiarów, że nawet — wbrew zwyczajowi — nie zostawił auta przy furtce, lecz podprowadził je dalej, by przypadkiem nie widziano, w którym kierunku pojedzie.
Na przeszkodzie wszystkiemu stanęła rozbudzona nagle podejrzliwość dziewczyny.
— Jak ustalił przewód sądowy, Cieplikówna od zmroku już zaczęła zdradzać niepokój, mówiła o swym niepewnym losie, o obawach, a nawet wręcz o zamiarze pozostania. Staruszkowie uspokajali Cieplikównę, chociaż nie uszło ich uwadze zdenerwowanie „narzeczonego“, a jego przynaglanie do pośpiechu wydawało im się równie nienaturalne, jak i specjalne wybranie nocnej pory na wyjazd.
— W ogródku temczasem Cieplikówna musiała usłyszeć od Winklera coś, co ostatecznie przekonało ją o jego złych zamiarach. Oświadcza mu, że nie pojedzie, że powinien dotrzymać obietnicy i tu, w Warszawie, wziąć z nią ślub. Wówczas Winkler, który wobec gospodarzy, a zapewne i wobec Cieplikówny występował pod zmyślonym nazwiskiem, który wie, że ubodzy ludzie tej dzielnicy nie potrafią odróżnić marki jego samochodu, że zatem nie grozi mu wykrycie — decyduje się. Z zimną krwią zabija dziewczynę i ucieka, by z ukrycia dowiedzieć się, czy władze śledcze nie wpadły na jego ślad. Wszystko to jest proste, jasne i nie skomplikowane.
— Jakże rażąco odbija od tego stanu faktycznego zbrodni fantastyczna bajka, opowiedziana nam przez oskarżonego, bajka o tajemniczych bandytach, zaczajonych w krzakach jaśminu, o walce, którą rzekomo stoczył z napastnikami, a która nie zostawiła żadnych śladów, o skrytobójcy, strzelającym z tychże krzaków, strzelającym widocznie z jakiegoś dziwnego browninga, który nie pozostawia po wystrzale łusek.
Alicja uderzyła ręką w pulpit:
— Zaiste, gdybyśmy nie wiedzieli, że mamy do czynienia z człowiekiem inteligentnym, można by przypuścić, że jest to bajeczka opowiedziana przez małe dziecko. W obecnych wszakże warunkach nie pozostaje nam nic innego, jak nazwać zeznania oskarżonego karygodnymi i wyzywająco cynicznymi. Miedziane trzeba mieć czoło, by stanąć nad trumną swojej ofiary i nie tylko nie okazać cienia skruchy, lecz drwić z niej i z nas, by nie zadać sobie bodaj minimalnego trudu dla zmyślenia czegoś bardziej prawdopodobnego, mniej obrażającego prymitywne poczucie logiki! Oskarżony nie wyjaśnia również, dlaczego chciał Cieplikównę zabrać do siebie, dlaczego właśnie ją, a nie którąkolwiek z innych, przez siebie uwiedzionych dziewcząt. Oskarżony snadź sądzi, że życie biednej manicurzystki tak małą ma wartość, że sprawiedliwość puści mu płazem jego zbrodnię?...
— Ale, Wysoki Sądzie, mamy oto przed sobą klasyczny przykład tysiąckrotnej krzywdy, jaka dzieje się wciąż biednym dziewczynom, a jaka czasem tylko dotrze do stóp sprawiedliwości i zawoła: kary, kary, kary!...
— Mamy przed sobą jednego z tych cynicznych uwodzicieli, którzy bez drgnienia powieki mordują niewygodne dla siebie kochanki, mamy zbrodniarza, który nie tylko winien być ukarany śmiercią, lecz stać się groźnym ostrzeżeniem dla innych sobie podobnych. Nie ma na jego usprawiedliwienie okoliczności łagodzących, dlatego wnoszę o karę śmierci.
Przewodniczący udzielił głosu obrońcy. Mecenas Szarniewicz wstał i zaczął mówić. Jak Drucki przewidywał, adwokat nawiązał wątek swej mowy do tych pytań, którymi tak zdziwił na początku rozprawy wszystkich obecnych.
Adwokat zaczął od stwierdzenia, że nie jest obowiązkiem oskarżonego udowodnienie swojej niewinności. Przeciwnie, to przewód sądowy musi dowieść jego winy. Jeżeli tedy wiele poszlak materialnych przemawia przeciw niemu, nie mniej ważkie dowody stają w jego obronie. Chodzi o motywy zbrodni. W jakim celu człowiek zrównoważony, posiadający poważną pozycję, duży majątek i wszystko, czego zapragnie, miałby popełniać morderstwo w ogóle, a w tem wypadku w szczególności? Kwestia zysku pieniężnego jest z góry wykluczona. Nie chodzi tu też o obawę płacenia alimentów gdyż, jak słusznie zaznaczyła przedstawicielka Urzędu Prokuratorskiego, oskarżony Winkler nie umie liczyć, ma szeroki gest i nigdy nie żałuje pieniędzy. Absurdem również byłoby przypuszczenie, że obawiał się komplikacji życiowych, wskutek ujawnienia jego romansu z Cieplikówną. Będąc nieżonatym, będąc człowiekiem absolutnie niezależnym, niekrępującym się w jawnym utrzymywaniu stosunków z wieloma kobietami, dlaczego tu nagle miałby się bać opinii?
W dalszym ciągu mecenas Szarniewicz domagał się, by Sąd stanął na stanowisku, że albo oskarżony jest niepoczytalny, skoro popełnił zbrodnię bez żadnych motywów, albo należy dać wiarę jego zeznaniom, że on jej nie popełnił. Tertium non datur. Jeżeli chodzi o fantastyczność wyznań Winklera, to mecenas na podstawie praktyki tejże sali sądowej gotów jest przytoczyć cały szereg wypadków z życia, które jest autorem najdziwaczniejszych fantazji.
Z kolei mecenas przeszedł do charakterystyki oskarżonego:
— Oskarżony Winkler — mówił — daleki jest od typu, który możemy stawiać za przykład. Tym niemniej jednak, jego umysłowość i psychika są tego gatunku, w jakim nie do pomyślenia jest umieszczanie zabójstwa słabszej od siebie istoty, tem bardziej niemożliwe, jeżeli była ona jego kochanką. Dość spojrzeć na oskarżonego, by zrozumieć, że tchórzliwe zasłanianie się przed odpowiedzialnością nie może leżeć w jego naturze. Przecież wie, że grozi mu wyrok śmierci, jako człowiek inteligentny zdaje sobie dokładnie sprawę z faktu nagromadzenia się przeciw niemu wielkiej liczby obciążających okoliczności.
— Gdyby był tchórzem, właśnie próbowałby zagmatwać i skomplikować sprawę. Nie robi tego, gdyż wierzy w sprawiedliwy wyrok. Więc może świadomie chce wyrzec się życia?... Nie, Wysoki Sądzie, to również jest nie do pomyślenia, gdy chodzi o człowieka, który właśnie ponad wszystko ukochał życie, wolność, niezależność, który dla tej niezależności gotów jest wejść w konflikt z własną wygodą, który dla tej wolności wyrzekł się tysiąca sposobnych ułatwień w swej egzystencji, ułatwień, jakie utrzymujemy dzięki dobru istnienia społeczeństwa, jego praw i jego ochrony.
— Tak, można nazwać Jana Winklera jednostką aspołeczną, mamy podstawy, by dostrzec poważne różnice między jego etyką a etyką naszą, z tego, co sam mówił o sobie wiemy, że za najważniejsze prawo uważa prawo do życia. Zastanówmy się! Jakichże wielkich krzywd owocem musiałaby być powzięta przezeń decyzja zamordowania biednej, słabej istoty, dla której i dziś ma tylko najcieplejsze słowa życzliwości.
— Panowie Sędziowie! Nie posiadam dowodów niewinności Jana Winklera! Jedynym dowodem jest on sam! Ten człowiek nie mógł popełnić zbrodni! I, na Boga, ten człowiek jej nie popełnił!
Ostatnie słowa rozbrzmiały niemal zaklęciem. Wśród martwej ciszy adwokat z wolna opuścił wzniesione ręce i usiadł.
Nagle w kącie sali czyjeś ręce uderzyły brawo, za ich przykładem poszły drugie, trzecie, czwarte, i oto po chwili cała publiczność zerwała się z miejsc, a wielka sala Sądu Okręgowego rozbrzmiała szalonymi, entuzjastycznymi oklaskami...
Dobra minuta upłynęła, zanim gwałtowne dzwonienie przewodniczącego zdołało opanować hałas, umożliwiając surowe skarcenie wybryku i zapowiedź opróżnienia sali, jeżeliby coś podobnego miało się powtórzyć.
Replika prokurator Alicji Horn na mowę adwokata była czymś, czego jeszcze w tej sali nie słyszano. Wprost trudno było sobie wyobrazić, by ludzkie słowa mogły się powiązać w tak potężne akordy oskarżenia, w tak olśniewające kontrasty przeciwstawień, w tak miażdżące lawiny wymowy.
Teraz dopiero stało się jasne, że wytrawna oskarżycielka umyślnie w pierwszym przemówieniu pominęła najcięższe argumenty, że z premedytacją zostawiła obrońcy nietknięte pole zagadnień psychiki oskarżonego, by dopiero w replice zabiec drogę rozumowaniu adwokata i wydać mu walną bitwę.
Z niebywałym mistrzostwem, nie posługując się niczym innym jak właśnie argumentami obrońcy — budowała zdanie po zdaniu swe nieodparte oskarż#nie.
Drucki słuchał z zaciętymi wargami i ze stężałą twarzą. Słuchał, jak jego umiłowanie wolności w jej ustach stawało się największą zbrodnią, nieobliczalnym anarchizmem, jak jego miłość życia wyradzała się w potworny egoizm, nie znający żadnych hamulców, jak zmienił się w zwierzę, żerujące na ustroju społecznym, zwierzę drapieżne, dla którego jedynym prawem jest prawo silniejszego. Pojął, że dla tych sędziów, dla tych wszystkich ludzi zmienia się w uosobienie najszkodliwszego chwastu, który należy wykarczować, w pasożyta, którego sama egzystencja musi być niebezpieczeństwem...
Atmosfera grozy napełniła salę. Tam, gdzie słowa były bezsilne, samo brzmienie metalicznego głosu, sama sugestia piękności Alicji i żywiołowy płomień, bijący z niej, musiały dokonać swego.
Gdy wśród grobowego milczenia przewodniczący udzielił Druckiemu głosu, podniósł się ciężko i stał przez chwilę bez słowa. Z całą jaskrawością zdawał sobie sprawę z tego, że swój ratunek trzyma we własnym ręku, że oto może, ba, że ma prawo, nie tylko prawo tych ludzi, lecz własne prawo ratowania się i uratowania się. Oto otworzy usta i powie:
— Panowie, mądrzy sędziowie! Naiwni ludzie! Nie popełniłem tego haniebnego morderstwa. Milczałem dotychczas, chcąc osłonić mego przyjaciela Borysa Załkinda, dlatego, że bardzo go lubię i lubię jego śliczną żonę, że mają syna, i swój dom, i swoje szczęście, które kochają. Sprawcami zabójstwa byli bandyci, nasłani na mnie przez wspólników Załkinda, z którymi razem Załkind wyprawił na tamten świat i ograbił pewnego starego Żyda z Białowieży. Tak, mądrzy sędziowie, nie domyślacie się też na pewno, że ta zwycięska obecnie piękna pani, na widok której wzdychacie i oblizujecie się, że ta podprokuratorka Alicja Horn, nie dalej jak dwa dni temu przysięgała, że mnie uwolni, jeżeli tylko przebaczę jej to, że ma duszę zimną I brudną. Tak, szanowni i czcigodni Państwo, ona była moją kochanką, ona oskarża tu Jana Winklera, chociaż wie, że naprawdę nazywam się Bohdan Drucki, poszukiwany od lat przez listy gończe, sprawca gwałtu na Alicji Żerańskiej, obecnej Alicji Horn. Ona mnie kocha i chce, byście mnie zabili, bo woli widzieć mego trupa, niż inne kobiety w mych ramionach!... Stąd płomienność jej oskarżeń, mądrzy panowie sędziowie...
— Czy oskarżony nie ma nic do powiedzenia?! — zniecierpliwił się milczeniem Druckiego przewodniczący.
Drucki uśmiechnął się i potrząsnął głową:
— Nie, nie mam nic do powiedzenia... nieprawda, pani podprokuratorko?... Nic!...
Nim jeszcze zdążył usiąść, zza podium zerwało się kilku panów: podprokuratorka Alicja Horn zemdlała.
Na sali podniósł się głośny szmer, wśród którego ledwo dosłyszano pośpieszne słowa przewodniczącego:
— Sąd udaje się na naradę.
Jednocześnie z sędziami wyszła z sali Alicja, podtrzymywana przez kilku kolegów. Szybko przyszła do siebie i z bladym uśmiechem dziękowała im, tłumacząc się przemęczeniem i nerwowym wyczerpaniem. Zresztą, nie dano jej na to czasu. Sędziowie, prokuratorzy i różni dygnitarze z ministerstwa zasypywali ją gratulacjami, wyrazami zachwytu i podziwu.
W kwadrans później został ogłoszony wyrok, skazujący Jana Winklera na karę śmierci przez powieszenie.
Oskarżony wysłuchał wyroku spokojnie. Jego obrońca, mecenas Szarniewicz natychmiast przystąpił do redagowania prośby na ręce Prezydenta Rzeczypospolitej o ułaskawienie. Należało się z tem śpieszyć, gdyż wykonanie egzekucji wyznaczono na godzinę piątą rano.
Podprokuratorka Alicja Horn wezwała temczasem kolegę Mesnera i oświadczyła:
— Bardzo pana przepraszam za narzucanie mu tak przykrej funkcji, ale będę go prosiła, by zechciał w imieniu prokuratury zastąpić mnie jutro rano o piątej przy straceniu skazańca, które odbędzie się na terenie Cytadeli.
— Z przyjemnością oszczędzę pani tego ohydnego widoku — natychmiast zgodził się Mesner — jednak przypuszczam, że do egzekucji nie dojdzie. Pan Prezydent, mam wrażenie, ułaskawi tego Winklera.
— Myli się pan — krótko odpowiedziała Alicja i pożegnawszy się, pojechała do domu.
Miała szum w uszach i słaniała się na nogach, wchodząc do swego mieszkania. Tu, gdzie niczyje oczy nie patrzyły się na nią, nerwy uległy zupełnemu rozprężeniu. Rzuciła się na tapczan i splótłszy nerwowo palce, zaczęła je gryźć do krwi.
Jakże nienawidziła siebie! Z jakąż rozkoszą te same zęby wpiłaby sobie w gardło, by je przegryźć!... Nieprzytomnymi ciosami uderzała pięściami w skronie, w usta, w policzki, w piersi... Nie czuła bólu, tylko wciąż wzbierający gniew, który zdawał się przechodzić w szał...
Zerwała się, zapaliła wszystkie światła i nie zasłaniając okna zaczęła zdzierać z siebie ubranie. W tejże chwili dostrzegła swoje odbicie w lustrze i wybuchnęła przekleństwami. Z jej ust nienawistnym szeptem zrywały się słowa pogardliwe, depczące, coraz wulgarniejsze, coraz plugawsze... Wreszcie wybuchnęła dzikim, spazmatycznym śmiechem i zanurzywszy palce we włosach, zaczęła je rwać garściami...
Zapukano do drzwi.
— Kto tam? — krzyknęła Alicja. — Czego Józefowa chce?!
— Zdawało mi się, że pani mnie woła.
— Nie wołam! Proszę się wynosić precz!,
Za drzwiami zaległo milczenie. Widocznie starą służącą zamurował niebywały ton pani. Ponieważ jednak nie słychać było oddalających się kroków, Alicja zawołała z pasją:
— Wynosić się, co to za podsłuchiwanie!
— Ja nie podsłuchuję — oburzyła się Józefowa — tylko chciałam list oddać.
Alicja uchyliła drzwi i wzięła list. Nagle opanowało ją rozpaczliwe przeświadczenie, ba, zupełna pewność, że to list od niego!... Pomimo całej absurdalności takiego przypuszczenia, przyciskała kopertę do piersi i powtarzała, jakby chcąc siebie umocnić w tej wierze:
— Boh... Boh... To on... Jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze potrafię go uratować, bodaj ceną przyznania się do wszystkiego!...
Spojrzała na list i ręce jej opadły bezsilnie: była to duża, urzędowa koperta z pieczęcią Ministerstwa Sprawiedliwości. Machinalnie otworzyła ją i przebiegła treść pisma oczami.
A pismo to nie było byle czym! Zawierało nominację podprokuratorki Alicji Horn, w uznaniu jej zasług dla dzieła Sprawiedliwości, jej wiedzy i talentu, na stanowisko Prokuratora Warszawskiego Sądu Okręgowego...
Alicja zgniotła papier w dłoni i rzuciła na ziemię.



ROZDZIAŁ 30

Odrapana dorożka, zaprzężona w starą, jasnokościstą chabetę, zatrzymała się przed jednym z ostatnich domów przy ulicy Tarczyńskiej. Załkind, który przez całą drogę przynaglał dryndziarza do pośpiechu, szybko wcisnął mu w rękę niklową monetę i kulejąc bardziej niż zwykle, wbiegł do bramy.
Całe pierwsze i ostatnie piętro tej kamienicy zajmował „lokal“ jego siostry Fieni, w sferach ulicznych szeroko znanej pod przezwiskiem Kupczychy. Ponieważ godzina była zbyt wczesna na „gości“, a wszystkie pensjonariuszki jeszcze się wysypiały, otworzyła sama Fienia, potężnych rozmiarów, niebrzydka jeszcze kobieta w papilotach i jaskrawo zielonym szlafroku.
— Nu, nareszcie — powiedziała nieco zniecierpliwionym głosem.
— Oni są? — zapytał Załkind.
Nie odpowiedziała i tylko wzruszyła ramionami, jakby ją uraziło powątpiewanie w jej zdolności organizacyjne.
Nie zdejmując kapelusza i palta, przeciwnie, jeszcze bardziej podciągnąwszy kołnierz, wszedł za siostrą do małego, półciemnego i pełnego dymu z tanich papierosów, pokoiku. Przy stole, nakrytym czerwoną, pluszową serwetą i na dwóch rozbebeszonych łóżkach siedziało kilku mężczyzn, zajętych przyciszoną rozmową. Załkind burknął coś pod nosem i podał każdemu rękę. Jeden z drabów podsunął mu nogą krzesło i kiwnął na gospodynię:
— Daj no flachę, Kupczycha, i zagrychę, byle lepszą.
— Niech będzie — zgodził się Załkind.
— Musowo ma być, nie? Do takiego interesu? — zaśmiał się mały, ruchliwy Żydek w kącie.
— No, co jest? — zapytał Załkind barczystego, ponurego draba o kędzierzawej, zwichrzonej czuprynie, siedzącego dotychczas w milczeniu.
Kędzierzawy spojrzał nań z ukosa, splunął między nogi, i powiedział:
— W porządku.
— W Cytadeli?
— Aha.
— A dziś nie zawiozą? — zaniepokoił się Załkind.
— Szofer nie wytrzeźwieje do północy, to już im lepiej opłaci się na stryk od razu.
— Ten szofer to miętówkie chla, jak panienka — zaśmiał się Żydek.
— A gryps doszedł?
— Mur — skinął nosem kędzierzawy.
— Słuchajcie, chłopcy, ja wam powiem — przysunął się do stołu Załkind — ja wam powiem, że ja obiecałem piętnaście „kawałków“ i że na tem stanęła sztama. Ale mnie na tem człowieku zależy, jak na samym sobie. Jeżeli się uda, to dołożę...
Zrobił pauzę i obrzuciwszy obecnych szybkim spojrzeniem, dokończył:
— Dołożę drugie piętnaście!
Zapanowała cisza. Kędzierzawy wstał, podciągnął spodnie i wyciągnął wielką łapę do Załkinda.
— Co się ma nie udać. Albo to ja takie roboty w Ameryce robiłem? Na tutejszych patałachów ni ma się co oglądać. Im nawet do łba nie przyjdzie. No, rebiata, warto i napić się pod taką zagrychę, jak ta dobawka, co?
Teraz dopiero efekt hojności klienta wyraził się w tem, że wszyscy po kolei ściskali jego rękę i obsiedli stół dookoła. Krępy, siwy już człowiek podszedł do Załkinda i obszernie zaczął opowiadać o tem, jak udało mu się kupić „bezprizornego“ konia, że to nawet i sam diabeł nie dowie się czyj i skąd, a jak go przejadą, to i mały żal. Co dotyczy ładunku, to nawali się jakiegoś drewna i już.
Weszła Fienia i wprawną ręką zaczęła ustawiać na stole talerze z przekąskami, butelki i szklanki do wódki, po czym przysiadła się sama i zaczęto szczegółowo omawiać plan.

** ** **


Późny, jesienny świt zmatowił czarne szyby i powoli zaczął się mieszać z seledynową poświatą abażuru, spod którego niewielki żółty krąg lampy, padając na biurko, oświetlał wypukłe szkiełko zegarka.
Dłuższa, wysmukła i ostrokanciasta jego strzałka zdawała się śpieszyć nierówno, urywanie i nerwowo. Czasem jakby ustawała w swym cyklicznym biegu, to znów przypominała sobie coś, co musi nieuchronnie się zdarzyć, coś bardzo ważnego, na co jej spóźnić się nie wolno i wówczas pędziła tak szybko, że myśl ludzka z trudem ją doganiała, licząc minuty. Natomiast mniejsza, szeroka i płaska, jak sztylet, wciąż nieruchoma, przecież posuwała się wolno, niedostrzegalnie naprzód, uparcie, zawzięcie, bezlitośnie...
Dwie czarne, małe strzałki, dwa niedorzeczne drogowskazy, obracające się dokoła swej osi w wiecznym, bezcelowym ruchu, skierowujące tych, co stanęli przed nimi, pytając o drogę, we wszystkie strony wszechświata. Dwie szalone strzałki, usiłujące swą mrówczą pracą zmierzyć to, co jest niezmierne, zliczyć to, co nie ma rachunku...
Zegarek swoim tykotem napełniał ciszę, której nie przerywały najmniejsze szmery. Za oknami dobiegała końca noc jesienna, martwa, bezszelestna. Na pobliskim lotnisku spano jeszcze. W mieszkaniu również panowało zupełne milczenie już tyle godzin... Tyle? Tak, ileż to?... Już prawie pięć ich minęło od chwili, gdy dzwonił dzwonek telefonu, gdy dzwonił Mesner, że Prezydent odrzucił prośbę o ułaskawienie i że egzekucja odbędzie się zatem punktualnie o piątej rano...
O piątej rano!...Za dwanaście minut mniejsza, szeroka i płaska strzałka dotknie tarczy sekundnika, a jej ostry koniec nieubłaganie dotknie czarnego znaku 5...
Przez myśl Alicji przebiegło, że miałaby jeszcze dość czasu na napisanie kilkunastu słów... Wyjaśnienia... pożegnania... Lecz dla kogo miałaby pisać?... Nie ma nikogo! Absolutnie nikogo! O, zrozumiała to już wieczorem, gdy stała pochylona nad pustym łóżkiem tam, w ostatnim pokoju, nad pustym łóżkiem Julki......teraz wyprowadzają go na plac straceń... Pamiętała: dwa kasztany na zboczu, z lewej wyszczerbiony mur, a wprost od bramy szubienica. Na pewno idzie uśmiechnięty, z podniesioną głową... Tylko liście na kasztanach teraz muszą być żółte i czerwone. Gdy tam była przy straceniu bandyty Harłacza, liście były jeszcze bardzo zielone... Cała Cytadela wówczas była pełna zieleni...
Dłuższa, wysmukła i ostrokanciasta strzałka dobiegała szczytu tarczy.
Alicja podniosła rękę. Na biurku, prawie niewidoczny poza żółtym kręgiem lampy leżał mały, czarny browning. Czekał tam. Cierpliwie czekał przez pięć godzin.
Przez pięć godzin, długich jak piekło!!!.
Teraz powoli uniósł się na wysokość piersi. Ręka Alicji nie drgnęła, pod palcami swoje ostatnie uderzenie wystukiwało serce, wystukiwało w takt zegarka...
— Idę z tobą, Boh, idę... Gdybym mogła wierzyć, że nie idziemy w nicość, gdybym mogła... Boh!
Huknął strzał.
Krótki, suchy, urwany trzask browninga.
Ostry, kłujący ból i płuca zalała gorąca fala.
— Aaaaa...
Ciało przechyliło się i zsunęło na podłogę wolno i bezgłośnie.
Drzwi otworzyły się i do pokoju drobnym kroczkiem wbiegła Józefowa, bosa, w długiej, nakrochmalonej koszuli. Nawet nie krzyknęła, tylko zabrała się do podnoszenia pani. Było to jednak ponad siły staruszki. Prędko podsunęła pod bezwładną głowę wielką, białą poduszkę i podreptała do telefonu.
W dziesięć minut później przyjechało pogotowie ratunkowe. Lekarz wraz z sanitariuszem ułożyli Alicję na kanapie. Zanim Józefowa zdążyła nałożyć szlafrok, prowizoryczny opatrunek był już skończony i panią znoszono do karetki.
Na pytanie służącej lekarz odpowiedział:
— Jeszcze żyje. Proszę dowiedzieć się w szpitalu Dzieciątka Jezus.
W szpitalu brama była już otwarta. Gdy nosze z samobójczynią postawiono w środku pokoju ambulatoryjnego, lekarz pogotowia przynaglił zaspanego służącego:
— Zbudź pan prędzej dyżurnego lekarza, bo możliwe, że zaraz trzeba będzie dać ją na stół. Kto dziś dyżuruje?
— Doktor Łoziński — mruknął posługacz i zniknął z kartą meldunkową za drzwiami gabinetu.
Nie upłynęła minuta, gdy wpadł stamtąd w rozpiętym kitlu dyżurny:
— Ta, co jest! — zawołał, podbiegając do noszy — ta chyba kolega zrobił omyłkę w zapisywaniu! Alicja Horn? Prokuratorka Alicja Horn?
— Tak. Postrzał w okolice serca, stan bardzo ciężki.
Łoziński odkrył twarz rannej i potrząsnął głową:
— Ta joj, świat się kończy! Wiecie, kolego, że ja ją znam. Tego roku na Helu omal nie utonęła... No, ale do roboty!
Ponieważ doktor Łoziński nie należał do tych ślamazarnych lekarzy, którym zawsze zbywa na szybkości decyzji, w kwadrans później ranna była prześwietlona roentgenem i leżała na stole operacyjnym. Kula ugrzęzła pod lewą łopatką, szczęśliwie minąwszy worek sercowy. Właściwie jej droga przechodziła przez serce, lecz to, jak często się zdarza, w chwili strzału musiało się skurczyć. Jednakże bardzo silny cios rozłupał kość w miejscu, gdzie ta łączy się z obojczykiem, co mogło nie tylko zadecydować o bezwładności ręki, lecz i sam zabieg wyjęcia kuli niezmiernie utrudniało. Nadto bardzo obfity wylew wewnętrzny nie wróżył nic dobrego.
Operacja trwała dokładnie godzinę i dwadzieścia dwie minuty, a chociaż Łoziński był zamiłowanym chirurgiem, gdy oddał już pacjentkę w ręce pielęgniarek, opadł na krzesło i klął przez dobre pięć minut słownikiem najprawdziwszego „batiara“. Wreszcie umył się, bo cały był mokry od potu, i zawołał posługacza, by połączył go z numerem takim to, a takim.
— Czy to mieszkanie doktora Czuchnowskiego? — zapytał.
— Tak. Ale pan jeszcze śpi.
— To budzić go zaraz. Mówi doktor Łoziński.
Po chwili zaspany Czuchnowski podszedł do aparatu:
— O co chodzi, Romek?
— Przyjeżdżaj, Władek, zaraz do szpitala, ale szybko.
— Dziś mój wolny dzień — zaprotestował Czuchnowski.
— Ta mam gdzieś twój wolny dzień! Rozumiesz? Przyjeżdżaj zaraz i to weź taksówkę, bo nie będę na ciebie czekać, a sam później pożałujesz.
Gdy Czuchnowski przyjechał, Łoziński wepchnął go paroma szturchańcami do gabinetu:
— Uważasz, Władek — powiedział — nie twój dyżur, ale mamy tu taką pacjentkę, przy której pewno sam zechcesz dyżurować.
— Niby dlaczego? — ziewnął Czuchnowski.
— Otóż Pogotowie przywiozło. Zamach samobójczy, ale zapisane, jako wypadek z bronią. Tak zarządziła policja. Paskudna rana. Lewe płuco poharatane i łopatka też. Posprzątałem tam to wszystko, no i może wyliże się, tylko z pół roku w łóżku, to mur.
— No dobrze — wzruszył ramionami Czuchnowski — nie rozumiem jednak, dlaczego mnie to mówisz i dlaczego mamy ukrywać, że to był zamach samobójczy?
— Ukrywać? Ano dlatego, że samobójczynią jest znaczna figura, nie byle kto... prokurator Alicja Horn.
Czuchnowski zerwał się, zbladł śmiertelnie, otworzył usta, zachwiał się i opadł na fotel.
— Tylko mnie tu nie mdlej! — ryknął Łoziński — ty mazgaju! Mówię ci, że nic jej nie będzie. Chodź, zaprowadzę cię do niej, no!
W małym, białym pokoju, bez kropli krwi na twarzy, z zamkniętymi powiekami, leżała Alicja.
Czuchnowski rzucił się przed łóżkiem na kolana i cichy szloch zaczął wstrząsać jego zgiętymi plecami. Usta przywarły do nieruchomej, białej ręki na kołdrze, a łzy bólu, łzy współczucia, łzy nadziei i szczęścia spadały z jego oczu tak gęsto, że nikt nie potrafiłby odróżnić, która z nich jakim wyciśnięta została uczuciem.
Doktor Łoziński stał chwilę w milczeniu, wreszcie machnął ręką i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.



ROZDZIAŁ 31

Punktualnie o godzinie czwartej dozorca dolnego korytarza w więzieniu na Pawiaku zastukał do celi skazańca. Otworzył drzwi, wszedł i stanął jak wryty: znajdujący się w celi mężczyzna spał głębokim snem i na odgłosy z zewnątrz nie zwrócił żadnej uwagi, jakby nie wiedział, że od dziś na sen będzie miał dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż do końca świata.
W podwórzu czekał już okratowany samochód. Wewnątrz, oprócz skazańca, zajęli miejsce trzej rośli dozorcy, na koźle przy szoferze usiadł komisarz policji. Nadto auto było eskortowane przez policjanta na motocyklu.
— Może pan telefonować do Cytadeli, że wyjeżdżamy — krzyknął komisarz wyglądającemu przez okno kancelarii naczelnikowi więzienia i dał znak szoferowi.
Motor zachrapał, otworzono bramę i auto ruszyło. Zaraz na ulicy wyprzedził je motocykl. Po drobnym deszczu, który siąpił przez całą noc, jezdnie wąskich, starych ulic pokryte były lśniącą wilgocią.
Miasto spało jeszcze i tylko z rzadka tu i ówdzie widać było przechodnia lub stojącą na rogu dorożkę.
— Daj pan gazu — powiedział komisarz — mamy wolną drogę, co będziemy się wlekli, jak z pogrzebem.
— A bo to nie pogrzeb — mruknął szofer, lecz dodał gazu, i auto z rozpędem wjechało za motocyklem w długą, wąską ulicę.
Lecz tu właśnie, jak na złość, samym środkiem wlókł się wielki wóz, naładowany drzewem.
Policjant, jadący na przedzie, stanął i kazał niemrawemu woźnicy zjechać na chodnik, lecz ten stale nieumiejętnie manewrował swoją szkapą, że na czas nie zdążył i auto trzeba było zatrzymać.
— Zjeżdżaj, do cholery! — wrzasnął komisarz.
— Już zjeżdżam, już — flegmatycznie zapewniał brodaty chłop w nasuniętej na oczy czapce, lecz na próżno pociągał lejce. Chabeta kręciła się to w prawo, to w lewo i w rezultacie fura z drzewem do reszty zabarykadowała jezdnię.
— Ach, ty niezdaro! — zaklął policjant i oparłszy motocykl o latarnię, chwycił konia za cugle.
Nagle gdzieś w pobliżu rozległ się cichy gwizdek.
Prawie jednocześnie w pudle samochodu zahuczało od silnych wstrząsów, lecz zanim komisarz zorientował się, że wewnątrz wre walka, ospały woźnica uniósł wielką kłodę drzewa i cisnął nią w motocykl z taką siłą, że ten został prawie zmiażdżony i runął z brzękiem na ziemię.
— Napad! — krzyknął komisarz i sięgnął do pochwy rewolweru.
Zorientował się jednak za późno.
W tej właśnie chwili w powietrzu śmignął jakiś czarny przedmiot i wpadł pod motor samochodu.
Ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Wybuch granatu wyrwał przednie koła i zdarł maskę samochodu. Niemal jednocześnie zaterkotały rewolwery.
Komisarz, ranny w kolano, i policjant, który zdążył ukryć się za ciałem zabitego konia, nie przestawali strzelać do kilkunastu drabów, którzy wyrośli jakby spod ziemi.
Ci zasypywali ich kulami, nie szczędząc ładunków. w temże czasie dwóch silnych chłopów wywalało żelaznymi łomami drzwi auta. Za ich plecami z gotowym do strzału wielkim parabellum stał Borys Załkind. O, jeżeli tamci dozorcy wewnątrz ośmielili się zabić kapitana Winklera, żaden z nich nie ujdzie z życiem!...
Jeszcze jeden cios łomu i opancerzone drzwi wyleciały z zawiasów.
W ciemnym wnętrzu zamajaczyły trzy leżące na podłodze postacie i z auta lekko wyskoczył Drucki.
— Biegiem — krzyknął Załkind i ruszył naprzód.
Gdy mijali wywróconą furę drzewa, Drucki ujrzał wielkiego, kędzierzawego draba, który na ich widok wpakował sobie w usta dwa palce i gwizdnął przeciągle. Momentalnie strzelanina umilkła, natomiast rozległ się przyspieszony tupot nóg.
Sprawna banda poszła w rozsypkę. Biegnąc z Załkindem, Drucki dopadł drzwi koślawego sklepiku szewskiego. Oczekiwano ich tu widocznie, gdyż drzwi same się uchyliły. Jednak na odpoczynek nie było czasu, chociaż Załkind dyszał ciężko swoim świszczącym oddechem. Zaczęli wspinać się po stromych, drewnianych schodach, później po drabinie i przez strych wydostali się na dach sąsiedniego domu. Znowu karkołomne schody, małe, brudne podwórze, brama i stojąca przed nią taksówka.
Byli na innej ulicy, a nawet w innym kwartale, pomimo to jednak, kiedy auto pędziło już pełnym gazem, Załkind długo jeszcze wyglądał przez tylne okienko i zmuszał Druckiego, by ten ani na moment nie wychylał się. Wreszcie uspokoił się, poczęstował go papierosem i klepnął po kolanie:
— Jakże tam interesy, John?
— Nie są najgorsze, Jack! — odpowiedział Drucki.
— Myślę, że oni tu jeszcze są bardzo zieloni, John, w sam raz na szpinak. Nieprawdaż?
— Well, ale szpinak jest dobry z jajkami.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
— Paszport, ubranie, forsa i wóz gotowe — powiedział Załkind tylko musi kapitan do Gdańska wytrząść się ciężarowym i przetransportować tonę towaru.
— Wiedziałem, Jack — po chwili milczenia odezwał się Drucki — że nie tak łatwo dasz mnie powiesić. Uściskaj tam Lubę ode mnie.
W godzinę później sprzed renomowanego lokalu pani Fieni przy ulicy Tarczyńskiej ruszał wielki, zakurzony samochód ciężarowy, przy kierownicy którego siedział mocno wybrudzony i srogo wąsaty szofer.
Na zakręcie odwrócił się i przyjacielsko pokiwał ręką w stronę balkonu, na którym stał znany kupiec i przemysłowiec warszawski, pan Borys Załkind.
Na ulicy krzyczano:
— Dodatek nadzwyczajny! Dodaaaa... Zbrojne porwa... skazańca...



ROZDZIAŁ ostatni

Przy wejściu do zatoki Putlam od zachodu wielki, dwukominowy „Regens“ musiał zatrzymać swoje maszyny, a nawet dać kontrparę i tylko w ten sposób uniknął wpakowania się na nieduży, najwyżej siedem tysięcy ton liczący okręt, który wyprawiał między rafami przedziwne harce.
— Ready! — huknął kapitan, wysuwając głowę z trapu do przechodzącego majtka. — A powiedz tam temu osłu, żeby uczył żaby pływać!
Co on sobie myśli? Zapytaj go, czy mu czasem i na Pacyfiku nie za ciasno i niech mi natychmiast złazi z drogi, bo mu jego pudełko od sardynek spuszczę na niższe piętro!
Po chwili z tuby „Regensa“ ryczał ku „pudełku do sardynek“ długi spicz wdzięcznie przybrany litanią wyzwisk i epitetów, ku wesołości całej załogi, która pomimo szalonego upału wyszła na pokład w komplecie, by przyglądać się manewrowym wygibasom niedoświadczonego snadź kapitana skorupy.
Jednak i na tamtym pokładzie nie lubiano milczeć i chować drwin do kieszeni, bo już po chwili na „Regensie“ usłyszano odpowiedź:
— Czy nie znacie starego Tonny z Hoppevill?... Udajcie się do niego, a on wam wskaże, w co go macie pocałować!...
— Po co zostawiliście mamę w domu?! Sami nie dacie sobie rady! — krzyczano z „Regensa“.
— Wasza matka musiała być krową, od której nauczyliście się dowcipu!
— A może wy uczycie waszą skorupę kadryla?!...
— Nie, robimy doświadczenie. Chcemy się przekonać, jak długo osły mogą się przyglądać, jak im pod nosem zamykamy drogę!
Tego było już za wiele dla załogi „Regensa“. Na pokładzie zrobił się ruch i po chwili zjawił się sam kapitan Terry.
— Ja im pokażę! — zaśmiał się i zaczął wydawać dyspozycje pierwszemu oficerowi, gdy nagle wśród steku płynnej angielszczyzny z tuby przeciwników padło jedno obce, wyraźne słowo, słowo, co do pochodzenia którego nie mogło być żadnej wątpliwości.
— Dranie!
— Co to za okręt? — gorączkowo zapytał kapitan Terry.
— Diabli go wiedzą, trudno odczytać, pod flagą polską.
— Lunetę! — huknął kapitan.
Przez lunetę odczytał na dziobie „Mazowsze“... I nagle coś ugryzło kapitana, bo nie tylko zmienił dyspozycje i kazał czekać spokojnie, aż niezaradny statek wymanewruje, lecz wszystkich spędził z pokładu do roboty.
W pół godziny później „Mazowsze“ przycumowywano do mola w małym porcie Putlam, a tuż za nim wszedł „Regens“. Kapitan Terry kazał wcześniej spuścić łódź i już był na brzegu, gdy z „Mazowsza“ zaczęła pomału wysypywać się załoga. Nagle drgnął i czym prędzej odwrócił się. Gdy ponownie spojrzał ku molu, na twarzy już miał wielkie, zielonkawe okulary, jakie się nosi dla ochrony wzroku od słońca. Ze statku schodził wysoki, smukły młodzieniec w białym mundurze porucznika marynarki handlowej.
— Halo, poruczniku! — zawołał kapitan Terry, a kiedy ten zbliżył się i zasalutował, dodał: — Zabroniłem moim chłopcom wszczynać jakiekolwiek kłótnie z waszymi. Jestem kapitan Terry z „Regensa“.
— Porucznik Brunicki z polskiej marynarki handlowej — dość ozięble przedstawił się młodzieniec.
— Z polskiej? — zdziwił się Terry — mówi pan po angielsku jak rodowity londyńczyk. Polska to piękny kraj...
— Zna kapitan Polskę? — rozkrochmalił się młody człowiek.
— Tak... Byłem tam kiedyś, poruczniku... No, ale może wstąpilibyśmy na szklankę rumu z lodem, co? Piekielny upał.
Porucznik Brunicki zgodził się chętnie. Po chwili siedzieli już pod słomianą strzechą na werandzie krzywego bungalowu i rozmawiali w najlepsze.
Kapitan Terry dowiedział się, że „Mazowsze“ przyszło z ładunkiem naczyń emaliowanych, a zabiera herbatę do Gdyni, że zepsuł im się ster, że w nocy mieli wielki sztorm i że porucznik Brunicki niedawno skończył szkołę morską, a to właśnie jest jego pierwsza podróż na morza południowe, z której nie jest zbyt zadowolony, bo jego kapitan to prawdziwy mruk i choruje na pesymizm.
W porcie Putlam nie ma nic lepszego do roboty, jak właśnie pić rum z lodem i dlatego prawdopodobnie między kapitanem Terry a porucznikiem Brunickim szybko nawiązały się nici rzetelnej sympatii. Ponieważ jednak „Regens“ odpływał wieczorem do Dakaru, porucznik prosił kapitana, by ten zabrał list, i zaraz zaczął go pisać.
— Domyślam się, że do narzeczonej — zaśmiał się Terry.
— Zgadł kapitan. Do najcudniejszej dziewczyny na świecie.
— Tak. Znałem kilka Polek. W waszym kraju są piękne kobiety w zamyśleniu powiedział kapitan.
— Tak pięknej jednak kapitan, założę się, nigdy nie widział — powiedział młodzieniec i wydobywszy z pugilaresu fotografię, podał ją towarzyszowi.
Terry wziął do ręki fotkę i zerwał się na równe nogi. Zdjęcie wyobrażało młodziutką, czarującą dziewczynę...
— Do licha! Znałem kiedyś podobnie... piękną... Czy wolno mi spojrzeć na odwrotną stronę?
— O, proszę. Wprawdzie jest tam bardzo czuły napis, ale pan go nie odczyta, bo to w moim ojczystym języku.
Kapitan jednak odczytał:
„Memu najukochańszemu Wilkowi morskiemu, zamiast siebie samej na towarzyszkę długiej podróży — Julka“.
— Przeczytałem tylko podpis — uśmiechnął się Terry, zwracając fotografię — Julka... Winszuję ci, przyjacielu... Jest istotnie jeszcze piękniejsza, niż... niż ta osóbka, jaką ja znałem. Na pewno też ma równie słodkie serduszko. Winszuję ci, drogi przyjacielu... Czy dawno ją pan zna?...
Młody człowiek, acz nieco zdziwiony wzruszeniem kapitana, zbyt jednak przejęty był tematem, by na to zwrócić szczególniejszą uwagę. Zresztą, i rum z lodem zrobił swoje. Toteż nie mógł się powstrzymać, by nie podzielić się z tem ujmującym kompanem tajemnicami swego serca.
— Poznałem ją w okolicznościach prawdziwie niezwykłych — zaczął swe opowiadanie...
Gdy je skończył, słońce już dawno zaszło za pierzaste palmy półwyspu, a po kapitana po raz trzeci przybiegł zaniepokojony bosman.
Porucznik odprowadził kapitana Terry na molo i podając mu list, powiedział:
— Nie wiem tylko, czy moja narzeczona jest teraz w Warszawie u mego ojca, czy u swojej kuzynki Alicji w Zakopanem. Na wszelki wypadek zaadresowałem do Warszawy.
— A cóż pański ojciec, prowadzi jeszcze tę zakazaną klinikę, której zawdzięcza pan spotkanie z obecną swą narzeczoną?
— Gdzież tam! Odkąd się ożenił, zajmuje się wyłącznie studiami nad niemotą.
— Tak... tak... no, żegnaj, poruczniku i wiedz, że zarówno tobie, jak i pańskiej narzeczonej życzę tyle szczęścia, co samemu sobie! Żegnaj!...
Mocno podali sobie ręce i kapitan Terry wskoczył do łodzi, zanim jednak ta odbiła, krzyknął:
— A swemu ojcu powiedz, gdy go pan zobaczysz, poruczniku, powiedz, że mnie spotkałeś i że ja mu przesyłam pozdrowienia od starego, wiernego przyjaciela, Fakira! On już będzie wiedział, co to znaczy. Od Fakira!... Żegnaj!...
Łódź oddalała się po gładkiej jak lustro wodzie, w cichym plusku wioseł.
Nad Zatoką Putlamu wstał wielki, biały księżyc.






ROZDZIAŁ 8.

[1]

  1. Nie odbity wydruk. Treść (oznaczoną kolorem szarym), uzupełniono na podstawie wydania Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych, Warszawa 1996.