Dyskusja indeksu:PL Edgar Wallace - Zielona rdza.pdf

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

ROZDZIAŁ I.
SMIERĆ JOHNA MILLINBORNA.
Wie wiem, czy istnieje prawo, które mogłoby stanąć mi na przeszkodzie. Jeżeli tak jest, ty, Jimie, obejdziesz je. Jesteś adwokatem. Znasz się na tych rzeczach. Uważam cię za mojego przyjaciela, najlepszego, jakiego miałem kiedykolwiek. Zrobisz to dla mnie?
Umierający skierował spojrzenie, pełne ufności, we wpatrzone w niego z serdecznem współczuciem oczy przyjaciela i wyczytał z nich zgodę.
Niepodobna byłoby wyobrazić sobie większej odmienności, aniżeli ta, jaka różniła człowieka, złożonego śmiertelną chorobą, od drobnej, nikłej postaci, siedzącej u jego wezgłowia. John Millinborne, wielki, barczysty, o wydatnych rysach, istny olbrzym z kształtów, zdradzający w ostatnich nawet chwilach swoich kolosalną silę, jaka echować musiała go niegdyś, był człowiekiem, który całe życie swoje spędził na swobodzie, na otwartem powietrzu, miał mocny, donośny głos i wielkie, sprawne ręce, gdy James Kitson stanowił, wprost przeciwnie, typ móla książkowego, który cały swój wiek męski przeżył w zapleśniałych biurach i dusznych salach sądowych, przy nieodmiennym szeleście odwracanych kart aktów i potężnych, oprawnych w cielęcą skórę, ksiąg kodekso-wych.
Mimo to, obu tych ludzi, miljonowego budowniczego okrętów i wziętego adwokata, biegunowo różniących się nawyknieniami i upodobaniami, łączyła wierna, szczera, niezachwiana niczem przyjaźń. Dziwne, że śmierć zabierała silnego, a pozostawiała słabego — myślał czuwający nad przyjacielem James Kitson.
— Zrobię, co tylko będę mógł, Johnie, — rzekł
£

wzruszony. — Pomyśl jednak, że obarczasz dziewczynę wielką odpowiedzialnością. Półtora miljona!...
— Pozbywam się jeszcze większej, Jimie! Ojciec mój, umierając, uozostawił nam do podziału, mnie i mojej siostrze, sto tysięcy. Ja ze swej części zrobiłem mil — jon, ale to w tej chwili mniej jest ważne. Majątek i sa-mowolny charakter złamały siostrze mojej serce. Wiedziano, że posiada znaczny majątek i to pociągało do niej najgorszych mężczyzn. Z tych najgorszych wybrała najnikczemniejszego!...
Przerwał na chwilę, aby zaczerpnąć powietrza.
— Wyszła zamąż za skończonego łotra, który zmarnował jej życie, przeszastał do ostatniego grosza jej majątek i porzucił ją, pozostawiając jej w spuściźnie po sobie górę długów i czterotygodniowe dziecko. Biedna moja Gracja umarła, a on ożenił się powtórnie. Próbowałem wydostać od niego dziecko, ale łotr nie puszczał od siebie maleństwa, trzymając je, jako zastaw. Z chwilą, kiedy mała skończyła dwa latka, straciłem wszelki po niej ślad. Dopiero teraz, przed miesiącem, dowiedziałem się, z jakiej to się stało przyczyny. Mąż mojej siostry był międzynarodowym oszustem, poszukiwanym przez policję, która przyłapała go wreszcie w Paryżu i skazała pod właściwem jego nazwiskiem. To, jakie podał, żeniąc się z biedną moją siostrą, było fałszywe. Po wyjściu z więzienia powrócił do właściwego swojego nazwiska i oczywiście, zmieniło się tem samem nazwisko dziecka.
Adwokat skinął głową. — Chcesz więc, — rzekł, — abym...
— Abyś poświadczył urzędowo testament i rozpoczął poszukiwania Oliwji Predeaux. Osoba taka nie ist-nieje. Znasz właściwe nazwisko dziewczyny i wiesz ode — mnie, gdzie przebywa. Nie znajdziesz nikogo, komu znana byłaby Oliwja Prćdeaux. Ojciec jej znikł, kiedy miała sześć lat — umarł prawdopodobnie, a macocha wychowała ją, nie wiedząc nic o jej stosunku ookrewieńst-

wa ze mną. Potem i ona umarła i dziewczątko pracowało na siebie od piętnastego roku swojego życia.
— Więc nie mam jej odnaleźć?
— Nie wcześniej aż po jej zamążpójściu. Czuwaj nad nią, Jimie, ale zdaleka. Wydaj, ile chcesz pieniędzy, ale nie wpływaj na nią, chyba, gdybyś miał zauważyć, że chce wyjść zamąż za człowieka nieodpowiedniego...
Głos jego, który odzyskał nieco z dawniejszej swojej siły, załamał się nagle i wielka głowa osunęła się bezwładnie na poduszki.
Kitson zerwał się i pobiegł ku drzwiom. Sypialnia chorego przytykała do obszernej bawialni, przez której wysokie, otwarte okna widzieć można było rozległe, uprawne pola Sussex Weald.
Przy oknie siedział mężczyzna, podpierający dłonią podbródek i wpatrujący się w szachownicę pól na zboczach pagórków. Miał przyciętą w szpic bródkę i wyglą-dał zupełnie młodo, na jakie lat trzydzieści, nie więcej. Na widok wpadającego gwałtownie adwokata zerwał się z miejsca.
— Czy się coś stało? — zapytał.
— Zdaje mi się, że zemdlał — niech pan wejdzie do niego, doktorze!
Młody człowiek pośpieszył bezszelestnie do łoża chorego, którego zbadał pobieżnie. Z półki nad łóżkiem zdjął szpryckę do zastrzyków podskórnych i napełnił ją płynem z małej buteleczki. Obnażywszy bok pacjenta, wstrzyknął mu powolnym ruchem lekarstwo. Po dokonaniu tego stał przez chwilę, wpatrzony w leżącego nie-przytomnie, poczem wszedł do wielkiego hallu, gdzie czekał na niego James Kitson.
— I cóż, doktorze?
Doktór potrząsnął głową.
— Trudno jest wyrokować, — rzekł, — serce zupełnie wyczerpane. Czy ma domowego lekarza?
— Nie, o ile mi przynajmniej wiadomo — nie cier-
7

piał lekarzy; nigdy zresztą nie chorował, w całem swojem życiu. Dziwię się, że zgodził się na pana.
Dr. van Heerden uśmiechnął się.
— Był zmuszony. Zasłabł nagle w pociągu, jadąc tutaj, do swojego domu, a ja byłem przypadkiem jego towarzyszem podróży. Prosił, abym odwiózł go do domu i odtąd już pozostałem przy nim. Dziwne to, że człowiek tak zamożny, jak mr. Millinborne, podróżuje bez służącego i mieszka sam w tym skromnym domu, niewiele różniącym się od zwykłej chaty.
Pomimo swojego zatroskania James Kitson uśmiechnął się.
— Przyjaciel mój jest typem człowieka, nienawidzącego blichtru. Wątpię, czy wydawał na siebie przez całe swoje życie tysiąc funtów rocznie. — Sądzi pan, doktorze, że nic nie da się już zrobić dla niego?
— Zdaje mi się, że nie. Nie pozwolił na wezwanie specjalisty; myślę zresztą, że miał słuszność. Wszelka pomoc już tu daremna. Chyba...
Powrócił znów do łóżka chorego. Adwokat pośpieszył za nim. James Millinborn zdawał się pogrążony w niespokojnym śnie; doktór zbadał jego puls i działalność serca i wszedł wraz z adwokatem do bawialni.
— Zbyt wielkie było to widocznie dla niego wzruszenie. Przypuszczam, że musiał dyktować testament?
— Tak, — odparł Kitson krótko.
— Domyśliłem się tego, widząc, że sprowadza pan ogrodnika i kucharkę, jako świadków, — zauważył dok-tór van Heerden.
Uderzył się kilkakrotnie końcami palców po zębach, co zdawało się stanowić zwykły jego nerwowy gest.
— Szkoda, że nie mam strychniny, — rzekł nagle. — Powinienem właściwie mieć ją zawsze przy sobie, na wszelki wypadek.
— Można posłać kogoś ze służby... A może ja sam pójdę? — zaofiarował się Kitson. — Czy dostanie tego w wiejskiej aptece?
8

Doktór skinął potakująco głową
— Nie chciałbym, aby pan odchodził, — bronił się. — Posłałem samochód do Eastbourne po kilka rzeczy, których nie mogłem kupić tutaj. Bardzo męcząca droga stąd na wieś, z drugiej strony wszakże obawiam się, czy aptekarz zgodzi się wydać służącemu potrzebną ilość tego środka, nawet za moją receptą. Jestem obcy tutaj, widzi pan, — uśmiechnął się...
— Ależ pójdę chętnie. Spacer dobrze mi zrobi, — zapewnił go adwokat. — O ile tylko cośkolwiek mogłoby przedłużyć życie biednemu mojemu przyjacielowi...
Doktór usiadł przy stole i napisał receptę, którą wręczył adwokatowi z ukłonem.
Hill Lodge, dom mieszkalny Johna Millinborna, stał na szczycie pagórka, skąd droga do wioski była stroma i długa, bowiem od wsi Alfroston dzieliła mila prawie dom Millinborna. W połowie drogi w dół przecinała ścieżka, wiodąca na wieś, zagajnik młodych jesionów. John Millinborn założył tu w pierwszych czasach swojego zamieszkania w Lodge bażanciarnię, gdzie hodował kilka pięknych okazów. W chwili, kiedy Kitson wszedł pomiędzy drzewa zagajnika, usłyszał szelest jakiś, jakgdyby coś przekradało się przez poszycie lasku.
Zbyt silny był to szelest, jak na przeskakiwanie królika czy smyrgnięcie spłoszonego ptaka, zaciekawiony też, rozejrzał się uważnie dokoła. Był trochę krótko-wzroczny, w pierwszej więc chwili nie spostrzegł, co było przyczyną wyraźnego tego szelestu. Nagle usłyszał ochrypły głos.
— Zdaje mi się, że jestem na cudzym gruncie, — rzekł mężczyzna, który szedł ku niemu z głębi zagajni-ka.
Nieznajomy szedł raźnie, wesoło nieomal, może dlatego, że jego dziwnie niepociągająca powierzchowność domagała się okraszenia jej uśmiechem.
Wiek jego był trudny do określenia. Mógł mieć równie dobrze pięćdziesiąt jak sześćdziesiąt lat, odzież je-
9

go była wybrudzona, podarta i wyplamiona, ale zdradzała dobry krój. Koszulę miał brudną, ale przypięty był do niej kołnierzyk, a w zmiętoszonym krawacie tkwiła szpilka z kameą.
Uwagę Kitsona zwróciła na siebie przedewszyst — kiem twarz nieznajomego. W obrzękłych policzkach i zamglonych oczach, migocących z pod krzaczastych brwi, czaił się niewątpliwy wyraz wrodzonej przestępczości. Obwisłe, pełne wargi rozchyliły się w obleśnym uśmiechu na widok adwokata, cofającego się przed nie — miłem tem zetknięciem.
— Zdaje mi się, że wlazłem w szkodę. — Ja, włóczęga! Zabawne to, bardzo zabawne! — roześmiał się nieznajomy ochrypłym, charkliwym chichotem. Nagle wyrzucił ze siebie potok najplugawszych wyzwisk, jakich, obyty z językiem mętów społecznych, adwokat nigdy jeszcze nie słyszał w swojem życiu.
— Przepraszam, bardzo przepraszam, — urwał włóczęga tak samo nagle. — Jaśnie wielmożny pan z ele-ganckiego świata? Pojmuje pan, że kiedy gentelman ma do kogoś urazę... — Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął czarno oprawny monokl i wtłoczył go w sobie w prawy oczodół. Było coś tak niesamowicie sprośnego w postaci tego ułomka ludzkiego, że adwokat doznał fizycznego wprost uczucia mdłości.
— Wlazłem w szkodę, ja, włóczęga! — powtórzył nieznajomy poprzednią swoją myśl, syczącym zjadliwoś — cią głosem. — Włóczęga! Żebym tak mógł po mojemu rozprawić się z ludźmi, popodrzynałbym im grdyki!... Tak, tak, mój panie, popodrzynałbym! Powbijałbym im rozpalone szpilki w ślepia — rozpalone do białości. Żywcem bym ich ugotował w ukropie! Usmażyłbym ich w smole!... Nadziałbym ich na rożen!... Tak, tak!...
Adwokat nie wymówił wciąż jeszcze słowa, teraz jednak wstręt i obrzydzenie wzięły górę nad zwykłem jego opanowaniem.
— Znalazł się pan na cudzym gruncie. Wynoś się
JO

pan stąd razem z niegodziwym swoim językiem!... Precz, mówię!
Nieznajomy wytrzeszczył na niego oczy i roześmiał się.
— Na’ cudzym!... — zawołał szyderczo — na cudzym!... Bardzo dobrze... Sługa pański...
Zerwał swój pogięty, połamany kapelusz z głowy (adwokat zauważył, że zupełnie jest łysy) i, zawróciwszy odraził, poszedł w kierunku, z którego się zjawił. Nie była to droga, prowadząca do wyjścia z zagajnika i adwokat wielką miał ochotę iść za nim, ażeby go wy-prowadzić poza obręb posiadłości swojego przyjaciela. Przypomniał sobie jednak nagłość celu swojej wędrówki, przyśpieszył więc kroku i poszedł wprost w kierunku wsi. Na drodze powrotnej rozglądał się pilnie dokoła, nie było jednak nigdzie ani śladu wstrętnego intruza. Kto to mógł być taki? — myślał zaciekawiony. W każdym razie nędzny wykolejeniec jakiś, goniący wspomnieniami obrazy dawnych świetności i donaszający strzępy dawnego stroju. Nadewszystko jednak żywiący w duszy nieukojoną gorycz żalów i nienawiści do hojniej przez los obdarzonych bliźnich.
Upłynęła godzina nieomal, zanim adwokat, sapiąc i dysząc ze zmęczenia, wdrapał się na szczyt pagórka, na którym stał dom.
Zbliżywszy się, zobaczył doktora, siedzącego przy oknie.
— Jak się ma?
— Wciąż jednakowo. Miał jeden atak. Przyniósł pan strychninę? Nie mogę panu wcale powiedzieć, jak bardzo mu jestem zobowiązany.
Wziął rąk adwokata mały pakiecik i położył go na półce okiennej.
— Proszę mi powiedzieć szczerze, doktorze, czy myśli pan, że jest jeszcze jakaś nadzieja uratowania go?
n*..„io Heerden wzruszył ramionami.
11

— Jeżeli mam zupełnie szczerze powiedzieć, co myślę, sądzę, że nie odzyska już przytomności.
— Na Boga!
Adwokat był niewypowiedzianie zgnębiony. Tragiczna nagłość ciosu oszołomiła go, odbierając mu zdolność jasnego rozumowania. Wyobrażał sobie mętnie, że dni, może tygodnie nawet, upłyną, zanim nadejdzie moment ostateczny.
— Nie odzyska przytomności? — powtórzył szeptem.
Instyktownie pociągnęło go coś do pokoju, w którym leżał jego przyjaciel. Doktór poszedł za nim.
John Millinborn leżał wyciągnięty na plecach; oczy miał zamknięte, twarz szarą. Wielkie jego ręce kurczo-wo były zaciśnięte przy szyi, koszula rozerwana na piersiach. Oba okna na obu przeciwległych ścianach szeroko były otwarte i łagodny wietrzyk rozwiewał fałdy muśli — ~ nowych firanek. Adwokat nachylił się, oczy jego zaszły łzami, dłoń spoczęła miękko na płonącem gorączką czole przyjaciela. **
— Johnie, Johnie, — szepnął, — odwróciwszy oczy, aby otrzeć łzy chusteczką. Chcąc ukryć ruch ten, odwrócił się ku oknu, z którego roztaczał się powabny widok. Pod lasem szybował, zmierzając ku morzu, wielki samolot. Zieleń łąk na zboczach upstrzona była bielą pasących się owieczek, a tuż pod oknami, na starannie utrzymanych kwietnikach, płomieniły się ogniście żółte i pon — sowe tulipany.
Kiedy tak stał przy oknie, przypomniał mu się nagle spotkany w zagajniku włóczęga, zamierzał więc powiedzieć o tem spotkaniu doktorowi. Nie czuł się jednak w nastroju opisywania wyglądu dziwnegcęjptruza, ani rozważania, skąd się mógł wziąć. Niepokój wewnętrzny sprowadził go zpowrotem do wezgłowia chorego, który leżał wciąż nieruchomy. Kitson wrócił znów do okna. Myślał teraz o młodej dziewczynie, o której nazwisku i pokrewieństwie z Johnem on jeden tylko wiedział. Ja-
12



I
ki użytek zrobi ona z miljonów, które, ani tego przeczuwając, wkrótce odziedziczy? Co...
— Jim!... Jim!... — usłyszał głos poza sobą.
Odwrócił się momentalnie.
Był to głos Johna Millinborne’a,
— Chodź, prędko!...
W tym samym momencie przyskoczył do łóżka doktór, który odszedł na chwilę od chorego.
Millinborne siedział na pościeli i kiedy adwokat pośpieszył wślad za doktorem, spojrzenie jego spotkało się z szeroko rozwartemi oczami przyjaciela.
— Jimie, on...
Głowa jego opadła na pierś, doktór odchylił ją zwolna na poduszki.
— Coś powiedział, Johnie? Powtórz, drogi przyjacielu...
— Niestety, wątpię, czy panu odpowie, — rzekł doktór, podciągając w górę kołdrę i nakrywając nią leżącego już sztywno na poduszkach.
— Umarł? — szepnął wystraszony adwokat.
— Nie, ale...
Dał znak adwokatowi, aby wszedł za nim do bawialni i Kitson, rzuciwszy okiem na nieporuszone ciało, usłuchał wezwania.
— Spójrz pan, coś dziwnego! Kto to taki? — rzekł doktór, wskazując palcem poprzez otwarte okno na drobną niezdarną figurkę, pędzącą co tchu po zboczu drogą ku jesionowemu zagajnikowi.
Kitson odrazu poznał biegnącego. Był to intruz, którego spotkał w drodze ku wsi. W gwałtownym wszelako pędzie obdartusa, w jego szeroko rozpostartych ra-mionach, tak wyraźnie widniała obłędna groza, że adwokat zapomniał o tragicznem pobliżu.
— Gdzie on był? — zawołał. — Kto to taki?
Twarz doktora zbielała, ściągnięta spazmem przerażenia, jakgdyby i on zdjęty był grozą na widok szalonej tej ucieczki.
13
C?>.r,
**,; ’ — »’
a-~vP,. —..Q

kitson powrócił do pokoju umierającego przyjaciela, już na progu wszelako stanął przygwożdżony mrożącym krew widokiem.
— Doktorze!... Doktorze!... — krzyknął.
Doktór spojrzał w kierunku wskazanym przez adwokata. Z łóżka na podłogę ściekało coś szkarłatnego, coś potwornego. Kitson zacisnął mocno zęby i podbiegl — szy do łóżka, ściągnął kołdrę z leżącego. W tej samej chwili cofnął się z okrzykiem grozy. W boku Johna Mil — linborne’a sterczała kościana rękojeść noża.
ROZDZIAŁ II.’
PIJANY MR. BE ALE.
Ambulatorjum chirurgiczne doktora van Heerdena zajmowało jedno z czterech mieszkań parterowych wielkiej kamienicy, noszącej nazwę Krooman Chambers, albo,, jak nazywali ją inni, Krooman Mansions. Gmach wzniesiony został przez bogatego filantropa nazwiskiem Krooman, który postawił sobie za cel dostarczenie małych, wzorowo urządzonych mieszkań ludziom, pracującym zawodowo i potrzebującym niewielkich pomieszczeń i dobrych adresów (dom położony był w pobliżu ulicy Oksfordzkiej) za niską cenę komornego. Jak wielu jednak filantropom sprzykrzyła się wkrótce i Kroomano — wi jego zabawka, sprzedał więc budynek syndykatowi, którego zarząd domem dawał niejednokrotnie powód da dochodzeń śledczych.
Z czasem przeszły jednak budynki w ręce inteligentnej kobiety, która wyeksmitowała niepożądanych lokatorów, umeblowała mieszkania skromnie, ale wygodnie i powynajmowała je ludziom wypłacalnym, a zarazem przyzwoitym. Dzięki temu zrehabilitowały się rychło Krooman Chambers w oczach sąsiedztwa.
14

Doktór van Heerden miał tutaj swoje ambulaforjum chirurgiczne od sześciu już lat. Podczas wojny był on podejrzewany przez czas jakiś o sprzyjanie wrogowi, nie było jednakowoż żadnych dowodów nieprzyjaznego jego stosunku do kraju. Pomimo, że urodził się on niewątpliwie po niewłaściwej stronie granicy w Cranenburgu na pruskiej stacji kolejowej linji Roterdam — Kolonja, nazwisko jego jednakże, van Heerden, wskazywało wyraźnie na holenderskie jego pochodzenie. Bardziej zjad-liwi krytycy utrzymywali, co prawda, że wystarczy zmienić „van” na „von”, a wyjdzie „Hun” i że kwestji nie ulega, jako Niemcy pełne są von Heerensów i von Heerdensów, — nie tykano jednak doktora i pozwolono mu zostać w kraju. Doktór poradził sobie z krytyką, poradził sobie z podejrzeniami i zdobył wkrótce wcale zyskowną praktykę. Zajmował największy lokal w całym budynku, urządziwszy jeden z pokojów na laborato — rjum, miał bowiem pasję do badań naukowych. Tajemnicze zabójstwo, dokonane na osobie Johna Millinborne’a, posłużyło mu do pewnego stopnia za reklamę, której wyniki dały mu wyraźne korzyści. Fakt, że miał w swo — jem leczeniu miljonera, przyczynił się do rozgłoszenia wśród szerokich sfer sławy jego nazwiska.
Z opinją jego, że zabójstwa dokonał ktoś, kto dostać się musiał przez otwarte okno w chwili, kiedy obyd-waj mężczyźni byli w sąsiednim pokoju, zgadzano się powszechnie, zwłaszcza, że dochodzenie śledcze wykazało ślady nóg na kwietnikach, przez które przebiegł widocznie zabójca. Nie znaleziono jednakże owego podejrzanie wyglądającego człowieka, z którym mr. Kitson spotkał się w jesionowym zagajniku. Osobnik ten znikł równie tajemniczo, jak tajemniczo się ukazał.
W trzy miesiące od daty morderstwa stał doktór van Heerden na stopniach, wiodących do szerokiego hallu wejściowego Krooman Mansions, przyglądając się tłumom przechodniów. Była szósta po południu, zatem pora powrotu od zajęć dziewcząt sklepowych oraz wszeł-
15

kiego rodzaju pracowników i oficjalistów, tłumnie zalegających ulicę.
Doktór stał, paląc papierosa. Zainteresowanie jego ruchem ulicznym było bardziej pozorne może, niż rzeczywiste. Odprawił niedawno ostatniego swego pacjenta i drzwi ambulatorjum oraz okna, zasłonięte zielonemi ża-luzjami, pozamykane już były na noc.
Oczy doktora ślizgały się po przechodzących w stronę ulicy Oksfordzkiej, gdy nagle sprężył się on wyraźnie. W kierunku Crooman Chambers szła młoda dziewczyna. O tej porze dnia niewielki jest ruch kołowy, jako że Lattice Street stanowi ślepą uliczkę i dlatego dziewczyna mogła iść środkiem drogi jezdnej. Ubrana była z ową wykwintną starannością, która zdumiewająco upodabnia pracujące dziewczęta zamożnym damom. Miała na sobie granatowy, niczem nieprzybrany, doskonale zato skrojony wełniany kostjum, którego jedyną ozdobą był biały, batystowy kołnierzyk, a mały, zręczny kapelusik nie krył bogactwa jej jasnych włosów, które w promieniach padającego na głowę dziewczyny, zachodzącego słońca sprawiały wrażenie otaczająej ją glorji złocistej.
Głęboko osadzone jej oczy miały ów wyraz inteligencji, której źródłem są najczęściej bądź osobiste bo-lesne przeżycia, bądź bliższe zetknięcia się z cudzemi cierpieniami. Nos miała dziewczyna prosty i kształtny, wargi ponsowe i pełne. Można było jednak poddawać rozbiorowi każdy jej rys poszczególnie i nie znaleźć dostatecznego wytłumaczenia uroku, jakim tchnęła cała postać ślicznego dziewczęcia.
Urok ten nie był zależny bowiem od kameljowej bladości jej cery, ani od miękkiej wysmukłości jej kształtów, ani od dumnego osadzenia zgrabnej jej główki i królewskości jej spokojnych ruchów, ani nawet od wesołych błysków filuternie czasem roześmianych, przeważnie jednak zamyślonych jej oczu. Trudno było, słowem, określić jeden szczególny i szczególnie pociągający jej

rys; czar jej polegał raczej na doskonałej harmonji całości, na wzajemnem dopełnianiu się wszystkich wdzię-ków, które w młodej kobiecie tak wabią mężczyznę.
Swobodnym, szczerym gestem podniosła rękę i z rozjaśniającym całą twarz uśmiechem przywitała dokto-ra.
— O, miss Cresswell, nie widziałem pani już od wieków.
— Od dwóch dni, — rzekła, udając powagę. — Myślę jednak, że doktorzy, dla których odsłonięte są wszystkie tajniki przyrody, mają ukryte leki, które pozwalają im pokonywać zwycięsko podobnie ciężkie próby.
— Niech pani nie kpi z mojego zawodu, — roześmiał się — i nie pozwala sobie na szydzenie z tak młodego jej adepta. Ale, ale, nie miałem jeszcze okazji za-pytania pani, czy uzyska pani zamianę mieszkania?
Potrząsnęła głową i zmarszczyła brew.
— Miss Millitt mówi, że nie może mnie przenieść.
— Fatalne, — burknął, widocznie zmartwiony. — Wyjawiła jej pani powód? Powiedziała pani o zachowaniu się Beale’a?
Skinęła energicznie główką
— Tak, powiedziałam jej wyraźnie: — Czy do-szło do wiadomości pani, miss Millitt, że jegomość, mieszkający naprzeciwko mnie, nie wyszedł od dwóch miesięcy, o ile mnie pamięć nie zawodzi, ze stanu pijań-stwa? To znaczy, od czasu, jak zamieszkał w Krooman Chambers? — Czy to przeszkadza pani? — zapytała miss Millitt. — Ludzie pijani zawsze mi przeszkadzają, — odpowiedziałam. — Mr. Beale powraca co wieczór do domu w stanie, który nazwałabym godnym politowania.
— A cóż ona na to?
Młoda dziewczyna zrobiła pogardliwy grymas i dodała zupełnie serjo:
— Powiedziała, że o ile mr. Beale nie zaczepia mnie
n

albo nie wtrąca się do mnie, ani też umyślnie mnie nie drażni i nie straszy, nie powinno mnie to wcale obcho-dzić, bo to nie moja sprawa. — Miss Oliwja Cresswell roześmiała się bezradnie. — Wie pan, przyznać muszę, że mieszkanie moje jest takie rozkoszne i takie przytem tanie, iż nie mogłabym zdecydować się na szukanie innego. Nie ma pan wcale pojęcia, doktorze, jak jestem wdzięczna panu, że dostałam się tutaj. Wiem, że stało się to jedynie za pańskiem pośrednictwem. Miss Millitt niechętnie przyjmuje samotne, młode kobiety.
Zmarszczyła pogardliwie nosek i roześmiała się.
— Z czego się pani śmieje? — zapytał.
— Myślałam o tem, w jaki dziwny sposób spotkaliśmy się, ja i pan.
Okoliczności ich zapoznania się były w istocie dziwne. Zajmowała wówczas stanowisko kasjerki w jednym z wielkich magazynów w West End. Doktór wszedł tam, żeby kupić coś i zapłacił pięciofuntowym banknotem, który, po sprawdzeniu, okazał się podrobionym. Smutna to była chwila dla młodej dziewczyny, kiedy fakt ten wyszedł najaw, wiedziała bowiem, że będzie musiała pokryć stratę z własnej kieszeni, co nie było dla niej bynajmniej obojętnem.
Nagle stał się cud. Doktór przyjechał, stokrotnie przepraszając, przedstawił i wyjaśnił cały incydent. Banknot ten przechowywał, jako curiosum. Dano mu go w tym celu. Tak był.wspaniale naśladowany, że doktór zamierzał kazać go oprawić i dlatego właśnie zabrał go z sobą. Przez omyłkę jednak zamieszał mu się on z jnnemi pieniędzmi, które miał przy sobie i w ten sposób go wydał.
— Zaczął pan od roli czarnego charakteru i skoń — cżyf na roli dobrej mojej wróżki, — rzekła. — Gdyby nie pańskie pośrednictwo, nie dowiedziałabym się nigdy, że jest tu wolne mieszkanie. Miss Millitt nie byłaby wcale chciała ze mną mówić, gdyby nie wzgląd na pana, z którym szczególnie się liczy. Nazwisko pańskie

było owym bajkowym sezamem, który otworzył przede mną drzwi zaczarowanego tego pałacu.
Położyła miękko drobną swoją rączkę na ramieniu doktora mile koleżeńskim gestem.
Odwróciła się już, żeby odejść, kiedy nagle po-wstrzymał ją gniewny okrzyk:
— Co to takiego?... O, rozumiem, to Nr. 4! — z oburzeniem zawołał van Heerden.
Młoda dziewczyna przysunęła się nieco bliżej do doktora i z pod zwężonych powiek patrzyła na zbliżającą się postać.
— Dlaczego on to robi? — powtórzyła niecierpliwie. — Jak może mężczyzna do tego stopnia nie umieć panować nad sobą? Nic nie jest w stanie go usprawiedliwić! Niczem niepodobna wytłumaczyć tej ohydy!
„Ohyda” usiłowała widocznie utrzymać się na chodniku, jakgdyby to była wyciągnięta wysoko nad ziemią lina. Poza pewnym nieporządkiem w tualecie, jak wyła-żącym z za kołnierza krawatem i zabłoconym kapeluszem, wyglądał pijak wcale przyzwoicie. Był młody i w innych warunkach mógłby nawet uchodzić za przystojnego. Ale zwisające na czoło długiemi kosmykami jasne jego włosy i kapelusz zsunięty na tył głowy mocno psuły wrażenie. Jego usiłowanie utrzymania równowagi na sześciocalowej szerokości flizach, obrzeżających chodnik, przy pomocy, użytej, jako pręta do balansowania, laski spacerowej, mogły jednak wydać się śmiesz — nemi duszy mniej wrażliwej niż dusza Oliwji Cresswell.
Pijany młody człowiek poślizgnął się i znów wyprostował z lekkim okrzykiem, poślizgnął się powtórnie, wreszcie dał za wygraną ćwiczeniom gimnastycznym i jako tako dowlókł się przez jezdnię do domu.
Na widok doktora uchylił kapelusza.
— Wspaniała pogoda, mój Esku-esku — lapie, — rzekł sepleniąc, ale z figlarnym uśmiechem w oczach, — wspaniała dla tej pańskiej bacteria trypanosomes (mam ją) i dla wszystkich pańskich ukochanych mikrobów.
19

Uśmiechnął się przymilnie do doktora, nie zwracając uwagi na wymowne spojrzenie, rzucone przez van Heerdena w stronę młodej dziewczyny, która cofnęła się, aby nie być wciągniętą do konwersacji.
— Muszę pożegnać pana najsza.. sza... nowniejszy doktorze, — dodał pijak, — uciekam na górę od fatalnych zapachów nauki i jeszcze fatalniejszych pokus piękna. Trochę trudno drapać się na najwyższe piąterko, jak się nieco zaprószyło pałę — per/h+dtri^ad astra — przez/prac^ ku gwiazdom — piękne motto. Latające tru — py! — to mi motto! — moje motto!... Dobrej nocy życzę, dobrej nocy. Spokojnych marzeń!...
Zerwał ponownie kapelusz z głowy i potknął się przy tym ruchu na szerokich, kamiennych stopniach, aż wreszcie znikł na zakręcie. W kilka chwil potem doktór i Oliwja usłyszeli zatrzaśnięie jego drzwi.
— Straszne... a jednak... — zawahała się Oliwja.
— A jednak? — zapytał doktór.
— Wydał mi się zabawnym. Omal nie roześmiałam się. Ale jakie to okropne! Taki jeszcze młody i widocznie zaznać inusiał kiedyś lepszego wychowania.
Potrząsnęła głową ze smutkiem.
I ona także pożegnała doktora i poszła do siebie na górę. Troje drzwi otwierało się na najwyższym piętrze na podest klatki schodowej: numer 4, 6, i 8-my.
Rzuciła okiem z wyrazem zaniepokojenia na numer 4-ty, obok którego musiała przejść, żaden jednak dźwięk zdradzający obecność za temi drzwiami hałaśliwego gościa, nie dochodził z poza nich, otworzyła więc szybko numer 6-ty i zamknęła za sobą drzwi do własnego przedsionka.
Mieszkanko jej składało się z dwóch pokoików: sypialki i bawialki, z maleńkiego pokoju kąpielowego i jeszcze mniejszej kuchenki. Komorne było zdumiewająco niskie, wynosiło bowiem mniej niż czwartą część jej ty i godniowej pensji, dzięki czemu mogła wygodnie urządzić sobie życie,
aa

Podpaliła kuchenkę gazową, postawiła czajnik i zabrała się do nakrywania stołu. ’ W mikroskopijnej jej śpiżarce znajdowały się wszystkie potrzebne zapasy — blaszanka marmelady, strucelka białego chleba, dzbanek mleka, puszka cukru, kilka pomidorów, ocet, oliwa — słowem wszystko, czego było potrzeba do sporządzenia smacznego posiłku, do którego zasiadła z zadowoleniem nieco zarumieniona krzątaniem się około lilipuciego swo-jego gospodarstwa. Jedząc, myślała z przyjemnością o doktorze i o tem, jak powinna czuć się szczęśliwa, mając takiego przyjaciela. Taki jest rozsądny, nie wdaje się w żadne „głupstwa”. Nigdy nie próbuje brać jej za rękę i przytrzymywać ją dłużej w swojej dłoni, jak ci idjo — tyczni kupujący, ani też nigdy nie próbuje pocałować jej, jak to ośmielił się zrobić niedawno jeden z jej szefów.
Tak, doktór jest zupełnie inny, niż oni wszyscy. Niepodobna sobie wyobrazić go, siedzącego w omnibusie obok młodej dziewczyny i przyciskającego niby nieumyślnie butem swoim jej nogę, albo też zaczepiającego ją na ulicy sakramentalnem pytaniem: Zdaje mi się, że spotkaliśmy się już kiedyś?
Piła herbatę i jadła powoli, czytając przytem wieczorną gazetę, czasem zamyślając się w przerwach po-między jedzeniem i czytaniem. Zmierzchło się już na do-bre, kiedy skończyła. Zapaliła lampę elektryczną. Miała w kąpielowym pokoju automat świetlny, który działał jednak dość ekscentrycznie. Czasem wrzucenie do otworu jednego szylinga wystarczyło do dostarczania światła przez cały tydzień, innym znów razem po dwóch dniach lampy zaczynały drgać spazmatycznie i gasły.
I w tej chwili przypomniała sobie, że już od dość dawna nie przekupiła automatu, zaczęła więc szukać w portmonetce swojej szylinga. Okazało się jednak, że miała tylko półkoronówki, floreny i sześciopensówki, ale ani jednego pojedynczego szylinga, a automat nie uznawał innej monety. Wiadomo, że jest to chroniczna bolączka wszystkich posiadaczy automatów, nie przejęła się więc
21

zbytnio tem odkryciem, przyjmując je, jako zło konieczne. Rozważała przez chwilę, czy ma zejść na dół i zmienić pieniądze u uprzejmego zawsze dla niej papierośni — ka, czy też liczyć, że dzisiaj jeszcze uda jej się prze — szmuglować ze światłem.
— Jeżeli ja nie wyjdę, ty wyjdziesz, — zwróciła się do rozżarzonego na biało drutu elektrycznego, który w odpowiedzi załopotał, nie wróżąc nic dobrego.
Otworzyła przedpokój i w tej samej chwili lampa w jej pokoju zgasła. Na podeście klatki schodowej paliło się małe światełko, — plutokratyczne urządzenie, nie zależne od automatów! Zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do schodów. Przechodząc mimo numeru 4-go, zauważyła, że drzwi z pokoju nietrzeźwego młodzieńca są uchylone, zatrzymała się więc. Nie miała ochoty zetknąć się z nim, cofnęła się więc ku ścianie. W tej samej chwili przypomniała sobie jednak, że pod 8-ym mieści się prywatne mieszkanie doktora. Zazwyczaj, o ile siedział on w domu, widać było przez oszklone drzwi, prowadzące do jego przedpokoju, światło, które paliło się tam stale. Teraz wszakże było u niego zupełnie ciemno, zaś na drzwiach bieliła się kartka, na której wyczytała w mdłem świetle lampki schodowej:
„Wrócę o 12-ej. Czekać!”
Wyszedł więc i widocznie spodziewał się odwiedzin. Nie było innej rady, jak tylko narazić się ewentualnie na niemiłe spotkanie z mr. Bealem. Zbiegła pędem ze schodów i z uczuciem ulgi wyszła na ulicę.
Uprzejmy papierośnik, bardzo wylewny na temat Niemców i Niemiec, zatrzymał ją, aż wreszcie wyczerpał się niewielki zapas jej cierpliwości. Wkońcu jednak udało jej się wydostać z pod zalewu jego wyrzekań. W połowie jezdni, którą musiała przebyć, aby się dostać do domu, dostrzegła postać męską, stojącą w ciemnem wejściu do hallu i na ten widok serce w niej zadygotało.
— Nie bądź głupia, Matyldo! — ofuknęła sama siebie.
22

Nie było jej na imię Matylda, w chwilach wszakże liezadowolenia z samej siebie nazywała się w ten sposób.
Zawstydzona własną tchórzliwością, uzbroiła się w odwagę i minęła śmiało niepokojącą postać. W przejściu spojrzała ukradkiem na stojącego, ale nie poznała w nim nikogo ze znanych sobie mieszkańców domu. Za-uważyła tylko, że on sam równie mało zdradzał chęci zwrócenia na siebie uwagi, jak ona.
Wydał jej się małym i przysadzistym, nie była wszakże zupełnie pewna, czy tak jest w istocie. Przesko-czyła szybko stopnie schodów i stanąwszy na górze, zawróciła ku swojemu pokojowi. Drzwi numeru 4-ego były wciąż jeszcze uchylone, co ważniejsze jednak, tak samo były uchylone jej własne. Nie było co do tego wątpliwości. Pomiędzy brzegiem drzwi a futryną widniał otwór szerokości dobrych dwóch cali, doskonale zaś pamiętała, że nietylko zamknęła je, ale nawet zatrzasnęła za sobą dla pewności. Co ma czynić? Poczuła niemiły dreszcz strachu, przebiegający po jej plecach i przykre dygotanie rąk.
„Gdyby światło paliło się u mnie, odważyłabym się wejść”, — pomyślała, — ale wiedziała, że jest ciemno, będzie więc musiała przejść przez nieoświetloną bawial — kę i jeszcze ciemniejszy kąpielowy — jak wiadomo naj-odpowiedniejsze miejsce do wszelkich zbrodni, — zanim dostanie się do automatu.
— Nonsens, Matyldo, — skarciła się, — wejdź, paskudny tchórzu — napewno zapomniałaś zamknąć za sobą drzwi i nic więcej!
Zebrała odwagę, otworzyła szeroko drzwi i z dreszczem trwogi weszła do pokoju.
Nagle jednak szelest jakiś przygwoździł ją do podłogi. Było to coś, jakgdyby potrącenie czy otarcie się, ale nie człowieka, tylko psa raczej, o sprzęt jakiś.
— Kto tu? — krzyknęła.
Nie było odpowiedzi.
Zrobiła krok naprzód i w tej samei chwili wielka
23


jakaś ręka chwyciła ją za rękaw sukni. Równocześnie usłyszała Oliwja wyraźnie ciężki, chrapliwy oddech.
Zagryzła wargi, ażeby powstrzymać okrzyk strachu i wyrwała przemocą ramię, pozostawiając część lek-kiej materji rękawa w dłoni napastnika. Jednym susem rzuciła się w tył, zatrzasnęła za sobą własne swoje drzwi i dopadła numeru 4-ego, w które walić zaczęła bez pamięci obiema pięściami.
— Pijany, czy trzeźwy, jest jednak mężczyzną, — szepnęła przez zaciśnięte zęby.
Zaledwie dwa razy uderzyć zdołała we drzwi, kiedy otworzyły się one nagle i na progu stanął mr. Bealc.
— Co się stało?
Nie zauważyła nawet tonu jego zapytania.
— Obcy jakiś mężczyzna w mojem mieszkaniu, męźczyznal... — ledwie zdołała wyjąkać, pokazując wydarty rękaw.
Odsunął ją na bok i pośpieszył ku drzwiom.
— Klucz! — zawołał.
Drżąceini rękami wyciągnęła klucz z kieszeni.
— Chwilkę cierpliwości.
Znikł za własneini drzwiami i po sekundzie wrócił, trzymając w ręku kieszonkową latarkę elektryczną. Odsunął zasuwkę zamka, włożył klucz do kieszeni i ku zdu-mieniu Oliwji wyjął z innej kieszeni mały rewolwer. Nogą rozepchnął drzwi i znikł w ciemnem wnętrzu.
Po chwili usłyszała groźny i ostry jego okrzyk:
— Ręce do góry!
Głos jakiś wymamrotał coś w podnieceniu, poczem zwrócił się, wyraźnie do Oliwji już, mr. Beale.
— Czy światło u pani funkcjonuje? — zapytał.
Może pani wejść. Trzymam go w bawialni.
Weszła odważniej już do kąpielowego pokoju, wrzuciła szylingową monetę do otworu automatu, usłyszała charakterystyczny zgrzyt śruby i w tej samej chwili za płonęły światła.
W rooąi pokoju stał mężczyzna, trupio bladv, z
24


trzęsącą się nieporadnie dziwnie wielką, jak na jego korpus, głową. Ręce trzymał wyciągnięte do góry, dolna warga wyraźnie drżała mu ze strachu.
Mr. Beale obszukiwał go szybko, ale dokładnie.
— Nie masz przy sobie broni? — W porządku. Możesz opuścić ręce! A teraz wywróć no kieszenie, brat-ku!
Mężczyzna powiedział coś w języku, którego dziewczyna nie mogła zrozumieć, a mr. Beale odpowiedział mu w tem samem narzeczu. Rabuś wyrzucił na stół zawartość naprzód jednej kieszeni, potem drugiej. Oliwja przyglądała się temu z szeroko otwartemi ze zdziwienia oczyma.
— O, a to co takiego?
Mr. Beal wziął do ręki bilet, na którym wypisana była niewyraźnie jakaś cyfra, którą można było przyjąć równie dobrze za szóstkę jak za czwórkę.
— Aha! To tak, — mruknął. — A teraz trzecia kieszeń. Rozumiesz po angielsku, mój ptaszku?
Intruz był niedorzecznie posłuszny. Wyciągnął z bocznej kieszeni skórzany portfel, który mr. Beale na-tychmiast otworzył i wyjął z niego małą paczuszkę, przypominającą zewnętrznym wyglądem opakowanie proszku sody. Mr. Beale powiedział coś gniewnie w języku, który wydał się młodej dziewczynie niemieckim, ale mężczyzna potrząsnął głową. Powtórzył parokrotnie coś, co brzmiało, jak: — N’icht gut!
— Pozostawię panią na chwilę samą, — rzekł mr. Beale. — Sprowadzę tylko tego jegomościa na dół. Za-raz powrócę.
Wyszli z mieszkania razem, mały człowieczek z wielką głową, widocznie ociągając się i usiłując protesto-wać, rychło jednak usłyszała Oliwja odgłos ich kroków na schodach. Wyraźnie schodzili obydwaj na dół. Po chwili mr. Beale powrócił sam. Wówczas dopiero uświadomiła sobie dziewczyna dziwny, niezrozumiały fakt — jej sąsiad był zupełnie trzeźwy.

Oczy utraciły mętną mglistość, usta normalnie były zamknięte, a jasne włosy, mające stałą tendencję opadania zwichrzonemi kosmykami na twarz, gładko były zaczesane w tył głowy. Patrzył na Oliwję tak poważnie, że aż ją to zażenowało.
— Miss Cresswell, — rzekł spokojnie, — chciałbym prosić panią o wyświadczenie mi wielkiej przysługi.
— O ile to tylko będzie w mojej mocy, zastosuję się napewno do pańskiej prośby, — uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— Nie prosiłbym panią o nic niemożliwego do spełnienia — wbrew poglądowi humorystów na kobiety, — dodał z uśmiechem. — Jedyne, o co śmiem prosić panią bardzo usilnie, to o nieopowiadanie nikomu — proszę dobrze zrozumieć mnie, nikomu — powtórzył z naciskiem
— o tem, co zaszło tutaj tej nocy.
— Nikomu? — zdziwiła się, — ale doktorowi?...
— Ani nawet doktorowi, — rzekł z dziwnym błyskiem w oczach. — Proszę panią o to, jako o specjalną łaskę. Daje mi pani na to słowo honoru?
Rozważała przez chwilę, co ma odpowiedzieć.
— Przyobiecuję, — rzekła. — Nie mam opowiedzieć nikomu o tym potwornym człowieku, od którego pan uratował mnie tak uprzejmie?
Mr. Beale podniósł głowę.
— Proszę dobrze mnie zrozumieć, miss Cresswell
— podkreślił. — Nie chciałbym, aby pani źle sobie tłumaczyła postępek tego „potwornego”, jak go pani na-zwała, człowieka. Proszę mi wierzyć, że był on niemniej przestraszony niż pani i nie byłby pani wyrządził żadnej krzywdy. Czekałem na niego cały wieczór.
— Czekał pan na niego?
Mr. Beale skinął głową.
— Gdzie?
— W mieszkaniu doktora, — odparł spokojnie. — Widzi pani, doktór i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami. Właściwie nietyle wrogami, ile współzawodnikami na-
26

ukowymi i właśnie czekałem na małego tego człowieczka, żeby wykraść doktorowi jedną z jego zdobyczy.
— Ale w jaki sposób dostał się pan do niego?
— Miałem ten klucz, — rzekł, pokazując niewielki kluczyk. — Ale proszę pamiętać, że dała pani słowo honoru! Człowiek, którego odprowadziłem przed chwilą, wszedł na górę, nie będąc pewnym, czy ma wejść pod numer 8-my, do mieszkania doktora, czy pod 6-ty. Klucz ten otwiera jedne i drugie drzwi!
Włożył klucz w otwór zamku u drzwi młodej dziewczyny i pokazał, że otwiera je nim z łatwością.
— Na to właśnie czekałem — rzekł. — Biedak nie mógł zrobić nic lepszego — dodał, wyjmując mały pakiecik i rozpieczętowując go. Starannie rozwinął papier, położył go na stole i zdumionym oczom Oliwji ukazała się mała garsteczka czegoś, co wyglądało jak miałki zielony proszek.
— Co to takiego? — zapytała trwożnie.
Czuła, nie wiedząc właściwie dlaczego, że znajduje się wobec olbrzymiej jakiejś grozy, — wobec czegoś wielkiego i potężnego w pierwotnej swojej sile.
— To — rzekł mr. Beale, starannie dobierając słów. — To wcale niezła imitacja Zielonej Rdzy, a raczej, jak dla mnie, Zielonego Potwora.
— Co to jest takiego ta Zielona Rdza? Jakie jest jej działanie? — zapytała przerażona.
— Mam nadzieję, że nie dowiemy się tego nigdy — rzekł, i w jasnych jego oczach zamigotał błysk śmiertelnego strachu.

ROZDZIAŁ III.
PUNSONBY. WYDALA URZĘDNICZKĄ.
Z chwilą kiedy przebrzmialo nieznośne brzęczenie budnika, wstała Oliwja z łóżka, bohatersko przezwyciężają pokusę zamknięcia jeszcze na chwilę oczu, chociażby dla przekonania się jak smakuje takie dodatkowe zdrzemnięcie się. Pierwszem jej uczuciem było, że wcale nie spała tej nocy. Przypomniała sobie, że położyła się o pierwszej i przewracała się z boku na bok, aż do trzeciej. Pamiętała nawet, że przez chwilę przyszło jej na myśl, czy nie najlepiej zrobi, jeżeli wstanie, przygotuje sobie filiżankę herbaty i przesiedzi do wschodu słońca, ale że właśnie wówczas, kiedy rozważała, czy podobny krok byłby romantyczny, czy tylko głupi, musiał ogarnąć ją sen.
Cztery godziny snu nie mogą jednak wystarczyć zdrowej, normalnej młodej dziewczynie, nic dziwnego też, że Oliwja ociągała się ze wstaniem, i że, przerzuciwszy wreszcie za krawędź łóżka tkwiące w nogawkach pidżamy nogi, poświęciła całe pięć minut na przyglądanie się z zachwytem małym, bielutkim swoim stopkom, Musiała dokonać na samej sobie prawdziwego aktu przemocy, żeby pójść do pokoju kąpielowego i poddać obnażone swoje ciało działaniu zimnego prysznicu, umyła się jednak i ubrała, potem nastawiła czajnik na maszynce gazowej i w pół godziny później czuła się już dobrze fizycznie, ale dziwnie jakoś nieswojo moralnie.
Kiedy nareszcie wytrzeźwiła się zupełnie po tej źle przespanej nocy, co nastąpiło dopiero w połowie drogi, do biura, zdała sobie sprawę, że ma na sercu pewną O/S troskę i że/ty to właśnie gnębi ją moralnie. Stała się wbrew własnej woli uczestniczką tajemnicy, — i ten

Współudział został jej narzucony przez młodocianego rozpustnika, oddającego się stale nałogowi pijaństwa, słowem przez pana Beale’a. Tylko że — na to wspomnienie wzdrygnęła się i w nagłym tym ruchu podskoczył jej podbródek do góry (siedziała w tym momencie w omnibusie i konduktor, przekonany, że daje mu znak, aby kazał zatrzymać, pociągnął za taśmę dzwonka) — mr. Beale był wówczas zdumiewająco trzeźwy i dziwnie opanowany jak na człowieka tak słabego charakteru.
Czy nie należałoby jednak powiedzieć doktorowi? Doktorowi van Heerdenowi, który okazywał jej tyle przyjaźni? Wydawało się nielojalnością, ohydną nielojalnością w stosunku do niego tajenie przed nim faktu, że mr. Beale był w nocy w jego mieszkaniu, i że usiłował okraść go z jego zdobyczy naukowej.
Czyżby to był jednak traf tylko, że ten sam klucz otwiera jej drzwi i drzwi doktora?... Jeżeli tak jest, przyznać trzeba, że to koincydencja dość ambarasująca. Musi niezwłocznie dać zmienić zamek.
Omnibus dowiózł ją do rogu przed wielki gmach firmy handlowej A. I. B. Punsonby, jednego z najświet — niej prosperujących, a zarazem jednego z najwytworniejszych magazynów gotowych ubrań w całym Londynie. Oliwji prawdziwie poszczęściło się, że dostała obecne swoje stanowisko, bowiem posada w magazynie Punsonby równała się niemal posadzie rządowej stałością zabezpieczenia, będąc równocześnie znacznie korzystniejszą pod względem płacy.
Wysiadając z omnibusu na chodnik, spojrzała w górę na wielki zegar wieżowy. Zdążyła w porę, powiedziała sobie w chwili otwierania szerokich drzwi oszklonych, kłóremi urzędnicy i urzędniczki rozmaitych oddziałów dążą na swoje miejsca pracy. Nagle poczuła na ramieniu delikatne dotknięcie czyjejś dłoni.
Odwróciła się zdumiona i spotkała się twarzą w twarz z panem Beale’m, bardzo elegancko wyglądającym w doskonale skrojonym szarym garniturze i szarym
29

filcowym kapeluszu, z bukiecikiem fiołków w buton — Jerce.
— Przepraszam panią, miss Cresswell, pozwoli pani zamienić z sobą kilka słów?
Spojrzała na niego nieufnie.
— Wolałabym, żeby pan wybrał inny czas, mr. Beale, i inne miejsce — odparła szczerze.
Skinął w odpowiedzi głową.
— Rozumiem, że to dla pani żenujące — rzekł — niestety, jednak, sprawa moja nie może czekać. Jestem handlowcem, jak może pani wiadomo; pomimo moich rażąco niewłaściwych nawyknień — dodał z uśmie-chem.
Spojrzała na niego uważnie, wyczuła bowiem w jego słowach ton nieco ironiczny.
Uśmiech zgasł jednak w jego oczach
— Nie zatrzymam pani dłużej niż dwie minuty — mówił dalej, — ale w ciągu tych dwóch minut mam pani dużo do powiedzenia. Nie będę nudził pani historją mojego życia.
Tym razem dostrzegła wyraźny błysk wesołości w jego spojrzeniu i w odpowiedzi uśmiechnęła się mimo — woli. W — głębi duszy nie czuła jednak szczególnego roz-radowania.
— Posiadam dom handlowy w City — rzekł — i znów będę musiał prosić panią o zachowanie w tajemnicy tego, co pani wyjawię — zajmuję się fachowo ekspertyzą pszenicy.
— Ekspertyzą pszenicy?! — powtórzyła z wyrazem zdziwienia.
— Dziwny zawód, prawda? Ale tak jest w rzeczywistości. Jestem ekspertem pszenicznym. W biurze mojem wakuje posada zaufanej sekretarki. Miłe zajęcie, dobra płaca, praca dzienna kilkogodzinna zaledwie i zupełnie łatwa. Chciałbym wiedzieć, czy pani zdecydowałaby się przyjąć tę posadę?
Potrząsnęła przecząco głową i spojrzała na niego

t pewnem, nie wolnem od podejrzliwości, zainteresowaniem.
— Wielce to uprzejmie z pańskiej strony, mr. Beale, i zobowiązuje mnie bardziej jeszcze wobec pana — rzekła, — nie mam jednak zamiaru porzucania posady w firmie Punsonby. Mam tam zajęcie bardzo mi od-powiadające, i jakkolwiek nie przypuszczam, aby intere-sowały pana prywatne moje sprawy — mógł powiedzieć jej, że bardzo go te sprawy interesują, ale się powstrzymał — pozwolę sobie powiedzieć panu, że otrzymuję pokaźną pensję, tak że nie mam — ani zamiaru, ani ochoty zmieniania obecnego mojego stanowiska.
W oczach jego znów błysnęła iskierka uśmiechu.
— Ha, trudno, nie mam widać szczęścia — rzekł. — Chciałbym wszakże dodać jeszcze kilka słów. Przedewszystkiem, że gdyby pani jednak zdecydowała się pracować u mnie, nie miałaby pani żadnych przykrości z racji fatalnego mojego nałogu, który nie jest dla pani napewno tajemnicą i który, mógł panią źle przeciwko mnie uprzedzić. Nadto chciałbym, aby mi pani przyobiecała, że, gdyby pani kiedykolwiek opuścić miała biuro Punsonby, zechce pani zaofiarować mnie przedewszystkiem swoją współpracę.
Oliwja roześmiała się.
— Zabawny pan jest doprawdy, mr. Beale; widzę jednak, że pan na serjo mówi to, i że pan zdecydowałby się w danym razie na... czynienie zadość pańskim... małym... dziwactwom w godzinach pozabiurowych. Chętnie też wzamian gotowa jestem przyrzec panu, o ile oczywiście uzależnia pan to od opuszczenia przezemnie posady mojej w firmie Punsonby, że poświęcę panu w pierwszym rzędzie nieocenioną moją współpracę, gdybym kiedykolwiek miała rozstać się z obecnymi moimi szefami. Ale teraz, muszę doprawdy już uciekać. Jestem panu niezmiernie zobowiązana za to, co uczynił pan dla mnie, wczoraj wieczorem.
Spojrzał jej wprost w oczy.
31

— Nie pamiętam, aby cośkolwiek miało zajść wczoraj wieczorem — i bardzo byłbym rad gdyby i w pamięci pani zatarło się najzupełniej wszelkie o tem wspomnienie.
Wymienił z nią uścisk dłoni, uchylił kapelusza i odszedł pośpiesznie, a ona śledziła go wzrokiem, dopóki uderzenie zegara nie przypomniało jej, że szef domu handlowego Punsonby był nieubłagany na punkcie punktualności.
Weszła pośpiesznie do wielkiej szatni, gdzie powiesiła na stałym swoim kołku palto i kapelusz i w chwili, kiedy skierowała się do lustra, aby poprawić zwichrzone pod kapeluszem włosy, natknęła się na wysoką, smagłą młodą dziewczynę, badawczo, jak się zdawało, przyglądającą się jej.
— Dzień dobry — przywitała ją Oliwja raczej grecznie niż przyjacielsko. Jakkolwiek obie pracowały w tym samym wydziale od roku przeszło, istniała pomiędzy niemi pewna oziębłość wzajemnego stosunku, niezłagodzona długotrwałością wspólnej pracy.
Hilda Glaum była z pochodzenia Szwajcarką. Otaczała ją dziwna, niezbadana jakaś tajemniczość. Jej przystojna twarz, ponura była i zacięta; Hilda nie zwierzała się nigdy przed nikim, ani też nie wyciągała nikogo na zwierzenia, i ten rys jej podobał się właściwie Oliwji; w przeciwieństwie natomiast do miss Cresswell, nie pozyskała sobie miss Glaum w biurze niczyjej przyjaźni, nie brała udziału w sprawach interesujących ogół kolegów i koleżanek, była nieprzystępna na ponęty wiosłowania w lecie, czy łyżwowania i saneczkowania w zimie, nie odwiedzała nikogo, ani też nie zapraszała nikogo do siebie.
— Dzień dobry, — odparła ponura dziewczyna krótko i wnet dodała:
— Była pani na górze?
— Nie. Dlaczego?
— Nic. Zapytałam tak sonie,
32

Oliwja poszła do swojego wydziału. Ona i Hilda miały w swojej pieczy poleconą korespondencję, wyjmowały i księgowały nadsyłane czeki od kupujących za zaliczeniem pocztowem i komunikowały zamówienia różnorodnym oddziałom.
Na biurku jej leżały trzy zapieczętowane worki i goniec z urzędu pocztowego czekał na pokwitowanie 2 odbioru ich. Oliwja porównała przedewszystkiem numery, przytwierdzone do pieczęci z numerami, wciągnięte — mi do księgi odbiorczej, podanej jej przez chłopca, a potem podpisała pokwitowanie.
Hilda niewiadomo z jakiego powodu nie poszła za nią, była więc sama i nie czekając na koleżankę, wysypała zawartość pierwszego worka na swoje biurko, kiedy w oszklonych drzwiach, oddzielających biuro ukazał sic nagle o niezwykłej tej porze główny dyrektor domu handlowego. Punsonby.
Był to okazały, barczysty, tęgi mężczyzna, łysy z dużą brodą. Przyswoił on sobie pełen powagi i namaszczenia gest biskupi i pewien charakterystyczny ruch odchylania głowy wtył przy zadawaniu podwładnymi pytań, jakgdyby chciał uniknąć zgóry całej siły odpowiedzi.
Dyrektor stanął we drzwiach i wezwał Oliwję ru-chem ręki, aby wyszła do niego, usłuchała więc natychmiast wezwania, nie przeczuwając, co ją czeka.
— Miss Cresswell, — zaczął bez żadnych wstępów, — żałuję, że nie widziałem pani zanim pani zdjęła palto i kapelusz. Proszę za mną do mojego biura.
— Idę, mr. Wbite, — odparła, nie rozumiejąc po co ją wzywają.
Poszedł naprzód majestatycznym swoim krokiem, trzymając końcem palców sznurek od pince-nez, jak człowiek, brzydzący się myszy, trzymałby ją za ogonek, I wprowadził Oliwję do swojego wykwintnego biura, 0 ścianach, wyłożonych tafelkami różanego drzewa.
— Proszę, niech pani siada, miss Cresswell, niech pani siada, — rzekł i sam zajął zwykłe miejsce przy
33

biurku, złożył ręce, przytykając wzajem do siebie końce swoich palców i podniósł oczy w górę, utkwiwszy je w suficie, jakgdyby szukając tam natchnienia, a potem przymknął powieki.
— Ciąży na mnie przykry obowiązek, miss Cress — well, — zaczął.
— Przykry obowiązek, mr. White? — zapytała, czując, że zamiera w niej serce.
Mr. White skinął poważnie głową.
— Zmuszony jestem uprzedzić panią, że biura domu handlowego Punsonby nie mają nadal potrzeby ko-rzystania z usług pani.
Oliwja zerwała się z miejsca, patrząc na niego szeroko rozwartemi ze zdziwienia oczami.
— Nie mają potrzeby korzystania nadal z moich usług? — powtórzyła zwolna. — Czy to ma znaczyć, że panowie wymawiają mi posadę?!
Skinął powtórnie głową na znak potakującej odpowiedzi.
— Zamiast wymówienia na miesiąc zgóry, dam pani czek na wypłacenie jej miesięcznej pensji, poza należ-ną jeszcze częścią pensji tygodniowej.
— Ale z jakiej racji ta dymisja? Dlaczego? Z jakiego powodu?!
Mr. White, który otworzył na chwilę oczy, aby przyjrzeć się efektowi, jaki wywarło na niej to uderzenie pioruna, przymknął je ponownie.
— Nie jest zwyczajem domu handlowego Punsonby tłumaczenie się przed urzędnikami z powodów zwalniania ich z zajmowanych u nas posad, — oświadczył tonem wyroczni.
— Niech pani wystarczy, że dotychczas byliśmy z niej zupełnie zadowoleni, jednakże z przyczyn, nad któremi nie mam zamiaru dyskutować z panią, musimy wyrzec się nadal jej usług.
Zamąciło jej się w głowie. Nie była w stanie zdać sobie sprawy z tego, co się stało. Przez pięć lat pracowa-

la w jak najbardziej sprzyjających warunkach w olbrzy — miem tem przedsiębiorstwie, gdzie otoczona była ludźmi, zachowującymi się wobec niej szczerze i przyjaciel-sko i gdzie praca, jaką gorliwie wykonywała, była najzu-pełniej zastosowana do jej upodobań i uzdolnień. Nie przyszłoby jej nigdy na myśl szukać innej. Uważała się, podobnie, jak wszyscy lepiej uposażeni urzędnicy, za stałego, nieodzownego członka obsługiwanej przez nią instytucji.
— Chce pan przez to powiedzieć, że mam porzucić pracę niezwłocznie?!
Mr. White ponownie skinął głową. Podsunął jej czek, który ona wzięła ze stołu i mechanicznie, siłą na-wyku, złożyła starannie.
— I nie powie mi pan dlaczego?
Mr. White potrząsnął przecząco głową.
— Biura domu handlowego Punsonby nie robią nic bez poważnych przyczyn, — wygłosił uroczyście, czu — jąc, że cokolwiek zachodzi, musi on zawsze stać na straży interesów i dobrej sławy domu handlowego Punsonby i że bez względu na to kto ponosi winę przykrego tego incydentu, nie może on w żadnym razie obciążać wszech światowej sławy firmy, wypłacającej z nużącą jednostaj — nością czternastoprocentową dywidendę roczną nielicznym swoim akcjonarjuszom. — Brak nam dowodów namacalnych do przedsięwzięcia dalszych kroków w tej sprawie, poza temi, jakie zmuszeni byliśmy podjąć... Danych decydujących (zawiła, mętna ta dyplomacja oszołomiła młodą dziewczynę do reszty). Dane te zostały nam przyrzeczone, dotychczas jednak nie posiadamy ich jeszcze w naszem ręku. Wszystko to wielce jest niemiłe, wielce niemiłe, — zakończył, potrząsając ze smutkiem głową.
Ukłoniła się, wyszła pośpiesznie z pokoju i udała się do szatni, włożyła palto i kapelusz i opuściła biuro domu handlowego Punsonby na zawsze.
Na ulicy dopiero przypomniała sobie nagle słowa

Beale’a. Stanęła jak wryta i zagryzła wargi z wielkiego wzruszenia. Wiedział już zatem? I dlatego czekał na nią dzisiaj rano o kilka godzin wcześniej, aniżeli bywał zazwyczaj widzialny — o ile wierzyć można plotkom, sze-rzonym o nim w Krooman’s Mansions?.... Wtem, jak gdyby kropka nad „i”, jakgdyby ostateczne uwieńczenie niesłychanych przygód dzisiejszego dnia, ujrzała zdaleka tego, o którym w tej chwili myślała. Stał na rogu ulicy, opierając się na trzcinowej swojej laseczce i paląc długiego papierosa przez jeszcze dłuższy ustnik. Zdawał się całkowicie zaabsorbowany przypatrywaniem się robocie naprawiacza drutów telegraficznych, zawieszonego wysoko ponad ulicą.
Zrobiła krok ku dziwnemu swojemu sąsiadowi, i zatrzymała się. Był najwidoczniej tak przejęty akrobatyką zręcznego pracownika, że nie mógł jej widzieć, zawróciła więc śpiesznie i poszła w odwrotnym kierunku.
Nie zdążyła jeszcze minąć okien wystawowych Punsonby, a już był przy jej boku.
— Wcześnie wraca pani do domu, miss Cresswell
— uśmiechnął się.
— Wie pan dlaczego?
— Nie wiem dlaczego, chyba że... chyba, że wymówiono pani posadę — dokończył obojętnie.
Ostra zmarszczka przecięła jej czoło.
— Co panu wiadomo o mojem utraceniu posady?
— zapytała.
— Takie rzeczy bywają możliwe — rzekł.
— Wiedział pan, że mi wymówią? — zapytała ponownie.
Skinął głową potakująco.
— Nie wiedziałem, że nastąpi to dzisiaj, przeczuwałem jednak, że lada dzień może spotkać to panią. Dlatego właśnie wystąpiłem z moja dzisiejszą propo-zycją.
— Której naturalnie nie grzyjmę — zbyła go wyniośle. 1

— Którą naturalnie przyjęła pani — odparł spokojnie. — Proszę mi wierzyć, że nie wiem nic więcej ponadto, że wywarto na szefie zakładów Punsonby presję, aby usunąć panią stamtąd... Jakie powody skłoniły zarząd do udzielenia pani dymisji, uczciwie przyznaję, że nic wiem...
— Ale co panu nasuwa podobne przypuszczenie? Spoważniał nagle.
— Tak sobie pomyślałem — rzekł. — Nie chcę się bawić z panią w tajemnice, tyle tylko mogę pani powie-dzieć, że miałem powód przewidywać podjęcie przez zarząd biur Punsonby podobnego kroku.
Wzruszyła bezradnie ramionami.
— Wszystko to aź nadto jest tajemnicze — zauważyła. — Więc naprawdę chciałby pan, abym pracowała u pana?
Skinął energicznie głową
— Nie podał mi pan swojego adresu w City
— Dlatego właśnie wróciłem.
— Wiedział pan więc, że zaraz wyjdę?
— Wiedziałem, że prędzej czy później wyjdzie pani.
Spojrzała na niego wielkiemi oczami.
— Co to ma znaczyć? Chce pan przez to powiedzieć, że byłby pan czekał na mnie cały dzień, aby mi podać swój adres??
Roześmiał się.
— Chciałem przez to powiedzieć, że byłbym czekał na panią cały dzień.
Smutny uśmiech był wtórem na jego żartobliwy ton.
— Mój adres w City jest 342 Lothbury — dodał — 342. Mogłaby pani rozpocząć pracę dzisiaj po południu i... — zawahał się.
— I? — powtórzyła.
— I sądzę, że byłoby rozsądniej, gdyby g*ni nie

powiedziała przyjacielowi swojemu, doktorowi, że przyjęła pani posadę u mnie.
Mówiąc to, przypatrywał się uważnie swoim paznokciom i nie podniósł na nią oczu.
— Kilka jest tego powodów — mówił dalej. — Przedewszystkiem, tak zaszargałem sobie opinję w Krooman Mansions, że mogłoby to źle wpłynąć i na pani reputację.
— Powinien pan był pomyśleć o tem wcześniej, zanim zaproponował mi pan objęcie posady u siebie — zauważyła.
— Dużo o tem myślałem — odparł spokojnie.
To, co powiedział, było aż nadto wymowne. Oliwja wyczuła z głosu powagę jego słów.
Czyniła sobie wyrzuty za zbyt pośpieszne zgodzenie się, mimo, że wypadki ubiegłego wieczora wpłynęły na zmianę jej stosunku do niego, nadając mu w jej oczach odcień powagi, do jakiej nie mógł pretendować mr. Beale, awanturnik i pijak.
— Oszołomiona jeszcze jestem wszystkiemi tajeni — niczemi temi wydarzeniami — rzekła. — Wołałabym nie przychodzić do biura pańskiego dzisiaj po południu. O której mam się stawić jutro z rana?
— O dziesiątej. Będę na panią czekał, żeby wyjaśnić, na czem będzie polegała praca pani. Otrzymywać będzie pani za nią 5 funtów tygodniowo. Będzie pani za-rządzała całem biurem, w którem nawiasem mówiąc, niewiele przebywam. Zajęcie pani będzie polegało na opracowaniu statystycznych danych, dotyczących zbiorów pszenicy na wszystkich obszarach całego świata, produkujących pszenicę w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.
— To brzmi imponująco — rzekła i cień uśmiechu przemknął po jej twarzy.
— Jest daleko bardziej imponujące, aniżeli może sobie pani wyobrazić — rzucił jej na pożegnanie.
W chwili kiedy wchodziła do Krooman Mansions

spotkała wychodzącego z domu doktora. Spojrzał na nią zdziwiony.
— Wcześnie pani dzisiaj wraca?
Czy ma mu powiedzieć? Nie było powodu, dla którego nie miałaby powiedzieć. Okazywał jej wielką życzliwość, pewna też była jego współczucia. Przyszło jej w tej chwili na myśl, że właściwie mr. Beale niewiele go okazał, nie wyraził go pizynajmniej ani jednem sło-wem.
— Tak, wymówiono mi miejsce — oświadczyła.
— Wymówiono pani miejsce?!...,. — Ależ to niemożliwe!
Zrobiła potakujący gest.
— Najlepszy dowód, że możliwe, skoro się stało — odparła z miną zupełnie pogodną.
— Ależ droga moja pani, to potworne! Czem to wytłumaczyli?
— Niczem. — Powiedziała to tonem lekkim, nie — odpowiadającym uczuciu najwyższego oburzenia, jakie wrzało w głębi jej seica.
— Jakto, nie podali żadnego powodu?
— Nie, nie podali. Zapłacili tylko za miesiąc i kazali mi się zabrać, a ja zabrałam się, jak potulna, zależna od woli i kaprysu chlebodawcy najemnica, jaką jestem w gruncie rzeczy.
— Ależ to potworne! — powtórzył z oburzeniem. — Pójdę do nich i pogadam z nimi. Znam osobiście jednego z szefów firmy — jest moim pacjentem.
— Nie zrobi pan nic podobnego. Nie życzę sobie — odparła tonem stanowczym. — Niewiele mnie to w gruncie rzeczy obchodzi.
— Co pani zamierza zrobić teraz?... Na Boga! — zawołał nagle. — Jaka wspaniała myśl! Potrzebna mi sekretarka w mojem ambulatorjum.
Zabawiła ją humorystyka wytworzonej w ten sposób sytuacji, rozwiewając narazie jej przygnębienie. Ro-ześmiała się.
33

— Co panią rozśmieszyło? — zapytał zdziwiony.
— O, przepraszam pana, doktorze. Nie chciałabym, aby pan miał mnie za niewdzięczną, ale doprawdy zaczynam się uważać za asa na rynku pracy.
— Ma pani już inną posadę — zagadnął ją niecierpliwie.
— Przyjęłam już inną — rzekła, on zaś nie próbował wcale ukryć przed nią swojego rozczarowania, które, gdyby była bardziej zarozumiałą, mogłaby określić mianem szczerego zmartwienia.
— Prędko to u pani idzie — rzekł i w głosie jego czuć było pewną oziębłość. — Jaką posadę przyjęła pani?
— W jednem z biur handlowych w City.
— Niebardzo to będzie ciekawe. O ile pani stanowczą powzięła już decyzję, nie będę oczywiście wpływał na panią; chętnie jednak gotów byłbym płacić pani 5, a nawet 6 funtów tygodniowo za pracę względnie łatwą!
Wyciągnęła do niego rękę z filuternym uśmie-chem.
— Widzę, że w Londynie roi się od ludzi, gotowych płacić mi po 5 funtów tygodniowo za niewielką i łatwą pracę. Ale żarty na bok. Jestem panu doprawdy bardzo zobowiązana, doktorze.
Idąc do siebie na górę, czuła się daleko lepiej usposobiona, aniżeli mogłaby przypuścić, gdyby mogła przewidzieć sytuację, jaka się teraz wywiązała i gdyby miała rozważać, jak przyjmie ten cios, który w innych warunkach mógłby okazać się dla niej fatalnym.
Bez względu na upokorzenie, wiążące się z utratą posady w biurze domu handlowego Punsonby, sam fakt ten zbladł teraz znacznie w jej pojęciu. Nie dziś to jutrG dowie się, co wpłynęło na tę decyzję tronujących na Olimpie bogów, stanowiących najwyższy areopag sędziów, wyrokujących o życiu i śmierci całego personele wielkiego magazynu gotowych ubrań.
Otworzyła drzwi swojego mieszkania i weszła, rzu-

ciwszy uprzednio rozbawione, znaczące spojrzenie na jedne i drugie drzwi wejściowe, zarówno przyszłego, jak niedoszłego swojego pracodawcy.
— Saro, poszczęściło ci się! — rzekła, zatrzaskując drzwi własnego mieszkania. Sara było imieniem, które nadawała sobie, ilekroć była zadowolona z samej siebie, tak samo jak Matylda była mianem, używanem w wypadkach potępienia swojej osoby. — Gdybyś miała zostać i tym razem wylaną, bądź spokojna, że znajdzie się jakiś anioł opiekuńczy, który czekać będzie na ciebie na progu, aby ci ofiarować 20 funtów tygodniowo za załatwianie raz dziennie telefonu.
Przyszło jej na myśl, że właściwie należałoby założyć protest przeciwko wymówieniu jej miejsca bez żadnego uprzedzenia, zrobiła też kilka kroków w kierunku biurka, na którem mieściły się jej przybory piśmienne, yug aby Ja ćwieieżskkricypować odpowiednie podanie. Biurku ko było dębowe i urządzone w ten sposób, że zamykało się spuszczaną pokrywą. Włożyła kluczyk w zamek, nie chciał się jednak w nim przekręcić z tej prostej przyczyny, że nie był zamknięty. Wyraźnie jednak pamiętała, że z rana tego dnia zamknęła biurko na klucz po włożeniu rachunku, który nadszedł ranną pocztą.
Podniosła w górę pokrywę, aby ogarnąć wzrokiem, nieliczną zawartość wnętrza. Na pierwszy rzut oka jas — nem było dla niej, że przetrząśnięto wszystkie w nierr skrytki, to zaś, co zawierały, rzucone było w nieładzie w postaci jednej spiętrzonej sterty. Dwie małe szufladki w których przechowywała marki pocztowe i stalówki wyjęte były i zupełnie opróżnione.

ROZDZIAŁ V.
LISTY, KTÓRYCH NIE BYŁO.
Zrobiła szybki przegląd wszystkich swoich papierów... Nie miały szczególnej doniosłości, składały się bowiem przeważnie z listów kilku koleżanek, z któremi za-przyjaźniła się podczas swojego pobytu w biurze domu handlowego Punsonby — ze starych programów teatral-nych, przepisów kuchennych skopjowanych z gazet i zdjęć fotograficznych z wycieczki jej nad morze tego lata.
Uporządkowała powierzchownie przynajmniej bezład tego nagromadzenia i pośpieszyła do swojej sypialni, aby zobaczyć, czy i tam tak samo wygląda. Okazało się, że i tutaj gospodarowały obce ręce; szuflady jej toalety były pootwierane i jakkolwiek zawartość ich mniej gwał-townemu uległa rozrzuceniu, wyraźnie jednak musiał je ktoś przeszukać. I jedno jeszcze zrobiła odkrycie. Okno sypialni było uchylone od spodu. Zazwyczaj spuszczała je do połowy od góry (okna zwyczajem angielskim składały się w dwóch części: do podnoszenia i spuszczania) i umocowywała je w tej pozycji mechaniczną zasuwą.
Ostrożność ta była konieczna ze względu na to, że po za oknem był wąski żelazny parapet, biegnący dokoła całego budynku i łączący się ze schodami zapasowemi na wypadek pożaru. Wyjrzała przez okno. Intruz dostał się najwidoczniej tą drogą i tak samo się wydostał; najwyraźniej też powrót jej przeszkodził mu w „pracy”, w przeciwnym bowiem razie nie byłby pozostawił tak oczywistych śladów swojej gospodarki.
Przejrzała szuflady toalety i, o ile narazie mogła skonstatować, nie brakło niczego. Powróciła więc do biurka, mechanicznie rozseparowała listy i papiery, małe
42

notatniki i karteczki powyciągane z szufladek i skrytek, a potem, oparłszy łokieć o biurko, i podtrzymując ręką podbródek, odtworzyła w swojej pamięci wszystkie wydarzenia tego rana.
Kto mógł przetrząsnąć jej biurko? Czego tam szukał? Co miał nadzieję znaleźć? Nie wątpiła, że cała ta robota nie mogła być dziełem zwyczajnego rzezimieszka. Kryć się poza tem musiało coś innego, coś groźnie po-nurego, przerażającego.
Jaką łączność miała ta rewizja z wymówieniem jej posady i co miał na myśli pompatyczny mr. White, mó-wiąc o „niezbitych, jawnych dowodach”? Niezbitych do-wodach czego? Wzruszyła ramionami, bezwiednie ruchem tym okazując, że musi dać za wygraną domysłom, bo i tak do niczego nie dojdzie. Nietyle nawet była przerażona tem wszystkiem, ile zgnębiona. Życie zaczynało dawać jej się we znaki, co tem boleśniej odczuła, że dotychczas układało jej się ono względnie gładko. Niebar — dzo też przypadła jej do gustu rola mr. Beale’a, chwilami pijanego do utraty przytomności, nagle znów najdoskonalej trzeźwego, mającego biuro w City, w którem rzadkim bywa gościem, i w tak niezwykły sposób interesującego się jej sprawami. Tem większy czuła do niego żal, że sama nie zdawała sobie sprawy dlaczego, ale wyraźnie zachwiał on jej wiarę — nie, nie zachwiał, może to określenie zbyt mocne, — w każdym jednak razie zakłócił miły stosunek przyjaźni jej z doktorem van Heerdenem.
Wstała z krzesła i zaczęła przemierzać pokój, obmyślając, co ma dalej robić, jak spędzić resztę dnia. Po-stanowiła zjeść lunch na mieście, żeby czemś wypełnić parę godzin. Bodaj nawet zje i obiad na mieście — wzdrygnęła się mimowoli i rzuciła okiem dokoła. Nie uśmiechało jej się spędzenie wieczoru samotnie we włas — nem, tak miłem dotychczas mieszkaniu.
-r — Matyldo, stajesz się sentymentalną, — wyłajała siebie — śnią ci się głupie jakieś romanse. Naczytałaś się
43

za wiele defektywnyc’’ ^wieścideł i oglądałaś za dużo sensacyjnych filmów!
iJvoz.ia energicznym Krokiem do swojej sypialni, zdjęła kostjum spacerowy z kołka i rozłożyła wszystko na łóżku.
W tej samej chwili usłyszała pukanie do drzwi. Odłożyła na stół szczotkę do czyszczenia ubrania, którą wyjęła z szuflady, wyszła do przedpokoju i natychmiast cofnęła się. We drzwiach stali trzej mężczyźni. Dwaj z nich nieznajomi, o dziwnie urzędowym wyglądzie, jakiego nie mogą nigdy wyzbyć się przebrani w strój cywilny policjanci. Trzecim z nich był mr. White, bardziej jeszcze uroczysty i pompatyczny niż zwykle.
— Miss Cresswell? — zapytał jeden z nieznajomych.
Tak się nazywam.
Pozwoli pani wejść? Chcę się rozmówić z panią.
Poprowadziła ich do bawialni. Mr. White wszedł ostatni.
— Nazywa się pani Oliwja Cresswell? Zatrudniona pani była ostatnio w biurze domu handlowego Punsonby Limited, jako kasjerka?
— Tak, — rzekła, zaciekawiona, co dalej nastąpi.
— Zostały nam zakomunikowane pewne wiadomości, dotyczące pani, w których wyniku została pani dzisiaj z rana pozbawiona posady.
Podniosła brwi z wyrazem zdziwienia.
— Wiadomości dotyczące mnie i przemawiające przeciwko mnie? — zapytała wyniośle. — Co pan chce przez to powiedzieć?
— Chcę przez to powiedzieć, że została pani oskarżona o sprzeniewierzenie pieniędzy będących własno-ścią firmy. Tak brzmiało oskarżenie, prawda? — zwrócił się do mr. White’a.
Mr. White skinął poważnie głową.
— To kłamstwol To potworne kłamstwol — krzy-

knęła oburzona dziewczyna, kierując płomienne spojrzenie na uroczystego dyrektora. — Pan wie najlepiej, mr. White, że to kłamstwo! Tysiące funtów przechodziło przez moje ręce i nigdy, nigdy... o, to zbyt okrutne!...
— Proszę, niech pani zechce uspokoić się na chwilę — rzekł policjant, nawykły do podobnych wybuchów.
— Muszę wyjaśnić pani, że w momencie wydalenia pani firma nie miała jeszcze oczywistych dowodów przeciwko niej.
— Nie mieliśmy oczywistych dowodów winy pani
— poprawił policjanta mr. White, kładąc specjalny nacisk na wyrazie „oczywistych”.
— A teraz? — zawołała dziewczyna.
— Teraz otrzymaliśmy informację, że trzy listy polecone, zawierające łącznie sumę 63 funtów...
— Czternastu szylingów i siedmiu pensów — uzupełnił mr. White.
— 63 funtów — rzekł mniej dokładny detektyw — które przywłaszczyła sobie pani w dniu wczorajszym, zostały ukryte przez panią tutaj, w tem mieszkaniu.
— W lewej dolnej szufladzie tualety pani — pod — szepnął mr. White. — Bardzo mi przykro, ale tak brzmi doniesienie.
Oliwja patrzyła, nic nie rozumiejąc to na jednego, to na drugiego, to znów na trzeciego.
— Trzy listy polecone?! — powtórzyła. — Tu u mnie w mieszkaniu?!...
— W dolnej lewej szufladzie tualety — potwierdził mr. White, który przez cały czas rozmowy miał przymknięte oczy i ręce pobożnie złożone — istny obraz człowieka spełniającego bolesną powinność.
— Mam nakaz rewidowania... — zaczął detektyw.
— I bez nakazu — odparła młoda dziewczyna z godnością — może pan przeszukać całutkie moje miesz-kanie i ewentualnie sprowadzić kobietę do obrewidowa — nia mnie osobiście. Nie mam nic takiego, ani przy sobie,
45

ani v^całem mojem mieszkaniu, czego znalezienia prze2 kogokolwiek mogłabym się wstydzić, lub obawiać!
Detektyw zwrócił się do swojego towarzysza. — Przeszukaj tualetę, Fredzie. Czy jest zamknięta, proszę pani?
Zamknęła uprzednio szuflady, wręczyła więc detektywowi klucze. Detektyw wszedł do sypialni i po chwili słychać było, jak otwierał tualetę i wyciągał jej skrytki. Oliwja nie poruszyła się z miejsca, patrząc badawczo na niedawnego swojego chlebodawcę, zachowującego w dalszym ciągu pobożnie niewinną pozę.
— Mr. White — rzekła — mam prawo wiedzieć, kto rzucił na mnie podobne podejrzenie? Kto oskarży! mnie o okradanie waszej firmy?
Mr. White nie odpowiadał.
— Notoryczny złoczyńca nawet ma prawo do tego, jak panu wiadomo. Przypuszczam, że tnusieli panowie zauważyć brak pieniędzy od dłuższego już czasu — ludzie zazwyczaj nie doliczają się przez dłuższy przeciąg czasu pieniędzy, zanim udaje się im wykryć złodzieja — tak przynajmniej czytałam o tem w dodatkach niedziel-nych.
— Nie czytuję pism wydawanych w dni Pana — rzekł mr. White tonem wyrzutu. — Nie znam obyczajów klasy przestępczej, ale istotnie było tak, jak pani powiedziała. Muszę też zakomunikować przedstawicielom prawa treść pani słów. Nie doliczaliśmy się przez dłuższy czas pieniędzy z wydziału pani. Co się zaś tyczy osoby oskarżyciela, który postąpił, jak powinien postąpić uczciwy obywatel kraju, spełniający swój obowiązek, związany poczuciem obywatelskiem, nie mogę zdradzić jego czy jej imienia.
Przypatrywała mu się z ciekawością i nawet z błyskiem lekkiej drwiny w oczach. Nagle usłyszała pośpiesz — iie kroki w małym pasażyku i przypomniała sobie, że za-pomniała zamknąć drzwi wejściowe. Obejrzała się.
Nowoprzybyłym był doktór van Heerden.
46

ysię do mr. White’a. — Ośmiela się pan oskarżać mis; ’ I Cresswell o kradzież?
— Ależ drogi doktorze... — próbował mr. White tłumaczyć się.
— To oburzające! — zawołał doktór. — Takie haniebne oskarżenie! Życiem własnem gotów jestem rę-czyć za miss Cresswell.
Młoda dziewczyna powstrzymała go uśmiechem.
— Proszę, nie bądź pan dramatyczny, doktorze. To naprawdę jakaś niedorzeczna pomyłka. Nie wiedziałam, że pan zna mr. White’a.
— Ależ to haniebna pomyłka! — zawołał doktór gwałtownie. — Jestem zdumiony, że mogłeś się zdobyć na coś podobnego, White!
Mr. White nie mógł zamknąć oczu szczelniej, aniżeli były one już zamknięte. Podniesieniem ramion, jak mógł najwyżej, zdawał się przerzucać odpowiedzialność za swój czyn na niewidzialną Opatrzność.
— Niezmiernie uprzejmie z pańskiej strony, doktorze, że pan bierze taki w tem udział — rzekła Oliwja, wyciągając do niego obie ręce — mogłam się spodziewać tego po panu.
— Czy mogę być pani w czem pomocny? — zapytał z powagą w głosie. — Może pani liczyć na mnie dc ostatniego szylinga, gdyby miały wyniknąć z tego dla pani jakie trudności.
— Nie mogą wyniknąć z tego żadne dla mnie trudno ści — rzekła. — Mr. White przypuszcza, jakobym ukradła pieniądze i ukryła je tutaj w mieszkaniu... Ale, ale, ktc panu powiedział, doktorze, że zostałam oskarżona?
Na chwilę zdawał się spłoszony tem pytaniem.
— Widziałem policję, wkraczającą do mieszkania pani — rzekł. — Poznałem detektywów, że zaś towarzyszy! im White, a wiedziałem od pani, że wymówiono pani posadę dzisiejszego rana, łatwo było wyciągnąć już z tegc odpowiednie wnioski.
<7

W tym momencie wrócił detektyw z sypialni.
— Niema tam nic — oświadczył.
Mr. White otworzył oczy jak mógł najszerzej.
— W dolnej lewej szufladzie tualety?! — zapytał z niedowierzaniem w głosie.
— Ani w dolnej, ani w górnej, ani w lewej, ani w prawej — obruszył się detektyw. — Znalazłeś coś, Fre-dzie?
— Nic — odparł zagadnięty.
— Poszukaj za temi obrazkami.
Odwrócili rogi dywana, przeszukali biurko, jedyną szafkę do książek, jaka znajdowała się w pokoju, podnosili górną powierzchnię stołu, — zbędny i śmieszny trud w oczach młodej dziewczyny, — ale dotektyw oświad-czył uprzejmym tonem, jakim policjanci stale zwracają się do osób podejrzanych, których oni sami w głębi duszy nie podejrzewają: — Często zdarza się, że złoczyńcy ukrywają skradzione banknoty pod blatem stołu.
— Mam nadzieję, proszę pani — zwrócił się do Oliwji, — że nie sprawiliśmy pani zbyt wielkiej przykrości. Co pan zamierza teraz czynić? — zapytał White’a.
— Przeszukali panowie dobrze dolną lewą szufladę tualety? — powtórzył niezmordowany mr. White.
— Przeszukałem obie dolne, obie górne i obie środkowe szuflady — odparł detektyw, nie tracąc cier-pliwości. — Prócz tego przeszukałem biurko, szyfonierkę. wszystkie skrytki i wszystkie szufladki...
— I nie znalazł pan nic? — badał w dalszym cią-gu mr. White, jakgdyby nie dowierzając własnym uszom.
— Nie znalazłem nic. No, a teraz, chciałbym wiedzieć, czy upiera się pan, mr. White, przy oskarżeniu tej pani? O ile decyduje się pan na to, bierze pan, rozumie się, całą odpowiedzialność na siebie. Uprzedzam tylko, że gdyby nie udało się panu dowieść oskarżonej popełnienia inkryminowanego jej czynu, poniesie pan poważ-

he, bardzo poważne konsekwencje niesłusznego zaaresź — towania.
— Wiem, wiem, wiem! — trzykrotnie powtórzył mr. White, ze zdumiewającą, jak na tak spokojnego dżentel — mana gwałtownością. — Nie, nie oskarżam jej! Przykro mi, że niepokoiliśmy panią — zwrócił się do Oliwji, w swój najbardziej majestatyczny sposób. — Mam nadzieję, że pani nie będzie miała do mnie żalu.
Wyciągnął do niej płaską, miękką dłoń, ale Oliwja nie chciała zauważyć tego ruchu.
— Proszę się pilnować — rzekła — w korytarzu jest ciemno, można, wychodząc poślizgnąć się o sło — miankę.
Mr. White wyszedł z pokoju, głośno dysząc.
— Daruje pani, że pozostawię ją samą na chwilę —. rzekł doktór — mam jeszcze do pomówienia parę słów z panem White’m.
— Proszę, nie kłopocz się pan — wtrąciła Oliwja. — Dajmy lepiej spokój całej tej sprawie.
Doktór skinął głową i wyszedł za dyrektorem i detektywami. Tworzyli teraz małą grupkę złożoną z czte-rech osób.
— Mogę poprosić pana na chwilkę do mojego mieszkania, mr. White?
— Najchętniej — odparł mr. White,
— Niepotrzebni już panom jesteśmy? — zapytał detektyw.
— Nie — rzekł mr. White i dodał: — Czy pan tylko z pewnością przeszukał dobrze dolną lewą szufladę tua — lety?
— Z największą pewnością — obruszył się zirytowany już detektyw. — Nie sądzi pan chyba, aby człowiek, który, jak ja, zajmuje się tym fachem od dwudziestu lat, mógł przeoczyć to właśnie miejsce, gdzie mu kazano specjalnie szukać.
Zaoszczędzono panu White’owi trudu odpowiedniej repliki, bowiem drzwi pokoju Beale’a otworzyły się sze-
49

roko i na progu stanął on sam. Jego szary kapelusik zsunięty był na tył głowy, a cała postać trzymała się prosto jedynie dzięki oparciu się o futrynę drzwi. Patrzył z przymilnym niewinnym uśmieszkiem na wychodzącą od Oiiwji grupkę mężczyzn.
— O, — zawołał jowjalnie — co widzę, nasz kochany, zacny doktorek, i, o ile oczy mnie nie mylą, ko-chany, poczciwy nasz Arcybiskup!
Mr. White stropił się. Wiedział, że w kole bliskich znajomych nosi przydomek Arcybiskupa. Sprawiało mu to nawet pewną satysfakcję. Zgnębił go wszakże widok człowieka zupełnie obcego,, w dodatku obcego pijaka, który ośmielał się nazywać go przydomkiem, będącym przywilejem grona wybranych jeno.
— A to co? — dodał chwiejący się na nogach mr. Beale. — Czy to nie detektyw Petterson i konstabl Fair — bank!... Witam panów w tym przybytku cnoty!...
Detektyw uśmiechnął się i nic nie odpowiedział. Doktór skubał nerwowo swoją bródkę, a mr. White usiłował przedostać się naprzód trzymając głowę dumnie podniesioną do góry, udaremnił mu to wszakże mr. Beale, który jednym susem przyskoczył do niego, i chwy-tając go za poły nieskazitelnego jego paltota, dzięki czemu utrzymać zdołał równowagę, zawołał:
— Nie poznajesz mnie, kochany stary Whiciku?
— Nie znam pana, mój panie — z wyniosłą godnością odparł napastowany — zechce pan łaskawie nie dotykać mnie swojemi rękami!
— Nie znasz mnie Whicik? Jakto, nie pamiętasz mnie, stary łobuzie?!
Zarzucił mu ramiona na szyję gestem serdecznie przyjacielskim. — Nie poznajesz starego twojego Beale’a?
— Pierwszy raz widzę pana w mojem życiu — obruszył się mr. White, usiłując wymknąć się natrętowi.
— Niech mnie wszyscy święci mają w swojej opiece — zawołał mr. Beale, cofając się, wyraźnie urażony
50

I zgnębiony. — Wzywam was wszystkich na świadków, i pana, detektywie Pettersen i pana, kochany konstablu Fairbank i pana także, uczony doktorze van Heerden, że mój stary przyjaciel wyparł się mnie. Do tego już doszło! — dodał z goryczą i oparłszy głowę o futrynę drzwi, zaskowyczał jak pies.
— Dość już tego komedjanctwa, mr. Beale! — ofuknął go doktór gniewnie. — Nie miejsce tu na pańskie głupie żarty; mamy bardzo poważną sprawę, bardzo bym też prosił pana o nieprzesżkadzanie nam.
Mr. Beale otarł wyimaginowane łzy z powiek, schwycił wyrywającą mu się rękę „swojego przyjaciela, Whicika”, energicznie nią potrząsnął, i chwiejąc się na nogach, powlókł się do swojego mieszkania, zatrzasnąwszy za sobą drzwi.
— Zna pan tego człowieka? — zapytał doktór, zwracając się do detektywa.
— Zdaje mi się, że przypominam sobie jego twarz, — odparł detektyw. — Chodźmy Fred. Żegnam panów.
Przeczekali, dopóki policjanci nie zeszli na sam dół, poczem doktór zwrócił się do White’a i zupełnie innym tonem zaproponował:
— Wejdź do mnie na chwilę. — Mr. White poszedł za nim bez słowa opozycji.
Zamknęli za sobą drzwi i weszli do gabinetu, którego umeblowanie stanowiły szeregi półek z oprawnemi w grubą skórę ciężkiemi tomami książek, oraz wielki stół zastawiony próbkami i rozmaitemi narzędziami tortur chirurgicznych.
— Co pan na to? Jak się to stało? — zapytał White, rozsiadając się na fotelu.
— Sam najbardziej chciałbym o tem się dowie-dzieć.
Wyjął papierosa z pudełka, stoj’ącego na stole i zapalił go. Obydwaj mężczyźni patrzyli wzajem na siebie w milczeniu.
* — Myślisz, że miała te listy i ukryła je gdzieś?
51

— Niemożliwe — warknął doktór.
White wzruszył ramionami, wyjął cygaro z długiej skórzanej cygarnicy, odgryzł z wściekłością koniec i wyciągnął rękę po zapałkę.
— „Najlepsze pułapki na myszy” — zacytował.
— Stul gębę, do licha! — wrzasnął doktór.
Aby dać ujście swojej wściekłości, przebiegał nerwowo pokój. Nagle stanął w jednym końcu pokoiu z ra-kami głęboko wsuniętemi w kieszenie, bezmyślnie spo-glądając przez okno.
— Nie pojmuję, co się stało — mruknął. — Ha, mniejsza z tem; odłożymy to na inny raz. Powiedz mi lepiej dokładnie, jak stoją sprawy co do ciebie i firmy Punsonby?
— Mam tutaj całe wyliczenie — odparł White, wkładając rękę do wewnętrznej kieszeni palta. — Mogę podnieść 40.000 funtów z obiigacyj i... O, a to co ta-kiego?!..
Wyciągnął z kieszeni biały pakiet, umocowany dokoła wąską wstążeczką gumową. Rozerwał ją i krzyknął zdumiony. W ręku trzymał trzy listy polecone, zaadre-sowane do firmy braci Punsonby i wszystkie trzy otwarte.
ROZDZIAŁ VI.
CZŁOWIEK Z W1ĘLKĄ GŁOWĄ.
Nr. 342 Lothbury jest kamienicą, mieszczącą same biura i kantory, może niepokaźną napozór, ale zdu-miewająco rozległą i wielkiego znaczenia, o ile ma się sposobność poznać ją bliżej. Oliwja Cresswell stała przez dłuższą chwilę w wielkiej sieni, studjując listę mieszkańców, a raczej właścicieli biur i kantorów, wy-
52

pisaną na porcelanowych tafelkach, w dwu ogromnych ramach z każdej strony westybulu.
Po dłuższem szukaniu wykryła nareszcie nazwę Agencji Beale’a z oznaczeniem na dole drobniejszemi literkami: „IV piętro”, skierowała się więc ku dźwigowi.
Biuro Beale’a mieściło się na końcu nieskończonego, jak się zdawało korytarza i składało się, jak Oliwja przekonała się niebawem, z dwu izb: zewnętrznej i wewnętrznej. Całe umeblowanie pierwszej stanowiły dwa krzesła, stół i oszklone przegrodzenie z małemi drzwiczkami pośrodku.
Przy stole siedział chłopak, wprawiający się w wystukiwaniu jednym palcem na maszynie do pisania.
Na widok wchodzącej Oliwji zerwał się z miejsca.
— Miss Cresswell? — zapytał. — Mr. Beale prosi panią.
Otworzył drzwiczki przegrodzenia i wskazał jej w głębi drzwi z napisem: „Wejście niedozwolone”.’
Zapukała. Otworzył jej sam mr. Beale.
— Proszę, proszę, miss Cresswell, — zachęcał ją uprzejmie. — Spodziewałem się przyjścia pani dopiero za jakie pół godziny.
— Chciałam stawić się punktualnie. 1
Be’senną noc spędziła na rozważaniu, czy rozsądnie postępuje, przyjmując posadę u nieznajomego człowieka, którego słabość w uleganiu brzydkiemu nałogowi wyrobiła mu jak najgorszą markę. Z rana wstała wciąż jeszcze niezdecydowana. Zobowiązanie się było jednak zobowiązaniem — tak powiedziała sobie i w wyniku tej decyzji stawiła się punktualnie do objęcia nowej służby.
— Oto biurko pani, — rzekł nowy jej pracodawca, wskazując na sporych rozmiarów stół, stojący w środku pokoju — a tu podręczna bibljoteka. Zechce pani zwrócić uwagę, że składa się ona przeważnie ze sprawozdań rolniczych. Zna pani język francuski? — Skinęła gło-
53

wą twierdząco. — Doskonale. A hiszpański?... To zapewnie zbyt wielkie wymaganie?
— Czytani z łatwością i mówię płynnie po hisz-pańsku, — odparła. — Będąc małą dziewczynką, miesz-kałam trochę w Paryżu, trochę w Lyonie i trochę w Barcelonie. Pierwszą moją pracą zarobkową była posada w Agencji Kablowej Angielsko-Hiszpańskiej w Barcelonie.
— Świetnie się zatem składa, — zawołał wyraźnie ucieszony, — jakkolwiek mógłbym nauczyć panią tych niewielu wyrażeń, jakie rozumieć trzeba, żeby móc się połapać w sprawozdaniach z Argentyny. Głównie zależy mi na tem, aby pani wynotowywała z najzupełniejszą ścisłością — posłuży pani do tego paręset przewodników lokalnych, które znajdzie pani na tej półce w końcu pokoju — rozmieszczenie wszystkich wielkich okręgów, poświęconych uprawie pszenicy, liczbę hektarów ziemi, zajętych pod uprawę tę w czasach normalnych, sposoby oddzielania od siebie wzajem pól pszenicznych — płotami, sztachetami, drogami — przeciętny rozmiar nieprzerwanych obszarów niw zbożowych i, o ile okaże się to możliwem, szerokość dróg czy ścieżek, które je przedzielają.
— Boże wielki! — zawołała przerażona.
— Wygląda to na gigantyczną pracę, sądzę jednak, że rychło pani się przekona, jak bardzo jest ona prosta. Tak np. Departament Rolniczy Stanów Zjedno-czonych notuje i segreguje wszystkie te dane. Rząd zmusza tam rolników w pewnych okręgach do zachowywania określonej szerokości przestrzeni pomiędzy każdą działką, tak, aby w razie katastrofy pożaru, jaki mógłby dotknąć którą z działek, pożar mógł być łatwo umiejscowiony.
Kanada, Argentyna i Australja trzymają się innych metod.
Usiadła przy stole i sporządziła pobieżny spis wymaganych od niej czynności.
54

w To wszystko? — * zapytała.
— Nie. Potrzebne mi są nazwy miast w głównych środowiskach hodowli pszenicy, a także spis hoteli w tych miastach. Przewodniki, o których wspominałem, są wszystkie ostatnich edycyj, znajdzie więc w nich pani dokładne w tym względzie informacje. Nadewszystko chciałbym mieć spis hoteli, w których wynajmować można samochody, nadto adresy banków miejscowych, nazwiska ich dyrektorów, a także, gdzie można odnaleźć odnośne informacje, nazwisko głównego konstabla, szeryfa czy szefa żandarmerji w każdym okręgu.
Spojrzała na niego, trzymając ołówek w pogotowiu.
— Mówi pan to wszystko na serjo?... Oczywiście, chętnie zrobię, czego pan zażąda, muszę jednak przyznać, że przypomina mi to pewną powieść, którą czytałam...
— Znam ją, — przerwał jej mr. Beale. — Ma pani na myśli „Sprawę Czerwonowłosego”, jedną z powieści Conan Doyle’a człowieku, któremu, chcąc utrzymać go zdała od jego sklepu, polecono bezcelowy trud przepisania Encyklopedji Brytyjskiej...
Nie, miss Cresswell, żądam od pani poważnej i celowej pracy, nadto pracy, o której nie chciałbym, aby ktokolwiek się dowiedział. — Usiadł na brzeżku biurka i jakkolwiek oczy jego śmiały się, wiedziała, że to zwykły, jakgdyby przyrosły do nich wyraz. Nie widziała ich nigdy innemi, jak tylko z chochlikiem żartu na ich dnie. Instynkt jednak mówił jej, że w tej chwili mr. Beale mówi bardzo na serjo i że zadanie, jakie jej poleca wykonać, ma ukryty poważny jakiś sens i głęboko utajoną przyczynę.
— Niech prtni wypisze przedewszystkiem okręgi i wynotuje w nich miasta i hotele i t. d. — poradził. — Przekona się pani, że to bardziej interesujące, niż nie-jedna powieść. Te małe książeczki — wskazał na spiętrzoną półkę w końcu pokoju, — oprowadzą panią po

wszystkich stacjach, fermach i ranchach na całej kuli ziemskiej. Przerzucą panią poprzez Manitobę, przez całe Stany Zjednoczone od Nowej Anglji do Kalifornji. Pozna pani Sydney i Melbourne i wielkie połacie zbożowe na ich tyłach. Będzie pani siadywała w przewiewnych patiach i popijała mrożone napoje z Senorem Don Perfecto de Cuba, który przyjechał konno ze swojego rancho, aby dowiedzieć się o cenach na pszenicę majową, a może będzie pani kłusowała na słońcu poprzez Indje, spędzała noce w chatach indyjskich, słuchając ryku tygrysów, brzęczenia moskitów...
— Teraz wiem już, że pan kpi sobie ze mnie, — uśmiechnęła się.
— Niezupełnie, — odrzekł spokojnie. — Czy chce pani jeszcze o coś zapytać? — dodał. — A propos, klucz od drzwi biurowych leży w szufladzie na prawo; może pani wyjść na lunch, kiedy pani zechce i pozostawać tak długo, jak się pani podoba. Pensję będzie miała pani regularnie wypłacaną co piątek z rana.
— A gdzie? — rozejrzała się po pokoju, — a gdzie pan pracuje?
— Ja nie pracuję, — odpowiedział, — pani spełnia moją pracę, a ja odbieram za nią zaszczyty i sławę. Ilekroć przyjdę, będę siadał na brzeżku biurka pani, jak w tej chwili, co może nie jest pozą bardzo wdzięczną, ale bardzo wygodną. Wspomniała pani o pracy w Agencji Kablowej — czy do kwalifikacyj pani należy także znajomość alfabetu Morse’a?
Skinęła głową potakująco.
— Bardzo mi się przyda. Gdybym był pani po-trzebny, — wskazał głową na aparat telefoniczny, stojący na małym stoliku, — proszę zażądać połączenia z numerem 87-61 Gerrard.
— Gdzie to jest? — zapytała.
— Gdybym uważał panią za kogo innego, a nie za rozsądną młodą panienkę, nie powiedziałbym pani, że to jest numer stałej mojej knajpy, — powiedział to-
56

nem bardzo poważnym. — Nie chcę jednak używać niewinnego tego kłamstwa wobec pani.
I znów dostrzegła przelotne iskierki złośliwego uśmiechu w jego oczach.
— Dziwny z pana człowiek — nie chcę też ośmieszać się przemawianiem panu do rozsądku.
Usłyszała na pożegnanie cichy jego śmiech za drzwiami, które zamknął za sobą. Zdjąwszy z półki górę wskazanych jej przez niego przewodników, zasiadła do pracy, która okazała się bardziej jeszcze przykuwającą, aniżeli mr. Beale rysował to w fantastycznych swoich obrazach.
Zapytywała tylko samą siebie, jaki mógł być cel gromadzonych tych wiadomości. Czy mr. Beale był naprawdę nabywcą, czy też zainteresowany był raczej rynkami zbytu na maszyny rolnicze? W takim jednak razie na co była mu potrzebna wiadomość, że mr. Jonas Scobbs jest właścicielem hotelu Scobbs Empo — rium w głównem mieście Doliny Czerwonego Konia, Alberta, i jakie mógł mieć dla niego znaczenie fakt, że posiada on samochód do wynajmowania lub też że wysyła co środę omnibus do miasta Regina?
Potem zkolei zaczynała rozmyślać, jak też może wyglądać i jakim może być człowiek, noszący niesamowite nazwisko Scobbs? Wyobrażała go sobie, jako starszego jegomościa z zarośniętym podbródkiem, odzia-nego w krótkie spodnie, schowane w cholewkach wysokich butów. I skąd powstała nazwa Doliny Czerwonego Konia? Te obce jej dotychczas nazwy miejsc i ludzi wyczarowały w jej wyobraźni korowody najciekawszych obrazów i myśli, przesuwające się poprzez środowiska ożywionego ruchu handlowego, barwiące widzialne z okien biurowych szare mury Londynu jaskrawością olśniewających świateł i purpurowych cieni wymarzonych preryj.
Kiedy spojrzała na swój zegarek, do czego ją skło-
57

nlło wyraźne uczucie głodu, zdumiona była, spostrzegłszy, że już trzecia.
Zerwała się i pośpieszyła do wejściowego pokoju, aby odszukać chłopca biurowego, który, jak mętnie sobie przypomniała, zjawił się przed nią przed paroma już godzinami z pytaniem czy prośbą i zyskał potwierdzające jej skinienie głową, mimo że niebardzo słyszała, o czem mówił. Nie było go jednak w obrębie biura. Widocznie — i jego prośba czy pytanie były związane z dojmującem uczuciem pustki w żołądku, jakiego do — znaje zdrowa młodzież około godziny pierwszej w południe.
Powróciła do wewnętrznego pokoju biurowego, nie wiedząc, czy ma zaczekać na chłopaka, czy też zamknąć zupełnie biuro, kiedy nagle usłyszała w pokoju wejściowym szuranie nogami.
— Kto tam? — zapytała.
Przybysz wstał na jej powitanie z krzesła, na kté — rem usiadł — przypomniała sobie, że w pokoju wej ’cio — wym stały dwa krzesła, prawdopodobnie przeznaczone dla klientów.
— Ja przyjść, bo mieć geszeft do mister Peale — rzekł. Był to mały człowieczek z papierowo bladą twarzą i potwornie wielką głową;
Widok jego tak ją oszołomił, że niezdolna była przemówić i bezradnie wytrzeszczyła tylko na niego oczy. Był to ten sam człowiek, którego zastała w swoim pokoju wieczorem, w przeddzień otrzymania dymisji z biura firmy Punsonby.
Widocznie jej nie poznał.
— Mister Peale, on mie powiedziała, żeby ja nz — fen jego w telefon, ale ja zapomnieć ta numera, całkiem wyjść mnie z głowa.
Zamrugał na nią swojemi krótkowzrocznemi oczkami i położył na drzwiczkach przedzielenia wielką kosmatą swoją łapę.
— Niech pan nie wchodzi! — zawołała wylękniona,
58

prawie bez tchu. — Ja sama wywołam pana Beale’a... Niech pan usiądzie... Niech pan usiądzie.
— Gul — rzekł posłusznie i poszurał zpowrotem na swoje krzesło.
— Panna powiedzieć go, że przyszła Herr Pro — fessor.
Oliwja zdjęła słuchawkę telefoniczną drżącą z przestrachu ręką i podała numer. Odpowiedział jej w tubie głos samego Beale’a.
— Jest tu jakiś człowiek — rzuciła pośpiesznie — t... ten... sam... co był wtenczas... w moim pokoju.
— O, jak mi przykro! — Z głosu jego wyczuła, było mu naprawdę przykro. — Będę w biurze za dziesięć minut — niech się pani nie obawia. To poczci — wina...
— Niech się pan pośpieszy, proszę pana.
Usłyszała trzask odkładanej przez niego tuby, odłożyła więc powoli i swoją. Nie odważyła się jednak powrócić do frontowego pokoju. Wolała czekać w tylnym, oddzielona od czekającego zamkniętą przegrodą i drzwiami. Stanęła jej żywo w pamięci groza, jaką ją zdławiła obecność obcego tego człowieka w jej ście — mnionem mieszkaniu i na to wspomnienie dreszcz przerażenia zdjął ją ponownie. Przypomniała sobie też, jak Beale, zadziwiająco trzeźwy, wszedł i jak potem on i „włamywacz” wyszli razem.
Co łączyło tych obu — Beale’a i tego „Herr Pro — fessora”? Nagle usłyszała trzaśnięcie zewnętrznemi drzwiami i głos Beale^, mówiącego coś bardzo prędko. Mówił, jak jej się wydało* po niemiecku — nie udało jej się nigdy nauczyć tego języka, z trudnością też rozpoznawała jego brzmienie, mimo to gardłowe: „Zu Befehl, Herr Peale!” — dosłyszała wyraźnie.
Doszło znów jej uszu szuranie nogami starego, i zamknięcie za nim zewnętrznych drzwi, i w następnej chwili wszedł Beale, bardzo zmieszany.
— Nie mogę pani powiedzieć, jak mi jest przykro,
59

7 — —
Napewno nie odpowiem, jeżeli nie zechcę.
— Dziękuję panu. A teraz, pytanie numer drugi Oczywiście o ile pan nie chce, może pan nie odpowiadać na nie.
— Nie. Znam go i szczerze mi go żal. jest Niemcem, ale udaje Rosjanina. Skończony nędzarz, jak pani sama widziała, mało pociągający, a nawet do naj-wyższego stopnia odrażający, ale bardzo zdolny, prawdziwy człowiek nauki. Wybitny uczony z zakresu chem — ji analitycznej, który powinienby zajmować wielkie sta-nowisko. Powiedział mi, że posiada wszelkie możliwe dyplomy, w co najzupełniej wierzę, ale że jego ułomność fizyczna, jego potworna szpetota zmarnowała mu życie.
Oczy jej złagodniały pod wpływem uczucia litości — litości silnego dla słabego, litości piękna dla brzydoty.
— Jeśli to prawda — zaczęła i wnet, widząc, że Beale prostuje się urażony, dodała — przepraszam pana, wiem, że to prawda. Tragiczne położenie!... Ale, czy... czy znał go pan, zanim spotkał się pan z nim w mojem mieszkaniu?
Zawahał się na chwilę
— Znałem go i ze słyszenia i z widzenia. Wiedziałem do jakiej roboty został wciągnięty i domyśliłem się z jakiego stało się to powodu. Ale nigdy z nim nie mó-wiłem.
ze ten człowiek przyszedł i zastał panią samą jcdr.ą, zupełnie zapomniałem o możliwości jego wizyty.
Oparła się o biurko, założywszy obie rę; za plecy.
— Mr. Beale — rzekła — odpowie mi pan szczerze i uczciwie na szereg pytań, jakie panu zadnim?
Skinął głową.
— O ile będę mógł — odparł.
— Czy ten Herr Professor jest pańskim przyjacielem?

— Szczery pan jest przynajmniej. Proszę, po-wiedz mi pan zatem, mr. Beale, co znaczy, cała ta ta-jemniczość? Co to jest ta Zielona Rdza? Dlaczego pan udaje pijaka, choć pan nim nie jest? (Niełatwo jej było zdobyć się na śmiałość wypowiedzenia tych słów, aż zarumieniła się też z wysiłku, jaki ją to kosztowało).
— Dlaczego zjawia się pan zawsze tak opatrznościowo prawdziwie, ilekroć jest pan potrzebny — w tem miejscu uśmiechnęła się (rozkosznie, jak mu się wydało) — dlaczego więc nie zjawił się pan wczoraj, kiedy omal nie zaaresztowano mnie za kradzież?
Usiadł znów na brzeżku biurka — ulubione widać jego miejsce — i zaczął wyliczać kolejno na palcach jej zapytania.
— Na pytanie numer pierwszy nie mogę odpowiedzieć. Pytanie numer drugi — dlaczego udaję jakobym był pijakiem? — powtórzył, zabawnie naśladując głos jej i ton. — Są inne jeszcze rzeczy, proszę pani, któremi upaja się człowiek, po za miłością i alkoholem.
— Ciekawe! Co naprzykład?
— Praca, polowanie, badania naukowe i pierwszy wiosenny zapach kwitnącego głogu — rzekł uroczyście. — Co się tyczy trzeciego pytania, dlaczego nie znalazłem się w pobliżu, w chwili, kiedy groziło pani zaaresztowanie? — Otóż, właśnie, że byłem. Byłem w mieszkaniu pani, kiedy pani weszła i uciekłem po parapecie za oknem.
— Pan, mr. Beale?!... Zatem jest pan detektywem!
— zawołała oszołomiona doreszty.
— Przerzuciłem wszystko do góry nogami w biurku pani i w toalecie? Zrobiłem tam prawdziwych groch z kapustą, prawda? Tak, to ja jestem sprawcą tego wszystkiego — przyznał się z bezwstydnem zuchwal-stwem. — Szukałem u pani czegoś.
— Szukał pan czegoś?! U mnie?! — powtórzy-ła, nie wiedząc, co ma o tem wszystkiem myśleć.
— Trzech listów poleconych, które podrzucono w
61

pani mieszkaniu wczoraj z rana — stwierdził — i, cc ważniejsze, znalazłem je!
Dotknęła ręką czoła, żeby się upewnić, ź» jest przytomna.
— W takim razie pan...
— Uratował pewną młodą osóbkę od zimnej, ciemnej celi więziennej. Jadła już pani lunch? Jakto?! Nie? Dlaczego morzy się pani głodem?
— Ale...
— Musi pani przedewszystkiem kazać sobie podać chleb, masło, porządną porcję pieczonego kurczęcia i furę rozmaitych jarzyn.
Pomimo jej protestów wj^ekspedjował ją nie-zwłocznie z biura.
ROZDZIAŁ VH.
MRS. SCOBBS Z DOLINY CZERWONEGO KONIA.
Mr. White, główny dyrektor domu handlowce Punsonby, był człowiekiem nader skromnych przyzwy-czajeń i gustów. Bał się rozrzutności jak ognia, przechwalał się też tem, że nigdy nie jeździł taksówką, o ile nie był zaproszony przez kogo innego, który płacił za niego. Stale odbywał omnibusem, albo koleją podziemną, drogę z Bayswater Road, gdzie mieszkał.raczej gdzie upływało, jak się wyrażał, prywatne jego życie. Lunch zjadał wraz z personelem biurowym w ogólnej jadalni, skrupulatnie płacąc za każdym razem swój rachunek; obiadował w domu u siebie samotnie, nie miał ani żony, ani dziecka, ani nikogo bliskiego. Niegdyś dzieliła jego samotnię starsza jego siostra i umarło zamorzona, jak powszechnie utrzymywano powolną śmiercią głodową, jako że mr. White był człowiekiem nader wstrzemięźliwym i w jadle również.

Zdaje się być ioserh ludzi bogatych naprawdę, czy tylko pozornie, oogatych i bardzo oszczędnych, że bądź umierają, pozostawiając swój majątek skarbowi państwa, albo też nikną z powierzchni, pozostawiając po sobie olbrzymie długi. Zdają się oni nie mieć żadnych namiętności; nawet zamordowani rozplątywaniem za-wiłych ich interesów egzekutorzy nie są w stanie wykryć kanału, przez l róry odpłynęły bezpowrotnie ich setki tysięcy. Pieniądze znikły, a jeśli nawet upartemu detektywowi uda się wyciągnąć winowajcę z przyjemnego żywota, jakiego dostarczają bogatym próżniakom miasta południowo-amerykańskie, daje on beznadziejnie mętne wyjaśnienia co do sposobu utonięcia jego floty.
Mr. Lassimus White był tedy dyrektorem zarzą — rządzającym i zwierzchnim kierownikiem firmy Pun — sonby. Skupiał w swoich rękach, albo też przypuszczano, że skupia w swoich rękach trzecią część udziałów w tym koncernie, odziedziczonych przez niego po Johnie Punsonby, jego wuju, który był zarazem założycie-lem domu handlowego pod tą nazwą.
Jako naczelny dyrektor pobierał mr. Lassimus White królewskie wynagrodzenie; akcje dawały mu po-kaźną dywidendę; figurował jako główny udziałowiec i uważany był powszechnie za bogatego człowieka.
W rzeczywistości nie był bogaty. Dyrektorską jego pensję i dywidendę jego pochłaniała tajemnicza jakaś agencja, nosząca nazwę Union Jack Investment i opłacająca za pana White’a wysoką jakąś składkę ubezpieczeniową, na którą szły jakoby całe jego dochody. Sekret ten, zazdrośnie przez niego chroniony, może nie być sekretem dla czytelników. Mr. White, który nigdy w swojem życiu nie miał w ręku kart do grania i który dostawał apoplektycznych wypieków z oburzenia i wstydu na widok ludzi, hazardujących się na wyścigach, uprawiał sam hazard na wielką skalę, jako ryzykant nałogowy. Namiętnością jego było finansowa
li

nie Syndykatów Zatopionych Skarbów, zorganizowanych celem wydobycia z dna oceanu ładunku złota z okrętów Hiszpańskiej Armady; spółek akcyjnych, których zadaniem było wykorzystywanie parowej siły mórz dla celów handlowych; optymistycznych towarzystw., odkrywających kopalnie pechblendy w górach Uralu — słowem wszystkiego, co dawało widoki na murowane trzysta procent rocznego dochodu od włożonego kapi-tału.
Takiego rodzaju interesy, pociągały nieprzepartym urokiem pan White’a, przeświadczonego, że nie dziś to jutro natrafi na prawdziwą złotodajną żyłę, która ziści wreszcie wszelkie jego nadzieje i tysiąckrotnie pokryje dotychczasowe jego straty.
Tymczasem wszakże był on w rękach Mossa Abramowicza, występującego pod płaszczykiem kierownika Union Jack Investment, w rzeczywistości wciągniętego do rejestrów sądowych pod rubryką znanego lichwiarza. Zaś pozostawanie w rękach takiego jegomościa było jeszcze mniej korzystne i nieskończenie bardziej kosztowne, aniżeli pod przymusowym zarządem komisarza upadłościowego.
Wieczorem dnia tego, w którym Oliwja Cresswell rozpoczęła pracę u nowego swojego chlebodawcy, wyruszył mr. White z ponurego swojego domu i wyjście jego przyjęte było z zadowoleniem przez dwie leniwe niewiasty, utrzymujące w tak zwanym porządku całe jego gospodarstwo. Wyszedłszy z domu, skierował się ku wschodniej stronie miasta, wymachując swoim parasolem; głowę miał zadartą wtył, oczy nawpół zamknięte, a na wydatnym jego brzuszku wspaniale fałdo-wała się gruba kamizelka. Jedwabny cylinder zsunął z czoła, a pince-nez, które zawsze miał zawieszone, a którego rzadko używał, dyndało na trzymanym przez niego sznurku w sposób przypominający delikatne trzymanie za ogon zdechłej myszy i zwykły ludziom, zaznaczającym tym gestem wielką swoją wybitność.

Dzięki wyglądowi temu przyjmowano go często za uczonego członka Towarzystwa Królewskiego, ani przypuszczając, że umysłu jego nie zaprzątają ani sprawy pochodzenia gatunków, ani nawet funkcje konstelacyj mgławicowych.
W pewnym momencie, szczególnie dla niego trudnym i nieprzyjemnym, na widnokręgu jego życia ukazał się doktór van Heerden, którego cały sposób bycia budził w nim wielki szacunek i zaufanie. Spotkali się przypadkiem na posiedzeniu likwidacyjnetn spółki Wy-dobywania Złota Napływowego ze stref Nadbrzeżnych, koncernu, który rozpoczął swoją działalność w najbardziej sprzyjających okolicznościach celem eksploatowania bajecznych bogactw, odkrytych na jednej z wyśpi Morza Południowego, przez amerykańskiego jakiegoś finansistę (obecnie zajmującego się sprzedawaniem działek ziemi przez korespodencję)’.
Dr. van Heerden nie był udziałowcem, szczególnie się wszakże interesował ludźmi, zapisującymi się na akcje egzotycznych kopalń złota. Mr. White brał udział w posiedzeniu incognito — akcje jego były zapisane na nazwisko jego adwokata, który zupełnie poważnie my — ślał o dobudowaniu w swoim domu skrzydła na po-mieszczenie, niedających zysków, papierów dywidendo-wych swego klienta.
Opuściwszy tedy dom swój wspomnianego wieczora, skierował kroki swoje ku mieszkaniu doktora, który wyszedł na jego spotkanie do sieni i wprowadził go do gabinetu. Z poza oszklonych drzwi przedpokoju Oliwji widać było światło, bowiem przyniosła ona sobie do domu robotę do dokończenia, natomiast w mieszkaniu pana Beale’a było ciemno. Doktór zauważył to, zanim zamknął własne swoje drzwi i zapalił u siebie światło.
— I cóż, White, zdecydowałeś się? — zapytał bez żadnych wstępów.
— Ja... tak... a raczej nie... — rzekł ostrożny ryzy-
65

kant. — Czterdzieści tysięcy — to moc pieniędzy — to majątek przecie, tak, majątek!...
— — Podniosłeś je?
Mr. White zmarszczył czoło na tak bezpośrednie postawienie kwestji.
— Moj agent giełdowy bardzo uprzejmie zrealizował papiery i... dał mi asygnatę na wypłacenie tej sumy. Jestem... jes em mu za to zobowiązany... inusiałem zapewnić sobie jego zgodę... Tak, mam pieniądze te w banku.
Spojrzał protekcjonalnie na doktora, jakgdyby przez sam fakt zaszczycania go podobnie poufnemi zwierzeniami wielką wyświadczył mu łaskę.
— Przedewszystkiem, doktorze, daruje pan, że pozwolę sobie być nieco ostrożnym; chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego o nadzwyczajnym pańskim projekcie, bo że jest nadzwyczajny, o tem nie wątpię.
Doktór nalał szklaneczkę whisky z wodą sodową i podał gościowi, który jednak łagodnie odsunął szklan-kę.
— Alkohol! — to oszust — rzekł — nie biorę do ust nic mocniejszego nad jabłecznik.
— Zdaje mi się jednakowoż, o ile mnie pamięć nie myli, że miałeś pan udziały Północnego Trustu Barów — skrzywił doktór usta w lekko ironicznym uśmiechu.
— O, to — pośpieszył White zapewnić — to był czysto handlowy interes. A w interesie trzeba wykorzystać słabostki, nawet drobne grzeszki naszych współbraci.
— Co się tyczy mojego projektu — zmienił doktór odrazu temat — myślę, że wypadnie panu ryzykować na ślepo. Mogę tylko przyobiecać panu, że odzyskasz swój kapitał pomnożony setki razy. Rozumiem, że mu — siałeś pan słyszeć zapewnienie takie nieraz już i że ma ono pozór zwykłego kawału nabieraczy, z tym wyjątkiem, że nie ofiaruję panu nawet w zastaw złota.
Może być, że nie będę potrzebował pańskich pie-niędzy — zdaje mi się, że nie. A zresztą kto wie, — mo — 66

ie i użyję ich. Jeżeli jednak mają mi się wogóle na coś przydać, muszą być w moich rakach jak najprędzej — jutro najdalej.
Mówiąc, przebiegał niespokojnemi krokami pokój i rzucał zdania wypowiadane to wprost w twarz White’a to znów niedbale przez ramię w próżnię^
— To jedno tylko powiem — dodał — projekt mój jest w ciasnem pojęciu kodeksowem przeciwny pra-wu... Ale niech mnie pan źle nie rozumie... Chcę przez to powiedzieć, że ludziom, powierzającym mi swój kapitał na ślepo, nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ja sam ponoszę cały ciężar odpowiedzialności. Może pan zaufać mi swoje pieniądze, albo może pan jeszcze cofnąć się, ale jeżeli pan zgodzi się być moim wspólnikiem, będzie pan musiał przyobiecać, że nigdy żywa dusza nie, usłyszy z ust pańskich nazwy przedsiębiorstwa.
— Syndykatu Zielonej Rdzy? — szepnął White trwożliwie. — A... co to... jest ta Zielona Rdza?
— Przedstawiłem projekt ten mojemu... pewnemu rządowi. Boją się jednak wdać w to. Boją się! To paradne! — Z wyrazem oburzenia podniósł doktór obie ręce do sufitu, a głos jego drżał. — Niemcy boją się! A przecie był czas, kiedy cała Europa wiła się ze strachu na brzęk szabli pruskiej! Kiedy jedno rzucone w Poczdamie słówko przejmowało dreszczem ministrów w Pietrogradzie i Londynie. Powiedziałeś mi pan niedawno, że byłeś podczas wojny pacyfistą i że współczuwa — łeś z Prusami, litując się nad ich upokorzeniem. Jestem Prusakiem... Dlaczegóż miałbym zarzekać się tego? Wierzę święcie w religję potęgi — lepiej podług mnie byłoby, gdyby stara cywilizacja świata ściągnięta została w błoto i starta na proch, aniżeli żeby pruska kultura miała zostać podporządkowana wyuzdanej francuskiej, przedajnej angielskiej...
— Brytyjskiej — podpowiedział mr. White.
— I goniącej wyłącznie za dolarem amerykań-skiej... Ale po co ja to wszystko mówię?...
a.

Wysiłkiem woli opanował się.
— Wojna się skończyła i już po niej. Jak powie-działem, ofiarowałem rządowi mojemu tajemnicę m >~ jego wynalazku. Uznano projekt mój za dobry; nie można jednak było poprzeć go pieniężnie. Bano się, żeby Liga Narodów nie dowiedziała się, że Niemcy maczają w tem ręce. Dopomogą mi w inny, mniej narażający ich sposób. O ile uda mi się wykonać mój projekt, oddadzą do mojej dyspozycji wszystkie środki, jakiemi rozporządza państwo.
Mr. White podniósł się, wziął kapelusz i odchrząknął
— Może pan być pewien, doktorze, że... że potrafię uszanować zaufanie, jakiem pan mnie raczył obda-rzyć. Najzupełniej podzielam zrozumiałe pańskie obu-rzenie. Zapomnijmy jednak, że... pan wogóle wspomniał o szczegółach swojego projektu... szczególnie o jego prawności czy bezprawności... Zapomnijmy o tem, mój panie... Mr. White założył prawą dłoń za klapę tużurka, go przyślę panu wieczorem pocztą czek na tę sumę. Dobranoc, doktorze.
chcąc gestem tym podkreślić subtelność retoryki męża stanu. — Zapomnijmy o wszystkiem, prócz tego jedy-nie, że proponuje mi pan przystąpienie z kapitałem 40.000 funtów do udziału w syndykacie... budowania wzorowych pomieszczeń dla klasy robotniczej, powiedzmy, że ja przyjmuję pańską propozycję, na dowód cze — Wymienił z doktorem pożegnalny uścisk dłoni, nasunął kapelusz na czoło, otworzył drzwi i... wpadł wprost w objęcia jakiegoś mężczyzny, który w tej samej chwili podniósł rękę, aby nacisnąć guzik elektrycznego dzwonka nazewnątrz drzwi.
Obaj odskoczyli od siebie wzajem.
— Przepraszam — wyjąkał mr. White i popędził po schodach.
Dr. van Heerden wytrzeszczył na przybysza oczy, trzęsąc się z oburzenia.
68

— Wejdź-że prędzej, bałwanie’ — syknął, wciągając spóźnionego gościa do pokoju. — Co ci przyszło do głowy wyjeżdżać ze Szkocji?
— Nienawidzę Szkocji — odburknął przybyły głosem ochrypłym. — Wpakować człowieka daleko, na pustkowie dzikich tych przeklętych gór?!... To tak?!... Nie, nie, mój kochanku, to ci się nie uda! Nie taka była umo-wa!...
— O której przyjechałeś? — rzucił mu van Heerden pośpiesznie.
— O siódmej. Trzecią klasą. Ja... trzecią klasą! Czy to nie śmiechu warte?! Człowiek taki jak ja! Trzecią klasą z całą tą hołotą!... Miałem ochotę popodrzy — nać im wszystkim grdyki!... Tak, klnę się Bogiem!
Doktór przyjrzał się dzikiej, spijaczonej twarzy, obwisłym bezsilnie wargom, uśmiechnął się lekko na widok dyndającego na sznurku monokla i wskazał przybyszowi gestem karafkę z wódką.
— Źle zrobiłeś, żeś przyjechał — rzekł — przygotowałem już wszystko do twojego wyjazdu do Kanady w przyszłym tygodniu.
— Nie pojadę! — krzyknął przybysz, wlewając wprost w gardło zawartość szklaneczki i ocierając usta niebyt czystą chustką do nosa. — Do wszystkich djab — łów, Heerdenie, z jakiej racji mam uciekać i kryć się za morzem? Cóż to? Jakgdybym był...
— Człowiekiem, który uciekł z Cayenny — dokończył doktór, — albo człowiekiem, którego poszukuje policja za rozmaite sprawki, zacząwszy od podpalania i skończywszy na zwyczajnem morderstwie.
Gość drgnął.
— Porachujmy się uczciwie, braciszku, — rzekł nieco łagodniej. — Gdybym nie był durniem, opojem... otwierającym swoje serce po pijanemu, nie byłbyś o ni — czem wiedział — nie byłbyś, jak mi Bóg miły! Bydlę ze mnie!... Warjat!... Miałem cię przecież w ręku!... — potrząsnął niezbyt czystą pięścią przed samym nosem

van Heerdena. — Widziałem wszystko!... wszystko!... Widziałem, jakeś zastraszył biedaka, jak chciałeś wydostać coś z niego... tajemnicę jakąś, czy co... Widziałem, jakeś mu wbił majcher pod żebro!...
— Tss!... — syknął van Heerden. — — Szaleńcze!... Nie wiesz, że ściany mają uszy?!...
— Ale niema tu okien, przez które możnaby zajrzeć — dorzucił tamten szyderczo — a ja zajrzałem i widziałem! Widziałem, jak ocknął się wśród konania, żeby opowiedzieć wszystko o tobie... widziałem, jakeś wpadł i jakeś rzucił się na niego... Zamordowałeś go, żeby zamknąć mu gębę, mój zacny doktorku!
Twarz van Heerdena zbielała, ale ręka, którą podniósł do ust, ani drgnęła.
— Miałeś szczęście, chłopysiu, żeś wpadł na mnie tej nocy. Miałem ochotę wydać cię.
— Nie masz chyba powodu żałować tego, Jacksonie, żem cię znalazł wtenczas, — rzekł doktór. — Na-zywasz się po dawnemu, Jackson, prawda?
— Tak, Jackson. Jackson — syn Jacka. Ładne nazwisko... Zupełnie dobre dla mnie... Tak samo dobre jak dla każdego innego. Tak, znalazłeś mnie i dobrze mi się przysłużyłeś. Wielka szkoda. O, wielka szkoda!...
— Niewdzięczny idjoto! — zgromił go van Heerden. — Uratowałem ci prawdopodobnie życie, ukryłem cię w Eastbourne, zabrałem do Londynu, a tymczasem policja daremnie szukała ciebie wszędzie.
— Mnie? — powtórzył drwiącym tonem oberwaniec. — Ciekaw jestem kogo? Na Wieczną Niewinność, ciekaw byłbym kogo!
— Nie bądź idjotą! Jak ci się zdaje, komu uwierzyliby prędzej — mnie czy tobie? A teraz, pogadajmy rozsądnie. W przyszły czwartek odpłyniesz do Que — becu...
Zaczął mu dawać szczegółowe instrukcje, a człowiek, zwący się Jacksonem, zmiękł widocznie pod wpły-
70

wem wielekokrotnego sięgania po karafkę, słuchał bowiem uważnie i nawet kiwał potakująco głową.
Po drugiej stronie kurytarza, poza zamkniętemi drzwiami, pracowała Oliwja Cresswell przy stole, zarzuconym papierami i przewodnikami.
Zależało jej szczególnie, aby móc popisać się nazajutrz z rana przed Beale’m próbką wykonanej pracy, dlatego też przepisywała na czysto zdobyte w ciągu dnia dane, składające się na jej „listę hotelową”, jak wyjaśniła mu dzisiaj po południu.
— Jakieś dziwne nazwisko — zauważyła w rozmowie z nim — jeden, naprzykład, nazywa się Scobbs z Doliny Czerwonego Konia. Scobbs!... Niech pan po-myśli!...
Roześmiał się’.
— Matyldo, dziecię niewinne — zwróciła się do samej siebie, wsuwając się pod kołdrę — ładnie się sprawujesz... Wymieniasz po nocy sygnały porozumiewawcze z młodym sąsiadem. Nie wypada to przyzwoitej młodej damie.
Postanowiła, pomimo absolutnego niekrępowania jej godzinami biurowemi przez pracodawcę, zjawić się w biurze punktualnie o dziesiątej. Oznaczało to wstawanie o ósmej, ponieważ musiała jeszcze uprzednio obrządzić małe swoje gospodarstwo.
Zasnęła jednak tak mocno, że dopiero, o wpół do dziewiątej obudziło ją natarczywe dobijanie się listono-sza. Nawpół jeszcze przytomna pobiegła w narzuconym naprędce szlafroczku do przedpokoju i otworzyła drzwi,
— Paczka dla pani — rzekł niewidzialny urzęd-nik pocztowy, wkładając do wyciągniętej przez drzwi ręki Otylji list i pakiecik.
Przyniosła jedno i drugie do pokoju i odsłoniła firanki. List pisany był na maszynie na firmowym papierze jednej z najbardziej znanych firm perfumeryjnych. Zaadresowany był do miss Oliwji Cresswell i brzmiał, jak następuję:
71

j. Szanowna Pani
Pozwalamy sobie przesłać Szanownej Pani do wypróbowania kawałek naszego świeżo wprowa-dzonego na rynek mydła do upiększenia cery, które, mamy nadzieję, zyska uznanie Pani.
„Jak to uprzejmie!” — pomyślała, dziwiąc się zarazem, skąd firma znała jej adres i z jakiej racji tak ją wyróżniła. Otworzyła karton, w którym, starannie opa-kowany w kilka bibułek, leżał owalny kawałek mydła ślicznego lawendowego koloru o subtelnym, miłym za-pachu.
— Jak to uprzejmie — powtórzyła — zanoszą mydło do kąpielowego swego pokoju. — Dobra zapowiedź całego dnia — przyszło jej na myśl. Nikły to powód do uczucia radości, znany jednak kobietom, bowiem szczęście poważnej ich większości składa sic z takich właśnie drobnych, nikłych radości życia i, o ile przychodzi w momencie psychologicznym, może skromny bukiecik fiołków większe mieć dla kobiety znaczenie niż wspaniały sznur pereł.
Siedząc już w wannie, wzięła do ręki mydło, czem — prędzej jednak je odłożyła.
— „Nie używać mydła! Przynieść je do biura!” olśniło ją jak błyskawicą wspomnienie wczorajszego ostrzeżenia, wystukanego przez ścianę. Mr. Beale wiedział zatem, że paczka nadejdzie i jego „ważna” przestroga nie była żartem,.jak przypuszczała. Ubrała się szybko, przygotowała sobie szklankę herbaty, którą zagryzła kawałkiem białego chleba z masłem i stawiła się w biurze o dziesięć minut przed umówioną godziną.
Pracodawca jej czekał już, siedząc, jak zwykle, na brzeżku biurka. Skinął jej przyjaźnie głową na powitanie i bez słowa wyciągnął do niej rękę
— Mydło? — zapytał.
Zrobiła potakujący gest, otwierając zarazem ręczną swoją torebkę,

— Dobrze — rzekł — widzę, że pani zachowała je w opakowaniu, a to pewnie list, przysłany razem z „prezentem” — nazwijmy go tak. Niech pani nie dotyka mydła gołą ręką! — dodał szybko. — Proszę je brać przez papier!
Wyciągnął z kieszeni rękawiczki i wciągnął je na ręce, a potem dopiero wziął mydło, obejrzał je przy świetle, powąchał i znów zawinął starannie w papier.
— A teraz niech mi pani pokaże list.
Podała mu papier firmowy. Przeczytał kilka wypisanych na nim zdań.
— Od Brandana, — rzekł. — Jestem pewien, że nic z tem nie mają wspólnego, ale na wszelki wypadek warto się poinformować.
Podszedł do telefonu i podał numer, poczem usły — szła Oliwja głos jego, mówiący coś cicho do tuby. Po chwili zawiesił ponownie słuchawkę i wrócił do młodej dziewczyny, włożywszy obie ręce w kieszenie.
— Nie wiedzą nic o wspaniałomyślnym tym darze — rzekł.
Oliwja zdjęła tymczasem palto i kapelusz, zawiesiła je na kołku i usiadła przy biurku. Oparta łokciami na bibularzu, podtrzymując twarz obiema dłońmi, siedziała przez chwilę zamyślona, poczem rzekła:
— Nie wydaje mi się słusznem, abym pozostawiona była w dalszym ciągu w nieświadomości tego, co się dzieje. W ciągu ostatnich paru dni spotkało mnie kilka zagadkowych przygód, a ponieważ wszystkie one bezpośrednio odbijają się na mojej osobie, sądzę, że mam prawo domogania się wyjaśnień w ich sprawie.
— I ja tak sądzę — zgodził się mr. Beale z filuternym błyskiem w oku — nie mogę jednak jeszcze udzielić pani żądanych wyjaśnień. Tyle tylko powiedzieć mogę, że gdyby użyła pani tego mydła, dzisiaj rano byłoby ciało pani pokryte od stóp do głów niepoko — jącemi, dość bolesnemi, a w każdym razie przykro świe — rzbiącemi wyrzutami.
73

— Ale kto ośmielił się przysłać mi coś oodobnego? — przeraziła się.
Wzruszył ramionami.
— Skąd-że ja mogę wiedzieć? Ale przedewszy — stkicm, niech mi pani pozwoli, miss Cresswell, zadać sobie jedno pytanie: gdyby tak dzisiaj wieczorem, spojrzawszy do lustra, przekonała się pani, że twarz, jej pokryta jest czerwonemi pryszczami, a potem, gdyby pani, obejrzawszy dokładnie całe swoje ciało, spostrzegła, że ramiona, nogi, słowem cała pani od stóp do głów w ten sam sposób jest oszpecona, co byłoby pierwszą pani myślą?
Zastanowiła się przez chwilę
— Posłałabym, rozumie się, po doktora.
— Po jakiego doktora? — zapytał niedbale na — pozór.
— Po doktora van Heerdena... O! — zawołała, spojrzawszy na niego z wyrzutem. — Nie przypuszcza pan chyba, że to doktór van Heerden przysłał mi ten potworny dar?...
— Nic nie przypuszczam, — odparł mr. Beale chłodno. — Stwierdzam tylko, że posłałaby pani po doktora i że tym doktorem byłby van Heerden. Przypuszczam też, że byłby pośpieszył zaraz na wezwanie pani, okazałby dużo współczucia i poleciłby pani pozostać przez pięć albo sześć dni w łóżku. Sądzę też — rzekł, patrząc na sufit i cedząc wyrazy, jakgdyby kombinował logiczne wiązanie faktów, — że byłby dał pani jakieś... bardzo... miłe w smaku lekarstwo.
— Co pan chce przez to powiedzieć?.
Nie odpowiedział odrazu.
— O ile pani pozbędzie się myśli, że mam szczególną jakąś ansę do doktora van Heerdena, że uważam go za rywala, za współzawodnika w interesach, powiedzmy, albo też, że żywię do niego jakąś urazę, i o ile, zamiast tego podejrzenia, zechce pani uwierzyć, że mam na względzie daleko poważniejszą sprawę, aniżeli
74

mogłoby się to pani wydawać, moglibyśmy, sądzę, dyskutować, — umiechnął się — nawet na temat doktora van Heerdena, bez urażenia pani tem, co mam w tym przedmiocie do powiedzenia.
Roześmiała się.
— Ależ nie czuje się doprawdy urażoną. Jeżeli wogóle doświadczam jakiego uczucia, to raczej przy-gnębienia — rzekła, marszcząc brew. — Widzi pan — dodała — doktór van Heerden był zawsze taki uprzejmy dla mnie.
Beale skinął głową.
— Wystarał się dla pani o mieszkanie w Krooman Chambers. Był gotów dać pani zajęcie u siebie z chwilą, kiedy w taki tajemniczy sposób zwolniona pani zo-stała przez firmę Punsonby. Czy nie uderza jednak pani, miss Cresswell, że każdy krok doktora van Heerdena w stosunku do pani ma tendencję bliższego sprzęgnięcia pani z nim? Wprowadzenie pani w bliższy z nim kontakt? Czy nie wydaje się pani, że wynikiem wszystkiego tego, co mogło wydarzyć się w ciągu paru ostatnich dni, byłoby uczynienie pani coraz bardziej zależną od doktora van Heerdena? Gdyby pani, naprzy — kład, przyjęła posadę u niego, jak planował?
— Planował?! — krzyknęła zdumiona.
— Planował — rzekł spokojnie. — Wydalona pani została przez firmę Punsonby za jego sprawą.
— Nie, nigdy w to nie uwierzę!
— Nie zmienia to bynajmniej faktu — stwierdził mr. Beale. — Omal nie została pani zaaresztowana, znów za sprawą doktora van Heerdena. Czekał na panią, kiedy pani wróciła po wydaleniu z firmy Punsonby, mając gotową do zaofiarowania pani posadę u siebie. Dowiedziawszy się, że pani przyjęła już inne stanowisko, zatelefonował do White’a, polecając mu zaaresztowanie pani, tak. zhańbiona, nie miała pani innego wyjścia i zmuszona była sama zwrócić się do niego, jako do je-

dynego wiernego przyjaciela, który nie opuścił pani w nieszczęściu.
Słuchała, oniemiała z przerażenia. Patrzyła tylko na mówiącego szeroko rozwartemi oczami, niezdolna przerwać mu ani jednem słowem. Wnikliwy kobiecy in-stynkt przemawiał do niej tak przekonywująco, że nawet jej poczucie lojalności nie było w stanie przezwyciężyć budzących się w jej duszy podejrzeń. Czuła że, gdyby nawet to, co mówił mr. Beale nie odpowiadało w zupełności istocie rzeczy, była w tem w każdym razie duża doza prawdopodobieństwa, a nawet możliwości.
— Przypuszczam więcej nawet — mówił mr. Beale w dalszym ciągu — przypuszczam, że w sobie tylko wiadomym, tajemniczym jakimś celu, dąży doktór van Heerden do zyskania nad panią wpływu fizycznego, moralnego i duchowego, innemi słowami, że chce opa-nować wolę pani.
Spojrzała na niego zdumiona i wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Doprawdy, mr. Beale, mówi pan niedorzeczności! — rzekła.
— Uważa pani? — uśmiechnął się. — Prawda, że to brzmi, jak wyjęte żywcem z jakiegoś melodramatu?
— Pomyśl pan, z jakiej racji doktór van Heerden miałby pragnąć uzyskać fizyczny, moralny i duchowy, jak pan utrzymuje, wpływ nade mną? Przypuszcza pan, że — zarumieniła się i nie dokończyła.
— Nie przypuszczam już nic więcej — roześmiał się, zeskakując z brzeżka biurka. — Stwierdzam po prostu fakty. Nie sądzę, aby miał mieć specjalne jakieś cele na widoku, w stosunku do pani w zwykłem tego pojęciu. Myślę poprostu, że chce ożenić się z panią. A jak się pani wydaje to moje przypuszczenie? Co pani o niem myśli?
Zdążyła odzyskać do pewnego stopnia równowagę. Dopomogło jej w tym względzie wrodzone poczucie humoru, wyzwalające ją z położenia, które, w braku
76

tego daru, mogłoby słać się dla niej prawdziwie amba — rasującem.
— Wie pan, co mi się zdaje — rzekła wreszcie. — Musiał paiV zadużo w ostatnich czasach bywać na sensacyjnych sztukach w teatrze i w kinie i czytać zbyt wiele kryminalnych romansów. Przyznaję, że nigdy nie zapatrywałam się na doktora van Heerdena, jako na możliwego starającego się, gdybym jednak miała żywić tego rodzaju supozycje, musiałoby mi to niezmiernie pochlebiać. Czy nie uważa pan jednak, że istnieją inne sposoby pozyskania sobie względów młodej dziewczyny, poza wywołaniem na jej twarzy i ciele świerzbiącej pokrzywki?
Roześmieli się oboje razem.
— Mniejsza o to, — rzekł, biorąc swój kapelusz — niech pani żabierze się do swojej tak dobrze wykonywanej roboty i niech pani wyszukuje w dalszym ciągu liczne posiadłości pana Scobbsa.
Nazwisko to przypomniało jej coś.
— Wie pan?...
Był już we drzwiach, ale na dźwięk jej głosu zatrzymał się.
— Nazwisko pana Scobbsa przejęło mnie zim-nym dreszczem.
— Dlaczego?
— Odpowiedz mi pan, proszę: czem sobie wytłumaczyć, że ja, która nigdy, aż do dnia wczorajszego, nie słyszałam brzmienia tego nazwiska, usłyszałam je wypowiedziane przez człowieka zupełnie mi obcego?
Uśmiech zamarł na jego twarzy.
— Kto je wypowiedział? Nie, to nie prosta ciekawość — zapewnił wobec jej figlarnej minki. — Pytam panią zupełnie poważnie. Kto wypowiedział to nazwis-ko?
— Jakiś gość doktora van Heerdena. Słyszałam ich obu, rozmawiających na korytarzu. Głosy dochodziły
n.

do mojej sionki dzięki otwartemu u mnie wentylatorowi w chwili, kiedy zamykałam drzwi na zasuwę.
— Gość doktora van Heerdena, który wymienił na zwisko pana Scobbsa z Doliny Czerwonego Konia? — powtórzył Beale, jakgdyby sam do siebie. — Nie widziała pani jego twarzy?
— Nie.
— Słyszała go pani tylko mówiącego? Czy wy-mienione było jakieś nazwisko lub imię?
— Żadne, — rzekła. — Czy to naprawdę taka bardzo poważna sprawa? — dodała.
— Tak, ważna, — odparł krótko. — Szykuje się nam robota, — dodał — i z tą zagadkową uwagą ukłonił jej się i wyszedł.
Dzień minął dla Oiiwji tak samo szybko, jak poprzedni. Wynotowywanie, nad którem pracowała, posu-wało się w tak pośpiesznem tempie, że ku wieczorowi spiętrzyła się już w szafce na lewo góra arkuszy, zapisanych regularnem jej pismem. Byłaby zrobiła jeszcze więcej, gdyby nie brakujące jedno sprawozdanie, w którem chciała sprawdzić pewien niezupełnie dla niej jasny szczegół. Sprawozdanie to nie leżało na wskazanej przez p. Beale’a półce, zamierzała więc już dać za wygranę poszukiwaniom i odłożyć sprawozdanie do przyjścia pana Beale’a, kiedy niespodziewanie zauważała jeszcze jedną szafkę, ukrytą pod półką. Nie była zamknięta na klucz, otworzyła ją więc i znalazła w niej, czego się zresztą spodziewała, pełno książek, pomiędzy któremi miała nadzieję znaleźć brakujące spra-wozdanie.
Mając na względzie przyszłe, nieprzewidziane na — razie, trudności, zaczęła przeglądać zawartość szafki, przyczem uwagę jej zwróciła niewielka książka, nie mająca żadnego nagłówka na okładce. Otworzyła ja i na karcie tytułowej znalazła tytuł: „Zamordowanie Millinborna”. Nazwisko autora nie było podane, a treść tomiku wypełniał dokładnie podany przebieg śledztwa i

Szczegółowa analiza zeznań licznych świadków podczas badania, a także plany i wykresy, oznaczone małemi, czerwonemi krzyżykami i mające na celu wskazanie dokładnego miejsca znajdowania się każdej z obecnych podczas tragicznego zajścia osób.
Przejrzała pierwszą stronicę i odwróciła kartkę.
Zaledwie doszła do połowy drugiej strony, kiedy nagle z ust jej wyrwał się okrzyk zdumienia. Pierwszem nazwiskiem, na jakie natrafiła, było nazwisko doktora van Heerdena.
Zainteresowana, przeczytała całą historję do końca, mając poniekąd nadzieję, że spotka się tu również i z nazwiskiem pana Beale’a.
Znalazła wiele nazwisk, wszystkie wszakże nieznane jej; najczęściej powtarzało się wymienione nazwisko adwokata, Jamesa Kitsona. Mr. Beale nie zdawał się brać w całej tej sprawie udziału. Czytanie zajęło jej cobrą godzinę. Przez ten czas nie wstawała z podłogi przy szafce, gdzie przykucnęła, szukając brakującego sprawozdania. Doczytawszy do ostatniej stronicy, za-mknęła książkę i wsunęła ją zpowrotem do szafki. Dziwiła się, że mr. Beale przechowywał to sprawozdanie z przebiegu śledztwa i zadawała sobie pytanie czy nie-przyjazny stosunek jego do doktora van Heerdena miał źródło w tej właśnie sprawie. Zrazu zdawało jej się, że dałoby się utożsamić go z owym tajemniczym intruzem, który zjawił się w jesionowym zagajniku przed dokona-niem morderstwa, opis jednak wyglądu nieznanego tego człowieka odwiódł ją ostatecznie od tej myśli. W najgorszych bowiem swoich momentach, w tych, które zjednały mu w Krooman Chambers taką fatalną markę, nie miewał mr. Beale „rozpalonej, zapuchniętej twarzy i szklanych, nabiegłych krwią oczu”. Nie był też łysy.
Zła była na samą siebie, że pozwoliła sobie ode-rwać się na tak długi czas od roboty i, ażeby ukarać się za to, postanowiła pozostać do szóstej, a nie do piątej, jak zamierzała. Co prawda, liczyła trochę, że mr. Beale

powróci, ze zdziwieniem też spostrzegła, że doznała wyraźnego rozczarowania, kiedy nadzieja ta zawiodła ją.
O szóstej uwolniła chłopca, zamknęła na klucz biuro i zeszła z czterech pięter nadół na zatłoczoną prze-chodniami ulicę.
Ku zdumieniu swojemu usłyszała tuż poza sobą wymienione swoje nazwisko. Odwróciła się i stanęła oko w oko z doktorem van Heerdenem.
— Czekałem na panią całą godzinę, — rzekł doktór tonem życzliwej wymówki.
— A pańscy pacjenci padają tymczasem, jak muchy, — odcięła się żartem.
Miała zamiar wymówienia się czemś, aby pójść do domu. Ciekawość przemogła jednak, zachęcając ją do pozostania i dowiedzenia się celu tego niespodziewanego czekania na nią doktora van Heerdena.
— Skąd pan dowiedział się, gdzie pracuję? — zapytała.
Roześmiał się.
— nietrudno to było, — rzekł. — Szedłem właśnie do pacjenta i widziałem panią, wychodzącą na lurrh. Że zaś wracałem tędy mniej więcej przed godziną, przyszło mi na myśl zaczekać i zabrać się z panią razem do domu. Postępuje pani bardzo nierozsądnie, — dodał.
— Czy tem, że staję z panem na ulicy wć.rczas, kiedy powinnam wrócić do domu na herbatę?
— Nie; przyjmując posadę u człowieka takiego, jak mr. Beale. Wiadomo pani przecież jaką ma on opi — nję. Przyznać muszę, drogie dziecko, że byłem mocno zmartwiony, a nawet dotknięty, przekonawszy się, kto jest pani pracodawcą.
— Nie widzę potrzeby, aby pan martwił się, czy czuł się urażonym z mojego powodu, doktorze, — odparła ze spokojem. — Zapewniam pana, że mr. Beale jest zupełnie możliwy... w swoich trzeźwych momentach — dodała z uśmiechem.
Nie chciała zdradzać swojego pracodawcy. Jeżeli

uważał za właściwe budzić niechęć dla siebie przez swój rzekomo rozwiązły sposób życia, musi ponosić dalsze tego konsekwencje.
— Pracować u pijaka!... To okropne! — Wytworny doktór wzdrygał się z oburzenia. — Starałem się zawsze zasługiwać na przyjaźń pani, miss Cresswell, mam też nadzieję, że pozwoli mi pani zasługiwać na nią w dalszym ciągu. Jako więc szczery przyjaciel pani, radzę jak najrychlej porzucić posadę u pana Beale’a.
— Jaki pan zabawny! — roześmiała się. — Nie widzę absolutnie powodu, dla którego miałabym to zrobić. Mr. Beale zachowuje się wobec mnie z jak największą kurtuazją.
— Czem się on właściwie trudni? — zapytał doktór niby od niechcenia.
— Ma jakieś przedstawicielstwa, — odparła. — Nie zechce pan chyba dowiadywać się ode mnie o jego interesach handlowych? Muszę zresztą już iść, doktorze. Daruje pan.
— Zaraz, zaraz, mam dorożkę. Może pojedzie pa — ni ze mną gdzieś na herbatę?
— Co to jest, to „gdzieś”? — zapytała.
— Choćby kawiarnia hotelowa Grandę Alliance, — < zaproponował.
Oliwja po namyśle skinęła głową na znak zgody.
ROZDZIAŁ VIII.
ZBRODNIA W HOTELU GRANDĘ ALLIANCE.
Kawiarnia hotelowa Grandę Alliance była jednem z najnowszych miejsc spotkania bawiącego się Londynu. W godzinach herbaty popołudniowej był jej ogród palmowy natłoczony gośćmi, jeżeli więc, jak to sugestjo — nował Oliwji zagadkowy mr. Beale, mogło grozić jej
81

jakiekolwiek ze strony doktora van Heerdena niebezpieczeństwo, nie mogło ono spotkać jej w tem najbardziej publicznem ze wszystkich miejsc publicznych.
Przyjęła też zaproszenie jego bez obawy. Ów jednak ósmy zmysł zbrojnej przezorności, jaki wyrabia w sobie każda młoda dziewczyna, zmuszona do samodziel-nego wywalczania własnej egzystencji i świadoma czy-hających na nią niebezpieczeństw, kazał jej przebiec szybko myślą wszelkie możliwości, poczem odrzuciła resztkę obaw.
Było później niż przypuszczała. Kilka tylko stolików było zajętych, musiał jednak widocznie doktór van Heerden zarezerwować specjalny, jak tylko bowiem się zjawił, wskazał mu garson z uśmiechem miejsce w jed — nem z zagłębień sali, zaprowadził ich tam oboje i przysunął krzesło młodej dziewczynie. Ściągając rękawiczki, rozejrzała się Oliwja dokoła. Kawiarnia ta nie była jej obcą. Przychodziła tu od czasu do czasu, o ile stan finansów pozwalał jej na tego rodzaju ekstrawagancje. W tem środowisku najłatwiej odzyskiwały równowagę nadwerężone często jej nerwy. Wypijała swoją filiżankę herbaty przy dźwiękach skrzypiec, doznając miłego urozmaicenia na widok strojnego, próżniaczego tłumu, którego beztroska mimowoli i jej także się udzielała.
Ogród palmowy stanowiła wielka marmurowa sala, której kopułę podtrzymywały ustawione wkrąg wy-sokie kolumny, zaś na tafle marmurowej, mozajkowej posadzki kładły się smugi delikatnie zabarwionego światła, sączonego przez kolorowe szyby kopuły.
— Doktorze, — rzekła, przypomniawszy sobie nagle, — czytałam dzisiaj dużo o panu.
Doktór podniósł w górę brwi gestem zdziwienia.
— O mnie?
Skinęła głową, złośliwie uśmiechnięta,
— Nie wiedziałam, że pan odegrał tak wybitny rolę. Czytałam o zamordowaniu Millinborna.
<^?vtała patii o zamordowaniu Millinborna? —

powtórzył, patrząc jej bystro w oczy. — Przykry wypadek, o którym wołałbym zapomnieć.
— Mnie wydał się on, przeciwnie, strasznie cieką-, wym, — rzekła. — Zupełnie, jakgdybym czytała de tektywną historję bez zakończenia
Roześmiał się.
— Jaki makabryczny temat, przy herbatce poobiedniej! — zauważył odniechcenia i skinął na maitre’a d’hotel. — Długo dajecie nam czekać, — zarzucił mu nawpół żartobliwie.
— Za chwilkę, panie doktorze, — pośpieszył zain — terpelowany uniewinnić się, poczem dodał przyciszo-nym głosem, nie tak cichym wszakże, aby Oliwja nie mogła go dosłyszeć: — Mieliśmy trochę kłopotu z przyjacielem pańskim dzisiaj po południu.
— Z moim przyjacielem? — szorstko zwrócił się do niego doktór. — O kim pan mówi?
— O panu Jacksonie.
— Z Jacksonem? — zawołał doktór, wyraźnie spłoszony. — Pewien byłem, że wyjechał już.
— Miał wyjechać dzisiaj o dziesiątej z rana, niespodzianie dostał jednak jakiegoś ataku. Zemdlał. Ocu-ciliśmy go konjakiem, ale po południu atak powtórzył się.
— Gdzie jest teraz? — zapytał doktór po chwili.
— W swoim pokoju na górze. Dzisiaj wieczorem chce, jak mi powiedział, udać się do Irlandji, żeby zdążyć na parowiec pocztowy w Queenstown.
— Nie mów mu pan, że jestem tutaj, — rzekł doktór i wzruszywszy ramionami zwrócił się do Oliwji:
— Dawny mój znajomy, nieszczęśliwy wykolejeniec, którego wysyłam do kolonij.
— Nie chce pan pójść zobaczyć się z nim? — zapytała. — Musi być mocno chory, skoro miewa ataki omdleń.
— Nie sądzę. Nie uważam ataków tych za nic poważnego. Miał podobny u mnie wczoraj wieczorem.
83

.To skutki zbytniego hołdowania alkoholizmowi. Sześciomiesięczny pobyt w Kanadzie najlepszem będzie dla niego lekarstwem.
Nie odpowiedziała nic. Zaledwie udało jej się powstrzymać okrzyk: A więc to był ów człowiek, który odwiedzał wczoraj doktora i który z jego polecenia jechać miał do Doliny Czerwonego Konia?! Szaloną miałaby ochotę podzielić się z van Heerdenein wiadomościami swojemi o panu Scobbsie, właścicielu szeregu hoteli i wprawić go w zdumienie swoją znajomością Zachodniej Kanady, powstrzymała się jednak.
Zamiast tego nawiązała rozmowę w tym punkcie, w którym doktór przerwał ją poprzednio.
— Zna pan, doktorze, pana Kitsona?
— Kitsona?... Ach, tak, mówi pani o tym adwoka — cinie, — odpowiedział niechętnie. — Tak, znam go. Niestety, niewiele mógłbym powiedzieć o nim dobrego. Postanowiłem też wyjawić pani, miss Cresswell, — przechylił się ku niej przez stół, zniżając głos, — coś, czego nie usłyszała dotychczas z ust moich żadna żywa dusza. Poruszyła pani sprawę zamordowania Millinborna. Mojem zdaniem, ów Kitson wie o tej sprawie więcej, aniżeli ktokolwiek na świecie. Jeżeli istnieje ktoś, kto wie o tem jeszcze więcej, to Beale.
— Mr. Beale? — powtórzyła z niedowierzaniem.
— Mr. Beale, — potwierdził. — Zna pani historję zabójstwa. Powiedziała pani, że pani ją czytała. Millin — born konał, a ja z Kitsonem wyszedłem na chwilę z pokoju, kiedy ktoś dostał się do sypialni przez okno i wbił umierającemu sztylet w serce. Mam powody do przypuszczenia, że świadkiem mordu był ten sam człowiek, którego wysyłam teraz do Kanady. Uparcie utrzymuje on wprawdzie, że nic nie widział, może jednak z czasem namyśli się i zmieni swoje zeznanie.
Olśniła ją nagła myśl.
— Jackson był zatem człowiekiem, którego Kit — jon spotkał w jesionowym zagajniku?
84

— Tak, on.
— Nie pojmuję jednak, — zawołała zdziwiona, — czego w takim razie policja nie poszukuje Jacksona?
— Nie sądzę, aby znalezienie go było w interesie policji i sądownictwa, — rzekł poważnie. — Ja osobiście bardzo na niego liczę. Posyłam go na fermę, utrzymywaną w Ontario przez pewnego przyjaciela mo-jego, lekarza, którego specjalnością jest leczenie alko-holików.
Mówiąc, patrzył dziewczynie wprost w oczy.
— Panie doktorze, — zapytała, akcentując wyrazy — posyła pan swojego przyjaciela do Doliny Czerwonego Konia?
Sprężył się, jakgdyby uderzony nagle w twarz i na chwilę stracił mowę.
— Co, co pani wie? — zapytał nawpół przytomnie.
Śmiertelna bladość powlokła twarz jego, źrenice rozszerzył mu obłędny wyraz strachu. Ten wyraźny skutek słów jej przeraził Oliwję, która pośpieszyła osłabić wywołane wrażenie.
— Wiem tyle tylko, że przez otwór wentylatora słyszałam wczoraj wieczorem, jak mr. Jackson żegnał się z panem, wymieniając nazwę Doliny Czerwonego Konia.
Odetchnął głęboko, odzyskując panowanie nad sobą, twarz jego nie odzyskała jednak normalnie zdrowego wyglądu.
— O, — rzekł, — to zrobione było umyślnie, aby nie dać mu poznać prawdy. Słyszał o owem sanatorjum dla alkoholików w Ontario, musiałem więc wskazać mu inny pozornie cel jego podróży. W rzeczywistości nie dojedzie jednak dalej, niż...
— Ha, ha! — zawołał ochrypły jakiś głos w tym momencie tuż przy nich. — Do djabła!... Czy mnie oczy nie mylą?!... Przecież to nasz szanowny doktór!
Na dźwięk niesamowitego tego głosu odwrócili się oboje, doktór i jego towarzyszka. Człowiek, zwany
85

Jacksonem, stał na środku sali. Był zupełnie dobrze ubrany, najlepszy wszakże krawiec nie byłby w stan e upiększyć odrażającej brzydoty obrzękłej, zmiętej tej twarzy, złagodzić wyrazu złośliwości maleńkich oczu, spoglądających przez wąskie szparki pomiędzy przy — mkniętemi powiekami.
Jackson miał na sobie kratkowany garnitur marynarkowy, w ręku trzymał nowy kapelusz, a komiczny kształt jego głowy połyskiwał nagością ogromnej łysiny.
— O, do licha, ależ to bardzo uprzejmie z pańskiej strony, doktorze!
Nie patrzył na młodą dziewczynę, szczerząc niby przymilnie zęby do jej towarzysza.
— Jestem jeszcze, jak pan widzi! — zawołał, wyciągając ramiona gestem patetycznym, — ale w chwfi opuszczania nazawsze przybranej ojczyzny smutno było mi, że nie znalazła się ani jedna przyjazna dusza, której pizyszłoby na myśl odpi owadzie mnie, albo przynajmniej przyjść uściskać dłoń moją na pożegnanie. Mnie, który byłem... pan, van Heerdenie, wie najlepiej, kim byiem. Świat obszedł się ze mną po macoszemu. Do wszystkich djabłów! Chciałbym powrócić tu jeszcze jako miljoner, aby móc zdeptać na miazgę ich wszystkich! Miałbym ochotę popodrzynać im wszystkim grdyki i posiekać ich na drobne kawałki!... Chciałbym...
— Milcz! — krzyknął doktór ze złością. — Straciłeś już resztki rozumu?... Wcale już nie potrafisz za-chować się jako tako przyzwoicie?... Nie widzisz, że jestem w towarzystwie damy?
— Przepraszam! — zawołał zawstydzony Jackson, zerwał się z fotelu, na który opadł ciężko i złożył przesadnie uniżony ukłon w stronę młodej dziewczyny. —.Kapelusz pani, — rzekł, — zasłania mi jej twarz, pewien jestem, że mój przyjaciel van Heerden, którego gust...
. — Przestań! — ofuknął go doktór. — Wracaj na górę. Przyjdę tam do ciebie.
86

— Iść na górę do siebie! Podoba mi się!... Żeby pierwszy lepszy smarkacz miał prawo dyktować mi, co mam robić! Mnie, który takie stanowisko zajmowałem w społeczeństwie... Cóż to? Czy nie czekały cierpliwie przed mojemi wrotami powozy ambasadorów, książąt krwi królewskiej?! Nie wiesz, kim byłem, że pozwalasz sobie odsyłać mnie do mojego pokoju, jak chłopaka, który coś przeskrobał i którego za karę wyrzuca się za drzwi?! Nie, tego już za wiele!...
— Zachowuj się w takim razie przyzwoicie, — ofuknął go van Heerden, — a przynajmniej nie narzucaj mi się ze swoją osobą, skoro widzisz, że jestem zajęty.
Ale człowiek, zwany Jacksonem, ani się poruszył. Wprost przeciwnie, zdawaćby się mogło, że traktowanie go przez doktora jak niegrzecznego dzieciaka pobudziło pamięć jego do większej zdolności wskrzeszania dawno zapomnianych obrazów i wspomnień.
— Łaskawa pani, — rzekł, zwracając się do Oliwji, — nie mam przyjemności znać jej z nazwiska, pe-wien jednak jestem, że brzmi ono szlachetnie. Ma pani przed sobą człowieka, który w swoim czasie był ulubień-cem pięknych dam. Przewinęły się ich tysiące w mo — jem życiu. Nie pamiętam już wszystkich ich z imion; wiem tylko, że jedna, jedyna z nich była naprawdę coś warta. Tak, — potrząsnął melancholijnie głową, — tylko jedna jedyna z nich! Do djabła! Reszta, — machnął pogardliwie ręką, — to były śmiecie!...
Uwaga Oliwji zawisła pomimo jej woli na jego ustach.
— Jacksonie! — głos doktora van Heerdena nabrzmiał ledwie powstrzymywaną wściekłością — pój-dziesz dobrowolnie, czy mam cię zmusić?!...
Jackson wstał z fotelu z głośnym śmiechem
— Widzę, że jestem de trop — rzucił sarkastycznym tonem
87,

Wyciągnął wielką nabrzmiałą łapę, której van Heerden zdawał się nie spostrzegać.
— Żegnam panią, mademoiselle. — Dotknął jej prawie wyciągniętą dłonią, tak że nie mogła udać, że jej nie dostrzega.
Ujęła podaną sobie obwisłą, zimną, jakgdyby bez życia dłoń, której dotknięcie przejęło ją dreszczem wstrętu i po raz pierwszy podniosła oczy na Jacksona.
W tej samej chwili wypuścił on jej rękę ze swojej, wlepiwszy w twarz dziewczyny oczy szeroko rozwarte, pełne nieopisanej grozy.
— To ty?! — charknął ochryple.
Oliwja cofnęła się bezwiednie ku tylnej ścianie niszy, on, natomiast, ani poruszył się. W głosie jego poczuła rozpacz i przerażenie.
— Ty! — zawołał — Marjo?!
— Wynoś się do wszystkich djabłów! — wrzasnął van Heerden i odepchnął go z całych sił.
Mimo jednak, że Jackson zatoczył się wtył pod potężnem pchnięciem muskularnego ramienia doktora, oczy jego tkwiły nieruchomie w twarzy młodej dziewczyny, która, jakgdyby przygwożdżona błagalnym tym wzrokiem, nie była w stanie oderwać od nieszczęśliwego swoich źrenic.
— Marjo! — ledwie zdołał wykrztusić, — jakie nosisz nazwisko?
Dziewczyna opanowała się wysiłkiem woli.
— Nie jestem żadną Marją. Nazywam się Oliwja Cresswell, — rzekła spokojnie.
— Oliwja Cresswell, — powtórzył, — Oliwja Cresswell!..
Zrobił krok w jej kierunku, ale van Heerden zagrodził mu drogę. Usłyszała, jak Jackson zacharczał coś zdławionym głosem, na co doktór ostro krzyknął: — Co takiego?!! — Co ci się śni?! — Poczem nastąpiła momentalnie pomiędzy nimi krótka, ostra wymiana słów.
sa

Uwagę nielicznych w ogrodzie palmowym obecnych przykuł niezwykły w tym lokalu widok wyraźnie walczących już z sobą obu mężczyzn...
— Idź, idź, szaleńcze! Idź na górę! Zaraz do ciebie przyjdę! Czy możesz przysiąc, że to, co mówisz jest prawdą?
Jackson skinął głową. Całem jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
— Nazywam się Predaux, — zaledwie zdołał wymówić. — To moja córka!... Ożeniłem się pod nazwis-kiem Cresswell... To moja córka!... O, mój Boże!...
— Co chcesz zrobić, warjacie, — rzucił mu van Heerden, pchnąwszy tamtego przemocą na krzesło, stojące przy jednej z kolumn.
— Powiedzieć jej! — krzyknął Jackson. — Czego chcesz od niej? — dodał groźnie.
— To nie twoja rzecz! — brutalnie ofuknął go doktór.
— Nie moja rzecz?!... Pokażę ci zaraz, jak to nie moja rzecz! Powiem jej wszystko, co wiem o tobie, łotrze... Byłem nędznikiem i gorzej niż nędznikiem!... — Głos nieszczęśliwego utracił dotychczasowy szyderczy swój ton i drgał teraz wyrazem szczerego rozgoryczenia i żalu. — Zrujnowałem w mojem życiu wiele istnień ludzkich, istnień kobiecych głównie. Złamałem serce najszlachetniejszej kobiety na świecie., ale nie dopuszczę, żebyś złamał serce jej córki!.
— Milcz! — syknął van Heerden. — Wyprowadzę ją stąd i zaraz wrócę do ciebie! — Jackson nie odpowiedział. Doktór cisnął go na krzesło z taką siłą, że tamten niezdolny był ruszyć się i tylko coś mamrotał niezrozumiale.
Van Heerden skorzystał z tego momentu i cofnął się szybko ku dziewczynie.
— Bardzo panią przepraszam, ale będzie pani mu — siała wrócić sama. Biedak dostał silnego ataku. Zdaie mi się, że to delirium trenicns.
89

— Czy nie lepiej byłoby posłać po... — zaczęła. Chciała powiedzieć: — posłać po doktora, wstrzymał ją wszkże nonsens widoczny tego powiedzenia.
— Niech pani idzie lepiej! — dodał doktór po-śpiesznie, rzuciwszy okiem na usiłującego dźwignąć się z krzesła Jacksona. — Nie umiem pani powiedzieć, jak mi jest przykro, że pani jest świadkiem tej sceny.
— Milcz! — rozległ się nagle głos poza nim. Był to głos Jacksona, który chwiejąc się na nogach, zwlókł się z krzesła i stanął pomiędzy niem a niszą, wyciągając drżący palec ku dziewczynie.
— Milcz! — krzyknął głosem władczym. — Muszę pani coś wyjawić!... Wiem... Van Heerden chce, żeby pani... zapłaciła... za... Zieloną... Rdzę!..
Zaledwie wymówił te słowa, zachwiał się i runął bezsilnie na posadzkę Doktór przyskoczył do niego i przeniósł go na krzesło przy kolumnie, okrywszy go podniesionem z podłogi jego paltem.
— To chwilowe omdlenie. Niema powodu do niepokoju, — zwrócił się do grupki zgromadzonych dokoła ludzi, którzy na widok padającego, zerwali się od stolików. — Jacques! — zawołał na garsona, — proszę mi przynieść kieliszek konjaku, trzeba go trochę rozgrzać!
— Może posłać po pogotowie, proszę pana?
, — Nie potrzeba! — rzucił van Heerden. — Przyjdzie do siebie za parę minut. Najlepiej zostawić go w spokoju.
— Kto to jest? — zapytała Oliwja drżącym bez-wiednie głosem.
— jest to człowiek, którego znałem za lepszych jego dni. Muszę jednak iść do niego, — dodał.
— Wolałabym tu poczekać na pana, żeby dowiedzieć się, czy odzyskał przytomność, — rzekła z upo-rem.
— Nie, proszę panią, miss Oliwjo, niech pań idzie — oświadczył tonem stanowczym. — Zobowiąże mnie pani, ulegając mojej prośbie.
SH

— O, przyszedł garson i przyniósł koniak. Może pan mu oa się napić? — rzeki a.
Doktór wziął z rąk garsona kieliszek konjaku i rozpuścił w nim białą pastylkę, poczem siłą otworzył za-ciśnięte zęby Jacksona i powoii wlał mu płyn do gardła aż do ostatniej kropli.
Jackson, a raczej Predaux, nazywając go właści — wem nazwiskiem, drgnął połykając wlewany mu do gardła płyn, po kilku sekunuach drgnął znów kilkakrotnie, a potem nagle opadł bezwładnie.
Doktór pocnylił się nad nim i odwrócił do góry jedną z jego powiek.
— Umarł, zdaje mi się, — rzekł przyciszonym głosem.
— Umarł? — krzyknęła Oliwja, nie zdając sobie widocznie sprawy ze słów van Heerdena. — O, nie, to niemożliwe! Powiedz pan, że to nieprawda, doktorze!
Van Heerden skinął poważnie głową.
— Atak sercowy, — rzekł tonem wyjaśnienia
— Taki sam atak sercowy, jak ten, który zabił Johna Millinborna! — odezwał się głos jakiś poza nim. — Cena Zielonej Rdzy zaokrągla się, doktorze...
Oliwja odwróciła się pośpiesznie. Obok niej stał mr. beale, oczy jego jednak zwrócone były nie na nią, ale uporczywie wlepione w doktora-
ROZDZIAŁ IX.
ZBRODNIA PRZECIWKO ŚWIATU
— Co pan przez to chce powiedzieć? — ostro zwrócił się doktór van Heerden do Beale’a.
— Powtarzam tylko słowa zmarłego, — odparł zapytany. — Atak sercowy!
91

Wziął ze stołu skórzane puzderko, które doktór wyjął przed chwilą z kieszeni.
— Digitalis! — przeczytał napis. — To nie powinno go było zabić, doktorze!
Spojrzał wnikliwie na van Heerdena, poczem podniósł tlaszeczkę z puzderka pod światło. Naklejona była na niej etykieta znanej firmy hurtowego składu ma — terjałów aptecznych. Pieczątka świeżo widocznie została nadłamana, kiedy van Heerden otwierał buteleczkę.
— Posłał pan po policję? — zapytał Beale zakłopotanego dyrektora hotelu.
— Tak, proszę pana, natychmiast. Zaraz pewnie nadjedzie. O, już nawet są ci panowie, o ile mi się zda — je, — dodał, kierując się śpiesznie ku przedsionkowi, aby powitać trzech panów w cywilnem ubraniu, którzy weszli w tej samej chwili. Było coś w zachowaniu się van Heerdena, co dziwnie uderzyło Beale’a. Stał, dosłownie, nie ruszając się z miejsca, kiedy detektyw zwrócił się do niego. Zdawało się nieomal, jakgdyby coś przygważdżało go do podłogi. Nie poruszył się nawet, kiedy ludzie z Pogotowia podnieśli ciało, ani kiedy policja notowała okoliczności, towarzyszące śmierci. Beale, który wziął pod rękę trzęsącą się dziewczynę, aby zaprowadzić ją na górę do pokoju, gdzie mogłaby położyć się i wypocząć, idąc po szerokich schodach, obejrzał się za siebie i zobaczył doktora, wciąż stojącego nieruchomo na tem samem miejscu z głową spuszczoną, gładzącego palcami brodę.
— To było straszne, okropne! — powtarzała dziewczyna, dygocąc całem ciałem. — Nie widziałam nikogo umierającego. To było przerażające!
Beale odpowiadał skinieniem głowy tylko. Myśli jego były ześrodkowane na doktorze. Dlaczego stał taki nieporuszony? Nie należał przecież do gatunku ludzi, którymi mogłoby do tego stopnia wstrząsnąć zjawisko tak normalne, jak śmierć. Jako dla lekarza było to Chlebem powszednim dla niego. Jaki mógł być powód dziw-
92

lego tego, paralitycznego nieledwie bezruchu, który przygważdżał go do miejsca, gdzie stał wciąż jeszcze, nawet po zabraniu ciała?...
Oliwja mówiła coś do Beale’a, on jednak nie słuchał jej słów. Czuł instyktownie, że w zachowaniu się van Heerdena tkwiło rozwiązanie zagadkowej śmierci Jacksona Predaux.
— Przepraszam panią na chwilę, — rzekł.
Szybkim krokiem wybiegł z pokoju, przeskoczył w kilku susach szerokie schody i wpadł dv ogrodu palmowego.
Van Heerdena nie było już tu.
Wyjaśnienie olśniło go nagle, przypędził też do miejsca, na którem poprzednio stał doktór. Na flizach posadzki widniała świeżo wymyta mała plama, nie — większa niż podstawka od filiżanki.
Zawołał dyrektora kawiarni.
— Kto zmywał tu posadzkę?
Dyrektor wzruszył ramionami.
— Doktór, proszę pana. Taki dziwny! Zażądał szklanki wody, umoczył w niej koniec własnej chustki do nosa, podniósł swoją nogę i w tem miejscu, gdzie stał z błyskawiczną szybkością zmył chusteczką podłogę-
— Idjoto! — syknął Beale. — Beznadziejny idjoto!
— Mój panie! — zawołał oszołomiony niezwykłością tej napaści dyrektor.
— Mniejsza o to, monsieur Barri, — uśmiechnął się Beale, jakgdyby żałując swojego uniesienia. Mówiłem sam do siebie. O, jakiż głupiec ze mnie! — Rzekłszy to, ukląkł na podłodze. — Potrzebna mi będzie tafla posadzki. Niech pan nie pozwala nikomu do-tykać jej, — rzekł.
Jasną było rzeczą, że van Heerden stał nieruchomo na miejscu, ponieważ nogą rozdeptał tabletkę digitalisu, którą wyjął z puzderka i którą zastąpił czemś innem, bardziej trującem. Gdyby się był poruszył, zauważono-
93

by zaraz rozkruszoną na posadzce tabletkę. Było to wyjaśnienie proste, ale jakże okropnie proste!
Beale powrócił wolnym krokiem do pokoju na górze, gdzie zostawił Oliwję, przeżywającą w pamięci — niby zły sen — tragedję, przeprowadzonego przez wydział śledczy badania, którego wynik w następujący sposób podany został w pismach.
„Tragedja, która wydarzyła się wczoraj w Palmowym Ogrodzie kawiarni hotelowej Grandę Alliance, pomnaża długą i bez tego listę nierozwikłanych tajemnic Londynu. Zmarły, nazwiskiem Jackson, mieszkał w hotelu od tygodnia i był na wyjezdnem do Kanady. W ostatniej chwili doktór van Heerden, który udzielił mu pierwszej pomocy lekarskiej, wykrył, że ów Jackson był w rzeczywistości człowiekiem, poszukiwanym przez policję z powodu zabójstwa Johna Millinborna, pamiętnego niewątpliwie czytelnikom naszego pisma.
Doktór van Heerden poinformował naszego współpracownika, że zmarły utrzymywał, jakoby był przyjacielem Johna Milinborna. Chciał on koniecznie dostać się do Kanady. Powoływał się na doskonałe referencje i doktór, w porywie wspaniałomyślności zaofiarował mu się z pomocą. W ostatniej wszakże chwili uderzyło go podobieństwo człowieka tego do opisu nieznajomego, poszukiwanego w sprawie zabójstwa Millinborna. Zamierzał właśnie telegraficznie uprzedzić o tem władze w Liverpoolu, kiedy dowiedział się, że zwący się Jacksonem spóźnił pociąg.
Obecna trageaja wskazuje wyraźnie na samobójs’ — wo. Człowiek ów, jak zaznaczyć należy, zemdlał i doktór van Heerden pośpieszył mu z pierwszą pomocą, podając mu w tym celu zupełnie niewinny środek. Badanie pośmiertne wykryło we wnętrznościach zmarłego znaczną ilość cjanku potasu, doktór policyjny przypuszcza zatem, że zmarły zażył tę truciznę w momencie, poprzedzającym runięcie na ziemię. W kieszeni trupa znaleziono kilka jeszcze tabletek cianku.
94

— Jak widzę teraz, — oświadczył doktór van Heerden, — ten człowiek nosić się już musiał z zamiarem samobójstwa, kiedy więc wyraziłem mu po jego zejściu do Ogrodu Palmowego moje przypuszczenia, zdecydował się zażyć truciznę. Obecność w jego kieszeni cjanku potasu, jednej z najbardziej zabójczych i naj — szyociej działających trucizn, wskazuje wyraźnie, że miał zgóry zamiar pozbawienia się życia. Nie widziałem, kiedy wprowadził go w czyn, bo, oczywiście, nie byłbym dopuścił do tego”.
Oliwja Cresswell przeczytała to sprawozdanie w dwa dni po tragedji, siedząc wieczorem w swojem mieszkaniu. Przy czytaniu uderzyły ją pewne szczególne nieścisłości, o ile wszystko, co opowiedział doktór, odpowiadać miało istotnej prawdzie.
Mr. Beale przeczytał sprawozdanie i poprzez stół jadalnego swojego pokoju uśmiechnął się ponuro do brodatego nadkomisarza Londyńskiej Kryminalnej Policji śledczej.
— Jak wydaje to się panu?... Pomysłowe; prawda? — zapytał, podsuwając nadkomisarzowi gazetę.
— Czytałem już, — odparł tamten lakonicznie. — Mamy wystarczające poszlaki, żeby zaaresztować van Heerdena. Tafla posadzki Ogrodu Palmowego Grandę Alliance wykazuje wyraźnie ślady digitalisu
Beale potrząsnął głową.
— Skończyłoby się uniewinnieniem go, — rzekł. — Jakie mamy dowody? Nie skonfiskowaliśmy jego puzderka z lekarstwem. Mógł upuścić tabletkę digitalisu przypadkiem. Jedynym dowodem przekonywującym, na mocy którego możnaby orzec winę van Heerdena, byłaby możność wykazania, że przyniósł on z sobą cjanek. potasu i włożył go do kieszeni Jacksona. Nie, niestety, nie możemy dowieść niczego.
— Jaka jest pańska teorja w związku z tą zbrodnią?
— Mam kilka teorvi, — rzekł Beale, który wstał
85

. krzesła i chodził teraz dużemi krokami po pokojti — i jedną pewność. Jestem przekonany, że doktór van Heerden zabił Millinborna. Zabił go, ponieważ podczas nieobecności w jego domu adwokata Kitsona udało mu się wydostać od umierającego pewną tajemnicę, którą zmarły, zazdrośnie do owego dnia ukrywał. Kitson po powrocie znalazł przyjaciela swojego in extremis, jak mu się wydało, van Heerden również pewien był, że Millinborn nie przemówi już więcej. Ku zdumieniu jego wszakże John Millinborn przemówił i van Heerden w obawie, że wykryje się jego łotrostwo, wpakował mu sztylet w serce w chwili, kiedy udawał, że pomaga mu położyć się zpowrotem na poduszki.
Nieco inaczej rzecz się miała w Grandę Alliance. Człowiek pewien mdleje, natychmiast przyskakuje do niego doktór, który daje mu niewinne lekarstwo — to znaczy niewinne w małej ilości. W niespełna pięć sekund potem człowiek ten umiera. Przy autopsji pokazuje się, że był on otruty — w kieszeni jego znaleziony zostaje cjanek potasu. Kim jest ten człowiek? Tym samym, który był świadkiem zamordowania Millinborna, i którego daremnie szukaliśmy od chwili popełnienia mordu na Millinbornie.
— Nie wymknie się nam van Heerden po raz trzeci. Jego obecność nie będzie już wówczas mogła być przyjęta za prosty przypadek, — rzekł nadkomisarz
Beale roześmiał się.
— Nie będzie takiego trzeciego razu, — odparł, — van Heerden nie jest głupcem.
— Domyśla się pan, jaki był ów sekret, który chciał on wyciągnąć od Millinborna? — zapytał detek-tyw.
Beale skinął głową potakująco.
— Tak, wiem, wiem dobrze. We właściwym czasie dowie się o tem i pan także.
Detektyw rzucił raz jeszcze okiem na sprawozdanie w gazecie.
96

— Orzeczenie brzmi zatem: „Samobójstwo w przystępie obłędu” — rzekł. — Wypadek ten zaszkodz’ jednak van Heerdenowi.
— Nie, myli się pan najzupełniej, — odparł Beale, — van Heerden potrafił tak otumanić prasę, że wyjdzie on z tej sprawy najkompletniej obronną ręką. Znajdzie pan w pismach tygodniowych artykuły, podpisane jego nazwiskiem i zawierające napaści na składników materjałów aptecznych, sprzedających trucizny bez kontroli. Przeciwnie, wypadek ten otoczy go nimbem idealizmu i przyczyni się bardziej jeszcze do zapełnienia jego poczekalni doktorskiej przez nowych zwolenników.
— W każdym razie — dziwny to wypadek, — rzekł nadkomisarz, wstając z krzesła — i, o ile pan, mr. Beale, nie weźmie mi za złe, że pozwolę sobie wyrazić się tak, jest pan właśnie najdziwniejszym człowiekiem, jaki w tej sprawie figuruje. Nie mogę pana wcale zrozumieć. Nie jest pan urzędnikiem policji, a mimo to mamy polecenie z Ministerjum Spraw Zagranicznych okazywania panu wszelkiej możliwej pomocy. Co to ma znaczyć? O co tu właściwie idzie?
— O największą rzecz na świecie, — przerwał mu Beale, — o rzecz, która, gdyby się powiodła, mogłaby pogrążyć w nędzy setki tysięcy, spowodowałaby nieopi saną klęskę, zrujnowałaby cały handel i przemysł, ska-załaby dzieci pańskie i dzieci pańskich dzieci i dalsze jeszcze pokolenia pańskich potomków na harowanie w ciągu setek lat, aby spłacić nowe olbrzymie długi, jakie państwo musiałoby zaciągnąć.
— Człowieku! — krzyknął przerażony nadkomisarz, — czy mówi pan na serjo?
Beale skinął głową.
— Nigdy w życiu nie mówiłem bardziej na serjo, — rzekł. — I dlatego właśnie chcę, aby policja nie okazywała zbyt wielkiej gorliwości w dochodzeniu przyczyny śmierci Jacksona, którego istotne nazwisko brzmi Predaux. Mogę panu powiedzieć to tylko, panie nadko-
97

misarzu, ze Jest’ pan świadkiem próby wprowadzenia w czyn najbardziej łotrowskiego, najnikczemniejszego pG — mysiu, jaki zrodził się kiedykolwiek w głowach najhaniebniejszego łotra, zapisanego na kartach historji świata. Siadaj pan, a powiem panu coś ciekawego. Wiadomo panu, co się stało w roku minionym?
— W roku minionym? — powtórzył nadkomi-sarz. — Rozumie się, że wiem. Skończyła się wojna.
— Wojna się skończyła. Niemcy zostały pobite, na szczęście wszakże dla nich, Prusy nie okazały wygórowanej ambicji i dumy. Były tylko aroganckie. Najdotkliwszym dla nich ciosem było zbiednienie, na jakie je skazały państwa Ententy. To znaczy, że zażądały one ustąpienia przez Prusy pewnych terytorjów, a nawet wzięły na siebie pewne zobowiązania pieniężne, które, w połączeniu z olbrzymiemi odsetkami od pożyczek wo-jennych, jakie wypadło Niemcom płacić, zapowiadały fatalne skurczenie budżetu państwowego w Prusach na setki lat.
— Dobrze, i cóż z tego? — zagadnął niecierpliwie nadkomisarz, kiedy mówiący przerwał swoje dowodzenie.
— Co 3 tego? — powtórzył Beale z przykrym, ostrym uśmiechem. — To, że Niemcy chcą odzyskać te pieniądze zpowrotem.
— Nowa wojna?
— O nie, nic podobnie szalonego. Niemcy mają na długie lata dosc wojny. O, nie, może pan być spokojny. Nie mamy potrzeby obawiać się nowej wojny. Wyobrażasz pan sobie, że będziemy się szykowali do wojny dlatego, że wpadło mi na myśl opowiedzieć w Ministerstwie Spraw Zagranicznych szaloną historyjkę? Mogę pana zapewnić, że rządowi niemieckiemu oficjalnie niewiadomo nic o całej sprawie i że wyraził on najzupełniejszą gotowość potępienia ludzi, w których głowach wylągł się ten projekt, jak również tych, którzy maczają ręce w realizowaniu go. W samej rzeczy, za-
93

znaczyć należy, że rząd niemiecki nie poświęcił ani jednej marki na wprowadzenie w czyn niecnego zamysłu, 7 chwilą wszakże, kiedy zostanie to dokonane, znajdą się wszelkie potrzebne na ten cel środki. Narazić, inicjator ślicznego tego planu ma ręce związane brakiem potrzebnego kapitału. Calem więc jego dążeniem vl chwili obecnej jest zgromadzenie tych pieniędzy. Istnieje wiele dróg do zrealizowania naturalnego takiego dążenia. Udało mu się już otrzymać tytułem pożyczki 40 tysięcy funtów szterlingów od White’a, głównego dy rektora firmy Punsonby.
Nadkomisarz Mc. Norton gwizdnął znacząco.
— Są jeszcze inne sposoby zdobycia pieniędzy, — mówił Beale dalej, — może więc on próbować wszyst-kich z wyjątkiem jednego. Tego samego dnia, w którym uda mu się przeprowadzić skutecznie ten ostatni sposób, zastrzelę go.
— Do wszystkich djabłów, jeżeli go pan zastrzeli! — zawołał zgorszony nadkomisarz.
— Do wszystkich djabłów — zastrzelę go! — odparł tonem stanowczym Beale.
Zapukano do drzwi i mr. Mc. Norton wstał, aby wyjść.
— Nie odchodź pan, — rzekł Beale, — chcę przedstawić panu tego gościa.
Otworzył drzwi i do pokoju wszedł siwowłosy mężczyzna z wychudzoną, ascetyczną twarzą.
Beale zamknął za nim drzwi i wprowadził go do jadalni.5
— Mr. Kitson, chciałbym przedstawić pana nadkomisarzowi Mc. Nortonowi.
Obaj panowie zamienili uścisk dłoni.
— No i cóż? — zapytał mr. Kitson, — nasz zacny doktorek wykręcił się i tym razem? — Usiadł przy stole, po którym zaczął nerwowo bębnić palcami. — — Czy pan, panie nadkomisarzu, obeznany jest ze sprawą? Czy wie pan o wszystkiem?
99

— brawie o wszystkiem, — odparł Beale.
— Prawie o wszystkiem, — potwierdził nadkomisarz z uśmiechem, — z wyjątkiem sprawy Zielonej Rdzy. Ta jest dla mnie zagadką jeszcze
— Nawet i ja nic o niej nie wiem, — rzekł Kitson, patrząc badawczo na Beale’a. — Spodziewam się, że wtajemniczy nas pan w nią wkrótce. Jest to odkrycie, na jakie mr. Beale wpadł przy okazji opiekowania się miss — spojrzał na Beale’a i Beale zachęcił go skinieniem głowy, — miss Cresswell.
— Młodą osobą, która była obecna przy zabiciu Jacksona?
— Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy zaufać panu naszej tajemnicy, zwłaszcza, że potrzeba utrzymania całej tej rzeczy w sekrecie słabnie z każdym dniem. Miss Oliwja Cresswell jest siostrzenicą Johna Millinborna. Jej matka zaślubiła łotra, który przedstawi! jej się, jako Cresswell, jakkolwiek prawdziwe jego nazwisko brzmiało Predaux. Roztrwonił on jej majątek co do grosza, a potem porzucił ją z maleńkiem dziec-kiem.
— Predaux! — zawołał nadkomisarz. — Jakto?! Powiedział pan przecież, że tak nazywa się naprawdę Jackson?
— Jackson — Predaux był jej ojcem, — odpowiedział Kitson, nie zwracając uwagi na zdziwienie nadkomisarza. — Przypuszczano, że nie żyje, ale po śmierci Johna Millinborna wszcząłem poszukiwania i wykryłem, że skazany został na dożywotnie ciężkie więzienie w Cayenne, został jednak ułaskawiony, kiedy, z okazji ukończenia wojny, prezydent ’ Francji ogłosił generalną amnestję. W dniu, w którym mój nieszczęśliwy przyjaciel został zamordowany, był Jackson widocznie w drodze do niego, a w Ogrodzie Palmowym Grande Alliance niespodziewany widok córki tak go poruszył, że wywołał ataki omdlenia, którym często podlegał.
100

— W jaki jednak sposób mógł poznać, że to jego córka? Czy widywał ją już przedtem?
Za całą odpowiedź wyjął Kitson z kieszeni swojej skórzany portfel składany i otworzył go. Mieścił on dwie fotografje. Jedna była podobizną pięknej kobiety w stroju z przed 25 lat, a druga — młodej dziewczyny w ubraniu nowoczesnem, w której Mc. Norton poznał odrazu miss Oliwję Cresswell.
— Tak, — zgodził się, — możnaby przypuścić, że to jedna i ta sama osoba.
— Ta na lewo — to matka, — wyjaśnił Kitson, — podobieństwo jest istotnie zdumiewające. Na widok dziewczyny zawołał Jackson: „Mary”! Było to imię jego zmarłej żony. Millinborn pozostawił cały swój majątek miss Oliwji, najuroczyściej jednak zobowiązał mnie, abym nie dopuścił objęcia przez nią schedy tej w posiadanie, zanim Oliwja nie będzie zamężną. Zgodnie z wolą mojego przyjaciela nie ma miss Cresswell wiedzieć nawet przed tym czasem o dziedzictwie, jakie na nią spadło. Millinborn bał się dla niej paniczów, łowców posagowych. To właśnie stanowiło ową tajemnicę, którą wydostał od niego van Heerden — boję się, czy nie przemocą — na jego łożu śmiertelnem. Od tego czasu dążeniem tego łotra jest poślubienie miljonowej dziedziczki. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość, że ma na celu jedynie zdobycie jej pieniędzy. Jego znajomość z Whitem, który jest w przededniu bankructwa, ułatwiła szubrawcowi zapoznanie się z dziewczyną. Namówił ją do przeniesienia się tutaj, do Kroomans Chambers. Mieszkanie znalazło się dla niej głównie dzięki temu, — dodał z uśmiechem, — że cały budynek stanowi część jej dziedzictwa, a osoba, która uchodzi za właścicielkę, zarządza domem z mojego polecenia.
Tak, to tłumaczy rolę, jaką w tej całej sprawie odgrywa mr. Beale, — potwierdził mr, Kitson. — Spro-wadziłem go umyślnie z New-Yorku do śledzenia van Heerdena i opiekowania się dziewczyna. W trakcie swo-
101

ich dochodzeń wpadł mr. Beale na trop innej sprawy, której szczegóły nie są mi znane.
Nastąpiła krótka pauza.
— Dlaczego miss Cresswell nie miałaby dowie-; dzieć się o tem? — zapytał nadkomisarz.
Kitson potrząsnął przecząca głową
— Myślałem o tem i doszedłem do wniosku, że wtajemniczenie młodej dziewczyny byłoby złamaniem słowa, jakie dałem umierającemu mojemu przyjacielowi. Wolno mi tylko roztaczać nad nią opiekę. Najważ — niejszem narazie zadaniem naszem jest na teraz, — zwrócił się do Beale’a, — wydostanie jej stąd. Nie mógłby pan przenieść swojego biura do... do New-Yorku, powiedzmy?
Beale zrobił przeczący ruch głową.
— Mógłbym i nie mógłbym, — rzekł. — Proszę, niech mi pan nie bierze tego za złe, ale sprawa Zielonej Rdzy jest nieskończenie większej wagi, aniżeli sprawa bezpieczeństwa miss Oliwji Cresswell.
James Kitson zmarszczył gniewnie czoło
— Wołałbym nie słyszeć pana, odzywającego się w ten sposób, mr. Beale.
— Ja sam wołałbym nie słyszeć się, mówiącego w ten sposób, — przyznał Beale, — mówię jednak prawdę tylko. Sądzę wszelako, że pozostając tutaj, skuteczniej mogę się opiekować miss Cresswell, a jednocześnie kłaść kamienie na drodze szerszym zamierzeniom van Heerdena.
Kitson zmarszczył czoło w zamyśleniu.
— Może ma pan słuszność, — rzekł. — Chciał — bym zobaczyć tę młodą dziewczynę’; dlatego właśnie przybyłem. Przypuszczam, że nie będzie to rzeczą trud-ną?
— Sądzę, że zupełnie łatwą, — pośpieszył za-pewnić go Beale. — Powiem jej, że interesuje się pan zadaniem, nad którem ona pracuje w mojem biurze.

Mogę przedstawić pana, jako mr, Scobbsa, — uśmiechnął się.
— Któż to jest ten Scobbs?
— Jest właścicielem całego szeregu hoteli w Zachodniej Kanadzie. Należy, sądzę, do najzacniejszych i najskromniejszych przedstawicieli hotelarskiego prze-mysłu, ale miss Cresswell szczególnie się nim interesuje, — roześmiał się. — Odnalazła nazwisko to, figurujące często w przewodnikach kanadyjskich i uderzona była zabawnem jego brzmieniem.
— Scobbs, — powtórzył adwokat z namysłem, — zdaje mi się, że nazwisko to nie jest mi obce.
— Tp dobrze się składa, skoro mam przedstawić pana pod tem imieniem, — zażartował Beale.
— Czy nie przeszkodzę panom? — zapytał nadkomisarz.
— Nie, może pan zostać, — rzekł Beale. — Chciałbym, żeby pan poznał tę młodą osobę. Kto wie, czy pomoc pańska nie okaże się nam rychło potrzebną do wydostania jej z tej matni.
Mr. Beale wyszedł z swojego mieszkania i nacisnął dzwonek u drzwi wejściowych, sąsiadujących z jego własnemi, Nie było odpowiedzi. Po krótkiej pauzie nacisnął guzik ponownie i cofnął się nieco, aby zobaczyć przez górne szyby drzwi, czy nie świeci się w mieszkaniu miss Oliwji. Było zupełnie ciemno. Wyjął zegarek i przekonał się, że jest już dziewiąta. Nie widział Oliwji przez cały dzień, bowiem musiał być obecny na śledztwie, słyszał jednak przed dwiema godzinami, że jej drzwi zamknęły się, Kiedy na powtórny dzwonek nie otrzymał odpowiedzi, wrócił do swojego mieszkania.
— Niema jej w domu, — rzekł. — Niebardzo to rozumiem. Specjalnie prosiłem wczoraj, aby nie wycho-dziła przez parę dni po ściemnieniu się.
Wszedł do swojej sypialni i otworzył okno. Niebo było jeszcze niezupełnie pozbawione światła dziennego, wziął jednak lampkę elektryczną, aby poświecić sobie

w przejściu po wąskiej balustradzie żelaznej, łączącej wszystkie mieszkania z zapasowem zejściem na wypa» dek pożaru. Przekonał się, że jej okno jest zamknięte i zaryglowane, łatwo jednak, ze zręcznością zawodowego włamywacza, podważył zasuwę i wszedł do środka.
Pokój pogrążony był w mroku. Odkręcił kurek światła elektrycznego i rozejrzał się dokoła. Była to sypialnia Oliwji i jej codzienne palto i kapelusz leżały na łóżku. Otworzył szafę, w której, jak wiedział, mieściła się niezbyt bogata garderoba młodej dziewczyny. Znał, — bowiem uważał za właściwe znać — każdą jej suknię, każde jej ubranie. Wszystkie były na miejscu i tak samo leżały na półce wszystkie trzy jej kapelusze.
Wszystkie szuflady biurka były pozamykane, nie było też śladu żadnego przebierania się, jaki musiałby pozostać, gciyby zmieniła ubranie i wyszła. Otworzył drzwi sypialni i wszedł do bawialki, poświęcając sobie w drodze do wyłączników elektrycznych kieszonkową swoją latarką. W tej samej chwili, kiedy zapalona przez niego lampa elektryczna zalała światłem pokój, zdał sobie sprawę, że coś jest tu w nieporządku. I tutaj nie było nieładu, wygląd pokoju nasuwał jednak w niewytłumaczony sposób przypuszczenie dokonanego niedawno gwałtu. Wzrok Beale’a padł na przedmiot jakiś, leżący na podłodze, nachylił się więc i podniósł go, spojrzał i pośpiesznie wsunął do kieszeni, poczem szybko obszedł całą resztę mieszkanka, małą kuchenkę i minja — turowy pokój kąpielowy, zapalił światło w przedpokoju i rozejrzał się bacznie po ścianach i podłogach.
Chodnik był skręcony i odsunięty, a na ścianie na lewo widniało parę długich zadraśnięć. Dziwny słodka — wy, mdlący zapach unosił się w powietrzu.
— Eter — zorjentował się Beale odrazu.
Wszedł śpiesznie do jadalni. Małe biureczko było otwarte. Leżał na niem nawpółdokończony, zaadreso-wany do niego list.
„Drogi mr. Beale!
104

Okoliczności niezależne ode mnie zmuszają mnie do wyjazdu dzisiaj jeszcze do Liverpoolu”.
To było wszystko. List był wyraźnie niedokończony. Wziął go z biurka, złożył starannie i wsunął do kieszeni, poczem wrócił do przedpokoju, otworzył drzwi i wyszedł.
W kilku słowach wyjaśnił, co zaszło, przeszedł na drugą stronę kurytarza i zadzwonił do mieszkania dok-tora.
ROZDZIAŁ X
BEZOWOCNE POSZUKIWANIA.
Przedsionek był oświetlony, drzwi otworzyły się i doktór w pantoflach i aksamitnej kurtce domowej sta-nął na progu. Nie okazał zdziwienia ani gniewu, właści-. wie nie miał czasu go okazać.
— Chcę z panem pomówić — rzekł Beale.
— Jestem na pańskie usługi — odparł doktór uprzejmie. — Proszę, zechciej pan wejść.
Zanim jednak zdążył wypowiedzieć te słowa zaproszenia, był już Beale w połowie drogi do gabhetu.
— Jest pan sam? — zapytał doktora.
— Zupełnie sam. Rzadko kto mnie odwiedza. Moim ostatnim gościem był ten nieszczęśliwy Jack-son.
— Kiedy widział pan po raz ostatni miss Cresswell?
Doktór podniósł brwi gestem zdziwienia.
— Jakiem prawem? — zaczął.
— Nie bawmy się w komedje — rzucił mu Beale ostro. — Kiedy widział pan miss Cresswell po raz ostatni?
— Nie widziałem jej dzisiaj — rzekł doktór. — Nie wychodzi’em z mieszkania od powrotu ze śledztwa.
fłZO.
703’

— Chciałbym rozejrzeć się w pańskiem mieszkaniu — oświadczył Beale.
— Policjant?... Aha! — uśmiechnął się doktór. — Oczywiście, może pan przeszukać mieszkanie, jeżeli pan ma mandat policyjny.
— Nie mam mandatu policyjnego, mimo to prze — szukam pańskie mieszkanie.
Doktór sponsowiał.
— Sądzę, że panu wiadomo, na co naraża się pan wkroczeniem do cudzego lokalu?
— Wiadomo mi — odparł Beale. — Jeżeli nie ma pan nic do ukrywania, panie doktorze van Heerden, nie rozumiem, dlaczego miałby pan oponować.
— Nie oponuję. Może pan szukać ile się panu chce. Od czego chce pan zacząć? Od tego?
Wskazał palcem na trzy ustawione w końcu pokoju najbliżej drzwi wysokie skrzynie.
— Nie zobaczy pan tutaj nic miłego dla oka. Są to modele anatomiczne, które przybyły świeżo z Berlina. Pozostaję, jak pan widzi, w stosunkach handlowych z wrogiem — uśmiechnął się. — Są zabite gwoździami, mam jednak obcęgi, śrubsztak i młotek.
Beale zawahał się.
— Prócz tego pokoju jest tylko jeszcze jeden — dodał doktór — moja sypialka, nie znajdzie pan jej jednak tam.
Beale odwrócił się błyskawicznie.
— Jej?... kto mówił o niej? — zapytał,
— Domyślam się, że pan szuka miss Cresswen — odparł doktór ozięble. — Szuka pan czegoś i równo-cześnie pyta mnie pan, kiedy widziałem miss Cresswell po raz ostatni. Kogóż więc innego mógłby pan szukać?
— Racja — przyznał Beale z zupełnym spokojem.
— Pozwól pan, że go oprowadzę. — Doktór po-szedł naprzód i zapalił światło w następnym pokoju.
Była to duża sypialnia, skromnie umeblowana.
106

Stało w niej wąskie łóżko żelazne, wieszak na ubranie i komoda. Za sypialnią był pokój kąpielowy.
Beale rozglądał się powierzchownie dokoła, kiedy nagle usłyszał jak drzwi sypialni szczęknęły za nim. Podskoczył ku nim, chwycił za klamkę, nie ustępowała ona wszakże. Równocześnie wydało mu się, że słyszy jakieś głosy.
— Proszę otworzyć drzwi — krzyknął, waląc w nie z całych sił. Nie było odpowiedzi. I w tym samym prawie momencie doszedł go okrzyk
— Mr. Beale!
Krew zlodowaciała w nim na rozpaczliwy ton tego wezwania. Był to głos Oliwji Cresswell z pokoju, który przed chwilą opuścił.
Rąbnął w drzwi, nie ustąpiły jednak — zrobione były z twardego dębu. Miał w ręku rewolwer i już skierował jego lufę w twór zamka, kiedy ktoś ujął za klamkę i drzwi otworzyły się.
— Co to? Sam się pan zamknął? — zapytał doktór, patrząc pobladłemu Beale’owi prosto w oczy.
— Gdzie jest dziewczyna, gdzie jest miss Cresswell? — krzyknął Beale. — Słyszałem jej głos!
— Zmysły pan postradał, szanowny panie!
— Gdzie miss Cresswell?
Ręka jego opadła ciężko na ramię doktora i schwyciła je z taką siłą, że doktór cofnął i, klnąc, wyrwał się z tego uścisku.
— Czyś pan oszalał?! Skądże miałbym wiedzieć.
— Słyszałem jej głos!
— Bujna wyobraźnia, mój panie. Byłbym wcześniej otworzył panu, ale wyszedłem, aby zadzwonić do miss Oliwji. Drzwi były otwarte. Przypuszczam, że pan był tam. Zamknąłem więc drzwi i wróciłem.
Beale, nie mówiąc ani słowa, odepchnął go, zrobił krok ku drzwiom i nagle stanął. W końcu pokoju, gdzie przed jego wyjściem do sypialni, stały trzy paki, były
107.

teraz tylko dwie. Jedna znikła. Ani jednem słowem nie zapytał doktora o wyjaśnienie.
Wypadł na kurytarz i puścił się pędem ze schodów. Nie było nigdzie śladu wozu ani żadnego wehikułu. Na ulicy snuło się kilku tylko przechodniów
Na rogu ulicy znalazł policjanta, który zapewnii go, że nie zaobserwował nic szczególnego i nie widział nikogo, wynoszącego z domu skrzynię.
Kiedy wracał zwolna do Kroomans Mansions, mi — rnowoli podniósł głowę. Wychylony przez okno, stal doktór, paląc cygaro.
— I cóż? Znalazł pan ją? — zapytał szyderczo. Beale nie odpowiedział. Wbiegł po schodach na górę, poczetn wszedł przez otwarte drzwi do mieszkania doktora, stanął oko w oko ze spokojnie stojącym van Heerdenem, którego ręce oparte były o krawędź stołu; cygaro tkwiło mu w zębach, a uśmiech ironicznego zadowolenia krzywił mu usta.
— I cóż — powtórzył — znalazł ją pan?
— Nie znalazłem jej, spokojny jednak jestem, że pan ją znajdzie — odparł.
Powieki doktora ani drgnęły.
— Zaczynam przypuszczać, mr. Beale, że nad-mierne oddawanie sę alkoholizmowi zamroczyło pańską zdolność myślenia — rzekł szyderczo. — Wdziera się pan do mojego mieszkania i z gestem bohaterskim indaguje mnie pan o to, czy nie uprowadziłem pięknej młodej panny, której dobro conajmniej tak samo leży mi na sercu, jak panu, bowiem dama ta jest moją narzeczoną i wkrótce zostanie moją żoną.
Pauza.
— Ach tak, ma zostać pańską żoną? TaK pan powiada? — zapytał Beale zupełnie spokojnie. — Winszuję panu w takim razie; szkoda tylko, że nie mogę powinszować i jej również. Kiedy interesujący fakt zaręczyn ma zostać ogłoszony publicznie?
— 7ostaie ogłoszony w tej chwili właśnie — rzekł
’JO1

doktór. — Dama ta jest w drodze do Liverpoolu, gdzie zamieszka u jednej z moich ciotek. Niech się pan nie pyta mnie o jej adres, ponieważ nie wskażę go panu.
— Oczywiście — zgodził się Beale.
— Wpada pan tutaj, powtarzam, wołając melcctra — matycznym głosem, gdzie ukryłem moją narzeczonę — dwa te ostatnie wyrazy wymówił van Heerden ze specjalnym naciskiem — każę pan pokazać sobie całe moje mieszkanie, żąda pan pozwolenia obszukania go, ja nie protestuję, pan zamyka się w pokoju przez własne niedopatrzenie, a kiedy przychodzę otworzyć panu, ma pan rewolwer w ręce i wykrzykuje pan bardziej jeszcze melodramatycznie niż poprzednio... Wiem, co pan powie...
— Mądry z pana człowiek, bo ja sam tego nie wiem — przerwał mu Beale.
— Chce pan powiedzieć, albo nie mówi pan, ale myśli, że muszę żywić ponure jakieś zamiary, skoro ukrywam tę młodą damę. Otóż, wracając do przebiegu wydarzeń, chcę dać panu do zrozumienia, jak w mo — jem pojęciu wygląda pańskie postępowanie. Z chwilą, kiedy wypuściłem pana z sypialni wytrzeszcza pan oczy jak warjat na moje skrzynie i wypada pan jak furjat na schody, poczem, po chwili, wraca pan, miotając dzikie jakieś pogróżki słowem i gestem. Proszę mi powiedzieć, jakie ma pan prawo do tego wszystkiego? Jaki puwód pańskich wybuchów?
— Doktorze van Heerden, w chwili, kiedy wszedłem do pańskiego mieszkania, stały tu na końcu pokoju trzy skrzynie do preparatów anatomicznych, a kiedy wyszedłem z sypialni, były już tylko dwie. Co się stało z trzecią podczas kiedy byłem zamknięty w sypialni?
Doktór van Heerden potrząsnął głową z politowaniem.
— Obawiam się, bardzo się obawiam, że głowa pańska nie jest w porządku, — rzekł i wskazał gestem miejsce, gdzie stały skrzynie.
10Q

Beale zwrócił oczy w kierunku tego gestu i az otworzył usta ze zdumienia — w kącie pokoju stały trzy skrzynie.
— Przyznaję, że celowo wprowadziłem pana w błąd, utrzymując, jakoby zawierały one preparaty ana — tomiczne. Faktycznie są puste — rzekł doktór. — Jeśli życzy pan sobie obejrzeć je, proszę; może znajdzie pan w nich jakiś... ślad.
Beale’owi niepotrzebna była zachęta. Przyskoczył do skrzyń i ostukał je nasamprzód z wierzchu. Wieka ich były pozornie przyśrubowane; śruby były jednak imitowane tylko. Znalazł z boku każdej z nich maleńki otworek pod pokrywą wieka, wyjąwszy więc z kieszeni scyzoryk, wsunął wewnątrz szpikulec, w jaki scyzoryk był zaopatrzony, i odrazu z głuchym trzaskiem wieko podskoczyło do góry. Skrzynia była pusta. Z drugą zrobił to samo i znalazł ją również pustą. Trzecia dała taki sam wynik. Oświetlił latarką kieszonkową dno skrzyni, nie było jednak w niej żadnych śladów stóp ludzkich.
— Zadowolnił pan swoją ciekawość? — zapytał doktór.
— Bynajmniej — rzekł Beale i wyszedł z mieszkania doktora, kierując się wprost na schody, z których zeszedł po raz drugi.
W połowie klatki schodowej dostrzegł przedmiot jakiś leżący na jednym ze stopni. Podniósł go. Był to pantofelek. Stanowił on parę z tamtym, który Beale miał już wswojej kieszeni, a którego nie było tu, kiedy przed kilkoma minutami wchodził po schodach na górę.
Oliwja Cresswell zajęta była czytaniem historji zbrodni, podanej w gazecie wieczornej; po przeczytaniu złożyła gazetę z lekkim dreszczem i stała przy maleń-
110

kiem swojem bitireczku, kiedy usłyszała nagle pukanie do drzwi. Był to doktór Heerden.
— Pozwoli pan wejść do siebie na chwilę? — zapytał!
Zawahała się.
— Nie zjem przecież pani — uśmiechnął się — tak jednak jestem zgnębiony tem, co się stało, że czu — ję konieczność wytłumaczenia się przed panią.
— To zupełnie zbytecznie — odparła, — ale jeżeli pan chce wejść, proszę.
Zamknęła drzwi za nim i pozostawiła światło, palące się w przedsionku. Nie poprosiła też gościa swojego, aby usiadł.
— Czytała pani sprawozdanie w pismach wieczornych? — zapytał.
Skinęła głową na znak, że czytała.
— Przypuszczam, że musi dziwić panią niezgodność tego, co pani słyszała ode mnie z tem, co podałem reporterom. Chciałbym jednak, ażeby pani wiedziała, że miałem specjalny powód bronienia tego człowieka.
— Wcale nie wątpię, że tak być musiało — rzuciła ozięble.
— Mogłaby pani mieć nieco więcej względności i uprzejmości dla mnie, miss Cresswell — rzekł poważnie. — Poświęciłem dużo czasu i naraziłem się na wielkie niebezpieczeństwo jedynie celem uratowania pani.
— Uratowania mnie? — zawołała ze zdumieniem.
— Miss Cresswell — zapytał — znała pani swojego ojca?
Potrząsnęła przecząco głową, tak przejęta powagą jego tonu, że nie przecięła odrazu rozmowy, jak przed chwilą zamierzała.
— Nie — rzekła — byłam małem dzieckiem, kiedy umarł. Nie wiem nic o nim. Własna nawet jego rodzi-na, u której się wychował, nic o nim nie mówiła nigdy.
— Jest pani pewna, że nie żyie?
— Czy jestem tego pewna? Nigdy nie przyszło ml
111

na myśl wątpić. Dlaczego pyta nan mnie o to? Czyżby miał żyć?
Skinął głową twierdząco.
— Zmuszony jestem powiedzieć coś, co będzie dla pani nader przykre, — rzekł — ojciec pani był noto-rycznym oszustem — zaczął po dłuższej pauzie, i znów zamilkł, ona jednak, ani nie zaprotestowała, ani też nie przerwała mu ani jednem słowem.
Obiła już się o jej uszy niejedna wzmianka, nieszczególnie przemawiająca na korzyść jej ojca, świado-mie też nie czyniła na własną rękę żadnych poszuki-wań.
— Przed niedawnym czasem ojciec pani uciekł z Cayenny. Jest on, co panią niewątpliwie zdziwi, obywa-telem francuskim i policja szukała go od dwunastu mie-sięcy. Jednym z poszukujących jest nasz przyjaciel, mr. Beale.
— To kłamstwo! — oburzyła się. — Jak pan śmie mówić coś podobnego?...
— Stwierdzam jedynie fakt, miss Cresswell. Pani jest rzeczą wydać sąd w tej sprawie. Ojciec pani okradl pewien bank francuski, a zrabowane pieniądze ukrył w Anglji. Policja, rozumiejąc, że złoczyńca prędzej czy później zechce widzieć się z córką swoją, czuwała nad panią dniem i nocą. Ojciec pani jest w tej chwili w Li — verpoolu. Miałem od niego list dzisiaj rano. Jest umierający i błaga panią, żeby pani przyjechała do niego.
Pierwszą jej myślą było poradzić się Beale’a wszakże zorjentowała się, że jeżeli historja, opowiedziana przez doktora, jest prawdą, mógłby krok taki fatalne mieć następstwa.
— Jaki może mi pan przedstawić dowód, że to co pan mówi, jest istotnie prawdą? — zapytała.
— Jedynym dowodem będzie rozmowa pani z ojcem. Żadnego innego dać pani nie mogę. Nic prostsze-go-
Wyjął z kieszeni kopertę i położył ją przed nią.
112

— Oto adres: Hope Street 64. Radzę pani zapisać go sobie dobrze w pamięci i podrzeć kartkę. Proszę pomyśleć — jaki właściwie interes miałbym w posyłaniu pani do Liverpoolu, czy gdziekolwiek indziej?
— O której odchodzi najbliższy pociąg? — zapytała.
— Za godzinę z Euston.
Namyśliła się przez chwilę.
— Pojadę — oznajmiła tonem stanowczym.
Przeszła do swojej sypialni po palto i kapelusz, doktór jednak zatrzymał ją.
— Nie widzę powodu — rzekł — dla którego nie miałaby pani napisać do pana Beale’a, aby uprzedzić go, dokąd pani wyjeżdża. Może pani zostawić mi kartkę do niego. Oddam mu ją.
Zawahała się powtórnie, usiadła wszakże przy biu — reczku i nakreśliła parę słów — tych samych, które Beale znalazł w następstwie. Równocześnie jednak od-wróciła się na krześle, nagle zaniepokojona.
— Nie rozumiem tego wszystkiego — rzekła. — Jeżeli powiedział pan prawdę, że mr. Beale jest w po-szukiwaniu mojego ojca, domyśli się przecież odrazu, że pojechałam, aby się tam z nim spotkać?
— Zobaczymy, co pani napisała — rzekł van Heerden obojętnie i spojrzał przez jej ramię na treść napisanej kartki. — Tak, to dobrze. Wystarczy. Więcej nic dodawać nie trzeba.
— Wystarczy?
— Najzupełniej, rozumie pani, że szło mi o to, aby pani, pisząc do niego, sprowadziła go z właściwego tropu.
— Nie rozumiem pana... Co to?! Zdaje mi się, że ktoś jest w sieni — rzekła nagle — kierując się ku przedpokojowi, ale doktór jednym skokiem zastąpił jej drogę.
— Miss Cresswell, zrozumie, pani wszystko, skoro powiem, że ojciec pani nie żyje, że to, CO opowiedzia-
113

tern pani, jakoby mr. Beale był na jego tropie, jest zmyśleniem tylko i że dla względów, których nie mogę pani wyjawić, musi pani zostać moją żoną.
Odskoczyła od niego, jak mogła najdalej, śmiertelnie blada. Odczuła instynktownie, że zagraża jej straszliwe jakieś niebezpieczeństwo i świadomość ta zmro-ziła jej krew w żyłach.
— Pańską żoną?! — powtórzyła — oszalał pan chyba, doktorze!
— Przeciwnie, jestem najzupełniej normalny. Byłbym prosił panią o jej rękę przedtem już, wiedziałem jednak, że mi pani odmówi. Gdyby nie wtrącił się między nas nasz przyjaciel, mr. Beale, miałby pewnie stosunek miłosny możność rozwinięcia się bardziej gładko i normalnie, aniżeli to obecnie będzie musiało się stać. Mu-szę jednak odsłonić wyraźnie karty moje przed panią, miss Cresswell. Nieodzowną jest rzeczą, abym poślubił panią, o ile więc pani zgodzi się na to dobrowolnie, wywiozę panią i umieszczę w bezpiecznem schronieniu. Weźmiemy ślub, a bezpośrednio po ceremonji kościelnej możemy się rozstać. Przeznaczę pani tysiąc funtów rocznie na utrzymanie, a nadto, przyobiecam pani, że ani będę szukał jej towarzystwa, ani wogóle wtrącał się do pani.
Podczas tego kreślenia dla niej obrazu jej przy-szłości odzyskała równowagę i odwagę.
— Życzy pan sobie zatem, abym padła panu na szyję i podziękowała panu za pańskie tysiąc funtów rocznie i za obietnicę rozstania się wnet po odejściu od ołtarza? — zapytała sarkastycznie. — Nie, mój doktorze, jeżeli pan jest zdrów na umyśle, musi pan być albo wielkim łotrem, albo skończonym głupcem. Ani mi się śni zaślubiać pana pod żadnemi warunkami i w żadnych okolicznościach. Sądzę, że najlepiej pan zrobi, uwalniając mnie jak najprędzej od swojego towarzystwa.
Tym razem nie zatrzymał jej, kiedy weszła do

przedpokoju, szeroko otwierając drzwi na korytarz. W tej samej wszakże chwili cofnęła się z okrzykiem prze-rażenia. Na progu stali dwaj obcy mężczyźni.
— Czego panowie...?
Nie dokończyła, bowiem w tym samym momencie schwycił ją doktór wpół, przyciskając swoją ręką jej usta. Jeden z mężczyzn, przyniósł coś w kształcie gu-mowej butli z wydłużonem, zwężającem się zakończeniem. Starała się wyrwać, ale doktór trzymał ją w stalowym uścisku swoich rąk. Jednym rzutem cisnął ją na ziemię i przytknął zakończenie gumowej butli do jej twarzy. Wionął na nią dziwny chłód, przesycony słod — kawym, odurzającym zapachem, pod którego wpływem poczuła, jak zwolna zamiera w niej życie...
— Zdaje mi się, że ma dosyć — rzekł doktór, unosząc w górę powiekę dziewczyny. — Zobacz, Grzegorzu, czy droga wolna i otwórz prędko moje drzwi.
Pomocnik usłuchał niezwłocznie rozkazu, a doktór wziął nieprzytomną dziewczynę na ręce. Był już w hallu, kiedy poczuł, że się poruszyła. Nawpółprzytomna jeszcze, usiłowała wyrwać się i niedopuścić do porwania jej przez doktora.
— Prędko, otwórzcie drzwi! — krzyknął.
Przeniósł ją na własnych rękach do swojego mieszkania, zamknąwszy natychmiast drzwi za sobą.
ROZDZIAŁ XI.
DOM, DO KTÓREGO UPROWADZONO OLIWJĘ.
Oliwja Cresswell nie pamiętała nić. Nie pamiętała, że rzucono jej bezwładne ciało do długiej, wąskiej skrzyni, nie słyszała głosu Beale’a, ani zatrzaśnięcia drzwi, które zamknęły go w sypialni doktora van Heerdena, Nawet rozpaczliwy ów krzyk jej, wzywanie przez
115

rwą Beale’a, dosłyszane przez niego, było aktem nieświadomym.
— Zanieście ją razem ze skrzynią do jej mieszkania. Drzwi otwarte! — szepnął doktór van Heerden do obu mężczyzn, którzy błyskawicznie, na odgłos zapu kania Beale’a schowali się w obu pozostałych skrzy-niach.
— Co mamy tam robić?
— Czekać, aż przyjdę do was, żywo!
Wyskoczyli z ukrycia, podnieśli skrzynię, do której włożyli nieprzytomną Oliwję i wnieśli ją do jej mieszkania pozostawionemi otworem drzwiami, które van Heerden szybko zamknął za nimi i wrócił w samą porę, aby uwolnić rozwścieczonego Beale’a.
W chwili, kiedy Beale puścił się pędem na dół po schodach, wpadł doktór do mieszkania Oliwji, w dzie-sięć sekund wyjął ją z ciasnego jej więzienia, i złożył na łóżku, zaś obaj mężczyźni przenieśli równocześnie skrzynię zpowrotem na to samo miejsce, gdzie stała poprzednio w gabinecie doktora i wrócili do van Heerdena, czekającego na nich w ciemnej bawialni Oliwji.
Kiedy van Heerden zapalił światło w sypialni Oliwji, zauważył brak na jej nodze jednego z pantofelków. Nie namyślając się długo, ściągnął i drugi z jej nogi.
— Poczekajcie tutaj — zwrócił się do obu drabów — dopóki nie usłyszycie, że Beale wraca. Jak już będzie u mnie, dacie nura. Umykając po schodach, po-zostawicie na jednym ze stopni ten pantofelek. Pomoże to do zmylenia śladów przez naszego młodzieńca.
W półgodziny po znalezieniu pantofelka na schodach wyszedł Beale w towarzystwie obu swoich gości.
Doktór śledził ich wyjście ukryty za oknem swojego pokoju i, jak tylko znikli na zakręcie ulicy po-śpieszył do mieszkania dziewczyny. Leżała jak ją po-zostawił, czując dziwny zawrót głowy i przykre mdło-
116

ści. Na widok doktora, zapalającego światło, skrzywiła usta i z grymasem niechęci zamknęła oczy.
— Jak się czuje mała moja przyjaciółeczka? — zapytał tonem obojętnym
Oliwja milczała.
— — Radziłbym pani nie stroić fochów — rzekł gderliwie — i zachowywać się grzecznie wobec mnie. Uprzedzam, że będzie pani zmuszona przebywać często w mojem towarzystwie. Niech pani wstanie i włoży na siebie palto.
Zauważyła, że doktór trzyma w ręku flaszeczkę, napełnioną do połowy mleczno-białym płynem.
— Proszę to wypić — rozkazał.
Odepchnęła jego rękę.
— Dlaczego nie chce pani wypić?../ Nie przy-puszcza pani chyba, że zamierzam panią otruć? Nie chcę nawet odurzyć pani. Gdybym miał ten zamiar, wy-starczyłoby dać pani trochę więcej eteru. Radzę wypić to. Pozbędzie się pani dzięki temu lekarstwu niemiłego zawrotu głowy.
Wzięła trzęsącą się ręką szklankę, do której doktór nalał z butelki lekarstwo i wypiła je. Miało gorzki smak, było gorące i spaliło jej gardło, skutek wszelako był magiczny. Po upływie trzech minut głowa jej była wolna od zawrotu, dzięki czemu mogła usiąść swobodnie na łóżku.
— Włoży pani teraz na siebie palto i kapelusz, zapakuje do walizki kilka najkonieczniejszych rzeczy i za — bierze się ze mną.
— Ani mi się śni — rzekła — radzę panu, panie doktorze van Heerden, aby pan opuścił moje mieszkanie i nie narażał się na to, że dam znać policji o niecnem pańskiem postępowaniu.
— Proszę włożyć palto i kapelusz — powtórzy! spokojnie — i nie mówić głupstw. Nie wyobraża sobie pani chyba, że zaryzykowałem to wszystko, żeby pozwolić pani wymknąć mi się teraz?
117.

— Doktorze van Heerden — zawołała, — jeżeli ma pan iskierkę sumienia i poczucia przyzwoitości wyjdzie pan w tej chwili odemnie.
Roześmiał się.
— Podoba mi się ten ton bohaterki scenicznej! — rzucił szyderczo. — Szkoda tylko czasu na puste ga-danie. Szkoda też słów i wysiłku. Uprzedzani, że nic zawaham się w razie dalszego oporu użyć przemocy w najprzykrzejszy dla pani sposób. Lepiej więc nie dopro-wadzać do tego.
Głos jego był spokojny, czuła jednak, że decyzja jego jest stanowcza i że nic odstąpi od niej ani na krok.
— Dokąd chce mnie pan zawieźć? — zapytała.
— W bezpieczne miejsce — odparł. — To znaczy, bezpieczne dla mnie. Co się pani tyczy, może się pani nie obawiać niczego, o ile nie popełni pani jakiegoś szaleństwa, w takim bowiem razie może się pani obawiać wszystkiego. Radzę, miss Cresswell, wybić sobie raz na zawsze z głowy jedną myśl, a mianowicie, przypuszczenie, jakobym działał pod wpływem miłości dla pani i jakooy osoba pani miała mieć dla mnie urok jakiś, który nie pozwoliłby mi poderżnąć jej pięknego gardziołka, o ile to się okaże koniccznem dla własnego mojego bezpieczeństwa. Nie jestem brutalem. Gotów też jestem traktować panią przyzwoicie, z wszelkiemi względami, należnemi kobiecie, o ile nie będzie mi się pani opierała, uprzedzam jednak, że gdyby pani wpadła na myśl, znalazłszy się na ulicy, wezwać czyjejkolwiek pomocy, lub próbować ucieczki, ani się pani obejrzy, jak będzie po niej.
Stała w rogu łóżka, trzymając się jedną ręką z całych sił metalowego jego pręta, i zagryzając dolną wargę, na której bielił się rząd białych jej ząbków.
— Niech pani nie gryzie warg, to nie napędza myśli do głowy. Mogę stwierdzić to jako lekarz. Zarazem też zapewniam, że na nieby się nie zdało obmyślać

plany podejścia mnie. Proszę wziąć płaszcz i kapelusz!
Głos jego brzmiał teraz rozkazująco, usłuchała więc. W ciągu kilku minut gotowa była do wyjścia. Poszedł pierwszy, trzymając ją pod rękę. W ten sposób wyszli na ulicę. Skręcił odrazu na lewo, a dziewczyna poszła w jego ślady. W oczach przypadkowych przechodniów, których niewielu spotykali na słabo oświetlonych ulicach, wydawać się mogli zgodną zupełnie parą, nikt bowiem widzieć nie mógł, że podtrzymujące ją ramię było ramieniem stróża więziennego i w pewnym momencie, kiedy stanęli, czekając, kiedy będzie można przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy Oxfordzkiej, a ona, ujrzawszy o kilka kroków policjanta, spróbowała lekko wysunąć z uścisku swoje ramię, ujął ją w przegubie ręki, jak stalową obręczą. U wylotu Marylebone Road i Portland Place stał samochód, którego drzwiczki doktór otworzył, wepchnął Oliwję do środka, sam wskoczył tuż za nią, zatrzasnął drzwiczki i rzekł:
— Musiałem kazać czekać szoferowi dość daleko od Krooman Mansions, żeby Beale nie mógł wyśledzić mnie — rzucił lekkim tonem konwersacyjnym.
— Dokąd mnie pan wywozi? — zapytała.
— Do bardzo miłej rezydencji w dolinie Tamizy — rzekł. — Wówczas jeszcze, kiedy wyobrażałem sobie, że będę musiał ubie*gać się o pani względy i udawać zakochanego, zanim panią poślubię, wybrałem miejsce to jako najodpowiedniejsze na spędzenie miodowego miesiąca naszego. — Poczuł, że dziewczyna cofnęła się z wyraźnym wstrętem.
— Niech to panią nie martwi — dodał — jestem właściwie rad, że się tak stało. Nie lubię kobiet i strasznie męczyłaby mnie konieczność odgrywania wobec pani roli namiętnego kochanka.
— Jakie ma pan zamiary? — zagadnęła go za-czepnym tonem. — Nie może pan chyba liczyć na to, że uda się panu zmylić czujność pana Beale’a. Może pan być przekonany, że odnajdzie mnie on.
119

W odpowiedzi na jej pogróżkę zachichotał zło-śliwie.
— Tak, niewątpliwie, mr. Beale ma jako pies gończy pewne zalety. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym się ich tak bardzo obawiał. Zawsze przeczuwałem w nim detektywa. Wcale dobrze nawet, muszę to przyznać, udało mu się to wyciągnięcie pani listów poleconych i podsunięcie ich potem temu idjocie White’owi. Ale cały ten Beale, o ile daruje mi pani ranienie jej uczuć — wiem przecież, że się pani w nim podkochuje...
— Jak pan śmie? — oburzyła się Oliwja.
— Niech pani da spokój tym głupstwom!... Śmiem wszystko w tych warunkach. Większa obraza pochłania mniejszą. Odstępując praw do pani, czuję się uprawnionym do drażnienia pani przynajmniej. Nie, łaskawa pani, nie radzę pokładać zbyt wielkiej ufności w panu Beale’u, który nie zdaje się należeć do sztabu policji, ale jest raczej jednym z owych detektywów amatorów, figurujących w sprawach rozwodowych.
Nie odpowiedziała. W duszy jej wrzał gniew, z pewną przykrością też zrozumiała, że nietyle oburza ją postępowanie jego z nią, ile jawne lekceważenie talentu i zręczności pana Beale’a.
Wyjechali poza granice miasta i znajdowali się już wśród szerokiej wsi, kiedy mówić poczęła ponow-nie.
— Czy będzie pan łaskaw powiedzieć mi, jakie ma pan zamiary?
Wpadł w zadumę, widocznie w zadumę przyjemną, niechętnie bowiem dał się z niej wyrwać, aby powrócić do rzeczywistości.
— O co pani się pyta?... Co mam zamiar zrobić? Jakto? Mówiłem przecież, że ożenię się z panią.
— A gdybym się nie zgodziła? Gdybym odmówiła?
— Nie odmówi pani. Proponuję pani najlepsze wyjście. Z chwilą kiedy zostanie pani moją żoną, skoń-
120

czy się niewola pani, nastąpi kres wszelkiego dla niej niebezpieczeństwa. Dopóki jednak, to się nie stanie, uprzedzam, że życie pani wisi na włosku.
— Dlaczego pan tak się tego domaga? — badała.
— Skoro, jak sam pan powiada, nie czuje pan nic dla mnie, co panu przyjdzie z tego, że pan mnie poślubi? Jest pełno kobiet, które przyjmą prfia z rozkoszą. Z jakiej więc racji miałby pan upierać się przy poślubianiu dziewczyny, nie mającej ani majątku, ani stanowiska, zwyczajnej biuralistki, nie posiadającej ani grosza poza swoją pensją?
— Taki mam właśnie kaprys — rzucił od nie-chcenia — i bez względu na wszystko postanowiłem ka-prys ten zadowolnić.
— A gdybym powiedziała — „nie!” w ostatniej chwili?
— Pożałowałaby pani tego — odparł znacząco.
— Raz jeszcze powtarzam, nie stanie się pani żadna absolutnie krzywda, o ile pani zechce być rozsądną; gdyby jednak okazała się pani nierozsądną, może pani być przygotowaną na najgorsze. Będę panią traktował tak, że nie przyjdzie pani nawet na myśl trwać w swoim uporze, nie mówiąc już o okazywaniu go.
W głosie jego brzmiała tak śpiżowa stanowczość, że ciało dziewczyny przeniknął zimny dreszcz. Na chwilę, ale tylko na chwilę, czuła się pokonaną beznadziejnością swojego położenia wnet jednak wrodzona jej odwaga i zimna krew wzięły górę nad uczuciem trwogi. Jeżeli spodziewał się wybuchu bezsilnego gniewu i potoku wyrzutów, lub też o ile liczył na łzy i błagania z jej strony, żeby zmiękczyć jego serce, przykrego doznać musiał rozczarowania. Opanowała się całą siłą woli, zachowując pozorną równowagę i spokój.
— O ile widzę, musi pan należeć do gatunku przestępców, gotowych na wszystko, ufnych w siebie, wierzących w swój rozum, pewnych, że nikt nie okaże się sprytniejszym od nich.
121

— Zapewnie — uśmiechnął się. — Bywają i ta-cy. Czytałem kiedyś jakąś książkę o przestępcach, napisał ją Włoch jakiś, utrzymujący, jakoby było to właśnie najbardziej charakterystyczną ich cechą.
— Zatem próżność? — rzekła. — 1 zawsze robią takie mądre, a równocześnie takie głupie rzeczy i piękne ich plany w ostatnim momencie rozbijają się z powodu własnego ich drobnego jakiegoś niedopatrzenia, zupełnie tak samo, jak będzie z pańskiemi.
— Jak będzie z mojemi — potwierdził szyder-czo
— Jak będzie z pańskiemi — powtórzyła. — Taki pan jest pewien siebie? zdaje się panu, że pan, jako człowiek nauki, musi być mędrszy od wszystkich na całym świecie?
— Dalej, dalej — rzekł. — Lubię przysłuchiwać się, jak pani mówi. Rozumowanie pani jest zupełnie logiczne, i niewątpliwe dużo jest prawdy w tem, co pani mówi.
Powściągnęła przemocą dławiący ją gniew; udało się jej raz jeszcze zachować zupełny spokój. Wcześniej czy później zdoła jednak — była tego pewna — odnaleźć jego pietę Achilesową.
— Ma pan zapewne wszystko już w pogotowiu?
— rzekła.
— Mój sztab zawsze pracuje sprawnie — rzucił.
— Dyspensa, ksiądz, nawet miejsce, w którem spędzi pani samotnie swój miesiąc miodowy, podpisania kilku koniecznych dokumentów — wszystko to obmyślone i przygotowane.
Zwróciła na niego oczy. Głowa jego odcinała się niewyraźnie na tle okna wielkiej limuzyny, domyśleć się też tylko mogła subtelnego uśmiechu, który rozjaśnił w tym momencie jego twarz.
— A więc tak! — rzekła. — Będę musiała podpisać kilka niezbędnych dokumentów, świadczących, że poślubiam pana z własnej, nieprzymuszonej woli,
122


— Nie, łaskawa pani — rzekł z lekkim ukłonem — okoliczności, w jakich pani poślubia mnie, nie wymagają takiego usprawiedliwienia; nie kłopoczę się też tem bynajmniej.
— Jakież więc są owe dokumenty, które mam podpisać? — zapytała.
— Dowie się pani o tem we właściwym czasie — rzekł. — Ale oto już i nasze gniazdo — dodał, — o ile mnie naturalnie pamięć nie myli.
Samochód skręcił z gościńca w bok, przyczem zdawało się, że najeżdża wprost na sztachety, w rzeczy-wistości jednak, jak zauważyła Oliwja przy chwilowym błysku latarni przy bramie wjazdowej, wjechał w aieję i niebawem stanął przed wielkim, wiejskim, chylącym się ze starości, domem. Van Heerden zeskoczył i pomógł dziewczynie wysiąść. Dom pogrążony był w ciemności, w chwili wszakże kiedy zbliżyli się, drzwi rozwarte zostały nagle.
— Niech pani wejdzie — rzekł, wpychając ją lekko do środka.
Weszła do staroświeckiego hallu, którego ściany wyłożone były dębowemi taflami, a podłogę tworzyły ściśle spojone płyty kamienne. Poznała odrazu w człowieku, który otworzył im drzwi, jednego z obu drabów, którzy weszli tego wieczora do jej mieszkania z ową butlą gumową. Był to chudy, o trupim wyglądzie mężczyzna, którego cechą najbardziej charakterystyczną były wydatne kości policzkowe, krótko przystrzyżone, szczeciniaste czarne włosy i mały czarny również wąs.
— Nie mam potrzeby przedstawiać go pani — rzekł doktór. — Może go pani nazywać wprost Grze-gorzem. Nie jest to wprawdzie właściwe jego imię, ale mniejsza o to.
Człowiek, nazwany przez van Heerdena Grzegorzem, uśmiechnął się i spojrzał na Oliwję przelotnie, Azziął lichtarz ze świecą i poszedł naprzód, wskazując
123

jej drogę do pokoju, położonego na drugim końcu sieni, na Którą otwierały się jego drzwi wejściowe.
— To pokój jadalny — zwrócił jej uwagę van Heerden, idący za nią. — Może on panią interesować głównie dlatego, że tutaj właśnie odbędzie się cere — monja. Pokój pani mieści się bezpośrednio nad jadalnią. Żałuję bardzo, że nie mogłem przyjąć dla pani służącej, jak wymagałyby tego względy przyzwoitości, oraz wzgląd na opinję pani. Nie mogę sobie jednak na to pozwolić. Faktem jest, że nie znam kobiety, której mógłbym zaufać wykonywanie odpowiednich czynności. Wobec tego będzie pani musiała sama sobie usługiwać.
Zaprowadził ją na górę, otworzył drzwi i wszedł pierwszy do pokoju, którego jedyne okno zawieszone było ciężką kotarą. Zauważył spojrzenie Oliwji i skinął głową.
— Okno, jak się pani przekona, jest okratowanc. Musiał to być, jak się zdaje, pokój dziecinny, doskonale więc nadaje się do moich celów. Dodam nadto, że dom jest bardzo stary, każde więc stąpnięcie po pokoju powoduje trzeszczenie podłogi, że zaś przesiadywać będę przeważnie w jadalni na dole, byłoby pani niezmiernie trudno czynić jakiekolwiek przygotowania do ucieczki, których niezwłocznie nie zauważyłbym.
Pokój był umeblowany bardzo wygodnie. Na niewielkim kominku palił się skąpy ogień, stół był zasta —. wiony zimną przekąską, prócz tego stał na nim termos, oraz srebrny koszyczek z drobnemi ciasteczkami.
Wielkie francuskie łóżko podwójne stało przy drzwiach. >
— Może pani uważać się za uprzywilejowaną, że dostał się pani jedyny pokój w całym domu, do którego bezpośrednio przylega należący do niego pokój kąpielowy — rzekł. — Wy Anglicy, przywiązujecie przecież do tego szczególną wagę.
— A wy, Niemcy, nie? — zapytała chłodno.
— Niemcy? Zatem domyśliła się pani?
124

— Trzebaź się było tego dopiero domyślać? — zawołała szyderczo. — Czy nie bije to worost w oczy? Kto, jak nie Hun...
Twarz jego oblał ciemny rumieniec.
— Niewolno pani używać tego wyrazu w stosunku do mnie — rzekł szorstko — precz z taką arogancją! Hun! Kogo nazywa pani Hunami?... Nas, którzy daliśmy światu kulturę, którzy przodujemy na każdem polu!... w nauce, sztuce, literaturze!...
Spojrzała na niego zdumiona.
— Żartuje pan, rozumie się — rzekła, zapominając o grożącem jej niebezpieczeństwie wobec niesłychanej tej arogancji. — — Jeżeli pan jest Niemcem, a przypuszczam, że pan nim jest, wykształconym Niemcem w dodatku, nie wyobraża sobie pan chyba ani na jedną chwilę, że naród pański dał cośkolwiek światu. Czem byli wogóle Niemcy pozatem, że wyzyskiwali cudzą pracę myślową, myśleli cudzym mózgiem?!
Twarz van Heerdena z ciemnopurpurowej stała się pergaminowobladą, wargi jego drgały z oburzenia, a kiedy przemówił, zaledwie zdolny był panować nad swoim głosem.
— Jesteśmy narodem wybranym przez Boga, który nam nakazał zbawić świat siłą naszego ducha.
Zaledwie zdążył wypowiedzieć to, Oliwja, niezdol-na powstrzymać się dłużej, wybuchnęła gwałtownym śmiechem. Zbyt żywo słowa jego przypomniały jej wszystkie czytane i oglądane przez nią karykatury Niemców! Patrzył na nią wzrokiem, dyszącym niepohamowaną wściekłością i, zanim zdołała się zorjentować, co zaszło, podniósł rękę i uderzył ją w twarz.
Odskoczyła, oniemiała. Dopuszczono się względem niej rzeczy najnieprawdopodobniejszej w świecie, bardziej jeszcze nieprawdopodobnej, niż jej uprowadzenie, bardziej niesłyszanej niż wszystkie znane, czy tylko podejrzewane łotrostwa tego człowieka.
Stał, przeszywając ją błyskawicami oczu, nie ża-
125

łując tego co zrobił, bodaj nawet gotów powtórzyć zadany cios. Uderzył kobietę i nie spalił się ze wstydu?! Cały jej światopogląd, cały jej świat pojęciowy, obejmujący ludzi i rzeczy, całe jej ujmowanie zasadniczych koncepcyj kodeksowych jakiemi zwykli rządzić się ludzie we wzajemnych z sobą stosunkach, runęły w gruzy. Gdyby padł na kolana i błagał ją o przebaczenie, gdyby okazał cień bodaj skruchy, lęku, wstydu, mogłaby jeszcze odzyskać cząstkę chociażby dawnych swoich wierzeń.
— Du Schwein! — wrzasnął po niemiecku. — Herr Gołt!... Ich will dich aber ziichtigen, wenn du mich au — szulachen wagst! Ochłostać cię każę, jeżeli odważysz się wyśmiewać ze mnie! — dodał, aby lepiej zrozumiała jego słowa.
Nie była w stanie oderwać od niego zaciekawionego wzroku. Kropelka krwi sączyła się z jej wargi, czerwone ślady jego palców znaczyły się na bladej jej twarzy, zdawała się jednak zapominać o bólu i o miażdżą — cem wrażeniu otrzymanego uderzenia, przejęta nową tą zupełnie dla niej rewelacją.
— Hun! — rzekła, mówiąc jakgdyby do siebie — oczywiście Hun! Słyszałam, że robią takie rzeczy, nigdy jednak nie byłabym w to uwierzyła.
Postąpił krok naprzód, nie poruszyła się wszakże, odwrócił się więc i wyszedł pośpiesznie z pokoju, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz.
ROZDZIAŁ XII.
ZAPOZNANIE SIĘ Z KSIĘDZEM HOMO.
Wychodząc z Krooman Mansions wraz z obu swoimi gośćmi, nie miał Beale przybliżonego bodaj pojęcia, od czego rozpocząć należy poszukiwania. Zwykłą trzeźwość jego myślenia zaćmiło być może osobiste żywe je-
126


go zainteresowanie osobą klientki, zainteresowanie, które ujawnił mu po raz pierwszy w całej jego sile paniczny przestrach, jakim zniknięcie Oliwji zdjęło tak opanowanego i trzeźwego zawsze młodzieńca.
Dziwne, nieokreślone uczucie niepewności przygwoździło go do miejsca na myśl, czy jednak nie jest ona jeszcze ukryta gdzieś w budynku. Wnet wszakże przyszło mu do głowy, że większą może mieć szansę uratowania dziewczyny od mogącego jej zagrażać nie-bezpieczeństwa, jeżeli wprowadzi w czyn jeden z trzech planów, jakie szybko, jeden po drugim, powstały w jego głowie.
— Jest pan zupełnie pewny, że słyszał pan jej głos?
— Najzupełniej — odparł Beale krótko — tak samo, jak tego, że poczułem zapach eteru.
— Mogła użyć go w innym jakim celu. Kobiety używają eteru do rozmaitych rzeczy, chociażby na — przykład do prania rękawiczek. A może...
— To wszystko możliwe — przerwał Beale, — ale nie omylił mnie jej głos. Nie podlegam tego rodzaju halucynacjom.
Gwizdnął. Mężczyzna, wyglądający z poza cienia gmachu po drugiej stronie ulicy, podszedł ku niemu.
— Fensonie — rzekł Beale — pilnuj dobrze tego domu. Gdybyś zobaczył zajeżdżający samochód, stań przed bramą i nie daj nikomu wsiąść do niego, ani umieścić w nim żadnej paki, dopóki się nie przekonasz, że miss Cresswell nie jest jedną z osób wsiadających albo wnoszonych w postaci skrzyni czy worka. Gdyby okazało się koniecznem, możesz nawet użyć broni — wiem, wiem, że nie robi się tego w trzymającym się ściśle przepisów prawa Londynie — uśmiechnął się do nadkomisarza Mc Nortona — myślę jednak, że nie weźmie mi pan za złe małego takiego nadużycia.
— Rób pan, co będziesz uważał na potrzebne — zgodził się nadkomisarz.
127

— Pamiętaj więc, Fensonie. Znasz przecież miss Cresswell?
— Naturalnie — zapewnił zapytany i wsiąkł znów niewidzialnie w cień.
— Dokąd idziemy teraz? — rzekł Kitson.
— Idę porozumieć się z pewnym jegomościem, który będzie umiał prawdopodobnie poinformować mnie c innych rezydencjach van Heerdena.
— Ma ich wiele? — zapytał zdziwiony Kitson.
Beale skinął głową.
— W ciągu ubiegłych trzech miesięcy wynajmował domy i budynki — odparł spokojnie — tak mądrze to jednak robił, że nie wyśledzi pan napewno ani jednego. Dokonywał tego zawsze przez rozmaitych podstawionych przez siebie adwokatów, wszystkie też wynajęte są na fikcyjne nazwiska.
— Zna pan które z tych pomieszczeń i nazwisk?
— Ani jednego. — Mówiłem panu przecież, że zmyślna to bestja. Wpadłem na trop dwóch, były to jednak jedyne dwa, w których interes nie został ubity.
— Na co mu są potrzebne te domy i budynki?
— Dowiemy się tego wkrótce — rzekł Beale tajemniczo. — Powiem panom, natomiast, coś innego, a i to w formie podejrzenia raczej, aniżeli pewności, że nie istnieje ani jeden wykolejeniec z pośród ludzi nauki na całem terytorjum Anglji... a kto wie, może i Ameryki... i Francji także, który nie byłby zaprzęgnięty do pracy przez niego i dla niego. A teraz, moi oanowie, pozwolicie, że was pożegnam.
— Niepotrzebna pgnu niczyja asysta? — zagadnął go nadkomisarz.
— Myślę, że nie — uśmiechnął sie Beale — dam sobie chyba radę z Herr Professorem.,
ns

Na południowym brzegu Tamizy mieści się gęste zaludniona połać, położona pomiędzy Waterłoo a Blackfrairs Roads. Stare domy, które dzięki starości nabrały malowniczego wyglądu, stoją tuż ebok wielkich’ koszarowych gmachów współczesnych, które pożytkiem, jaki dają, wynagradzają swój brak estetyki. Takie koszarowe domy mieszkalne podwójną przedstawiają korzyść. Komorne w nich jest niskie i mieszczą się one w samem centrum miasta. Nieliczne domy zamieszkiwane są przez pojedynczą rodzinę, do wyjątków’ nawet należy, aby jedna rodzina zajmowała całe piętro. W suterenowym pokoju jednego z takich domów siedzieli dwaj mężczyźni, tak bardzo różniący się wzajem, jak to sobie tylko można wyobrazić. Pokój sam był niezwykle schludny, umeblowany najkonieczniejszemi tylko sprzętami. Łóżko połowę umieszczone było pod oknem w ten sposób, ale leżący w niem mógł obserwować kostki nóg osób, kroczących po chodniku małej uliczki.
Wypłowiała krotonowa firanka oddzielała sąsiedni i prawdopodobnie mniejszy pokój, w którym sypiał starszy z obu mężczyzn. Obydwaj siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, na którego samym środku stała lampa naftowa, dostarczająca światła, potrzebnego im do różnorodnych ich czynności.
Starszy pochylony był nad mikroskopem, a wielkie jego ręce manipulowały przy nastawianiu śruby soczewki. Chwilami przerywał pracę badania i rzucał na papier kilka notatek gotyckiemi gryzmołami. Oliwja Cresswell odrazu byłaby poznała w nim po wielkiej jego głowie, krępym korpusie, bladej, okolonej maleńką bródką twarzy i długich, niezdarnych rękach owego „Herr Profe — ssora”, jak nazwał Beale profesora Heylera.
Mężczyzna, siedzący naprzeciwko profesora, miał wygląd zgoła odmienny. Wysoki, szczupły, mógł pre-tendować do estetycznego nawet wyglądu. Gładko ogolona twarz, regularne rysy, zwłaszcza nos i podbródek, wskazywały na pewną wytworność, pozostającą w ra-
129

żącej niezgodzie z wytarłem, wyświeconem jego ubraniem i pozbawioną kołnierzyka koszulą. Od czasu do czasu podnosił głęboko osadzone oczy z ponad kart czytanej książki, obrzucał profesora wnikliweni spojrzeniem i znów powracał do czytania.
Siedzieli tak w milczeniu przez pół godziny zgórą, kiedy stkunięcie Beale’a we drzwi oderwało czytającego od jego książki.
— Spodziewa się pan gościa, panie profesorze? — zapytał po niemiecku.
— Nie, nie — wymamrotał stary. — Któżby mnie miał odwiedzać? Aha, prawda, — uderzył się w czoło grubym palcem wskazującym — Fraulein miała przyjść.
Wstał, podreptał ku drzwiom, odsunął zasuwę i nacisnął klamkę. Na widok Beale’a twarz jego spo — chmurniała, a mężczyzna, siedzący przy stole, podniósł się.
— Nie przeszkadzam chyba panom? — rzekł Bea — Ie. — Myślałem, że pan mieszka sam — zwrócił się do profesora.
I on również mówił językiem, którym profesor władał najlepiej.
— To mój przyjaciel — rzucił profesor z pewnym przymusem — mieszkamy razem. Nie wiedziałem, że znany panu jest mój adres.
— Niech mnie profesor przedstawi — odezwał się chłodno człowiek, siedzący przy stole.
Stary profesor spoglądał niezdecydowanie to na jednego, to na drugiego.
— To mój przyjaciel, Herr Homo,
— Herr Homo — powtórzył Beale, podając tamtemu rękę — nazywam się Beale.
Herr Homo spojrzał na niego bystro,
— Szpik? czy też zawodzi mnie mój nos krymina — listy? — zawołał wesoło.
— Szpik?! — zapytał Beale, nie rozumiejąc
— Amerykanin, sądząc z pańskiego akcentu? —
130

zapytał mr. Homo. — Proszę, zecTiciej pan zająć miejsce. „Szpik” — to nazwa używana przez kryminalistów dla oznaczenia jegomościa, zwanego w waszym kraju „ła-paczem”!
— Aha, detektyw! — uśmiechnął się Beale. — Nie, nie jestem detektywem w tym sensie, w jakim pan to rozumie. Nie przychodzę w każdym razie w tym inte-resie.
— Tak przypuszczam — rzeki tamten — bo inaczej sprowadziłby pan ze sobą którego z „aniołków”. Znów musi mi pan darować, ale nazywamy faceta z tajnej policji „aniołkiem”, żeby odróżnić go od zwyczajnego polikusa. Nie chcę pana wprowadzać w błąd, mr. Beale, i dlatego poczuwam się do obowiązku uprzedzenia pana, że jestem przedstawicielem klasy przestępczej. Jest to fakt, nad którym uczony nasz przyjaciel — skinął głową w kierunku widocznie zgnębionego jego mową profesora — nie przestaje ubolewać — uśmiechnął się boleśnie.
Nieznacznie przeszli na język angielski i profesor, nie mogąc się doczekać na wyjawienie przez gościa celu jego odwiedzin, zagłębił się znów w swojej robocie.
— Jestem ojcem Homo, byłym kapłanem, i to jest moje pied a terre. My, zawodowi kryminaliści, musimy mieć przecież jakieś schronienie w momentach, kiedy nie odsiadujemy więzienia.
Głos i sposób mówienia zdradzały człowieka wykształconego; modulacja, akcentowanie, ton i wyrażanie się wskazywały w mówiącym człowieka z wykształceniem uniwersyteckiem.
— Nie chciałbym zrazić pana temi rewelacjami, muszę jednak przyznać się, że świeżo właśnie wychodzę z więzienia. Nawiasem mówiąc, jestem zawodowym włamywaczem.
— Niełatwo mnie pan zrazi — zauważył Beale, rzucając okiem na profesora.
— Widzę — rzeki ojciec Homo, podnosząc się —

że jestem de trop. Niestety, jednak, nie mogę Wyjść na ulicę, nie narażając się na zaaresztowanie. W kraju, tym, jak panu wiadomo, istnieje prawo zapobiegania czynom przestępczym — Nadaje ono niemającym w danym momencie nic lepszego do roboty niższym członkom policji prawo aresztowania znanych im kryminalistów, o ile spotkają ich w podejrzanych okolicznościach. Że zaś wszelkie okoliczności mogą przy dobrych chęciach uchodzić za podejrzane w oczach nieobdarzo — nego bujną wyobraźnią polikusa i jego niemniej tępego przyjaciela „szpika”, wycofam się jedynie do sypialni mojej i zatkam tam sobie uszy watą.
— Niema potrzeby — uśmiechnął Beale. — Nie wątpię, że profesor nie ma tajemnic przed panem.
— Nie wątp pan w dalszym ciągu, niewinny mój przyjacielu — rzekł ojciec Homo, uśmiechając się oczami — własne moje tajemnice gotów jestem zawsze zdradzić, ale... Adios!
Ukłonił się ręką i schronił się za kretonowoną firankę. Profesor podniósł oczy z ponad swojego instru-mentu.
— Szukam ciałek Donovana Leichmanna — oświadczył uroczyście po niemiecku — zaszedł wypadek choroby śpiączki w warsztatach okrętowych i Herr Professor ze Szkoły Tropikalnej łaskawie użyczył mi trochę krwi do zbadania.
— Profesorze — rzekł Beale, siadając na krześle, z którego przed chwilą podniósł się ojciec Homo i, przechylając się przez stół — czy w dalszym ciągu pracuje pan dla van Heerdena?
Uczony profesor potrząsnął kilkakrotnie wielką swoją głową na znak gwałtownego protestu.
— Nie chcę mówić nic złego o doktorze van Heer — denie — rzekł. — Dla mnie był on zawsze bardzo dob-ry. Pomyśl pan tylko — umierałem z głodu w tym kraju, który nienawidzi Niemców i który widział we mnie jedynie głupiego starego warjata. Nikt nie chciął też
132

przyjść mi z pomocą, dopóki nie natrafiłem na uczonego tego doktora. Jestem Niemcem, tak. Nie mam jednak właściwie żadne; narodowości. Należę do wszech-światowego bractwa mdzi nauki
Absolutnie też jest im obojętnie, kto zasiada w Poczdamie Kaiser czy socjaliści, ale jestem lojalny, tak, panie Peale, lojalny względem każdego, kto okazał mi pomoc. Względem pana także — dodał żywo — bo i pan był dla mnie bardzo dobry, i pewnego razu, kiedy byłem taki głupi, że wszedłem do pokoju, w którym nie powi-nienem był się znajdować, ocalił mnie pan przed policją. — Powtórnie wzruszył barczystemi swojemi ramionami. — Jestem też panu wdzięczny, ale powiedz pan sam, czy nie powinienem być tak samo wdzięczny uczonemu doktorowi?
— Powiedz mi pan, profesorze, — rzekł Beale, zamiast odpowiedzi — gdzie mógłbym zastać doktora dzi-siaj wieczorem? “
— W jego dobrze znanem laboratorjum. Gdzieżby indziej? — odparł profesor.
— O to właśnie idzie, gdzie indziej? — podkre-ślił Beale dwa ostatnie wyrazy. Stary człowiek milczał.
— Niewolno mi tego wyjawić — rzekł — Herr Doctor zajęty jest poważnemi doświadczeniami, które mogą mu przynieść wielki majątek. Jeżeli zdradzę jego taj‘emnicę, może go to zrujnować. Taka niewdzięczność, Herr Peale!
Zapadło milczenie, podczas którego stary profesor, widocznie niespokojny i stropiony, patrzył trwożliwie na młodego swojego gościa.
— A gdybym powiedział panu, profesorze, że pański Herr Doctor wdał się w nader niebezpieczną konspirację i że pan sam, dopomagając mu, naraża się na poważne niebezpieczeństwo?
Stary rozłożył rozpaczliwym gestem obie ręce.
133

— Herr Doctor ma wielu nieprzyjaciół — mruknął, — Nie mogę nic panu powiedzieć, Herr Peale.
— W takim razie powiedz mi pan to tylko — czy znane jest panu jakieś miejsce, do którego pański Herr Doctor mógłby zawieźć młodą panienkę, tę samą młodą panienkę, w której pokoju zastałem pana owej nocy?
— Młodą panienkę? — Stary był widocznie zaskoczony tem pytaniem. Nie, nie Herr Peale, niema takiego miejsca, do którego mogłaby być zawieziona młoda panienka... O, nie! Nie!
— Ha, trudno, widzę, że nie dowiem się niczego więcej od pana, profesorze, — rzekł, i, rzucając okiem ku kretonowej firance dodał głośniej: — Nie będę krępował pana dłużej, mr. Homo.
Firanka rozsunęła się i przystojny mężczyzna ukazał się z wytwornym uśmiechem na wąskich ustach.
— Obawiam się, że odwiedziny pańskie nie dały panu nic prócz niemiłego rozczarowania — rzekł uprzejmie — i że ma pan na końcu języka skierowane do mnie zapytanie, czy nie mógłbym dopomóc panu w tej sprawie. Zaoszczędzę więc panu przykrości tego pytania i odpowiem odrazu, że nie mogę.
Beale roześmiał się.
— Źle odgaduje pan myśli — rzekł. — Nie miałem wcale zamiaru pytania o to.
Skinął głową profesorowi, potem jego towarzyszowi i zamierzał wyjść z pokoju, kiedy nagle rozległ się stuk do drzwi. W tej samej chwili zauważył, że obaj mężczyźni zamienili z sobą porozumiewawcze spojrzenie, a na twarzy profesora wyczytał wyraźne nieza-dowolenie. Stuk powtórzony został już niecierpliwie.
— Pozwrólcie, panowie — rzekł Beale, kierując się ku drzwiom.
— Zaraz, zaraz — wybełkotał profesor — jeżeli Herr Beale pozwoli...
Podreptał szybko ku wejściu, ale Beale wyprzedził go, odsunął zasuwę i szeroko otworzył drzwi. Na
134


progu stała młoda dziewczyna, w której poznał odrazu Hildę Glaum, ongi towarzyszkę biurową Oliwji Cres swell. Beale zwrócony był plecami do światła, nie poznała go więc.
— Dlaczego daliście mi czekać za drzwiami? — zapytała po niemiecku, wsuwając do pokoju ciężką tor-bę, którą z sobą przytaszczyła. — Co chwilę bałam się, że mnie złapią. Macie torbę, jutro przyślą po nią...
Nagle urwała, w tym samym bowiem momencie spostrzegła po raz pierwszy, że otworzył jej Beale. Zbladła jak płótno.
— Skąd... skąd się pan tu wziął? — zapytała, dodając szybko. — Znam pana. Nazywa się pan Beale. Pijanica Beale...
Spoglądała raz po raz, to na niego, to na torbę u swoich nóg, i zanim mógł odgadnąć jej intencję, na-chyliła się i uchwyciła rączkę torby.
Natychmiast uwagę jego zwróciła ciężka ta skórzana torba i zawarta w niej tajemnica. Ścisnął dziew-czynę mocno za ramię, ale ona zręcznym ruchem uwolniła się. Przy ruchu tym torba posunęła się i uderzyła ciężko o ścianę. Rozległ się nagły przenikliwy trzask, jakgdyby pękło równocześnie tysiąc drobnych delikatnych szkiełek.
Zanim zdążył dostać się do torby, dziewczyna por — vzała ją, skoczyła przez otwarte drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Ręka Beale’a chwyciła zasuwę...
— Do góry ręce! mr. Beale, do góry! — zawołał głos jakiś po za nim. — Wysoko ponad głowę, mr. Beale, żebyśmy je mogli widzieć.
Beale odwrócił się, podnosząc automatycznie ręce i stając twarzą w twarz z ojcem Homo, który siedział przy stole, odsunął jednak grecką swoją książkę i, zamiast niej, trzymał w ręku spory rewolwer, którego lufa skierowana była ku detektywowi.
— Brzydko pachnie, prawda? — zauważył ojciec Homo z uśmiechem.
135

1 Beale także poczuł stęchły odór, domyślił się też odrazu, że pochodzi on ze skórzanej torby, którą dziew-czyna wyrwała mu z rąk. Był to przykro mdlący zapach Zielonej Rdzy!
ROZDZIAŁ XIII.
W DEANS FOLL
Oparta łokciami o szeroki parapet okienny 1 przytknąwszy policzki do zimnych żelaznych prętów kraty, zasłaniającej szyby, śledziła Oliwja Cresswell okiem welony mgieł, zwolna rozwiewających się w łagodnera cieple porannego słońca. Noc całą spędziła, drzemiąc na bujającym fotelu i jak tylko nieco rozwidniło się, wzięła kąpiel i przebrała się, gotowa do dalszego rozwoju wypadków. Przez całą noc nie słyszała żadnego szmeru, domyśliła się więc, że van Heerden wrócić mu — siał do Londynu.
Pokój, w którym ją zamknięto, położony był na pierwszem piętrze od tyłu domu i widok, jaki roztaczał się po za szybami zatarasowany był nieomal całkowicie przez dwa rozłożyste krzewy bzowe, zasadzone prze i samem jej oknem.
Dom był zbudowany na zboczu niewielkiego wzgórza, tak że z okna pierwszego piętra można byłoby wyjść wprost na murawę gazonu, zasadzonego na tyłach domu, gdyby nie dwie przeszkody, przedewszy — stkiem pierwsza w postaci wspomnianych już żelaznych krat, osłaniających okno i druga, którą stanowił wielki dół wypełniony wapnem, zbyt szeroki, żeby możliwe było przeskoczyć go.
O ile jednak zauważyć zdołała, obszar, należący ćo domu, był duży. Wysoki mur, odzielający, jak się zdawało, ogród od drogi, oddalony był o jakie sto jar-
136

dów. Poznała, że musi to być gościniec, bowiem od czasu do czasu, poprzez kołyszące się na wietrze gałęzie krzewów bzowych dostrzegała małą bronzową furtkę. Odwróciła się znudzona od okna i usiadła na krawędzi łćżka. Nie czuła strachu, raczej była zirytowana. Określenie to najbliżej odpowiadało doznawanemu przez nią uczuciu. Stała wobec zagadki i to potęgowało jej irytację.
Dlaczego człowiek ten, doktór van Heerden, który, jak sam przyznawał nie kochał jej, który tak mało dla niej miał uczucia, że był w stanie ją uderzyć i nie okazać żadnej z tego powodu skruchy, dlaczego człowiek ten miałby chcieć koniecznie poślubić ją? A skoro chciał się z nią ożenić, dlaczego porwał ją i uprowadził przemocą?
Inne jeszcze istniało pytanie, nad którego rozwiązaniem rozmyślała tej nocy. Dlaczego jego powołanie się na amerykańskiego detektywa, Beale’a, tak bardzo ją zakłopotało? Zatrzymała się właśnie na tym momencie swoich rozmyślań, w którym takie nawet straszliwe zagadnienia wydały jej się mniej interesującemi, aniżeli to ostatnie pytanie, jakie się jej nasunęło. W tym momencie wszakże tok jej myśli przerwało pukanie do drzwi i szorstki głos, oznajmiającym
— Śniadanie!
Drzwi otworzyły się i na progu stanął drab, nazwany przez doktora Grzegorzem. Wyciągniętym pal-cem wskazał drzwi przeciwległego pokoju.
Oliwja poszła we wskazanym kierunku i znalazła się w skromnie umeblowanym pokoju. Na stole przygotowane było sute śniadanie i dopóki nie zaspokoiła zdrowego swojego głodu młodej, normalnej osoby, nie-wiele zwracała uwagi na to, co ją otaczało.
Po upływie półgodziny przyszedł Grzegorz uprzątnąć ze stołu.
— Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi, gdzie jestem?
iSt

* — Nie mam zamiaru mówić pani nic — brzmiała niezbyt uprzejma odpowiedź.
— Wiadomo panu, przypuszczam, że, przetrzymując mnie tutaj, popełnia pan bardzo poważne wykroczenie przeciwko obowiązującemu prawu?
— Proszę się z tem zwrócić do doktora — odpaił z dziwnym uśmiechem.
Wyszła za nim na kurytarz. Chciała przekonać się, w jaki sposób jest strzeżona i czy są jakieś możliwości ucieczki. Wydawało jej się mniej niebezpiecznem dokonać rekonesansu takiego teraz, pod własnem jego okiem, aniżeli w nocy, kiedy cień każdy kryć mógł jakieś niebezpieczeństwo.
Nie poszła jednak za nim daleko. Postawił tacę na szczytowej krawędzi schodów, wyciągnął ukryte w murze obie połowy zasuwanych drzwi, zsunął je razem i zatrzasnął tuż przed jej nosem. Usłyszała trzask zamka, zrozumiała też, że wszelka szansa ucieczki tą drogą jest beznadziejna. Drzwi zsunęły się bezszelestnie na naoliwionych widocznie płozach, utworzywszy rodzaj zamkniętego szczelnie wykusza. Domyśliła się, że drzwi te musiały zostać zamknięte po wyjeździe van Heerdena. Wyczerpała wszelkie możliwości, jakie nastręczał jej pokój sypialny, poczem rozpoczęła inspekcję bawialnego pokoju.
I tutaj, jak w tamtym, okna były zakratowane. Stała w nim półka zapełniona książkami, jak się jednak przekonała, przeważnie treści teologicznej. Spojrzała na nie wnikliwie.
„Gdybym posiadała zdolność wnioskowania, jaką ma mr. Beale, domyśliłabym się wielu rzeczy z tych wskazówek.”
Wydzwaniać zaczął daleki jakiś zegar kościelny, zorjentowała się też nagle, że to niedziela. Spojrzała na zegarek i ku zdumieniu swojemu przekonała się, że już jedenasta. Musiała zatem spać dłużej niż przypuszczała.
Z okna tego widok nie był rozleglejszy, aniżeli z

okna jej sypialni, jedynie tylko wyraźniej widzieć mogła furtkę, a także coś, co wydawało jej się szczytową ścianą niskiego murowanego budynku, stojącego przy mu-rze. Wyciągnęła szyję, żeby rozejrzeć się na lewo i na prawo, ale gęste krzewy zasłaniały zupełnie widok, widocznie w celu zapewnienia zupełnego odcięcia od świata poprzednim mieszkańcom obu tych pokojów.
Bicie w dzwon przebrzmiało, powróciła więc do swojej inspekcji pokoju. Na staromodnem zasuwanetn biurku znalazła kilka arkuszy papieru i kałamarz napełniony zgęstniałym atramentem. Wzięła jeden z arkuszy i usiadła z nim przy stole, aby wynotować zawartość pokoju.
„Zaczynam postępować po Bealowsku” — po — myśiała.
Może słuszniejszem było przyznać, że chce oderwać umysł swój od rozważania możliwie czyhających na nią niebezpieczeństw, i że jakkolwiek nie odczuwała jeszcze wyraźnego strachu, boi się jednak tego uczucia obawy.
Półka zapełniona była bardzo nudnemi książkami. Oznaczało to, że osoba, która poprzednio tutaj mieszkała, była bardzo poważna.
Zoliżyła się do półki i zaczęła przeglądać tytuły, poczem wyciągnęła kilka książek i spojrzała na ich karty tytułowe. Na wszystkich było to samo nazwisko; „L.. f. B. Stringer”. Krzyknęła zdziwiona. Czy nie znajdzie pomiędzy książkami spisu księży? — pewna bowiem była, że ksiądz tylko mógł posiadać biblioteką pełną tego rodzaju poważnych tomów.
Przebiegła palcami wszystkie rzędy książek i wreszcie znalazła czego jej było potrzeba. — Lista du-chowieństwa z 1879 roku. Otworzyła tom i pod literą S znalazła: „Stringer, Wawrzyniec Tomasz Benjamin, Wikarjusz Upper Staines, IJeans Polly, wieś Upper Reach pod Staines”.
Oczy jej błysnęły. Odrazu domyśliła się, że jest to

nazwa jej więzienia. Van Heerden wynająć musiał dom z calem umeblowaniem, prawdopodobnie od księdza albo pozostałej po nim rodziny. Zaczęła obszukiwać pokój z gorączkowym pośpiechem. Przy oknie była wmurowana szafka. Otworzyła ją i przekonała się, że to niewielka winda do podawania potraw, prawdopodobnie połączona z kuchnią. W rogu pokoju stał fotel dla chorego, bowiem przesuwać się dawał na kółkach.
Usiadła przy stole i odtworzyła sobie w umyśle przypuszczalny obraz poprzedniego mieszkańca. Przed okiem wyobraźni zarysowała jej się postać chorego, zniedołężniałego duchownego, który stale przemieszkiwał w tej części domu. Przesuwano go prawdopodobnie na fotelu z sypialni do tej bawialni, i w obu smutnych tych pokojach spędzić musiał ostatnie lata swojego życia. Miejsce to nazywa się więc Deans Folly. Wzięła z biurka leżący tam formularz telegraficzny i, po chwili namysłu, napisała:
„Beale. Krooman Mansions”.
Wytarła to jednak, przypomniawszy sobie, że posiada on specjalny adres telegraficzny i zamiast tamtych słów napisała:
„Belocity, Londyn”. Pomyślała przez chwilę, potem dodała: „Jestem uwięziona w Deans Folly, wieś Upper Reach, pod Staines. Oliwja” — wyglądało to jednak zbyt poufale, dodała więc — „Cresswell.”
Wyjęła monetę florenową ze swojego woreczka i owinęła ją w ten formularz. Nie miała pojęcia, w jaki sposób uda jej się wysłać depeszę do biura telegraficznego, zresztą była to niedziela, zatem biuro zamknięte. Nie miała także nadziei łatwego znalezienia posłańca. Przyszło jej jednak na myśl, że muszą przybywać do domu dostawcy, i że drzwi kuchenne muszą się znajdować pod jej oknem, dostawcy nie przychodzą jednak zazwyczaj w niedzielę. Jutro, jako w poniedziałek, przyjdzie ktoś z nich niewątpliwie.
Postanowiwszy czekać wsunęła paczuszkę za gor-
140

set. Nie miała już ochoty kontynuowania inspekcji pokoju, kiedy nagle ujrzała dziwnie wyglądający przyrząd, zawieszony pomiędzy oknem, a ową windą kuchenną. Wzięła do ręki ten mocno zakurzony przedmiot, składający się z krótkiej gumowej rączki, do której przytwierdzone były dwie płaskie podpórki stalowe, zakończone dwiema słuchawkami, sporządzonemi z twardej wulkanizowanej gumy. Rączka połączona była zielonym sznurem z zatyczką w ścianie.
Oliwja poznała, że był to elektrofon, za pomocą którego ludzie u siebie w domu słuchać mogą opery, przedstawienia teatralne, albo kazania kościelne. Oczywiście — to przecież mieszkanie duchownego. Znanym jest faktem, że chorzy księża łączą się w ten sposób z ulubioną swoją kazalnicą, i niewątpliwie kapłan Stringer korzystał z tego udogodnienia dla zbawienia swojej duszy.
Odkurzyła słuchawkę i przytknęła ją do uszu. Nie usłyszała nic. Pod zatyczką był guzik. Nacisnęła go i natychmiast w uszach jej rozbrzmiał zgrzytliwy przy-tłumiony dźwięk, jaki daje niezbyt czysta płyta gramo-fonowa.
Zorjentowała się, że połączona jest z kościołem, w którym odbywają się śpiewy chóralne. Śpiew urwał się po chwili, poczem usłyszała odchrząknięcie tak zdumiewająco bliskie, że aż się wzdrygnęła. Domyśliła się, że mikrofon umieszczony być musi tuż przy kazalnicy, bowiem wnet po odchrząknięciu zabrzmiał głos czysto i wyraźnie, a zarazem z charakterystycznym dla przema-wiających z ambony duchownych naciskiem. Uśmiechnęła się, usłyszawszy pierwsze wyrazy.
„Ogłaszam zapowiedzi małżeńskie pomiędzy panem Henrykiem Colebrookiem a panną Joanną Marją Smith z naszej parafji. Zapowiedzi te ogłaszam po raz drugi”. Po chwilowej pauzie dodał: „Także zapowiedzi małżeńskie pomiędzy panem Wiktorem Henrykiem Vandenem i panną Oliwją Cresswell Predeaux, obojga

z tej parafji. Zapowiedzi te wygłaszam po raz trzeci, jeżeli komukolwiek z obecnych znane są przyczyny czy przeszkody, dla których tych dwoje nie może był po-łączonych świętym sakramentem małżeńskim, niech o tem oznajmi”.
Rzuciła słuchawkę z trzaskiem i stała jak przygwożdżona. Wysłuchała ogłoszenia własnych zapowiedzi małżeńskich.
„Vanden” musiało być nazwisko van Heerdena, a „Oliwja Cresswell Predeaux” — to ona sama. Dziwną odmienność nazwisk nie mogła mieć znaczenia. Odgadła raczej, aniżeli wiedziała, że fałszywe nazwisko nie byłoby niezwalczoną przeszkodą dla ceremonji. Musi się stąd wydostać za wszelką cenę. Po raz pierwszy dopiero doznała straszliwego uczucia, że schwytana jest w zasadzkę, stracić też musiała na chwilę zdolność trzeźwego myślenia, bowiem szarpać zaczęła z całych sił pręty żelaznej kraty przy oknie, a potem wybiegła do przedsionka i walić zaczęła w zatarasowane drzwi. Wnet jednak oprzytomniała. Usłyszała na schodach ciężkie kroki Grzegorza i, zanim zdążył przyjść na górę i rozsunąć ciężkie podwoje, zdołała odzyskać zwykły swój spokój.
— Czego pani chce?
— Chcę, żeby mnie pan wypuścił stąd.
— O, tylko tyle! — rzucił sarkastycznie i po raz drugi tego dnia zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Zaczekała, dopóki nie przebrzmiały jego kroki, i wnet prześlizgnęła się cicho zpowrotem do pokoju ba-wialnego. Otworzyła drzwiczki od dźwigu kuchennego i namacała sznury. Było ich dwa, jeden podtrzymujący dźwig i drugi, wciągający go w górę, domyśliła się też, że sznury te tworzą wraz z dźwigiem łańcuch obrotowy.
Uchwyciwszy się mocno za oba sznury, wsunęła się do otworu zamkniętego wśród ścian szafki i spuściła się o jakie dwanaście stóp w dół, zanim stanęła przy
142

kucfiennem wejściu do dźwigu. Przecisnąwszy się przez wąskie przejście, znalazła się na kamiennej posadzce kuchni. Na kominie dogasał ogień. Na kredensiku stała taca z niezmytym jeszcze serwisem po porannem jej śniadaniu, a na rogu stołu były widoczne resztki spożytego tutaj przez kogoś posiłku. Pozatem była kuchnia pusta. Przesunęła się cichutko ku drzwiom, zasuniętym na rygiel i zamkniętym. Na szczęście, tkwił w nich klucz, dzięki czemu po dwóch minutach znalazła się Oliwja na podwórzu poniżej jego poziomu.
Do jednego boku podwórza przytykała ściana domu i jakieś w niej okna, nie mogła więc odważyć się przejść tamtędy. Na prawo prowadziły schodki, które wydały jej się bezpieczniejszą drogą. Wbiegłszy po nich, stanęła w niewielkim ogrodzie szczęśliwie dla niej gęsto zarośniętym kępami rododendronów, pomiędzy któreini prześliznęła się ostrożnie, przesuwając się od krzaka do krzaka i pilnie uważając, aby nikt z domu nie mógł jej dostrzec. W ręku trzymała telegram i monetę i celem jej było przedewszystkiem przedostać paczuszkę tę na drogę. Upłynęło dwadzieścia minut, zanim mogła dotrzeć do muru. Był on jednak o wiele za wysoki, aby móc myśleć o przeskoczeniu go, czy o wdrapaniu się po nim, nigdzie zaś nie było widać ani śladu drabiny. Jedyne wyjście stanowiła mała bronzowa furtka, ta sama, którą widać było z sypialni Oliwji, ostrożnie więc cofnęła się zpowrotem, przesuwając się pomiędzy krzewami, dopóki nie stanęła na miejscu, z którego wyraźnie można było objąć okiem furtkę, oraz budynek na lewo od niej.
Niski ten budynek, szopa prawdopodobnie, był daleko dłuższy, niż jej się wydawało i wyraźnie niedawno musiał zostać wzniesiony. Czarna jego ściana frontowa poznaczona była małemi czworokątnemi otworami okiennemi, a jedyne do niego wejście stanowiły powierz-chownie pomalowane drzwi na lewo od bronzowej furtki ogrodowej. Poszukała oczami klucza, nie mając wszela-

ko nadziei znalezienia go. Musi zaryzykować — po-myślała — szybko też przebiegła otwartą przestrzeń, dzielącą ją od ukrycia pomiędzy krzewami, a furtką, po za którą była jedyna dla niej droga do wolności.
Drżącemi rękami poodsuwała rygle i nacisnęła klamkę. Serce drgnęło w niej’, kiedy poczuła, że klamka poddaje się. Nieużywana była widocznie od wielu lat, zauważyła też, że przytrzymywał ją jedynie żwir, którego górka cała nagromadziła się pod nią.
Energicznie odkopywać zaczęła kamyki końcem bucika i odsuwać je na bok, trzymając wciąż rękę na klamce, kiedy nagle usłyszała po za sobą stłumiony głos. Odwróciła się i cofnęła natychmiast z okrzykiem grozy. We drzwiach szopy stało stworzenie, o którem trudnO było powiedzieć, czy jest człowiekiem czy zwierzęciem. Nieokreślona istota odziana była w kitel, który niegdyś musiał być biały, ale teraz cały pochlapany był zieionemi plamami. Twarz i głowa osłonięte były gumą, Z głębi oczodołów wpatrzonych było w Oliwję dwoje oczu, a wielki nos w kształcie ryja podniesiony był do góry z wyrazem zdumienia. Osłupiała na chwilę. Potworność zjawy była nad wszelką miarę odrażająca.
Po chwili wszakże zdała sobie sprawę, że zagadkową postacią jest mężczyzna, którego twarz okrywała wstrętna maska, skoczyła więc ponownie ku drzwiom, równocześnie jednak ręka czyjaś chwyciła ją za ramie i pociągnęła wtył. W tym samym momencie, usłyszała wesołe gwizdanie z gościńca po za murem, przypomniała sobie pakiecik w ręku, przerzuciła go wysoko po nad murem na drogę i wnet potem usłyszała miękki upadek paczuszki i zarazem przerwanie gwizdania.
Potworna postać ujęła ją wpół i przycisnęła wydającą dziwnie stęchły odór dłoń swoją do jej ust. Pod wpływem przerażenia i obrzydzenia dziewczyna zem-dlała.
T44

ROZDZIAŁ XIV
MR., BEALE PROJEKTUJE MAŁŻEŃSTWO.
— Porwana przez zbira? — zapylał James Kitsotl nieufnie. — O czem pan mówi?
— Brzmi to nieprawdopodobnie?.., (Tak się panu wydaje, prawda?... Zwłaszcza po tem, co powiedział nam najdalej niż wczoraj McNorton, że niema już teraz zbirów w Angiji. Pamięta pan jego rozprawę na temat rozmaitych kategoryj przestępców w poczciwym starym tym kraju?
— Tak, ale zbiry!... — pokręcił mr. Kitson głową. — Ale, ale, jadł pan już śniadanie?
— Przed kilkoma godzinami już — odpowiedział Beale, — ale, proszę, nie przeszkadzaj pan sobie.
Mr. James Kitson przysunął krzesło swoje do stołu i założył serwetkę pod brodę. Było to o tej samej pra-wie godzinie, kiedy Oliwja Cresswell dokonywała po-dobnego aktu.
— Nie przeszkadza mi pan wcale — rzekł Kitson. — Proszę, mów pan dalej.
Beale patrzył zasępiony przez okno na opustoszałe w tej chwili Picadilly, na które wychodził wspaniały apartament Kitsona w hotelu Carltona.
— Tak. O czem to mówiliśmy? — rzekł. — Ach, tak, o zbirze — nie ulega kwestji, że to zbir, najprawdziwszy zbir.
Opowiedział w krótkości wczorajszą wieczorną przygodę swoją.
— Czy ten Homo to jeden z bandy? — zapytał Kitson.
Beale potrząsnął głową.
145

— Nie zdaje mi się. Może tylko jeden z posłów van Heerdena.
— Posłów?!
— Wyjaśnię panu wkrótce już prawdopodobnie, jaką grę prowadzi van Heerden, a wtedy zrozumie pan
— rzekł Beale. — Nie, nie sądzę, aby ojciec Homo miał być czemś więcej, aniżeli rycerzem, opiekującym się ściganą kobietą, nie wiem tylko, czy przez miłość dla niej, czy przez szacunek dla profesora, czy też przez wrodzoną niechęć dla wszystkich detektywów. W każdym razie trzymał mnie pod lufą rewolweru, dopóki kobieta nie wyszła, a nawet dopóki nie znikła tak, że nie można byłoby jej odszukać. Oczywiście, nie miałem już wówczas po co gonić jej. Usiadłem więc i rozmawiałem, i zapewnić pana mogę, że trudno byłoby znaleźć sympatyczniejszego i bardziej kulturalnego dżentelmena.
Kitson przyjrzał się gościowi swojemu z pod zwężonych powiek.
— Coś mi to niepodobne do pana, Beale — rzekł.
— Myślałem, że zanadto ci pilno natrafić na ślad, żeby tracić czas na rozmowy.
— Pilno mi, i to bardzo — odparł, kładąc obie ręce głęboko w kieszenie. — Zupełnie słuszna uwaga. — i nagle, zwracając się do adwokata, dodał: — Mr. Kit — ton, muszę dowiedzieć się czegoś więcej o testamencie Johna Millinborna, aniżeli wiem dotychczas.
Adwokat spojrzał na detektywa, poprawił okulary na nosie i milczał przez chwilę, przyglądając się młodzieńcowi z wyrażnem zmieszaniem.
— Przykro mi, że wpadłem na pana tak niespodzianie z tem pytaniem, ale niebardzo znam się na prawodawstwie angielskiem, jakkolwiek wiadomo mi, że zawieranie małżeństw nie jest tutaj ułatwione, jak u nas. Wiem i to także, że tutaj, jak wszędzie zresztą, trudno byłoby zmusić młodą dziewczynę do zawarcia związku małżeńskiego wbrew jej woli i że w takim ra-
146

złe małżeństwo nie jest uważane za zawarte prawnie.
— — Ma pan poniekąd słuszność co do kwestji małżeństwa — rzekł Kitson — chciałbym tylko dokładnie wyjaśnić panu, jak brzmi odnośny przepis prawa. Związek małżeński może być zawarty o tyle, o ile dane były zapowiedzi na trzy tygodnie naprzód w okręgu, gdzie ceremonja ma się odbyć.
— Czy nie istnieje inny sposób?
— Istnieje. Opłacenie znacznego wynagrodzenia i przedstawienie poważnych i wystarczających powodów, stwierdzonych przez arcybiskupa kanteburyjskiego, a raczej przez urzędników jego kancelarji cywilnej, i upoważniających do zawarcia małżeństwa w przyśpieszonym terminie bez uprzednich zapowiedzi. Nazywa się to specjalnym indultem, mocą którego małżeństwo może być zawarte w każdem miejscu i o każdej porze.
— Czy istnieje miejsce rejestrowania takich próśb?
— żywo zapytał Beale.
— Myślałem już o tem — skinął adwokat głową.
— Tak, mam miejsce to pod stalą kontrolą. Trudne to zadanie, ponieważ urzędnicy konsystorscy nie są tak chętni do udzielania informacyj, jak powinni być. Co do mnie, mam przekonanie że van Heerden weźmie ślub zwykłym porządkiem rzeczy, to znaczy z daniem zapo-wiedzi. Chcąc otrzymać indult, byłby zmuszony podać własne nazwisko i okazać odpowiednie poświadczenie. W zwykły zaś sposób może wziąć ślub, nawet podając fałszywe nazwisko, jak pewnie też robi.
— A czy związek uważany będzie za legalny, o ile zawarty byłby pod fałszywem nazwiskiem?
— Bezwzględnie. Podług praw angielskich popełnia się wykroczenie podaniem przy ślubie fałszywego nazwiska, w żadnym razie jednak nie skutkuje to do unie-ważnienia małżeństwa.
Beale uważnie przyglądał się deseniowi dywana.
— Czy jest możność otrzymania dwóch specjalnych indultów do poślubienia tej samej dziewczyny?
147.

— Nie. Ale dlaczego się pan o to pyta?
Beale nie odpowiedział odrazu na to pytanie.
— Homo powiedział mi coś wczoraj wieczorem, kiedy otwarcie wyjawiłem mu, że szukam miss Cress — well. — O, — rzekł, — to ta sama młoda osoba, która wychodzi zamąż za doktora. — Więcej nie chciał mi nic powiedzieć. Poddał mi jednak myśl upewnienia się, czy nie został wydany doktorowi van Heerdenowi specjalny indult. Chcę postarać się o taki indult dla siebie samego.
Adwokat wlepił w niego zdumiony wzrok.
— Do poślubienia Oliwji? — zawołał. — Ale... ’ Beale roześmiał się nie bez lekkiej przymieszki goryczy.
— Nie bój się pan mr. Kitson. Mam tylko na myśli dobro miss Cresswell. Specjalny indult, wydany na moje imię przetnie van Heerdenowi jedną z dróg do łatwego zdobycia pieniędzy. Powiedz mi pan jednak, w związku z t’Stamentem Johna Millinborna, czy mąż ma prawo bezpośrednio korzystania z majątku żony, czy też zależny jest od tego, co żona da mu dobrowolnie?
— Korzysta bezpośrednio — odparł Kitson. — Przez sam fakt zawarcia małżeństwa otrzyma ściśle połowę majątku. Tak postanowił Millinborn. — „Uczynić należy męża niezależnym, nie narażać go na upokarzające stanowisko zależności od dobrej woli żony, a zapewni się małżonkom jeden z warunków obopólnego szczęścia” — tak usprawiedliwił warunki uczynionego testamentu.
— Rozumiem. Oczywiście van Heerden musi wiedzieć o tem. Wystarczy, że okaże akt ślubu, aby otrzy-mać połowę majątku miss Oliwji — to znaczy pół mil — jona funtów szterlingów. W tem tkwi wyjaśnienie całej tajemnicy. Potrzebne mu są pieniądze bezzwłocznie, a na podstawie warunków testamentu...
— Otrzyma je — dopowiedział Kitson. — Gdyby przyszedł do mnie jutro z świadectwem zawartego ślu-
148

bu, to chociażbym nawet wiedział, że przemocą wymusił dusił zeznanie od umierającego nieszczęśliwego mojego ślub na dziewczynie, byłbym zniewolony dać mu jego część — van Heerden dobrze się o tein wywiedział, wy — przyjaciela. — Twarz adwokata przybrała wyraz nieugiętej zaciętości. — Boże! — zawołał — oddałbym chętnie wszystko, co posiadam w majątku, aby widzieć łotra tego na szubienicy!
Głos jego drżał tłumionem z trudnością wzruszeniem. Odwrócił się i podszedł ku oknu. Po chwili zwrócił się ponownie do Beale’a. — Kto wie, może myśl pańska jest dobra. Wystaraj się pan o ten indult.
— Postaram się i... zaślubię dziewczynę — potwierdził Beale.
— Zaślubi pan ją?... Nie rozumiem właściwie... — zdziwił się Kitson.
— Mr. Kitson, odkryję przed panem
wszystkie moje karty — rzekł Beale spokojnie. — Ale niech pan usiądzie na chwilę. Są pewne fakty na które niewolno nam zamykać oczu. Pierwszym faktem jest, że Oliwja Cresswelł dostała się w ręce człowieka, pozbawionego wszelkich skrupułów, ale nie mającego nic innego na względzie po za zawarciem z nią małżeństwa. Jej uroda, jej czar osobisty, wszystkie jej zalety, które pociągają większość mężczyzn, nawet najbardziej zezwierzęconych, nie mają dla niego żadnego powabu. Dla niego jest ona tylko korzystną tranzakcją pieniężną. O ile nie mógłby poślubić jej, nie budzi ona w nim żadnego zainteresowania.
— Zgadzam się z panem. Ale...
— Chwilkę cierpliwości, proszę. Gdybyśmy wiedzieli, gdzie ją ukrył, moglibyśmy przeszkodzić małżeństwu i oskarżyć van Heerdena o uprowadzenie jej siłą. Coś mi jednak mówi, że odnajdziemy ją, jak już będzie za późno, albo prawie za późno. W chwili kiedy ją odnajdę, muszę być w możności bezzwłocznego zaślubienia jej, nie tracąc ani chwili czasu.
1JO

— Myśli pan o poślubieniu jej, żeby przeciąć możność van Heerdenowi, a potem... rozwiązać małżeństwo? — zapytał adwokat, kręcąc głową. — Niebardzo jestem zachwycony tem rozwiązaniem, mr. Beale. Mówię panu szczerze, niepodoba mi się to. Jest pan zacnym człowiekiem, najzupełniejsze mam też do pana zaufanie, gdybym jednak zgodził się, to, będąc nawet najpewniejszym, — jak jestem w istocie, — że uczciwie wywiążesz się zdanego słowa, miałbym uczucie, że zdradziłem ufność, pokładaną we mnie przez mojego przyjaciela, Johna Millinborna. Nie dlatego, że to idzie o ciebie, mój synu, — dodał serdecznie, — gdybyś jednak był samym archaniołem Gabrjelem, nie mógłbyś zgodzić się na ten plan. Związek małżeński raz zawarty nie daje się tak łatwo rozwiązać, zwłaszcza w tym kraju
Beale nie przerywał mu.
— Wysłuchałem, co pan miał do powiedzenia — rzekł, — a teraz muszę wyłożyć panu plan mój do końca, — rzekł wreszcie, kiedy Kitson skończył. — Widzę, że jest to jedyna możność uchronienia dziewczyny od małżeństwa z van Heerdenem. Zrobiłem wszystko co było w mojej mocy i my obadwaj, Mc. Norton i ja — przedstawiliśmy dzisiaj rano wszystkie te fakty sędziemu śledczemu. Otrzymaliśmy specjalne posłuchanie, mając na względzie otrzymanie rozkazu zaaresztowania van Heerdena. Niestety jednak, niema wystarczających przeciwko niemu dowodów. Nie możemy oskarżyć go i zaaresztować z powodu uprowadzenia miss Cresswell, jakkolwiek bowiem wskazałem na to, że sam przyznaje, iż znane mu jest miejsce pobytu dziewczyny, nie istnieje jak zapewnił mnie sędzia, prawo, mogące zmusić człowieka do ujawnienia miejsca pobytu jego narzeczonej temu, kogo uważa za możliwego swojego rywala. Dziewczyna jest w wieku, kiedy wolno jej postępować, jak sama chce, o ile mi też wiadomo, nie posiada pan uprawnień kodeksowych do odgrywania roli jej opiekuna.
150

— Nie, nie posiadani. I to właśnie jest słabym punktem całej naszej sprawy, — przyznał Kitson. — Jestem jedynie kustoszem jej majątku. Oficjalnie niewolno mi właściwie wiedzieć nawet, że Oliwja Cresswell jest Oliwją Predeaux, spadkobierczynią.
— Dlatego też mamy związane ręce — dokończył Beale spokojnie. — Widzi więc pan, że mój plan jest jedynie możliwy. Nie powiedziałem panu jeszcze jed-nak, na czem on polega. Istnieje człowiek, przestępca, który może nam dopomóc. To niejaki ojciec Homo. Jestem pewien, że miejsce pobytu dziewczyny nie jest mu znane — dopomoże on nam jednak w inny sposób. Mam się widzieć z nim dzisiaj po południa,;
Mr. Kitson zmarszczył czoło.
, — Jakto? Kryminalista?!... I to on ma panu dopomóc?
— Tak. Człowiek ten znany jest policji, jako ojciec Homo. Jak się jednak zdaje, nie został on jeszcze pozbawiony kapłaństwa, mimo że należy do świata przestępców. W przyzwoitem ubraniu wyglądałby zupełnie, jak duchowny. Otóż proponuję, aby on właśnie dał mi ślub z miss Cresswell. Małżeństwo to będzie podstawione, ale ani sama dziewczyna ani van Heerden nie będą o tem wiedzieli. O ile przypuszczenia moje są słuszne, z chwilą, kiedy van Heerden przekona się, że miss Oliwja jest mężatką, nie będzie robił żadnych dalszych kroków, chyba — dodał z uśmiechem — spróbuje uczynić ją wdową. Wcześniej czy później uda nam się dostać go pod klucz, i wtedy będziemy mogli wyjawić miss Oliwji prawdę.
— Innemi słowami, zamierza pan popełnić poważne wykroczenie przeciwko prawu — rzekł Kitson, potrząsając głową. — Nie, nie mogę brać w tem udziału. Zresztą, dziewczyna może nie zechcieć poślubić pana.
— Zdaję sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa. Van Heerden jest szatańsko sprytny. Może łatwo zo-
151

i
stać mężem miss Oliwji, zanim uda nam się wyśledzić, dokąd ją uwiózł.
— Mówi pan, że Homo nie wic gdzie się dziewczyna podziewa. Co wie on w takim razie?
— Słyszał o van Heerdenie. Słyszał on prawdopodobnie od owej Hildy Glaum, że van Heerden się żeni — świat przestępczy nie czerpie swoich wiadomości ze specjalnych edycyj gazet — wie także prawdopodobnie, że van Heerden wdał się w grube jakieś oszustwa, leżące po za sferą interesów ludzi takich, jak on sam.
— Gotów jest dopomóc panu?
’ — Napewno — rzekł Beale tonem głębokiego przekonania. — Człowiek ten jest złamany i doprowadzony do ostateczności. Policja stale ma go na oku i schwyta go prędzej czy później. Mc Norton zapewnił mnie o tein. Zaproponowałem mu wolny przejazd do Austrji i 500 funtów. Rozumie się, że przyjął to z zachwytem.
— Wytłumaczył mu pan, o co idzie?
— Musiałem — wyznał Beale. — Nie było czasu do stracenia. Ku mojemu zdziwieniu nie podobało mu się to. Okazuje się, że nawet taki zatracony łotr zachowuje pewne skrupuły, tak że kiedy wyjawiłem mu cały mój plan, niechętnie się nań zgodził, ostatecznie jednak zgodził się. Jest teraz w Whitechapel, żeby wydostać odpowiedni dla siebie strój i zaopatrzenie. Będę go trzymał u siebie w mieszkaniu. Oczywiście może to wszystko nie być potrzebne, coś mi się jednak zdaje, że będzie potrzebne.
Kitson rozłożył ręce gestem rozpaczy.
— Widzę, że będę zmuszony zgodzić się. Cały ten plan wydał mi się od początku fałszywie skonstruo-wanym. Ufam panu — mówiąc to spojrzał Beale’owi wprost w oczy, — że nie powoduje panem żaden inny wzgląd poza zainteresowaniem czysto zawodowem losami tej młodej damy?
Rekle spuścił oczy:
152

— Gdybym powiedział to, mr. Kitson, skłamałbym
— odparł. — Głęboko interesuję się osobiście losem miss Cresswell, nie wpłynie to wszakże na moje postępowanie, nigdy się też ona o tem nie dowie.
W parę minut. później rozstał się z adwokatem 1 wrócił <lo swojego mieszkania. O czwartej po południu zapukał do niego gość. Ojciec Homo, starannie ogolony i ubrany w dobrze skrojoną sutannę i czysty biały napierśnik, wydał się detektywowi bardziej we właściwym swoim charakterze, aniżeli człowiek, z którym spotkał się poprzedniej nocy.
— Wygląda pan w tej roli zupełnie odpowiednio
— rzekł Beale.
— I ja tak sądzę — odparł zagadnięty. — Co mam robić?
— Pozostanie pan tutaj. Przygotowałem dla pana łóżko w moim gabinecie.
— Chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego o tem wszystkiem, zanim zdecyduję się na dalsze kroki,
— rzekł Homo — jest kilka powodów, dla których muszę o tein wiedzieć.
— Powiadam panu, o co idzie i oświadczam zgć — ry, że nie dowie się pan odemnie niczego więcej. Przeprowadzi pan to, czego od pana żądam, a ja zapłacę tak, jak się do tego zobowiązałem. Nikomu nie stanie się z powodu pańskiego podejścia żadna krzywda, to mogę solennie panu przyobiecać.
— Nietyle tem się kłopoczę, ile...
Nie dokończył. Przerwało mu stukanie do drzwi, pośpieszne stukanie, na które Beale otworzył niezwłocznie. Był to Mc. Norton i Homo z przyzwyczajenia cofnął się w cień.
— Nie bój się Homo — uspokoił go Mc. Norton,
— wiedziałem, że jesteś tutaj, — poczem zwrócił się do Beale’a z zapytaniem: — Jak się to panu podoba?
Rzekłs.zy to, położył na stole zmięty i poszarpa-
153

ny kawałek papieru, który starannie wygładził. Był oderwany.
— „Belocity, Londyn” — przeczytał głośno Beale. „Jestem uwięziona w Deans...” — W tem miejscu oderwany był blankiet depeszy.
ROZDZIAŁ XV.
ZACNY HERR STARDT.
— Gdzie jest reszta t — zapytał Beale.
— To wszystko — odparł Mc. Norton posępnie. — To jedyna informacja, jaką mogliśmy wydostać z tego źródła, i jaką będziemy mogli otrzymać przed upływem dwudziestu czterech godzin.
— Ależ nie pojmuję. To niewątpliwie charakter pisma miss Cresswell.
— A „Belocity” — to niewątpliwie pański adres telegraficzny — świstek ten odebrany został od jakiegoś pijanego oberwańca.
— Gdzie?
— W Kensington nad Tamizą — rzekł Mc. Nor — ton. — Znaleziono włóczęgę spitego, jak bela i odsta-wiono na posterunek policyjny, gdzie dostał napadu delirium tremens. Musiał pić widocznie od dłuższego czasu i ostatnia libacja dokończyła go. Konstabl miejscowy, obrewidowując pijaka, znalazł ten świstek w jego kieszeni i odrazu powiązał to ze zniknięciem miss Cresswell, bowiem, właśnie dzisiejszego rana rozesłaliśmy odpowiedni cyrkularz do wszystkich podmiejskich okrę« gów, a także do innych hrabstw. Zatelefonował o tem do mnie niezwłocznie i przysłał ten kawałek papieru przez umyślnego funkcjonarjusza.
— Tak — zagryzł Beale niecierpliwie wargi — dała widocznie telegram owemu włóczędze i poleciła mu
154

wysłać go. Niewątpliwie też dać mu musiała pieniądze i stąd środki na ostateczne uraczenie się.
— Nie zdaje mi się żeby tak było — rzekł Mc. Norton, — pijak ten miał jeden moment przytomny, dzisiaj, kiedy go znaleziono, i wtedy powiedział, zapytany skąd wziął pieniądze na upicie się, że znalazł je owinięte w kawałek papieru. Wygląda mi to na prawdę. Wyrzucić musiała blankiet telegraficzny przez okno samochodu albo z mieszkania.
— Czy człowiek ten jest bardzo chory?
— Bardzo. W każdym razie nie wydostanie pan nic z niego wcześniej niż jutro. Doktorzy musieli uśpić go, żeby się uspokoił, upłynie też dłuższy czas, zanim odzyska przytomność.
Spojrzał zkolei na ojca Homo.
— Słyszę, że pomaga ojciec panu Beale’o’wi?
— Tak, — odparł zapytany.
— I wraca ojciec, jak widzę, do dawnego swojego zawodu?
Ojciec Homo sprężył się nieco.
— Jeżeli pan ma coś przeciwko mnie, ’ może mnie pan taszczyć. To pańska rzecz, — rzucił zuchwale. — Ale już co się tyczy obranego przezemnie zawodu przed wkroczeniem na drogę przestępczą, która doprowadziła mnie do zetknięcia z przedstawicielami tak zwanego „prawa”, to już, daruje pan, wyłącznie moja tylko rzecz.
— Spokojnie, spokojnie ojcze Homo — rzekł dobrodusznie nadkomisarz. — Niema się czego indyczyć. Zatraciłeś pan, widzę, zwykłe poczucie humoru.
— Myli się pan — odparł Homo chłodno. — Zatraciłem tylko poczucie, tego co mi wolno.
Mc. Norton zwrócił się do Beale’a:
— Co ma pan zrobić teraz?
— Uwięziona jestem w Deans — rzekł Beale. — Jakie Deans istnieją w okolicach Londynu?
— Jest ich tuzin: Deansgate, Deanstone, Deansab-
155

bey — przeszukałem już sam. Jest tego cale mnóstwo.
— Czy istnieją jakieś „Deansy” w pobliżu Kęn — singtonu?
— Niema żadnych
— V/ takim razie jest to widocznie nazwa jakiegoś domu — wyraził przypuszczenia Beale. — Zauważyłem, że w Anglji wolą ludzie nadawać specjalne nazwy domom swoim niż numerować je, zwłaszcza na przedmieściach. — A może ojciec Homo nam dopomoże? — zwrócił się do niego
Zapytany potrząsnął głową.
— Gdybym był zwyczajnym włamywaczem, mógłbym służyć panom — rzekł, — ale mój wydział nie prowadzi mnie na przedmieścia.
— Najlepiej przejrzeć książkę telefoniczną, albo specjalny przewodnik po Kensingtonie. Mamy taki w Scotland Yardzie — zaproponował Mc. Norton.
Beale podniósł nagle rękę, nakazując gestem tym milczenie: usłyszał znajome kroki na klatce schodo-wej.
— To van Heerden — szepnął. Nie było go całe rano. «
— Czy był śledzony? — zapytał takim samym Szeptem.
— Mój człowiek stracił go z oczu — odparł Beale, przyskakując na palcach do drzwi i nadsłuchując. Po chwili usłyszał zatrzaśnięcie drzwi w mieszkaniu doktora, wrócił więc na poprzednie miejsce.
— Śledził go agent umyślnie przywieziony prze — zemnie z Ameryki, i jemu jednak potrafił wymknąć się za każdym razem.
— W każdym razie — pocieszył go Mc.Norton — telegram wskazuje, że nic pojechała do Livcrpolu. Zara-zem też ustala kwestję, że nie pojechała z własnej nie-przymuszonej woli. Gdyby jeszcze nazwisko jego było na telegramie, wziąłbym to na swoją odpowiedzialność i przycapnąłbym go.

— Dam panu wkrótce poważniejszy powód do przycapnięcia go — rzekł Beale — niech tylko uwolnię od niego miss Cresswell.
— Zieloną Rdzę? — zapytał nadkomisarz z uśmiechem.
— Zieloną Rdzę — powtórzył Beale bez uśmiechu. — To główna stawka van Heerdena. Porwanie miss Oliwji jest jedynie środkiem do osiągnięcia tego celu. Potrzebne mu są jej pieniądze, potrzebne natychmiast i koniecznie. Im bardziej i bardziej niezwłocznie potrzebne mu są pieniądze, tem szybciej odbędzie się ślub.
— Nie istnieje jednak duchowny w Anglji, który udzieliłby im ślubu — wtrącił ojciec Homo. — Takie rzeczy dzieją się w powieściach tylko, moi panowie. O ile kobieta odmówi wyrażenia zgody, ślub nie może się odbyć żadną miarą. O ile zaś słyszę, małżeństwo to nie uśmiecha się owej młodej damie.
— Tego się właśnie boję — rzekł Beale — bardzo jest odważna.
Przerwał, usłyszał bowiem zatrzaśnięcie drzwi doktora, jednym susem więc znalazł się w sieni, a potem na kurytarzu oko w oko z miłym swoim sąsiadem. Doktór van Heerden, starannie ubrany, wciągał rękawiczki i mile uśmiechnął się do swojego rywala.
— I cóż — rzekł — w dalszym ciągu żadnych wieści od miss Cresswell?
— Gdybym miał jakieś wieści o miss Cresswell, nie byłbyś pan tutaj.
— O, jakżeż to interesujące! — szydził doktór. — A gdzie miałbym być?
— Byłby pan pod dobrem zamknięciem, mój przyjacielu — odwzajemnił się Beale.
Doktór zadarł głowę do góry i roześmiał się.
— To mi się nazywa kochanek! Nie chce się pogodzić ze swoją porażką! Może uspokoi pana nareszcie wiadomość, że miss Cresswell, którą mam nadzieję na-
157

zwaC Wkrótce fnrś’. van Heerden, czuje się zupełnie zadowoloną, drażni ją jedynie pańskie uporczywe prześla-dowanie jej osoby. Miałem od niej depeszę dzisiaj rano, w której prosi mnie o jak najśpieszniejszy mój przyjazd do Liverpoolu.
— To kłamstwo — zaprzeczył spokojnie Beale. — Cóż jednak znaczy jedno kłamstwo mniej, czy wię-cej?
— Pogląd wielce niemoralny — surowo zgromił go doktór. — Widzę jednak, że niema co dyskutować z panem. Pozostaje mi jedynie zaniesienie do pana ostatniej jeszcze prośby.
Beale nie odpowiedział; czekał na dalszy ciąg.
— Otóż, widzi pan — rzekł doktór, starannie dobierając wyrazów — chciałbym prosić pana o łaskawe odwołanie jegomościa, chodzącego trop w trop za mną przez cały dzień. Z początku było to dość zabawne, teraz zaczyna być nudne. Pacjenci moi uskarżają się, że pan ten wyraźnie śledzi ich mieszkania.
— Nie był pan dzisiaj ani u jednego pacjenta, panie van Heerden. Myślę też, że będzie pan musiał przy-wyknąć do tego, aby być stale śledzonym. Nie po raz pierwszy w życiu zdarza się to panu.
Doktór spojrzał na niego z pod opuszczonych powiek i uśmiechnął się ponownie.
— Mógłbym zaoszczędzić pańskiemu szpiclowi dużo fatygi — rzekł, — a sobie dużo trudu, dając mu z góry listę miejsc, jakie mam dzisiaj zamiar odwiedzić.
— I bez pana się o tem dowiem.
— Życzę mu w takim razie większego powodzenia, aniżeli dotychczas — odparł doktór, ukłonił się i zaczął zwolna schodzić po schodach.
Beale powrócił śpiesznie do swojego mieszkania, i odrazu podszedł do wychodzącego na ulicę okna swojej sypialni, dał sygnał człowiekowi, który stał na rogu i
158

otrzyma! od niego wzamian zaledwie dostrzegalny znak porozumiewawczy.
— To za sprytna dla nas sztuka — rzekł Beale, powróciwszy do bawialni do obu swoich gości, — a Londyn ze swojemi kolejami podziemnemi, tunelami i taksówkami zbyt trudną jest pozycją.
— Przypuszczam, że pański człowiek zgubić mu — siał jego ślad w jednem z przejść podziemnych — zauważył Mc.Norton.
— Można dostać się na dół dwoma sposobami: schodami i windą. Jakże tu ścigać człowieka, jeżeli się nie wie, jakiej drogi użyje? Ale mniejsza o to. Przerwał pan w najbardziej interesującem miejscu. I cóż ma pan nam do powiedzenia w sprawie Zielonej Rdzy?
— To tylko mogę panom powiedzieć — rzekł Beale, — że Zielona Rdza jest największym zamachem na ludzkość, na cały świat ucywilizowany, jaki istniał kiedykolwiek.
Spojrzał badawczo na ojca Homo.
— Niech pan tak na mnie nie patrzy — rzekł Homo. — Nic a nic o tem nie wiem, chyba, — zatrzymał się i zmarszczył brew. — Zielona Rdza? — dodał. — Czy to ma być ta tajemnica starego Heylera?
— Wmieszany jest w nią — krótko odciął się Beale.
— Czy to jakieś oszustwo? — zapytał ojciec Homo z zaciekawieniem. — Nigdybym nie przypuścił, że-by stary profesor miał należeć do tego gatunku ludzi
— Udział Heylera w tej sprawie nie jest oszu-stwem. Jest czemś nieporównanie znaczniejszem niż o — szustwo.
Zadzwonił telefon, Beale zdjął słuchawkę i słuchał, przerywając tylko od czasu do czasu rzuceniem w tubę krótkiego pytania. Potem zawiesił instrument.
— Stało się, jak przewidywałem. Doktór wymknął się i tym razem — rzekł. — Czekał na niego samochód na Oxford Street i kiedy widział, że niema w pobliżu
159

innych taksówek, wskoczył i odjechał. Odjechał w kierunku wschodnim.
— Ma pan numer samochodu? — zapytał Mc. Norton.
Beale uśmiechnął się.
— Nie na wieleby się to przydało, a prawdopo-dobnie czy sobie kilka tabliczek z numerami.
Spojrzał na zegarek.
— Pojadę do Kensingston, — rzekł.
— Nie będę mógł towarzyszyć panu — rzekł Mc Norton. — Mam zebranie o drugiej w Scotland Yar-dzie.
— Zanim pan odejdzie, może pan będzie łaskaw położyć swój podpis na tej deklaracji mojej bona fides.
Położył na stole niebieski blankiet urzędowy.
— Co to? — zapytał zdumiony nadkomisarz. — Podanie o specjalny indult?! Żeni się pan?
— Zamierzam — odparł Beale wymijająco
— Nie robi pan wrażenia szczęśliwego oblubieńca. Mam zaświadczyć konieczność bezzwłocznego załatwienia sprawy? Ha trudno, widzę, że będę musiał krzy — woprzysięgać. — Położył swój podpis. — Kiedy ma pan otrzymać indult i skąd ten pośpiech.
— Mam dostać indult jutro.
— A kto jest pańską wybraną?
— Sądziłem, że pan zauważył to — usmiecnnął się Beale, starannie składając papierek.
— Czy nie miss Cresswell? — zainteresował się nadkomisarz.
— Właśnie, że ona.
— Ależ mówił pan...?
— Istnieją okoliczności, które dojdą może do o — ficjalnych pańskich uszu, panie nadkomisarzu — rzeki Beale. — Narazie jednak daruje pan, że będę zmuszony zachować je w tajemnicy.
— Czy pozostaje to w jakiejś łączności z Zieloną Rdzą? — zapytał Mc.Norton żartobliwie.

— W znacznym stopniu — brzmiała odpowiedź.
— No, muszę pożegnać pana — rzekł Mc.Norton — Zatelefonuję do policji kensingstońskiej, żeby służyli panu czem tylko mogą; boję się jednak, że do jutra nie dowie się pan niczego od tego pijanego włóczęgi. Kto wie, może i później nie.
Pożegnał się i wyszedł.
— No, a teraz, ojcze Homo, muszę dac panu instrukcję, — zwrócił się do niego Beale. — Musi pan po-jutrze oddać mi cały swój czas. Rozgość się pan tutaj, dopóki nie powrócę.
— Chwilkę jeszcze — rzekł Homo, widząc, że detektyw wciąga już rękawiczki i bierze kapelusz. — Zanim pan pójdzie, chciałbym, aby pan zrozumiał, że podejmuję się całej sprawy jedynie dlatego, że nastręcza mi ona jedyną sposobność, jaką mógłbym mieć od czasu, kiedy wypadłem z łaski; niech pan daruje mi to specyficzne wyrażenie.
— Rozumiem to bardzo dobrze — rzekł Beale.
Złą może wyświadczam panu przysługę.
— Pozwól pan, że wezmę wszelkie ryzyko na siebie.
— W takim razie zgoda, — rzekł Homo, którego zasępioną twarz rozjaśnił uśmiech.
Samochód Beale’a czekał, odjazd jego opóźniło jednak niespodziewane spotkanie. Zeszedłszy na dół do sieni wejściowej, zauważył nieznajomego jakiegoś, pilnie studjującego listę lokatorów domu. Coś szczegól-nego w wyglądzie nieznajomego zwróciło uwagę Be — ale’a. Obcy był dobrze ubrany w tym sensie, że ubranie jego było nowe i dobrze skrojone, ale fason odzieży, jak i użytego na nią materjału, rażąca żółtość obuwia, kolor i sposób zawiązania krawatu zdradzały w nim odrazu cudzoziemca.
— Może mógłbym być panu pomocny? — zaofiarował się Beale. — Szuka pan kogoś?
Przybysz zwrócił ku niemu mocno ogorzały twarz.
161

Bardzo pan uprzejmy — odparł lekkim akcentem cudzoziemskim. — O ile mi wiadomo, mieszka w tym domu doktór van Heerden?
— Tak, mieszka tutaj, — rzekł Beale, — o ile wiem jednak, niema go w domu.
W pierwszej chwili pomyślał, że to albo pacjent, albo ktoś wzywający do pacjenta.
— Niema go w domu! — zawołał przybysz z wi — docznem zgnębieniem. — Nie mógłby pan powiedzieć mi, gdzie mógłbym go znaleźć? Mam do niego bardzo pilny interes. Przybyłem z bardzo daleka.
„Z Niemiec” — pomyślał Beale. Wiedział, że pocztowy pociąg z Niemiec powienien był nadejść o jakieś pół godziny przedtem.
— Jestem przyjacielem doktora van Heerdena i zdaje mi się będę mógł być panu pomocny. Czy interes ten jest taki ważny? Czy dotyczy on — Beale zawahał się na chwilę — Zielonej Rdzy?
Ostatnie to zdanie wypowiedział po niemiecku. Na dźwięk tych wyrazów spojrzał na niego przybysz z niepewnością i podejrzliwością.
— Sprawa niesłychanej wagi, — powtórzył przybyły po niemiecku — idzie o życie.
— Zatem o Zieloną Rdzę? — zapytał Beale, po-sługując się tym samym językiem.
— Nie wiem nic o Zielonej Rdzy — rzekł obcy pośpiesznie — przywożę tylko doktorowi wiadomość, mającą dla niego niesłychaną doniosłość — wyraźnie podkreślił ostatnie dwa słowa.
— Niech mi pan da list — zaproponował Beale, postaram się przesłać mu go. — Mówiąc to, wyciągnął rękę po list gestem pewnego siebie człowieka, wtajemniczonego w najintymniejsze sekrety doktora. Ręka obcego sięgnęła do bocznej kieszeni surduta, wróciła jednak pusta.
— Nie, nie kazano mi dawać listu. Muszę sam zo-
1&2

baczyć się z doktorem — rzekł. — Nie czekał na mnie, ja więc zaczekam na niego.
Beale zdecydował się odrazu.
— Dobrze. W takim razie może zaczeka pan w mojem mieszkaniu, — zaproponował z najnaiwniejszą miną w świecie, idąc naprzód po schodach, a obcy, zdradzając wciąż jeszcze resztki niepokoju, poszedi za nim, i na górze wprowadzony został do mieszkania, w którem obecność ojca Homo widocznie uspokoiła go.
— Można panu służyć filiżanką herbaty? — Dziękuję, nie mam ochoty na herbatę. — To może na — pije się pan kawy? — Nie, i za kawę dziękuję także. A może szklaneczkę wina? — Nie, i wina nie piję. Wogóle dziękuję za wszystko. Nie jestem ani głodny, ani spragniony.
„Ha. mój ptaszku, — pomyślał doprowadzony do rozpaczy Beale. „Czy mam cię zachloroformować, czy zdzielić się pogrzebaczem przez głowę, żeby wydostać od ciebie ten list?”
Gość, jakgdyby zgadując jego myśli, źle je jednak sobie tłumacząc, rzekł:
— Chętnie skorzystałbym z pańskiej uprzejmej gotowości wręczenia listu, na cóżby się to jednak przydało? Jest to tylko list polecający mnie doktorowi van Heerdenowi.
— Tylko to i nic więcej? — mruknął Beale z wy — raźnem rozczarowaniem. Czuł wszelako, że gość jego mówi prawdę.
— To wszystko, — powtórzył tamten, — oczywiście poza ustną wiadomością, o której już panu wspomniałem. Nazywam się Stardt, musiał pan słyszeć od doktora o mnie? Korespondowaliśmy z sobą.
— Tak, tak, pamiętam — gładko skłaniał Beale.
— Wiadomość ta tylko jemu może być udzielona osobiście. Gdybym nawet udzielił jej komukolwiek inne-
163.,

mu, nie zrozumiałby jej, ponieważ zawarta jest w jed — aem tylko słowie.
— W jednetn tylko słowie? — powtórzył spłoszony Beale. — Zatem hasło?!.
ROZDZIAŁ XVI.
KWIT ZASTAWNY.
Oliwja Cresswell odzyskała przytomność po swo — jem zemdleniu w chwili, kiedy wnosił ją ktoś na gór-., po schodach. Może nawet przyszła do siebie niecc wcześniej, miała bowiem niejasną świadomość leżenia uprzednio na trawie, na której złożył ją ktoś, wyrzekający, że nie przypuszczał, aby taka była ciężka.
Równie mętnie przypomniała sobie obecność doktora van Heerdena, stojącego nad nią w długim, szaro-zielonym, płaszczu podróżnym od kurzu.
Kiedy niosący ją, pchnięciem nogą drzwi jej pokoju otworzył naościeź, wysunęła sie z jego objęć, i uchwyciła się sztaby łóżka dla zyskania podpory.
— Nic mi już nie jest. Przestraszył mnie pan i dlatego zemdlałam — szepnęła.
Mężczyzna wyszczerzył do niej w uśmiechu zęby, chcąc widocznie coś powiedzieć, w tej samej jednak chwili szorstki jakiś głos z kurytarza zawołał go, wyszedł więc pośpiesznie, zatrzaskując drzwi za sobą. Oliwja przeszła do kąpielowego pokoju, obmyła twarz zimną wodą i odrazu poczuła się lepiej, jakkolwiek trochę jeszcze kręciło jej się w głowie.
Usiadła, aby zastanowić się nad sytuacją i w tym momencie przed okiem jej duszy stanęły dwie postacie: van Heerdena i Beale’a.
Była zawsze zdrową, zrównoważoną, rozsądną dziewczyną. Zaznała początków tego, co nazwać moż-

164

na niezwykle staranną edukcją, którą, niestety, przerwała śmierć jej macochy. Nadto posiadała tę zdecydowaną przewagę nad większością dobrze wychowanych młodych panien, że osobiste zetknięcie z walką życiową dało jej dokładną znajomość ludzi i rzeczy, jakiej nie może dać żadna szkoła, ani najstaranniejsza nawet prywatna edukacja.
Wielkie zagadnienia bytu stanęły przed nią w całym potwornym ich realizmie, ucząc ją zachowania wo-bec najgorszych z nich nawet zimnej krwi i trzeźwego sądu. Zdawała też sobie dokładnie sprawę z najrozmaitszych przejawów stosunku mężczyzny do kobiety, ażeby jednak mężczyzna, przyznający się szczerze, że nic kocha młodej dziewczyny i dążący wyraźnie do pozbycia się niemiłego ciężaru posiadania żony bzepośrednio po zawarciu z nią ślubu, dążył mimo to tak uporczywie do poślubienia jej, tego nie była w stanie zrozumieć. Fakt, że dał już trzy zapowiedzi ich ślubu, przeraził ją niesłychanem swojem zuchwalstwem. Czuła, że van Heerden powiedział jej prawdę, oświadczając, że to zawarcie ślubu jego z nią ma daleko głębsze znaczenie, ani — — żeli może ona zrozumieć. Przypomniała sobie też, co powiedział o Beale’u i oblała się ponsem gniewu.
— Nie bądź głupią, Matyldo, — zwróciła się do siebie samej, używając imienia, rezerwowanego przez nią na momenty niezadowolenia z własnego postępowania, — widziałaś niewięcej niż pół tuzina razy młodego człowieka, mającego napewno żonę, a może i dzieci, a już drżysz i bledniesz na czyjeś przypuszczenie, że jesteś w nim zakochana. — Potrząsnęła głową z oburzeniem.
Mimo to myśli jej nie przestawały krążyć dekoła Beale’a, niezdolne zatrzymać się dłużej na niczem, ani na nikim innym. Ufność, jaką pokładała w nim, była bezgraniczna, mimo, że niedalej niż przed paroma ty-godniami uważała go za beznadziejnego pijaka.
Czem naprawdę zajmuje się Beale? W jakim celu

zatrudniał ją sporządzaniem statystyki zbiorów amerykańskich i kanadyjskich? Na co potrzebne mu są wia-domości o wszystkich tych hotelach, ich właścicielach, samochodach do wynajmowania, szefach policji miej-scowej i t. p. rzeczach? Żałowała, że nie ma tutaj prze-wodników i sprawozdań, żeby móc kontynuować swoją pracę.
Jak się zachowa wobec niej teraz van Heerden? Czy jej próba ucieczki wpłynie na zmianę jego planów względem niej? W jaki sposób poradzi sobie z niepo-dobieństwem poślubienia młodej dziewczyny, która nie-wątpliwie wyjawi, jak się rzecz ma wobec tak niezależnego świadka, jakim musi przecież być duchowny? Umrze raczej, a nie zaślubi go — przyrzekła sobie w duszy.
Niepokój nie pozwalał jej siedzieć bezczynnie, zaczęła więc chodzić po pokoju, przyglądając się oprawnym obrazkom i przeglądając książki, od czasu do czasu też patrząc w lustro nad komodą, czy widać jeszcze na jej twarzy ślad czerwonej pręgi, jaką nozostawiły na niej palce van Heerdena. Przekonawszy się ostatecznie, że ślady te zlały się prawie niedostrzegalnie z białością jej cery, doznała pewnego rozczarowania.
Zdumiona tem odkryciem bezwiednie przeniosła się myślą do osoby Beale’a. Wiedziała już, dlaczego gniewa ją to zatracenie wszelkich śladów nieprawdopodobnego zuchwalstwa i barbarzyństwa. Chciała, aby Beale mógł je zobaczyć! Pragnęła współczucia Beale’a — wiedziała, że współczuje z nią! — pragnęła by’ć świadkiem jego oburzenia i wściekłości — nie wątpiła, że wywołałoby to jego oburzenie i wściekłość!
Roześmiała się na tę myśl i, z braku innego zajęcia, zaczęła przeglądać szufladki biurka i ich zawartość. Były puste i niezamknięte z wyjątkiem jednej, która opierała się pociąganiu jej. Oliwja przypomniała sobie; że w torebce swojej ma pęk kluczyków.
„Dopuszczam się niesłychanego przestępstwa, ” —
166

pomyślała. Myśl ta nie powstrzymała jej jednak. Uśmiechnęła się, kiedy po włożeniu i przekręceniu jednego z kluczyków, szuflada wysunęła się. Zawierała ona kilka przedmiotów damskiej tualety, prócz tego grubo wy-ładowany portfel skórzany. Otworzyła go i spostrzegła odrazu, że jest on wypełniony formularzami. Wypisany na okładce pierwszego z nich wyraz: „Argentyna” dziwnie przypomniał znajome jej czyjeś pismo. Było to wyraźnie pismo kobiece.
— Gdzie widywałam je? — badała samą siebie, starając się natężyć w tym kierunku myśl.
Odwróciła pierwszą kartkę i przeczytała: „Hotel Alsigar, Fournos, właściciel — Miguel Percorini. In — dex 2”.
Usta Oliwji otwarły się szeroko ze zdumienia. Wyjęła następną książeczkę formularzy, oznaczoną wyra-zem „Kanada”. Przerzuciwszy szybko formularze, po znała odrazu co zawierają. Była to ta sama lista, jaka Beale polecił jej sporządzić, lista hoteli, ich właścicieli i środków lokomocji, nie było tu, natomiast, żadnej wzmianki o przedstawicielach miejscowej policji. Nagle olśniła ją świadomość. Niezwykle długi opis ujawnił pewne charakterystyczne cechy pisma, które poznała odrazu.
— Hilda Glaum! — zawołała. — Co to ma znaczyć?! Obejrzała dokładnie zawartość szuflady. Niektóre ze znajdujących się w niej przedmioty wprawiły ją w zdumienie. Nie kilka chusteczek i składanych kołnierzy-ków i tym podobnych rzeczy. O ile Hilda Glaum bywała w Deans Folly i korzystała z tego pokoju, naturalnem było zupełnie, że przedmioty te znajdowały się tutaj. O ile było to jej biurko (zarazem jej tualeta), cóż dziwnego, że schowane były tutaj jej pudełka stalówek i notatniki?
Dziwniejszą wydała się Oliwji obecność małej żelaznej szkatułeczki, którą znalazła głęboko zasuniętą w najdalszy kąt szuflady. Gdyby mogła wymarzyć coś
/£7

równie fantastycznego, pomyślałaby, że szkatułeczki specjalnie obmyślona i wykonana została do pomieszczenia, przechowywania i zabezpieczenia od ogni« rzeczy, która w niej się mieściła. Pokrywka, otwierająca się za naciśnięciem małego guziczka, przystawała tak szczelnie, że nie dopuszczała absolutnie przystępu po-wietrza.
Otworzyła ją bez trudności. Ścianki szkatułeczki wyłożone były czemś, co na pierwszy rzut oka wydawało się grubą tekturą, przy bliższem wszakże rozpatrzeniu okazało się azbestem. Oliwja, otwierając ją, nie mogła opanować trwożnego bicia serca na myśl, co w niej znajdzie; jakież więc było jej rozczarowanie, kiedy przekonała się, że szlratułeczka była zupełnie pusta z wyjątkiem małej niebieskiej kopertki na samym spo-dzie!
Podniosła szkatułkę do góry, żeby wytrząsnąć kopertkę i wówczas to przyszło jej na myśl, że szkatułka specjalnie sporządzona była do pomieszczenia w niej kopertki, która ani drgnęła pomimo wstrząsania, aż wreszcie, zniecierpliwiona nadspodziewanym tym oporem Oliwja podważyła jeden jej koniec szpilką od włosów.
Koperta okazała się niezapieczętowana, otworzyła ją więc i znalazła w niej... kwit zastawowy!
Żaledwie powstrzymała chęć śmiechu. Przyjrzała się uważnie kwitowi i dowiedziała się, że PP. Rosen — blum i Sp. z Commcrcial Road w Londynie pożyczyli 10 szylingów pod zastaw srebrnego zegarka i zastaw ten złożony był na nazwisko van Heerdena!
Patrzyła zdumiona. Van Heerden nie należał do typu ludzi, którzy musieliby zastawiać srebrne zegarki, żeby dostać dziesięć szylingów, zaś zastawiwszy taki mało wartościowy przedmiot, tak starannie mieliby prze-chowywać kwit zastawowy!
Zawahała się na chwilę, poczem wyjęła z koperty kwit, położyła kopertę zpowrotem na dno szkatułki i

zamknęła wieko. Zaledwie zdążyła specjalnie schować kwit w bezpiecznem miejscu, zamknąć szufladę i wrzucić pęk kluczy do swojego woreczka, kiedy zastukano do drzwi.
— Proszę! — rzekła
Poznała odrazu w stojącym na progu człowieka, który przyniósł ją na rękach na górę z ogrodu.
W całem jego zachowaniu się było coś dziwnego, co ją zdjęło niepokojem, jakaś tłumiona wesołość, nasuwająca przypuszczenie nietrzeźwości.
— Niech pani zachowa się cicho! — szepnął ze stłumiony chichotem. — Gdyby Grzegorz usłyszał, na-robiłby piekła.
Zauważyła, że klucz tkwił we drzwiach zzewnątrz. On jednak nie próbował wyjąć go i przymknął je za sobą ostrożnie’
— Nazywam się Bridgers — szepnął — van Heerden mówił pani o mnie? — Horacy Bridgers... Chce pani? — wyjął maleńskie puzderko z szyldkretu z kieszonki od kamizelki i otworzył je pstryknięciem palcem. Było do połowy napełnione białym proszkiem, lśniącym i skrzącym się w zabłąkanym promieniu słońca. „Niech pani pociągnie nosem — zażądał natarczywie, — a odrazu pozbędzie się pani wszystkich dolegliwości”.
— Dziękuje panu, nie mam chęci — potrząsnęła głową, patrząc na niego z uśmiechem zdziwienia. — Nie wiem, co to jest
— To „biała groza” — zachichotał — lepsza niż zielona — nie taka obrzydliwie stęchła, jak zielona, prawda?
— Nie mam ochoty na żadnego rodzaju grozy, — uśmiechnęła się. Nie rozumiała, w jakim celu przyszedł, olśniła ją jednak nagle myśl, że nie musiał nic wiedzieć o istotnej roli van Heerdena.
— Nie, to nie — zgodził się, kładąc puzderko zpowrotem do kieszonki kamizelki. — Nie moja strata, ale pani własna. Nie pozna pani raju na ziemi.

Czekała, co z tego dalej wyniknie. Przez cały czas wydawało jej się, że wciąż nadsłuchuje, czy nie prze-szkodzi mu ktoś z dołu. W pewnych momentach urywał nagle wpół słowa i zwracał się czujnem uchem ku drzwiom. Nadto ulgi doznała, przekonawszy się, że dziwny gość nie próbuje zbliżyć się ku niej. Widziała jednak wyraźnie, że odurzony być musi jakimś napojem wyskokowym. Oczy jego nienaturalnie błyszczały, ręce blade i nieczysto utrzymane, ani na chwilę nie pozostawały w spokoju.
— Nazywam się Bridgers — powtórzył. — Jestem prawą ręką van Heerdena, najlepszy niegdyś chemik a — nalityczny, jakiego wydała szkoła. Ja, przyszła sława, robię wszystkie te paskudztwa dla podłego Deutschera! — Jakgdyby sam zląkł się wypowiedzianego wyrazu, podszedł na palcach ku drzwiom, przez chwilę nasłuchiwał, a potem na palcach również wrócił przez cały pokój do niej.
— Pani wie napewno — jest pani przecież przyjaciółką van Heerdena — o co tu idzie?
— O co idzie? — wyjąkała.
— Tak, co tu idzie? Na co ta cała robota? Pró-bowałem naciągnąć Grzegorza i Milsoma, nie chcą mnie jednak dopuścić do sekretu. Niech djabli wezmą wszystkie tajemnice, moja mała! Po co to wszystko? W jakim celu rozsyłają ludzi do Ameryki, Kanady, Australji i Indyj? Niech pani będzie uczciwa ze mną. Niech mi pani powie! Widziałem ich biuro, wiem wszystko, co się tam robi. Tysiące zalakowanych kopert z biletami okrę — towemi i pieniędzmi. Tysiące zaadresowanych już nadawczych blankietów telegraficznych. Nie oszukacie mnie! — ostatnie zdanie rzucił jej donośnym głosem wprost w twarz. — Dlaczego van Heerden zatrudnia samych wypędków i wykolejeńców losu z pośród ludzi nauki? My wszyscy: Perrili, Maxon, Boud Heyler i ja — należymy do takich. Gdyby cele jego były czyste, dlaczego nie miałby użyć do pracy nowych ludzi ze szkół?
170

Potrząsnęła głową, mniej interesując się tego rodzaju rewelacjami jego, aniżeli własnem swojem poło-żeniem. Nagle przyszła jej zbawcza, jak jej się wydawało, myśl do głowy. Widocznie człowiek ten nie wic nic o okolicznościach, w jakich zjawiła się w tym domu. W jego pojęciu jest posłuszną woli doktora, chętną jego pomocnicą, którą, z tych czy innych względów, trzymać należało pod ścisłą kontrolą.
— Wyjawię panu wszystko, jeżeli pomoże mi pan wrócić do mojego domu — rzekła. — Nie mogę do-starczyć panu dowodów tutaj — dodała, widząc rozpa-lające się w jego oczach błyski nieufności.
On jednak roześmiał się. — O, nic z tego, moja mała! — rzucił jej szyderczo. — Wiecie wszyscy dobrze niewolno mi stąd wyjść. A zresztą, powiedziała mi pani, przed chwilą, że nie wie pani nic. Obserwowałem panią, pracującą nocami — mówił dalej ku zdumieniu Oliwji. — Przypatrywałem się pani godzinami. Nie przestawała pani pisać, pisać i pisać.
Zrozumiała teraz. Ona i Hilda Glaum były jednakowej prawie budowy, widocznie więc brał ją za Hildę, której twarzy nigdy prawdopodobnie nie miał okazji zbliska oglądać.
— Dlaczego chciałaś uciekać? — zaczął znowu tykać ją — ona jednak, nagle zdecydowana, powróciła do tematu, o którym poprzednio z nią zaczął mówić.
— W jakim celu miałabym opowiadać o tem panu? — rzekła. Wie pan o tem sam tyle ile ja.
— E, trochę tylko — odpowiedział. — Ale cóż z tego?..’ Nie znam właściwego celu van Heerdena, ale wiem dlaczego żeni się z tamtą dziewczyną. Wszyscy wiedzą o tem zresztą. Kiedy ma być ślub?
— Z jaką inną dziewczyną? — zapytała.
— Nazywa się Cresswell czy Predeaux — rzucił Bridgers niedbale. — Była podobno urzędniczką biurową w jakimś magazynie.
— Dlaczego jednak przypuszcza pan, że się ma z
171

nią żenić? — Starała się mówić spokojnie i obojętnie, Roześmiał się.
— Nie rób Greka. Nie oszukasz mnie. Każdy wie., że dziewczyna ma cały miljon w majątku.
— Miljon w’ majątku? — krzyknęła osłupiała.
— Tak miljon. — Cmoknął językiem i, wycią-gając z kieszonki od kamizelki szyldkretowe puzderko, podał jej. — Powąchaj, mała, radzę ci, zobaczysz, jak to smakuje być spadkobierczynią miljonów starego Johna Millinborna.
W tej samej chwili rozległy się czyjeś kroki w dolnej sieni i Bridgers skoczył jak oparzony, wpadł na scho-dy i znikł nie zamknąwszy za sobą drzwi.
Oliwja pomknęła za nim, jak strzała i, ku nieopisanemu zachwytowi, spostrzegła, że nietylko drzwi jej pokoju, ale i zasuwane drzwi zostały do połowy otwarte. Wysunąwszy się na klatkę schodową, znalazła ją już pustą — Bridgers zdążył widocznie zniknąć z domu — zajrzała, przechyliwszy się przez poręcz, na sam dół i widząc, że w hallu niema nikogo, i że tylko oszklone drzwi oddzielają sień od ulicy, zbiegła pędem po schodach, ujęła klamkę, otworzyła drzwi i... wpadla wprost w objęcia van Heerdena.
ROZDZIAŁ XVII.
ŻYD Z KRAKOWA.
Mimo, że Londyn był miejscem, w którem uknuta została największa zbrodnia stulecia, zbrodnia tak potwornie przeraźliwa, że nazwiska głównych działających w niej osób było na ustach każdego człowieka, każdego mężczyzny, każdej kobiety, każdego umiejącego mówić dziecka w Europie — można było wejść do pewnego oddziału Scotland Yardu, mając absolutną pewność
171


niespotkania w obrębie jego ścian, ani jednego oficera policyjnego, zainteresowanego nią w najmniejszej bodaj mierze, lub też nawet obznajomionego z nią cokol-wiek chociażby. Departament ten znany był pod mianem Parley Voos, wskróceniu departament P. V. Zajmuje się on wyłącznie podejrzanemi wypadkami, wy — darzającemi się poza terytorjalnemi wodami Wielkiej Brytanji i Irlandji. Jego ciało mieści się na wybrzeżu Tamizy, ale jego dusza przebywa w Sureté paryskiej, w Centrali policji nowojorskiej, a nawet w Yamenie szefa policji Pekinu.
Traktuje on z wzniosłą ignorancją mistrzów zbrodni, gnijących w więzieniach Yardu, natomiast, bez zaglądania do specjalnych notatek, wymieni wam z nazwisk nietylko wszystkich zbirów Paryża i Nowego Yorku, ale skład każdego prawie tajemnego stowarzyszenia w Chinach.
Pewien Polak miał sprzeczkę z żydem na ulicach Krakowa. Sprzeczka ich miała za powód jedyną sprawę na której tle wynikają tego rodzaju sprzeczki w tej części Polski. Kwota, o którą im poszło, wynosiła znikomą cyfrę 260 koron austrjackich, ale kiedy w wyniku sprzeczki tej sprowadzono konającego żyda do szpitala, zrobił on zeznanie tak ciekawe, że szef policji krakowskiej przesłał jego treść do Wiednia, Wiedeń do Berna, a Berno podrapało się za mocno zafrasowaną miną w głowę i przesłało ją do Paryża, skąd roztelegra — fowano do Rio d* Janeiro, do New Jorku i do Londynu.
Pomocnik szefa Departamentu P. V. wyszedł z wspaniałego swojego gabinetu do skromnego pokoiu nadkomisarza Mc. Nortona.
— Ciekawa nadeszła depesza z Kraków i, — rzekł. — Myślę, że zainteresuje pańskiego przyjaciela. Be — ale’a.
— Cóż to takiego? — zapytał Mc.Norton, stale uważający sprawy Departamentu P. V. za wielce interesujące, ale bezowocne.
173

— Człowiek pewien został zabity — zaczął wiceszef P. V. niedbale, jakgdj’by był to najmniej ważny szczegół całej historji. — Zanim jednak wyzionął ducha, zrobił testament na rzecz swojego syna, w którym przykazał mu, aby ani jeden półkorzec pszenicy z jego składów — był kupcem zbożowym — nie został sprzedany poniżej tysiąca koron za półkorzec. Czyni to na angielską walutę około 30 funtów szterlingów’
— Co?!... Półkorzec po 30 funtów — zawołał Mc. Norton. — Bredzić widać musiał?
— Bynajmniej. Był bardzo znanym kupcem zbożowym w Krakowie, nazwiskiem Źybowski, i podczas ostatniej wojny był głównym agentem, skupującym zboże dla rządu niemieckiego. Szef policji krakowskiej zapytał go, jak się zdaje, czy nie podlega on jakimś ułudom, wówczas umierający ciekawe złożył zeznanie, stwierdził mianowicie, że rząd niemiecki posiada opcje na całe ziarno z Galicji, Węgier i Ukrainy po niższej cenie. Źybowski wydostał lepsze warunki. Panuje przekonanie, że działał on w porozumieniu z jednym z członków rządu niemieckiego, który zrobił podczas wojny majątek na kontraktach z dostawcami dla armji. Przed śmiercią, mówiąc już jak się zdaje nawpół przytomnie, opowiedział coś żyd o nadzwyczajnym wynalazku, opracowanym na rzecz niemieckiego rządu i noszącym nazwę Zielonej Rdzy.
Mc. Norton gwizdnął pogardliwie:
— Czy to już wszystko? — zapytał.
— Wszystko — odpowiedział wice-szef P. V. — Przypominam sobie, że Beale parokrotnie tajemniczo wzmiankował o tej Rdzy. Gdzie on jest teraz?
— Wyjechał z Londynu wczoraj wieczorem — odparł Mc.Norton.
— Może pan skomunikować się z nim?
Nadkomisarz potrząsnął głową przecząco.
— Przypuszczam, że panowie prześlecie kopję tej depeszy Radzie Ministrów — rzekł. — Sprawia to
174

wrażenie czegoś poważnego. Bez względu wszakże, jak cały ten plan wygląda w rzeczywistości, został on opracowany w Londynie i van Heerden jest główną jego sprężyną.
Zdjął z kółka swój kapelusz i wyszedł na poszukiwanie adwokata Kiteona, którego znalazł na werandzie hotelowej. James Kitson wyszedł żywo na spotkanie nadkomisarza.
— Ma pan wiadomości od Beale’a?
— Był dzisiaj rano w Kensingston z ojcem Homo, ale wyjechał stamtąd. Rozmówiłem się telefonicznie z inspektorem policyjnym w Kensingston, niewiele mogłem się jednak od niego dowiedzieć, nie mógł mi on dać wyraźnych informacyj, czy Beale znalazł tam, czego szukał. Tyle tylko mi wiadomo, że dzisiaj z samego rana próbował on robić wywiad z owym pijanym włóczęgą, o ile się jednak zdaje, bez jako tako owocnych rezultatów. Właściwie, to ja przyszedłem do pana dowiedzieć się, czy pan nie komunikował się z nim dzisiaj?
Kitson potrząsnął przecząco głową.
— Muszę rozmówić się z nim w sprawie tego jego straszaka — Zielonej Rdzy. — Beale obrabia sam jeden tę sprawę — rzekł nadkomisarz — za długo już jednak trwa to jego niedawanie do niej przystępu nikomu.
— Czy to taka doniosła sprawa?
— Kto wie, czy nie będzie miała wszechświatowego znaczenia — odparł Mc. Norton poważnie. — Oto wszystko, co w tej chwili o niej wiemy. Knuje się olbrzymi spisek celem odcięcia światu dostawy żywności i głównym spiskowcem zdaje się być van Heerden. Beale wie o tej sprawie więcej niż ktokolwiek z nas, daje nam jednak tu i owdzie przelotne tylko błyski, rzucające promyk światła na istotny stan rzeczy. Ryłem się starannie w przeszłości van Heerdena, nie mogłem jednak dokopać się niczego wyraźnie obciążającego. Mogłoby się nawet wydawać, że jest wzorem obywateli kraju, jakkolwiek ludzie, z którymi się wiązał, nie nale-
175

żeli zawsze do najlepszych. Widywano go w towarzystwie trzech conaj mniej osób o bardzo ciemnej przeszłości. Milsom, doktór, skazany w dziewięćdziesiątych latach minionego stulecia za zabójstwo; Bridgers, chemik amerykański, mający na swojem sumieniu dwa procesy o niedozwolony handel narkotykami i Grzegorz, jego faktotum, jak się zdaje, i główny pomocnik, skazany w Manchesterze za szmuglowanie sacharyny. Wreszcie — dziewczyna, niejaka Glaum, cudzoziemka, pociągnięta podczas wojny do odpowiedzialności za uchylanie się od rejestracji.
— A przeciwko samemu van Heerdenowi?
— Nic. Podróżował wiele. Bywał w Ameryce i na kontynencie. Przed kilku iaty bawił w Hiszpanji i był podejrzany o stosunki z ambasadą niemiecką. Związek jego z zamordowaniem Millinborna znany jest panu?
— Tak, znany — odparł James Kitson z gory-czą.
— Beale będzie musiał wyjawić nam nareszcie wszystko, co wie — dodał Mc.Norton — my zaś będziemy mogli prawdopodobnie powiedzieć mu coś, czego on nie wie, mianowicie, że van Heerden prowadzi pokaźnie rozległą i pokaźnie kosztowną korespondencję kablową ze wszystkiemi częściami świata. Zdarzyło się coś w Krakowie, co nadaje solidną podstawę wszelkim podejrzeniom Beale’a.
Opowiedział adwokatowi w krótkości historję, opowiedzianą mu tego rana przez wice-szefa Departamentu P. V.
— Brzmi to wręcz nieprawdopodobnie — rzeki Kitson, wysłuchawszy opowiadania. — Kupowanie po takiej cenie przekraczałoby wszelką ludzką możność. Niema zresztą żadnego powodu po temu. Jestem przy — padkkiem zainteresowany w pewnem przedsiębiorstwie młynarskiem i wiem, że tegoroczne zbiory zapowiadają się na całym świecie bardzo dobrze — znacznie oowyżei m

przeciętnej normy. Ten krakowski żyd musiał chyba mówić w malignie.
Mc. Norton uśmiechnął się pobłażliwie.
— Bodajby pan miał rację — rzekł. — Miejmy nadzieję, że cała ta historja jest przywidzeniem jeno, i że ten jeden raz przynajmniej poszlaki policyjne okażą się djabelsko bezpodstawnemu A jednak... coś mi ten van Heerden za dużo kabluje. Muszę zobaczyć się z Beale’m!
Ale Beale przepadł jak kamień w wodzie. Poszukiwanie w jego mieszkaniu nie dało żadnych wyników. „Obcy pan”, który poprzedniego dnia złożył wizytę van Heerdenowi, widziany oył w domu tego rana, i on wszelako znikł i żaden z nastawionych przez Beale’a szpiclów nie był w stanie go odszukać.
Mc. Norton przesunął kierunek swoich poszukiwań i zjawił się w imponującym pałacowym gmachu firmy Punsonby. Przespacerował się w okolicy oddzielonego drucianą złoconą siatką biura, w którem pracowała niegdyś Oliwja Cresswell i zauważył na jej miejscu obcą jakąś postać, a obok niej ciemnowłosą, posępną Hildę Glaum. Pompatyczny mr. White przywitał oficera policyjnego w dziwny sposób. Na widok zbliżającego się zbladł śmiertelnie i nagle oniemiał. Nadkomisarz poznał odrazu te objawy. Dopomogła mu w tem wieloletnia znajomość charakterystyki przestępców. Ciekaw był tylko, jak głęboko zabrnął pompatyczny ten człowiek w haszcze spraw pachnących kryminałem.
— A... a... Mc. Norton — wyjąkał White, trzęsąc się jak liść — proszę, proszę... może pan spocznie... Czem... czem... — zachłysnął się — czem mogę panu służyć?
— Ot, tak sobie, przechodząc, wstąpiłem, żeby zobaczyć, co się u pana dzieje? — odparł Mc. Norton najniewinniejszym tonem. — Cóż, w dalszym ciągu giną panom... listy pieniężne?
Mr. White opadł ciężko na swoje krzesło.
777


— Tak... tak., to jest... nie, nie... dziękuję panu..? dziękuję za interesowanie się nami. Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony... panie nadkomisarzu....
— Ale, ale... Jakże się miewa przyjaciel pański, doktór van Heerden? — zapytał nagle nadkomisar;
Mr. White poruszył się niespokojnie na krześle. I znów na twarzy jego zarysował się wyraz niepokoju i lęku.
— Mr... van Heeren nie jest moim przyjacielem... co najwyżej łącza mnie z nim stosunki... handlowe... nic innego
Mr. White, którego nadkomisarz policji miał teraz przed sobą, nie był podobny do White’a, jakiego znał dawniej. Postarzał, przybyło mu sporo wyraźnych zmarszczek, oczy miał wpadnięte, zmęczone.
— Wydaje mi się on mocno przebiegłą sztuką — zauważył Mc. Norton tonem obojętnym. — Zaintetereso — wany pan jest w jedncm z jego przedsiębiorstw, prawda?
— Tylko w iednem, tylko w jednem — żywo zapewnił White — dużo też dałbym za to, żeby... — urwał nagle.
— Wołałbyś pan, żeby można było wycofać się?
I znów White poruszył się niespokojnie na krześle.
— Doktór van Heerden jest człowiekiem bardzo zdolnym — bąknął — ma mnóstwo zakrojonych na wielką skalę projektów i właśnie w realizacji jednego z nich jestem osobiście zainteresowany. Włożyłem mój udział pieniężny do jego... syndykatu, nie znając, oczywiście, bliżej natury samego przedsiębiorstwa.
— Niewielu znajdzie się chyba udziałowców ufających tak na ślepo? — zażartował Mc. Norton.
— W sprawach finansowych jestem niedoświadczony jak dziecko — przyznał mr. White, dodał jednak szybko: — naturalnie z wyjątkiem spraw finansowych, dotyczących interesów firmy Punsonby, jak panu nadkomisarzowi wiadomo, jednego z najsolidniejszych koncernów londyńskich. Wypłacamy nasze dywidendy z
178

przykładną regularnością, a bilanse nasze mogą być wzorem dla wszelkich zakładów przemysłowych.
— Tak, słyszałem o tem — odparł Mc. Norton sucho. — I ja także Interesuję się syndykatami. A propos, jakiż jest ten projekt van Heerdena?
Mr. White wzruszył ramionami
— Nie mam o tem najmniejszego pojęcia — wyznał z melancholijnym uśmiechem. — Może to bardzo głupio z mojej strony, ale tak nieograniczone mam zaufanie do kupieckiego genjusza doktora van Heerdena, że kiedy przyszedł do mnie i powiedział: — Mój drogi panie White, radbym, żebyś pan włożył kilka tysięcy w jeden z moich koncernów, odrzekłem: — Oto mój czek, drogi doktorze, nie nudź mnie pan opowiadaniem szczegółów o pańskiem przedsiębiorstwie, tylko przysyłaj mi regularnie moją dywidendę. — Ha! ha!...
Śmiech jego brzmiał dziwnie sztucznie, nie byłby też przekonał dziesięcioletniego dziecka.
— Włożyłeś pan w ten sposób 40.000 funtów... zaczął Mc. Norton.
— 40.000 funtów! — powtórzył jak echo mr. White. — Skąd pan wie o tein?
Zbladł bardziej jeszcze, o ile było to możliwe.
— Takie rzeczy przedostają się nazewnątrz — zauważył Mc. Norton, niby mimochodem. — Zatem włożył pan w ten interes 40.000 funtów, nie zadając sobie nawet trudu zbadania, jakiego rodzaju sprawy ma syndykat na celu? Nie mówię teraz jako oficer policyjny — dodał, a mr. White nie był w stanie ukryć uczucia ulgi, — ale jako dawny pański znajomy.
— Przyjaciel, mr. Mc. Norton, przyjaciel — poprawił go żarliwie mr. White. — Zawsze uważałem pana za mojego przyjaciela. Jak to dawno już od czasu jak się znamy? O ile pamiętam, spotkaliśmy się po raz pierwszy w 93-im, z okazji owego włamania do naszych magazynów, pamięta pan?
— Tak, porządny kawał czasu — przyznał nadko-
17Q

misarz — nie odbiegajmy jednak od tematu, od sprawy pańskiego wkładu, która szczególnie mnie interesuje, jako pańskiego przyjaciela. Dał pan więc doktorowi van Heerdenowi taką moc pieniędzy, nie zainteresowawszy się nawet, czy cele jego są legalne? Nie znaczy to, abym przypuszczał, że są nielegalne — pośpieszył zapewnić, widząc, że White otwiera usta, żeby zaprotestować — uziwnem się jednak musi wydać, że nie zainteresował się pan tem nawet.
— Naturalnie, że się dowiadywałem — żywo wtrącił mr. White. — Tyle tylko wiem, że szło tu o jakiś wynalazek chemiczny... Nie znam się zupełnie na chem — ji. Tak, prawdę powiedziawszy, — przyznać się panu muszę — zniżył głos, mimo, że nie było wcale potrzeby czynienia tego — mocno żałuję, iż się dałem wciągnąć. My, handlowcy, nie możemy unieruchamiać sobie kapitału na tak długo i właśnie... w obecnej chwili... otóż w obecnej chwili wielce byłbym rad, gdyby udało mi się zlikwidować ten wkład.
Mc. Norton skinął głową. Daleko bardziej był wtajemniczony w kłopoty finansowe White’a aniżeli on sam przypuszczał. Wiedział naprzykład, że nieposzlakowany dyrektor zarządzający firmy Punsonby był w łapach lichwiarzy, którzy wyciskali go niczem cytrynę. Podejrzewał nawet, że interesy firmy nietęgo stoją. Ciekawe pogłoski krążyły ostatnio w City pomiędzy dyskontera — mi, jakoby portfel wekslowy firmy Punsonby wiele pozostawiał do życzenia.
— Wiadomo panu, jakiej van Heerden jest narodowości? — zapytał.
— Holender — pośpieszył White zapewnić
— Jest pan tego pewien?
— uałbym sobie uciąć głowę — odparł White bohatersko.
— Podchodząc do pańskiego biura, widziałem w oddziale kasowym młodą osobę... zdaje się, że nazwisko
J80

jej brzmf miss Glaum. — Czy i ona także jest noien — derką?
— A... miss Glaum... miss Glaum... — zawahał się. — Bardzo pracowita, dzielna młoda osoba, dobra zna-joma doktora van Heerdena. Przyjąłem ją, o ile to pana interesuje, na jego polecenie. Chciałem, rozumie pan, wywdzięczyć mu się. Opiekował się mną... podczas mojej choroby.
Mc. Norton wiedział, że to kłamstwo. White by! jedną z finansowych piłek, przerzucanych z rąk do rąk sprytnych lichwiarzy. Zapoznał go z temi pijawkami van Heerden w momencie dla niego rozpaczliwym, i tak go umiał zachęcić ułatwieniem zdobywania potrzebnego kredytu, że kiedy horyzont finansowy White’a wyjaśnił się nieco, uległ on z łatwością namowom van Heerdena i powierzył mu pieniądze na jego przedsiębiorstwo.
— Rozumie pan naturalnie, że, jako udziałowiec w syndykacie van Heerdena, nie może pan uniknąć odpowiedzialności za cele, na jakie pieniądze pańskie zo — stają użyte — rzekł nadkomisarz, zabierając się do dejścia. — Mam nadzieję, że uda się panu wycofać pański kapitał — dodał.
— Przypuszcza pan, że może być co do tego jakakolwiek wątpliwość? — zawołał skonsternowany White.
— Istnieją zawsze wątpliwości co do kwestji odzyskania kapitału, włożonego w syndykaty przemysłowe — rzucił Mc. Norton tajemniczo.
— Proszę pana, niech pan jeszcze nie odchodzi — wyjąkał mr. White, przyskakując do zabierającego się do odwrotu swojego gościa i niemal odrywając mu rękę od klamki. — Jestem przerażony, panie nadkomisarzu — rzekł, kiedy udało mu się zmusić oficera polrji do powrotu na poprzednio zajmowane przez niego miejsce — nie będę tego przed panem ukrywał. Poważnie jestem zaniepokojony tem, co mi pan powiedział. Nic — tylko niepokoi mnie myśl utracenia pieniędzy!... O, nie,
181

firma Punsonby nie zbankrutuje przez głupie 4U.UUI funtów. Bardziej niepokoi mnie ponura pańska supozycja, panie nadkomisarzu. Czy to możliwe? — zawoła’ dramatycznie, stając przed Mc. Nortonem z rękami opartemi na biodrach, z dyndającym na brzuszku mo — noklem i głową cofniętą wtył, jakgdyby chciał w ten sposób uniknąć zetknięcia z rzeczywistością — czy to możliwe, żebym nieświadomie dla samego siebie, przykładał rękę do finansowania przedsiębiorstw! nielegalnego... niemoralnego, nieodpowiedniego, przeciwnego... dobru publicznemu?
Potrząsał rozpaczliwie głową, jakgdyby niezdolny uwierzyć w coś podobnie potwornego.
— Nie wiem o niczcm podobnein — żywo zaprzeczył White — syndykat, o ile mi wiadomo, nie był zarejestrowany. Był to, że się tak wyrażę koncern pry-watny.
— Jakto? A eksploatacja Zielonej Rdzy? — zapytał komisarz. Na to pytanie twarz White’a straciła resztkę zabarwienia, jaką kiedykolwiek posiadała.
— Zielona Rdza?! — wyjąkał. — Słyszałem gdzieś taką nazwę. Nic jednak nie wiem o tem.
— Nie wie pan nic, ale podejrzewa paa najgor-sze — rzekł Mc. Norton. — No, a teraz porozmawiam z panem otwarcie. Powód, dla którego pan nie wie nic o syndykacie van Heerdena, jest ten, że pan podejrzewał zgóry bezprawność jego celów — proszę, niech n:i pan nie przerywa. — Nie wie pan nic, bo nie chciał pan nic wiedzieć. Wątpię nawet, czy oszukiwał pan samego siebie. Węszył pan możność zarobienia grubych pieniędzy, a grube pieniądze zawsze były dla pana łakomym kąskiem, zawsze czuł pan do nich pociąg niepokonany. Nie istniał żaden najbardziej szalony pomysł, doprowadzany do skutku w byle knajpce na bocznej ulicy, w którym nie utopiłby pan swoich funtów szterlin — gów. W tym wypadku uśmiechnęła się panu szansa,
182

mająca większe widoki powodzenia, niż przy wszystkich proponowanych panu dotychczas interesach.
— Przysięgam panu — porwał się White.
— Zawcześnie jeszcze dla pana na przysięgi — przerwał mu Mc. Norton ponuro. — Jedno tylko istnieje miejsce dla człowieka, na którem wymaga się od niego przysięgi — ława świadków. Powiem panu zupełnie otwarcie, że kroczymy jeszcze tak samo po omacku, jak pan utrzymuje, że kroczy. Jeden jest tylko człowiek, który zna tajemnicę Zielonej Rdzy, albo domyśla się jej. Człowiekiem tym jest Beale.
— Beale?!
— Poznał pan go zdaje się, prawda? Spotkał się pan z nim? Życzę panu, aby nie miał pan potrzeby spotykania się z nim więcej. Może Zielona Rdza nie po-siada wielkiego znaczenia. Może będzie miała dla pana jedynie znaczenie utraty pańskich pieniędzy, i to byłaby chyba dla pana najmilsza strata. Skądinąd wszakże nie ukrywam bynajmniej przed panem faktu, że może ona bvć dla pana wyrokiem śmierci w obliczu prawa.
White przełknął głośno ślinę, przyczem aż zabulgotało mu w gardle, oparł sie też o biurko, żeby nie upaść.
— Jak dotychczas, mam tylko mętne wielce informacje co do znaczenia tego wszystkiego, jednakże — zmarszczył Mc. Norton brwi, mówiąc jakgdyby do samego siebie — czuje w tem kiepską jakąś sprawę... szelmowsko kiepską sprawę.
Wziął kapelusz ze stołu i skierował się ku drzwiom.
— Nie wiem, czy powiedzieć: „Niech pana Bóg ma w swojej opiece!” czy „dowidzenia” — rzekł, nie-mile ściągając usta.
— „Niech pana Bóg ma w swojej opiece” to bardzo miła staroświecka forma — usiłował zażartować mr. White, zdobywając się na bohaterską próbę naśladowania wisielczego dobrego humoru Mc. Nortona.
183

ROZDZIAŁ XVIII.
BRIDGERS. WYŁAMUJE SIĘ.
Doktór siedział u wezgłowia wielkiego francuskiego łoża, na którem leżała Oliwja i w zimnych niebieskich jego oczach iskrzył się chochlik złośliwej rado-ści.
— Śmiesznie pani wygląda — rzekł.
Oliwja Cresswell ostro odwróciła od niego gło-wę, aby nie mieć jego twarzy w swojem polu widzenia
To tylko mogła zrobić, bowiem nogi i ręce miała związane, a na poduszce tuż obok jej głowy leżał wielki, ręcznik, nasycony wodą i użyty do zcieszenia zdro-wych jej wrzasków, jakiemi zaznaczyła swoje odzyskanie przytomności.
— Śmiesznie pani wygląda — powtórzył doktór, smokcząc koniec swojego cygara — niemniej śmiesznie, aniżeli dziecinny pani postępek. Bridgers wypuścił panią? tak?... Piękny kwiatek z naszego Bridgersa!... Cóż on takiego pani opowiadał?
Odwróciła głowę w jego stronę i zaszczyciła go wnikliwem spojrzeniem. Potem zkolei spojrzała na ciemno-czerwone pręgi, odciśnięte na przegubie ręki wpijaniem się w nią rzemiennych pęt.
— Tylko Hun jest zdolny do czegoś podobnego! — zawołała. On jednak tym razem przyjął to z uśmiechem:
— Nie uda ci się już sprowokować mnie, przy-szła żoneczko — drwił z niej w żywe oczy. — Możesz mnie nazywać Hunem, Heinzem, Fritzem, Szwabem, czy jakiem chcesz barbarzyńskiem wulgarnem imieniem, jakiego cały świat poza Niemcami używa do zohydzenia moich rodaków, cokolwiek jednak powiesz, pozo-
184


stanie mi najdoskonalej obojętne. Jutro ty i ja będziemy mężem i żoną.
— To nie Prusy — odparła tonem pogardliwym.
— Nie może pan zmusić kobiety do poślubienia pana wbrew jej woli, to...
— Kraj wolnych ludzi — dopowiedział najspokojniejszym tonem. — Tak, znam dobrze te kraje po obu stronach Atlantyku. I tu jednakże zdarzają się ciekawe rzeczy. Stanie się też jak mówię, poślubisz mnie gdłą — beczko i odpowiesz posłusznie: — „tak” na pytanie, jakie zada ci wytworny, wymuskany ksiądz angielski: — Czy chcesz pojąć za małżonka tego tu oto? Czy zgadzasz się przysiąc mu wiarę, miłość i posłuszeństwo i t. d. i t. d.?” Na wszystkie te pytania odpowiesz: — „Tak!”
— Odpowiem: — „nie” — zawołała gwałtownie.
Odpowiesz: — „Tak”! — uśmiechnął się. — Myśla — łem, że będę miał dość czasu, aby móc cię przekonać, że we własnym twoim interesie powinnaś zachować się rozsądnie. Mógłbym użyć argumentów, które napewno otworzyłyby ci oczy na to, że istnieją rzeczy znacznie gorsze aniżeli poślubienie mnie.
— Nie mogę wyobrazić sobie nic gorszego! — odparła pogardliwie.
— Dziwnie masz w takim razie tępą wyobraźnię
— rzekł doktór. — Powiedziałem ci już w jakich warunkach odbędzie się nasz ślub. Mogłoby przecież nie dojść wcale do małżeństwa i zupełnie inny mógłby być koniec całej awantury — dodał znacząco, a jej zimny dreszcz przebiegł po plecach.
Przez następne pięć minut milczał, trzymając cygaro pomiędzy zębami i patrząc w przestrzeń, jakgdyby myśli jego wędrowały gdzieś daleko, a osoba Oliwji była jednem z namniej absorbujących je zagadnień.
— Wiem, że niedorzecznością jest pytać cię o to,
— rzekł nagle — przypuszczam jednak, że nie mu — siałaś nigdy interesować się bliżej kwestją tracenia
1<>:5

skazańców. Oczywiście, nie — to jasne. Istnieje wszakże pewien ciekawy, nieznany ogółowi fakt, dotyczący tracenia przestępców, mianowicie, że w wielu krajach, w mojej ojczyźnie naprzykład zanim skazany wyprowadzony jest na miejsce kaźni, odurza się go narkotykiem — nazwijmy go „bromociną”. — Interesuje cię to.
Nie odpowiedziała, uśmiechnął się więc łagodnie.
— Powinnoby cię to interesować bardzo nawet. Skutki bromociny — dodał spokojnym, przekonywają cym tonem profesora, przemawiającego z katedry do zaciekawionego audytorjum — są szczególne. Wprowadza ona człowieka w stan niesłychanego znużenia, które czyni go absolutnie zobojętniałym na wszystko. Mimo zachowania najzupełniejszej świadomości, człowiek ten idzie posłusznie na śmierć, zachowuje się przy — tem zupełnie normalnie i czyni dokładnie to, co mu każą czynić — słowem narkotyk ten paraliżuje zupełnie jego wolę.
— Dlaczego mi pan to mówi? — zapytała, czując spazm nagłego strachu ściskający jej gardło.
Odwrócił się na krześle, wyciągnął rękę i wziął małe czarne pudełko ze stojącego przy oknie stołu, położył je na łóżku i otworzył, podczas gdy Oliwja przyglądała mu się przerażona i zarazem zaciekawiona. Z pudełka wyjął maleńki flakonik napełniony bezbarwnym płynem i bardzo ostrożnie położył go na kołdrze; z tego samego czarnego pudełka wyjął maleńką szpryckę podskórną i ostro zakończoną igłę, odkorkował flakonik, wprowadził w jego otwór szpryckę, napełnił ją, poczem przyśrubował igłę, wypróbował przezornie, czy aparacik działa i wreszcie starannie ułożył wszystko napowrót w pudełku.
— Mówisz, że nie poślubisz mnie, przypuszczam też, że gotowa byłabyś zrobić scenę wobec poczciwego pastora, którego sprowadzę do udzielenia nam błogosławieństwa kapłańskiego. Miałem nadzieję — dodał fłumacząc się niejako, — że będę mógł urządzić cere-

monję z całą paradą, tak drogą, o ile słyszę, sercu każdej kobiety. Wobec niemożności uczynienia tego liczy-łem przynajmniej na cichy ślub w pobliskim kościółku — — wskazał gestem okno. — Teraz jednak widzę, że trzeba będzie sprowadzić jego wielebność do domu i poprosić go o dopełnienie obrzędu tutaj na miejscu.
— Niezawsze będę pod wpływem pańskiego narkotyku — rzuciła przez zęby. — Wtedy przyjdzie czas na porachowanie się z panem, doktorze van Heerden.
— Ale wtedy już — odparł spokojnie, — będę miał rachunek mój obciążony tak nadzwyczajną, tak ol-brzymią zbrodnią, że drobne przekroczenie „zadania szkodliwego lęku” — taka jest terminologja danego przestępstwa — nie zaważy już bardziej i bodaj nawet nie będzie uważane przez wydział kryminalny za godne zaprzątania jego uwagi. No, a teraz, myślę, że będę mógł odwiązać cię. — Rozluźnił, a potem zdjął krępujące jej ręce i nogi rzemyki i włożył je do kieszeni.
— Radzę ci wstać i przejść się, — rzekł.. — Aby uniknąć zupełnego zesztywnienia. Nie chcesz widzieć, że jestem bardzo względny dla ciebie. Takiem jesteś dla mnie zerem, że nie mam zamiaru nawet mścić się na tobie. Ale, ale, miałem dzisiaj ciekawą rozmowę z przyjacielem twoim, panem Beale’m. Bardzo uparty młodzieniec; śledził mnie dzisiaj przez cały dzień — roześmiał się. — Gdybym nie był zmuszony wrócić do am — bulatorjum. po bromocinę, byłbym stracił okazję wielce interesującej naszej konwersacji. Młody człowiek ten bardzo jest zakochany w tobie — powtórzył. — Jaka szkoda! Jaka ogromna szkoda!
— Jak prędko zacznie lekarstwo działać? — zapytała.
— Boisz się;
— Nie, ale byłabym rada wszystkiemu, co pozwoliłoby mi zapomnieć o pańskiej obecności. Nie jest pan zbyt miłym towarzyszem — rzekła, — wracając do dawnego tonu, znanego mu aż nazbyt dobrze.
187

— Bądź spokojna, gołąbko — rzekł z udaną czułością. — Wkrótce się mnie pozbędziesz.
— Dlaczego upiera się pan przy chęci poślubienia mnie?
— Mogę ci to już teraz powiedzieć, przyszła żonusiu — rzekł. — Bo jesteś bardzo bogata i potrzebne mi są twoje pieniądze, których połowa dostanie mi się na podstawie mojego małżeństwa z tobą.
— A więc tamten powiedział prawdę? — Usiadła nagle, doznała jednak zawrotu głowy.
— Jaki tamten?... Chyba nie ten gadulski idjota Bridgers? — zawołał gwałtownie, wnet jednak odzy-skał poprzedni swój spokój. — Leż spokojnie! — dodał z powagą zawodowca. — Tak, jesteś spadkobierczynią bardzo ciekawego jegomościa. Johna Millin — borna.
— Johna Millinborna? — krzyknęła. — Tego, który został zamordowany?! — Nie rozumiem... Co to wszystko znaczy?
— Nazywasz się Predaux. Ojcem twoim był ów...
— Wiem, wiem! — zawołała. — Ów człowiek z hallu hotelowego?!... Który umarł tam nagle!... To był mój ojciec?!
— Ciekawe!... prawda? — rzekł spokojnie. — Zupełnie jak z romansu. Tak, moja droga, to był twój rodziciel, skończony łotr, o którym radziłbym ci najlepiej zapomnieć zupełnie. Słyszałem, jak John Millin — born opowiedział swojemu przyjacielowi adwokatowi, że matka twoja umarła w nędzy, wtrącona do grobu przez okrucieństwo i szubrawstwo twojego ojca. Pewien jestem, że to najzupełniejsza prawda.
— Mój ojciec!... — szepnęła zgnębiona.
Leżała na poduszkach blada jak płótno, z przym — kniętemi oczami.
— John Millinborn zapisał ci cały swój majątek — uważam, że powinnaś już teraz dowiedzieć się o wszy — stkiem, — i powierzył go opiece swojego przyjaciela,
188

poleciwszy mu utrzymanie faktu twojego dziedziczenia w tajemnicy przed tobą aż do dnia twojego ślubu. Obawiał się, widzisz, łowców posagowych; chciał cię uchronić przed tem, ażeby człowiek, który poślubiłby cię ’dla twojego majątku, nie zmarnował twojego życia, jak Predaux zrujnował życie twojej matki. Bardzo to było przezornie z jego strony. Otóż ja nie mam bynajmniej zamiaru zrujnowania twojego życia, chociażby dlatego, że zaraz po ślubie opuszczę cię, pozostawiając ci połowę majątku twojego wuja i możność pełnego korzystania z życia i jego uciech, dostępnych i ponętnych dla młodej niewiasty wzniosłego serca i umysłu.
— Nie zrobię tego! Nie zrobię tego! Nie zrobię tego! — powtarzała uparcie.
Wstał, nachylił się nad nią i zręcznie podwinął do góry jej rękaw.
— Uprzedzam, że o ile będziesz krzyczała, zatkam ci usta ręcznikiem — rzekł. — Ukłucie nie będzie bolało. Zatem, jak mówiłem, ślub urządzi się tutaj ze względu na niepomyślny stan twojego zdrowia, a na za-pytanie kapłana odpowiesz: — „tak”!
Momentalny, ostry ból kłujący w jej ramieniu ustał. Pozostało tylko uczucie rozdymania, jakgdyby ramię jej było napompowywaną gwałtownie gumową obręczą rowerową. Nie było to jednak przykre.
— Zrobię powtórny zastrzyk dzisiaj wieczorem — rzekł. — Wcale go nie poczujesz, następnie jeden jeszcze jutro rano, a potem już będzie ci obojętne wszystko, cokolwiek się stanie. Mam nadzieję, że zbyteczne będzie zaaplikowanie ci czwartego jutro po południu.
Znalazłszy się na dole w hallu, wszedł do wielkiej jadalni, położonej pod sypialnym pokojem dziewczyny. W jadalni znajdowały się dwie osoby: tęgi, zupełnie łysy mężczyzna, pozbawiony wszelkiego uwłosienia — brwi, rzęs i wszelkiego wogóle zarostu, i drugi, mło 1 — szy od niego.
— Słuchaj, Bridgers — zwrócił się do niego van Heerden — rozpuściłeś podobno gębę!
189

— Ciekawa rzecz, kto mi zabroni? — warknął Bridgers, wyciągając z kieszeni od kamizelki szylkreto — we pudełeczko, wyjął szczyptę zawartego w niem proszku i z rozkoszą wdychał go w siebie.
— Narazie lepiej go usposobi — mruknął bezwłosy. — Nie mam nic przeciwko ludziom zażywającym kokainę, dopóki jej zażywają. Nie znoszę ich tylko pomię-dzy jedną dozą, a drugą.
— Doktór Milsoin przemawia jak chrześcijanin, i jak artysta — odezwał się Bridgers nagle rozweselony. — Gdybym się nie odurzał kokainą, panie doktorze van Heerden, nie pracowałbym w przeklętem pańskiem la — boratorjum, ale byłbym prawdopodobnie jednym z pierwszorzędnych uczonych z zakresu chemji analitycznej w całej Ameryce. No, czas już na mnie — dodał wstając. — Muszę wrócić do roboty. Pewnie da mi pan polecenie przygotowania czegoś do uzdrowienia pań-skiej opornej narzeczonej? Milsom? mówił mi, że to ona. Myślałem, że to tamta — Holenderka. Zdaje mi się, że nagadałem jej niepotrzebnych rzeczy.
Van Heerden zmarszczył brew.
— Zanadto, widzę, interesujesz się mojemi sprawami — rzekł ponuro.
— O! patrzcie, jaki wrażliwy! Gdybym nie interesował się czemkolwiekbądź, dawnobym zwarjował — zachichotał Bridgers.
Był już w tem stadjum upojenia kokainą, w którem świat wydaje się bardzo miłem miejscem pobytu, na — stręczającem nieskończenie wiele powodów do wesoło-ści.
— Mam już dość tej nory. Zaczyna działać mi na nerwy — zaczął znów. — Czy nie mógłbym wrócić do Londynu? Czuję, że tępieję tutaj. Wczoraj nie udawało mi się otrzymać odpowiedniej reakcji. Co, może nieprawdę mówię, panie Milsom? Tak mi już obrzydła robota w tej dziurze, że wszystkie skorupy wydają mi się ‘’dnakowe.
1QO

Van Heerden rzucił okiem na człowieka, nazwanego Milsomem, a ten skinął głową.
— — Pozwól mu pan powrócić — rzekł — już ja go dopilnuję. Jak się ma pacjentka? — dodał po odejściu Bridgersa.
Van Heerden wzruszył ramionami.
— Po raz pierwszy ogarnia mnie dziwny jakiś niepokój — rzekł. — Nietyle przejmuje mnie strach przed Beale’m, ile denerwuje mnie ta plugawa kwestja pieniędzy. Rozchody są olbrzymie i nieustanne.
— A rząd pański. — Milsom zahaczył się na tem słowie. — A przyjaciele pańscy zagranicą w dalszym ciągu są nieporuszeni?
Van Heerden potrząsnął głową.
— Nie wątpię, że mnie nie zawiodą — rzekł. — Pilnie przeglądam gazety, szczególniej pisma rolnicze i, o ile się nie mylę, wyraźny jest zwrot ku podtrzymywaniu mnie. Nie może jednak cała moja akcja zależeć od tego, czy zgodzą się czy nie. Ślub musi odbyć się jutro.
White także się denerwuje — dodał. — Morduje mnie o pieniądze, które mi pożyczył; a raczej pożyczył syndykatowi. Jest w przededniu ruiny.
Milsom skrzywił się nieznacznie.
— Gotów wypaplać — mruknął. — Z takimi ludźmi zawsze na tein się kończy. Będziemy musieli zatkać mu gębę. Mówi więc pan, że ślub postanowiony na jutro?
— Zamówiłem pastora. Powiedziałem, że moja narzeczona jest zbyt cierpiąca, abym mógł narażać ją na udanie się do kościoła i dlatego ceremonja musi odbyć się tutaj.
Milsom skinął głową. Wstał od stołu i patrzył przez okno na śliczny ogród na tyłach domu.
— Nie jest wcale tak źle spędzić tutaj kilka tygodni — r^ekł. — Spójrz pan na tę zieleń murawy.
191

— Wskazał paicem na bujnie rosnący trawniK, cały upstrzony różnobarwnem kwieciem polnein.
— Nie byłem nigdy szczególnym miłośnikiem natury — rzucił van Heerden obojętnie.
Milsom mruknął.
— Nie siedział pan nigdy w więzieniu — rzekł tajemniczo. — Czy już czas zrobić małej drugi zastrzyk?
— Nie, dopiero za dwie godziny. Zagrajmy partję pikiety.
Karty zostały roztasowane i rozdane, kiedy nagle rozległ się gwałtowny tupot nóg w hallu, drzwi rozwarły się i do pokoju wpadł jakiś człowiek. Miał na sobie ochlapany, pobrudzony biały kitel, a twarz jego wyrażała dziki przestrach.
— Monsieur, monsieur! — zawołał — ten id jota Bridgers!
— Co się stało? — zerwał się van Heerden na równe nogi.
— Zwarjował chyba. Tańczy po ogrodzie, śpiewa i ma z sobą preparat.
Van Heerden zaklął siarczyście i wyskoczył do hallu, a za nim doktór Milsom. Obaj skrócili sobie drogę, wbiegając na górę po schodkach, prowadzących t dziedzińca i, przedarłszy się przez zarośla ujrzeli przed sobą szaleńca.
Nie tańczył już w tej chwili. Stał z otwartemi ustami, rozglądając się dokoła ogłupiałym wzrokiem.
— Upuściłem ją! upuściłem ją! — wyjąkał.
Van Heerden nie miał potrzeby pytać, co upuścił, bowiem zielony trawnik, który wywołał przed chwilą zachwyt Milsoma, przestał istnieć. Na jego miejscu czerniła się wielka, poszarpana połać ziemi, która wy-glądała, jak pochłonięta czeluściami piekielnemi, a po-wietrze dokoła przesycone było stęchłą wonią zgnilizny.

ROZDZIAŁ XIX.
OLIWIA SIĘ ZGADZA.
Wydawało się Oliwji, że przed oczami jej wisi szara zasłona mgieł, po przez które przebłyskują drobniut — ne kuleczki olśniewającego światła, zjawiające się nie-wiadomo skąd i niewiadomo gdzie znikające. Ilekroć zwracała oczy na jedną z nich, dwoiła się w nich ona, troiła i wreszcie mnożyła się bez końca.
Czuła, że powinna widzieć znajome twarze, bowiem jedna połowa jej mózgu jest wolna i z całym spokojem diągnozowała własny jej stan, zarazem wszakże czyniła to w taki sposób, jakgdyby ona sama była kimś zupełnie innym. Budziła się z uśpienia pod wpływem odurzającego środka i myślała o sobie w dziwnie bezosobowy, szczególnie ciekawy sposób. Wiedziała, że ludziom w sztucznem odurzeniu ukazują się zjawy osób i rzeczy. Przed oczami ich snuć się mają dziwne miraże i dziw’ — niejsze jeszcze myśli budzą się w ich mózgu. Ona wszakże nie widziała nic oprócz srebrzystej zasłony mgieł z jej rozbłyskującemi i zanikającemi kuleczkami i nie sły-szała nic z wyjątkiem głosu, mówiącego: — „Zbudź się! zbudź się”! Jednostajny, nieodmienny ten nakaz powtarzany był setki, tysiące razy, i nagle, rozwiała się szara mgła, ona sama leżała na łóżku z pulsującą skronią, z uczuciem palącego kłucia w oczach, a dwaj mężczyźni stali pochyleni nad nią, jeden z nich z wielką, łysą czaszką, grubemi wargami i głęboko zapadłe — mi oczami.
„Czy to był naprawdę mój ojciec?” — pomyślała nawpół przytomnie.
— Bałem się tej drugiej dozy, którą dał jej pan wczoraj wieczorem — rzekł Milson. — Może wpaść w
193

stąn komatyczny, a to najmniej by przecież panu dogadzało.
— Zaraz przyjdzie do siebie — odparł spokojnie van Heerden, twarz jego zdradzała jednak tajony niepokój. — Porządną sypnąłem jej dozę — wydała mi się jednak dość zdrową, aby wytrzymać potrójną infekcję.
Milsom potrząsnął głową.
— Może i przyjdzie wkrótce do siebie, ale mogła tak samo umrzeć — rzekł. — Nie powtarzałbym dozy na pańskiem miejscu.
— Niema już potrzeby — mruknął van Heerden.
— Która godzina? — zapytała Oliwja, siadając na łóżku. Czuła się bardzo słabą, nie doświadczała wszelako zawrotu głowy.
— Jest dwunasta, spała pani od siódmej wczoraj — rajszego wieczora. Zobaczymy, czy pani może utrzymać się na nogach. Proszę wstać.
Usłuchała potulnie. Nie miała wcale ochoty sprzeciwiania się czyimkolwiek nakazom. Umysł jej był w stanie zupełnej bierności, gdyby też pozostawiono ją w spokoju, najchętniej położyłaby się powtórnie.
Poczuła jednak na chwilę gwałtowną żądzę wpadnięcia na jakiś pomysł, jak dać człowiekowi temu pie-niądze bez potrzeby poślubiania go. Pragnienie to dręczyło ją jednak przez krótki moment jeno, poczem nastąpił jeszcze większy stan zmęczenia, jakgdyby ten wysiłek niezależnego myślenia nowym zawisł ciężarem na stanie jej woli. Wiedziała, i lekko dziwiło ją uświadomienie sobie tego, że pozostaje pod wpływem odurzającego środka, paraliżującego jej wolę, nie czuła jednak szczególnej ochoty ani potrzeby wywalczania sobie prawa do samookreślenia. „Prawa do samookre — ślenia.” Powtórzyła te wyrazy, skupiając myśli na ich brzmieniu i przypominając sobie, że było to wielkie hasło wojny, powtarzane nieustannie w gazetach. Wszystkie jej myśli układały się w ten sposób, przybierając postać

dyktowanych’ źdań, w których nie brakło nawet żnąków przestankowych.
— Niech pani przejdzie do okna — rzekł doktór, a ona wykonała posłusznie, mimo, że kolana uginały się pod nią przy każdym kroku.
— A teraz zpowrotem. — Dobrze. W porządku.
Spojrzała na niego i nie drgnęła, kiedy doktór położył obie swoje ręce na jej ramionach.
— Weźmie pani ślub dzisiaj po południu — zgadza się pani, prawda?
— Tak — odrzekła — zgadzam się.
— I powie pani: „taki”, jak każę pani powie-dzieć: „tak!” Powie pani?
— Tak, powiem.
Mówiąc to, nie przestawała uświadamiać sobie, jak strasznie to wszystko jest potworne. Wiedziała, że nie życzy sobie brać ślubu z tym człowiekiem. W mózgu jej kształtowały się powoli ściśle ujęte zdania, jak: „Ta zbrodnia nie ujdzie ci bezkarnie, przecinek, zapłacisz za nią, przecinek, doktorze van Heerdenic, punkt”.
Wysiłek myślowego sformułowania tego protestu do tego stopnia ją znużył, że nie była w stanie wypowiedzieć go głośno. Wiedziała też, że słowa te są czcze i sztuczne i pracujące komórki jej mózgu podszeptywały jej, że przypomina sobie tylko i odtwarza coś, co słyszała kiedyś w teatrze. Czuła, że idzie po linji najmniejszego oporu, a najśmieszniej łatwą rzeczą zdawało się powiedzieć: „tak”.
— Pozostanie pani tutaj, dopóki nie przyjdzie pastor i nie będzie pani próbowała uciekać. Przyrzeka pani?
— Przyrzekam.
— Niech się pani teraz położy.
Usiadła na łóżku i zaraz potem wygodnie się na niem rozłożyła.
— Zrobi co zechcę — rzekł van Heerden z miną
195

zadowoloną. — Chodźmy na dół, Milsomie, mam ci coś do powiedzenia.
Pozostawili ją, leżącą z twarzą opartą na podło-żonej ręce, bardziej zaabsorbowaną deseniem na obiciu ściennem, aniżeli straszliwemi, grożącemi jej wydarzeniami.
— I cóż, o co idzie? — zapytał Milsom, siadając na zwykłem swojem miejscu przy stole.
— O to — rzekł van Heerden, rzucając mu list poprzez szerokość stołu. — Przywiózł go jeden z moich skautów dzisiaj rano. — Nie wróciłem do domu wczoraj wieczorem. Nie mogę ryzykować, żeby ten idjotyczny szpicel wyśledził mnie tutaj.
Milsom otworzył list, nie śpiesząc się, i prze-czytał:
„Był u pana wczoraj po południu jakiś człowiek i kilkakrotnie potem przychodził ponownie. Widział go Beale, który starał się go wybadać. Człowiek ten powiedział, że nazywa się Stardt, nie jest jednak jak się zdaje, Anglikiem. Mieszka w hotelu Laraband Berners Street”.
— Kto to taki? — zapytał Milsom.
— Nie śmiem mieć nadziei — odparł doktór, który zerwał się i przebiegał nerwowo pokój.
— Gdyby jednak pan odważył się, jaki kształt przybrałaby pańska nadzieja?
— Powiedziałem przed paroma dniami — zaczął van Heerden, stając nagle przed Milsomem — że zwróciłem się o pomoc do mojego rządu. Dotychczas stale mi odmawiano i dlatego właśnie tak rozpaczliwie, za wszelką cenę dążę do załatwienia się z ceremonją ślubną. Muszę mieć pieniądze. Dom w Paddington kosztuje majątek. Wrócisz tam jutro.
Milsom skinął gołwą.
— Może rząd zmiękł? — zapytał.
— Nie wiem. Mówiłem ci, że pewne znamienne artykuły w prasie wschodnio-pruskiej zdawały się

wskazywać, jakoby decydowano się okazać mi pomoc. Nie zawiadomiono mnie jednak dotychczas o tein ani słowem, gdyby wszakże zgodzono się, danoby mi znać przez umyślnego wysłańca.
— Przypuszczasz zatem, że może nim być ten człowiek?
— Możliwe.
— Posłałem Grzegorza, ażeby zobaczył się z nim. Jeżeli jest tym, którego spodziewam się, Grzegorz sprowadzi go. Dałem mu hasło.
— Właściwie co panu za różnica? — zapytał Milsom. — I tak będzie pan miał w ręku olbrzymią fortunę.
— Fortunę?! — Oczy doktora van Heerdena rozbłysły, zdając się ogarniać wspaniałość wizji, jaka się przed niemi zarysowała.
— Żadna fortuna, będąca udziałem śmiertelnika na ziemi, nie może iść z tem w porównanie. Wszystkie skarby całego świata będą leżały u moich nóg. Miliardy miljardów!...
— Dużo pieniędzy, w samej rzeczy — potwier-dził praktyczny Alilsom. — Hm! Nie mam pojęcia, jak pan to przeprowadzi. Niebardzo wtajemniczał pan mnie w swoje sprawy.
— Wiesz wszystko.
Milsom zachichotał.
— Wiem, że w kasie żelaznej w mojem biurze leży tysiąc zapieczętowanych kopert, zaadresowanych do wszystkich szubrawców całego świata; wiem też dobrze, co zamierza pan uczynić. Ale pan będzie miał z tego korzyść. A jaką ja będę miał z tego korzyść?
Van Heerden był już zupełnie opanowany.
— Już wyciągnąłeś z tego korzyść — odciął się krótko — większą niż mogłeś się spodziewać.
Zapadło nieprzyjemne milczenie, poczem Milsom zapytał:
— Jak to się odbije na tym kraju?
197

— Zniszczy Anglję — zawołał van Heerden z zapałem. Oczy starego przestępcy zwęziły się.
— Hm!... — mruknął ponownie. W głosie jego brzmiała niezwykła jakaś nuta, na której dźwięk van Heerden rzucił na niego bystre spojrzenie.
— Kraj ten nieszczególnie ci się przysłużył — — rzucił mu szyderczo.
— I ja także niewiele zrobiłem dla tego kraju — odparował Milsom.
Doktór roześmiał się.
— Stajesz się, jak widzę, patrjotą na stare lata — rzekł.
— Coś w tym rodzaju. — Był w Portland pewien gość — pewnie spotykał go pan — sprytny łotr, nazywał się Homo, Dył pastorem, zanim mu się noga poślizgnęła.
— Nie spotykałem go nigdy, a skoro mowa o pastorach — dodał, patrząc na zegarek — jakoś spóźnia się nasz własny padre. Ale przerwałem ci. Dokończ...
— Był to człowiek, którego język działał mi na nerwy i który nienawidził mnie śmiertelnie — rzekł Milsom z przykrym grymasem. — On to właśnie zwykł mawiać, że patrjotyzm jest jedyną religją, jaka po — zostaje człowiekowi nawet po odbyciu kary więziennej. Zdaje mi się, że miał słuszność. Nie mogę znieść myśli sprowadzenia klęski na ten kraj.
— Będziesz musiał przezwyciężyć swoje skrupuły — zażartował van Heerden. — Masz zresztą do tego najzupełniejsze prawo. Myśl lepiej o cudownych cza-sach, jakie cię czekają, mój przyjacielu.
— Nie myślę o niczem innem — rzekł Milsom — a jednak... — Potrząsnął smutnie głową.
Van Heerden zabrał gazetę, którą przyniósł z sobą i zaczął ją czytać, ale Milsom zauważył że orzeglą — da on tylko sprawozdania rolnicze.
— Kiedy wyruszymy?
19

— W przyszłym tygodniu — odparł doktór. — Chcę przedtem zakończyć sprawę z fabryką w Pad — dingtonie, a potem wydostać się stąd.
— Dokąd zamierza pan się udać?
— Pojadę na kontynent — odparł van Heerden, składając gazetę i zostawiając ją na stole.
— Łatwiej mi będzie kierować stamtąd operacjami. Grzegorz jedzie do Kanady. Mitchell i Samps zorganizowali już Australję, a nasi trzej ludzie w Indjach’ znajdą gotowych pomocników.
— A jak będzie ze Stanami?
— Mają własną organizację. Kosztuje mnie to moc pieniędzy. Wszyscy nasi, z wyjątkiem ciebie, są już na swoich miejscach i czekają tylko na hasło. Za — bierzesz ze sobą dostawy kanadyjskie.
— Jedzie ze mną i Bridgers?
Van Heerden potrząsnął głową*
— Nie mogę ufać temu szaleńcowi. Gdyby nie to, byłby idealnym dla ciebie pomocnikiem. Praca twoja jest zupełnie prosta. Zanim wyjedziesz, dam ci zapie-czętowaną kopertę, zawierającą listę wszystkich naszych agentów kanadyjskich. Znajdziesz też w koperce dwa znaki szyfrowe do zrozumienia sygnalizacji. Jeden z nich oznacza: „Rozpocząć operacje”, a drugi: „Skreślić wszystkie instrukcje i zniszczyć aparat!”
— Czy to ostatnie może okazać się potrzebne? — zapytał Milson.
— Trudno to przewidzieć, jakkolwiek nie przypuszczam, aby mogło tak się stać. Musiałem jednak zabezpieczyć się ”a wszelki wypadek. Możliwie uprościłem całą organizację. Mam w każdym kraju głównego agenta, który, po otrzymaniu wiadomości od szefa organizacji, roztelefonuje ją do wszystkich agentów, posiadających również egzemplarz tajnego szryftu sygnalizacyjnego.
— Wydaje się to coś za łatwe — zauważył Milsom. — Jaka wobec tego jest szansa wyśledzenia?
199.

— Niema żadnej — zapewnił doktór. — Jedynem na — szem niebezpieczeństwem w tej chwili jest ten szubra-wiec Beale, nie wie on jednak nic. Dopóki tylko domyśla się, nie może nam zrobić żadnej krzywdy — zresztą niedużo już mu pozostało czasu do odgadywania.
— Coś mi się to wydaje zbyt proste — pokręcił Milsom głową.
Nagle czujne ucho van Heerdena pochwyciło odgłos kroków w hallu, podskoczył więc szybko ku drzwiom i otworzył je.
— I cóż, Grzegorzu? — zapytał.
— Sprowadziłem go — odparł nazwany Grzegorzem, dając ręką znak mężczyźnie stojącemu po za nim. — Aha, pastor jest już na gościńcu.
— Dobrze, wprowadź naszego przyjaciela.
Obcy przybysz z ogorzałą twarzą, sztywno zakręconym wgórę małym, czarnym wąsikiem i jaskrawo żół — temi butami wszedł do pokoju, stuknął obcasami, i za-salutował.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem doktorem von Heerdenem?
— Van Heerden — poprawił go doktór z uśmiechem. — Tak się nazywam.
Obaj prowadzili rozmowę po niemiecku.
— Mam list od Waszej Ekscelencji — rzekł poseł. — Szukam pana od wielu już dni, pozwolę też sobie zaznaczyć, że nieuprawnione osoby próbowały wydostać pismo to odemnie.
Van Heerden skinął głową, rozerwał kopertę i szybko przebiegł oczami półtuzina wyrazów, jakie mieścił arkusik.
— Znak umówny — „Breslau”? — szepnął, — a poseł potwierdził skinieniem głową.
— Mam zaszczyt zakomunikować Waszej Ekscelencji hasło — i przyciszonym głosem rzekł coś do ucha van Heerdena. Milsom, nie rozumiejący zbyt dobrze po niemiecku i usiłujący pochwycić parę słów, zauważył
200

odrazu wyraz zachwytu, jaki opromienił twarz doktora.
Chłodny i zrównoważony zazwyczaj van Heerden podskoczył wgórę, rozwarł szeroko ramiona i silnym, uroczystym głosem, niby zew potężny, wyrzucił z siebie słowa rozsławionego na cały świat hymnu:
— Gott sei Dank durch alle Welt! Gott sei Dank durch alle Welt!...
— Za co dziękujesz pan tak gorąco Bogu? — zapytał Milsom.
— Ziściło się! Ziściło się — wołał van Heerden w najwyźszem uniesieniu. — Rząd idzie za mną; za mną moja piękna, moja wielka ojczyzna! O, Gott sei Dank!
— Pastor! — ostrzegł go Milsom.
Młody jeszcze duchowny stanął w otwartych drzwiach.
— Pastor. Tak — rzekł van Heerden — niema już teraz właściwie potrzeby, ale niech się odbędzie ten ślub. Tak, niech się odbędzie. Prosimy, księże pastorze.
Był nieomal chłopięco rozradowany. Milsom nigdy go jeszcze takim nie widział,
— Prosimy!
— Bardzo mi przykro, że, jak słyszę, narzeczona pańska jest cierpiąca — rzekł pastor
— Tak, tak, ale to nie przeszkodzi odbyciu się ce — remonji. Pójdę sam i przygotuję ją.
Milsom obszedł stół dokoła i zbliżył się do okna, momentalnie wszelako odwrócił się i zatrzymał wychodzącego doktora.
— Doktorze, prędko, chodź pan tutaj! — zawołał. Van Heerden zauważył nutę niepokoju w jego glosie.
— Co się stało? — zapytał.
— Słyszy pan kogoś mówiącego?
Stanęli na chwilę przy oknie uważnie wsłuchani.
— Prędko, za mną! — rozkazał doktór, wybiega-
201

jąc na palcach’ i bezszelestnie popędził wgórę po schodach, a za nim wolniej nieco podążył bardziej ociężały jego towarzysz.
ROZDZIAŁ XA.
JLDB
ćwterć mili angielskiej od Deans Folly zatrzymał się samochód na zboczu pagórka, w miejscu, skąd roztaczał się widok na dolinę, w której położony był zajmowany przez van Heerdena dom.
— To właśnie jest ten dom! — rzekł Beale, sprawdziwszy na mapie — a ten mur, wystawiony wzdłuż drogi, jest owym, opisanym przez naszego włóczęgę.
— Dziwne zdajesz się pan mieć zaufanie do opisu, podanego przez człowieka w napadzie delirium tre — mcns — zauważył sucho ojciec Homo.
— Nie miał już delirium tremens dzisiaj rano. Nie widział go pan?
Homo potrząsnął głową.
— Byłem w Londynie, aby poczynić przygotowania do pańskich zaślubin — odparł sarkastycznie. — Może to i jest ten dom — zgodził się. — Ale którędy wejście?
— W połowie drogi pomiędzy miejscem, na którem stanęliśmy, a rzeką jest droga boczna, prowadząca do domu — rzekł Beale. — Furtka czy brama musi być prawdopodobnie schowana gdzieś wpośród tych za-rośli.
Przyłożył do oczu lornetkę połową i skierował ją w tamtą stronę. — Tak, widzę furtkę — rzekł. — Spójrz, ojcze Homo, na tego człowieka.
Homo wziął lornetę i spojrzał.
— Wygląda, jakgdyby stał na straży — rzekł, —
202

a jeżeli to Istotnie dom pańskiego przyjaciela, furtka musi być zamknięta i zatarasowania. Dlaczego nie za —.opatrzył się pan w policyjny nakaz zrewidowania?
Beale potrząsnął głową
— Tu furtka, — rzekł.
Nacisnął ją ostrożnie; poddała się nieco.
— Jest zasunięta, nie otworzy jej pan — rzekł Homo — musimy przeskoczyć przez mur. To jedyny sposób dostania się.
Beale rozejrzał się dokoła. Nie było widać nikogo, rozpędził się, skoczył, zawadził o szczyt muru, ale udało mu się jednak stanąć po drugiej jego stronie. Na szczęście nie było na jego szczycie zwykłego w takich razach drutu kolczastego, ani tłuczonego szkła. Oparta o mur stała niska szopa, której drzwi były zamknięte.
Beale dał znak ojcu Homo, żeby przeskoczył mur jego śladem i po chwili obaj ukryci byli wśród gęstej kępki zarośli, w tem samem miejscu, gdzie poprzedniego dnia przyczaiła się Oliwja przed zamierzoną ucieczką.
— Musiał tu być pożar, — szepnął Homo, — wskazując na brzydką, poszarpaną połać, czerniejącą zdaleka pośród zieleni.
Beale przyjrzał się jej uważnie, poczem podpeł — znął, prześlizgując się jak wąż, poprzez krzaki aż do samego miejsca zniszczenia, wyciągnął rękę i zebrał garść szczątków, zbadał je dokładnie i wsunął do kieszeni.
— Bardzo pan się interesuje spaloną trawą — rzekł Homo ze zdziwieniem.
— Tak, interesuję się nią rzeczywiście.
Całą godzinę poświęcili na szczegółowe rozejrzenie się w położeniu domu i ogrodu. W pewnym momencie otworzyły się drzwi szopy, z których wyszli dwaj mężczyźni i skierowali się ku domowi. Przez ten czas mu — sieli obaj, Beale i Homo, leżeć nieporuszenie w krzakach, dopóki, po nieskończonej, zdawało się, przerwie, tamci obaj nie powrócili znów, zatrzymując się wpo-
203

Środku czarnej wyrwy i rozmawiając. Beale zauważył, że jeden z nich wskazał palcem na wyrwę, na co drugi pokiwał głową, poczem obaj poszli w kierunku szopy, której drzwi zamknęli za sobą.
— Nadchodzi ktoś głównym gościńcem — szepnął Homo.
Znajdowali się teraz wpobliżu domu i z miejsca, na którem przyczaili się, mogli widzieć gościniec na odległość pięćdziesięciu jardów.
— To mój kolega po fachu — szepnął Homo ponownie.
— Kto? — zapytał Beale
— Pastor.
— Pastor?!
Skierował lunetę w stronę czarnej postaci na gościńcu. Duchownemu towarzyszył mężczyzna, w którym Beale poznał pełniącego straż przy furtce. Obaj szli dość śpiesznym krokiem. Wobec tego nie było czasu do stracenia. W tej wszakże chwili po raz pierwszy zawahał się. Śmiały plan jego, wydał mu się bardziej jeszcze fantastycznym, a trudność wykonania go bardziej realną. Co mogło być łatwiejszego niż wyskoczenie na drogę i porwanie pastora? Czy uratowałoby to jednak dziewczynę? Jak dom przygotowany jest do obrony? Miał do czynienia z ludźmi, którzy nie zawahaliby się przed niczem, byle osiągnąć zamierzony cel; dla jednego zwłaszcza z tych ludzi zgładzenie niewygodnej dla niego istoty byłoby igraszką.
Serce tłukło w piersi Beale’a gwałtownie, nie na myśl o niebezpieczeństwie, jakkolwiek świadomy był całego jego ogromu, ale z obawy, że on sam ma odegrać niegodną rolę. Wszelkie jednak obawy i wątpliwości rozwiały się przed nim nagle, zerwał się i przykląkł, bowiem niedalej niż w odległości dwudziestu jardów od niego stanęła w oknie, przyciskając czoło do żelaznego okratowania, patrząc apatycznem okiem w jego kierunku, ona sama, Oliwja Cresswell.
£04

Lekceważąc wszelkie niebezpieczeństwo, pobiegł ku niej.
— Miss Cresswell — zawołał.
Spojrzała na niego poprzez dół wapienny bez zdziwienia jednak i bez zainteresowania.
— To pan? — rzekła z dziwnym spokojem.
Beale stał na brzegu dołu, nie wiedząc, co ma począć. Dół zbyt szeroki był, aby można było go prze-skoczyć, przypomniał sobie wszelako, że po za drzewami bzowemi widział opartą o pień deskę. Szybko wyciągnął ją i przerzucił na drugą stronę dołu, opierając jej koniec o krawędź muru, wystającego w tem miejscu z domu.
Po desce tej przeszedł pośpiesznie, uchwycił się rękami za żelazną kratę, a nogi oparł na krawędzi wy-stępu, podczas kiedy dziewczyna stała wciąż w oknie, przyglądając mu się, bez szczególnego zainteresowania jednak. Czuł, że coś jest nie w porządku, nie mogąc jednak domyśleć się co takiego. Była to jakaś inna osoba, nie ta sama Oliwja Cresswell, którą znał; był to ktoś, w którym zdmuchnięto iskrę życia.
— Poznaje mnie pani? — rzekł. — Jestem Beale.
— Poznaję pana, mr. Beale — odpowiedziała bezdźwięcznie.
— Przybywam ratować panią — rzucił pośpie-sznie. — Ufa mi pani? Chcę, żeby mi pani zaufała — rzekł poważnie. — Chcę, żeby pani obdarzyła mnie całą wiarą, jaką może pani mieć do człowieka. Może to pani uczynić dla mnie?
— Mogę uczynić to dla pana — powtórzyła tonem dziecka, powtarzającego słowa pacierza.
— Chcę, żeby pani poślubiła mnie. Zgadza się pani? — Wypowiadając te słowa, zrozumiał, na czem wła-ściwie polegał jego strach. Była to obawa odmowy z jej strony zgodzenia się na formalny bodaj pozór małżeństwa, wobec której serce zamierało w nim z obawy.
Olśniła go w tym momencie fatalna dla niego praw-
205

da, napędzająca mii falę gorącej krwi do głowy, że, po za jego gorliwością zawodowca tkwiła w nim i powo-dowała jego krokami miłość dla dziewczyny. Czekał z zapartym oddechem, spodziewając się z jej strony wybuchu oburzenia, zdumienia, przerażenia. Oliwja była jednak w dalszym ciągu spokojna i niezmącona, zaledwie też uniosła nieco wgórę powieki i równym, obojętnym głosem odparła:
— Zgadzam się poślubić pana.
Chciał coś powiedzieć, z trudnością jednak zdołał wyjąkać chrapliwie: — Dziękuję pani.
Odwrócił głowę, Homo stał na końcu deski, wezwał go więc gestem.
Pastor Homo zbliżył się do połowy wątłego pomostu, wyciągnął modlitewnik z tylnej kieszeni sutanny i otworzył go.
— „Ukochani w Bogu, zebraliśmy się tutaj w obliczu Stwórcy, aby połączyć świętemi ślubami małżeń — skiemi tego oto mężczyznę, z tą oto niewiastą...
Wzywam was i żądam, abyście powiedzieli mi tak szczerze i prawdziwie, jak odpowiecie w strasznym Dniu Sądu Ostatecznego, kiedy tajniki, serc waszych zostaną odsłonięte, że gdyby któremu z was znana była jakakolwiek przeszkoda, dla której nie moglibyście być złączeni węzłem małżeńskim, wyznacie mi to w chwili obecnej”.
Usta Beale’a były zaciśnięte tak, że tworzyły wąską tylko linijkę. Oliwja, natomiast, wpatrzona była spo-kojnie w biały obłoczek, płynący w zachodniej stronie nieba.
Homo czytał szybko, głosem przedziwnie jasnym i namaszczonym, i Beale zadał sobie pomimowoli pytanie: kiedy człowiek ten po raz ostatni dopełniał tego świętego obrządku? Zadał sakramentalne pytanie i Beale odpowiedział na nie. Homo zawahał się na chwilę, poczerń zwrócił się do dziewczyny:
— Chcesz pojąć tego człowieka za poślubionego
206

przez ciebie małżonka, aby żyć z nim pospołu, jak Bóg przykazał, w świętym stanie małżeńskim? Czy przyrzekasz być mu posłuszną, służyć mu, kochać go i być mu pomocną w zdrowiu i w chorobie i, zapominając o wszystkich innych, dochować mu wiary, dopóki oboje żyć będziecie?
Dziewczyna nie odpowiedziała natychmiast z odmiennych wszelako powodów. Nagle jednak oderwała Oliwja wzrok od strony nieba i spojrzała ojcu Homo prosto w oczy.
— Chcę — odpowiedziała
Homo uwolnił oboje oblubieńców od następnego pytania rytuału. Związał ręce obojga i oboje, powtarzając za nim słowa roty ślubowania małżeńskiego, po — przysięgali sobie wzajem dozgonną wiarę i miłość. Homo pochylił się nad nimi i, łącząc znów wzajem ich rę-ce, wyrzekł głosem nadspodziewanie uroczystym:
— Tych, których Bóg złączy, nie rozłączy już nikt na ziemi.
Beale odetchnął głęboko.
— Bardzo ładnie, doprawdy — odezwał się głos jakiś.
Detektyw przesunął się po żelaznej sztabie kraty, ażeby znaleźć się na linji ognia w stosunku do mówiącego.
— Spuść pan swój rewolwer, zachwycający mr. Beale. — Van Heerden stał wpośrodku pokoju, a ma-sywna postać Milsoma wypełniła otwór drzwi.
— Bardzo ładnie doprawdy i wielce malowniczo — — dodał van Heerden. — Nie chciałem przerywać cere — monji. Może zechce wejść pan teraz do wnętrza domu, mr. Beale, abym mógł wyjaśnić panu kilka szczególików. Może pan być spokojny o swoją... żonę... Nie stanie jej się żadna krzywda.
Beale, nie wypuszczając rewolweru z ręki, skierował się ku drzwiom, które otworzyły się przed nim gościnnie.

— Chodź pan lepiej ze mną, ojcze Homo — rzekł — może mi się pan przydać.
Van Heerden czekał na niego w hallu i nie zaprosił go dalej.
— Nie mam nic przeciwko temu, abyś pan zabrał swoją małżonkę — rzekł — powie ona panu prawdopodobnie, że traktowałem ją z należnemi jej względami. Oto i ona.
Oliwja schodziła wolnym krokiem ze schodów.
— Byłbym może bardzo zły na pana — mówił dalej van Heerden zuchwałym swoim tonem — na szczę-ście jednak, nie uważam już za potrzebne zaślubienie miss Cresswell. Byłem właśnie w trakcie oświadczania tego panu pastorowi — wskazał na bladego, młodego pastora w głębi hallu, — kiedy usłyszałem wasze głosy. W każdym razie jednak uważam za właściwe oświadczyć panu, że małżeństwo pańskie nie jest ważne, jakkolwiek przypuszczam, że zaopatrzył się pan w specjalny indult.
— Dlaczegóż to ma być nieważne? — zapytał Beale.
Przyszło mu na myśl, że ojciec Homo musiał zostać poznany.
— Przedewszystkiem, że nie zostało zawarte w obecności świadków — rzekł van Heerden.
Tym razem, tym, który uśmiechnął się szyderczo był ojciec Homo.
— Może i byłoby nielegalne, gdyby nie to, że pan właśnie był, jak sam pan się przyznał, świadkiem całej ceremonji, zarówno jak tłusty pański przyjaciel, który krył się poza panem.
Mr. Milsom rzucił na niego zjadliwe spojrzenie zpode łba.
— Zawsze szczerzyłeś na mnie wściekłe swoje zęby, Homo — rzekł, — ale ja mogę powiedzieć panu, mr. Beale, dlaczego małżeństwo pańskie jest nieważne — zatriumfował. — Rzekomy ten kapłan to ojciec Horn®,

znany rzezimieszek, wyrzucony z Kościoła przed piętnastu laty. Pracowałem z nim razem w Portlandzkim domu karnym.
Homo uśmiechnął się złośliwie.
— Masz słuszność Milsomie, ale do pewnego tylko punktu — rzekł — mylisz się wszakże co do rzeczy zasadniczej. Przez szczególne przeoczenie nie zostałem pobawiony święceń kapłańskich, jestem wciąż jeszcze najlegalniej w świecie duchownym Kościoła Anglikań-skiego.
— Boże wielki! — zawołał Beale — w takim razie ślub jest legalny?!
— Jest najlegalniejszy, jaki może być — oświadczył ojciec Homo, uśmiechając się dobrotliwie.
ROZDZIAŁ XXI.
SPOTKANIE BEALE’A Z W HITEM
— Pod pewnym względem jest to tragedją, — rzekł adwokat Kitson — skądinąd jednak może być i komedią. Najfatalniejszą komedja pomyłek, jaką można sobie wyobrazić.
Stanford Beale siedział na niskim krzesełku, ukrywszy twarz w dłoniach — istny obraz rozpaczy.
— Nie mam do pana żalu, że się pan tak nademną znęca — rzekł, nie podnosząc głowy — nie może pan powiedzieć mi nic gorszego o mnie niż to, co ja sam o sobie mówię. Byłem szaleńcem, zuchwałym, zwarjowa — nym szaleńcem.
Kitson, założywszy ręce wtył pod poły fraka, mając na nosie oprawne w złoto pince-nez, spojrzał z poza nich na młodego człowieka.
— Nie będę panu wymawiał, że od początku byłem przeciwny całej tej imprezie, bo to i tak nic już nie po-
209

mole. Obowiązkiem moim było nie dopuścić ęlo tego. Słyszałem, że umie się pan bardzo dobrze obchodzić z bronią. Dlaczego z chwilą, kiedy wykryłeś, gdzie się dziewczyna znajduje, nie wpadłeś tam i nie wyrwałeś jej van Heerdenowi przemocą?
— Nie sądzę, aby mogła istnieć najmniejsza bodaj szansa udania się podobnego kroku — odpowiedział Beale, odejmując wreszcie ręce od (warzy. — Nie mówię tego na własną obronę, stwierdzam tylko fakt. Było w domu tym pięciu czy sześciu mężczyzn, wszyscy niewątpliwie dobrze uzbrojeni, — wątpię bardzo, czy udałaby mi się wydostać miss Oliwję tą drogą.
— Przypuszczasz więc pan, że ożeniłby się z nią?
— On sam to przyznał. Zresztą pastor był już w pogotowiu, kiedy wpadłem między nich.
— Co zamierzasz przedsięwziąć teraz przeciwko van Heerdenowi?
Beale uśmiechnął się nieporadnie.
— Nie mogę nic przedsięwziąć, dopóki miss Cresswell nie wyzdrowieje.
— Mrs. Beale — poprawił go Kitson, a Beale spłonął ponsem wstydu.
— Proszę, aby pan był łaskaw nazywać ją, tak samo, jak ja, miss Cresswell — rzekł szorstko. — Niech pan nie pogarsza jeszcze sytuacji. Nie mogę przedsiębrać żadnych kroków, dopóki ona nie wyzdrowieje i nie o — powie nam sama, co się z nią działo. Mc. Norton przystąpi do zaaresztowania łotra, jak tylko będziemy w możności sformułowania oskarżenia. Czeka on na dole w nadziei zobaczenia się z... — zatrzymał się — z miss Cresswell — dokończył. — Co mówi doktór?
— Oliwja śpi teraz.
— Doprawdy oszaleć można, oszaleć — jęczał Beale. — A jednak, gdyby to wszystko nie było takie okropne, mógłbym doprawdy uśmiać się. Wczoraj czekałem na tego włóczęgę, żeby ocknął się ze swojego delirium tre — mens. Dzisiaj czekam na ocknięcie się miss Cresswell z

strasznego snu, w jaki pogrążył ją djabelski jakiś lęk, Pokpiłem sprawę, mr. Kitson, pokpiłem.
— Zdaje mi się, że tak — sucho odparł adwokat. — I cóż zamierzasz pan teraz czynić?
Beale nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
— Czy jednak zwrócił pan uwagę na fakt — dodał adwokat po chwili, — że ta młoda dama nie ma zupeł-nie świadomości, że została poślubioną panu, że więc będziemy musieli dopiero poinformować ją o tem? Przyznaję, że rola ta bynajmniej mi się nie uśmiecha.
— Może pan być teraz pewien, że i mnie nie daje ona przedsmaku rozkoszy — żachnął się Beale — wpakowałem się w okropną sytuację.
— Co pan zamierza czynić wobec tego? — 7 — ponownie zapytał adwokat.
— A co pan zamierza czynić?... Ostatecznie jest pan jej adwokatem.
— A pan jej mężem — ponuro odparł Kitson. — Ale, ale przypomina mi to, że — zbliżył się do biurka i, biorąc z niego kawałek papieru, dokończył, — że przy-gotowałem to dla pana. Jest to poświadczony czek na 400.000 funtów szterlingów, czyli około dwóch miljo — nów dolarów, które upoważniony jestem wręczyć mężowi Oliwji w dniu jej zaślubin.
Beale wziął czek z rąk adwokata, odczytał go uważnie i podarł na drobne kawałki. Nastąpiła dłuższa pauza. Wreszcie Beale zwrócił się do Kitsona z zapy-taniem.
— Co uczynić, ażeby uzyskać rozwód?
— Według prawa angielskiego, o ile opuści pan swoją żonę, i odjedzie od niej i nie zechce do niej powrócić, może ona wnieść zażalenie przed Trybunał Krajowy, który nakaże panu powrócenie do niej przed upływem czternastu dni.
— Powróciłbym przed upływem czternastu sekund, gdyby życzyła sobie tego — zapewnił Beale z zapałem.
— Co z takim robić? Pytał pan przecież, w jaki
211

sposób otrzymać rozwód. Przypuszczałem, Ze dice pan naprawdę rozwodu.
— Rozumie się, że chcę. Chcę rozwiązać tę okropną sytuację, w którą się uwikłałem. To niedorzeczne i niegodne. Czy nie można nic zrobić bez konieczności informowania miss Cresswell?
— Nic nie może być zrobione bez wiedzy pań-skiej żony — rzekł Kitson.
Zdawał się znajdować szatańską przyjemność w wypominaniu młodemu człowiekowi fatalnego jego wpadunku.
— Nie potępiam pana — dodał spokojniej. — Potępiam samego siebie. Biorąc na siebie tę opiekę z rąk biednego Johna Miilinborna, nie miałem pojęcia, jaki biorę na swoje barki ciężar, i jaką odpowiedzialność. Czy mogłem naprzykład wyobrazić sobie, że detektyw, którego pomocy użyję do strzeżenia młodej dziewczyny przed łowcami posagowymi, sam się z nią ożeni? Nie czynię panu wyrzutów — dodał szybko, widząc łunę gniewu, zabarwiającą twarz Beale’a — jest to w istocie fatalny wypadek i pan sam stał się w równym, co i ja, stopniu ofiarą szczególnych okoliczności. Niestety wszakże, nie jesteśmy istotnemi ofiarami.
— Gdybym był jednym z owych młodych rycerzy średniowiecznych, albo jednym z owych dumnych szlachciców, o których czyta się w powieściach, strzeliłbym sobie chyba w łeb — westchnął Beale, wlepiwszy oczy w sufit.
— To byłoby wyjście — zgodził się mr. Kitson — nie uwolniłoby nas ono jednak od konieczności wy-tłumaczenia żonie pańskiej, ze jest wdową.
— Cóż więc mam robić?
— Wypalić cygaro — odparł Kitson.
Wyjął z kieszeni kamizelki dwa cygara i wręczył jedno towarzyszowi, przyczem dziwnie błysnęły stare mądre jego oczy.
— Od wielu już lat nie czytałem romansów —
212

rzekł — nie śledziłem też rozwoju nowoczesnej literatury, wydaje mi się jednak, że zadaniem pańskiem jest przystosować się do okoliczności i usiłować rozkochać w sobie swoją damę.
Beale zerwał się na równe nogi.
— Co pan mówi?... Naprawdę?!... Ależ nie! To nonsens! Nigdy ona mnie nie pokocha.
— Nie widzę, dlaczego miałby ktokolwiek pokochać pana, a tembardziej pańska żona, fakt jednak, że uprościłoby to wielce całą historję.
— A co potem?
— Zacząć znów od początku i wziąć z nią powtórny ślub — odparł ze spokojem adwokat, puszczając pod sufit zgrabne kółko sinego dymu. — Prawo nie ma nic przeciwko temu. Może pan żenić się ile razy się panu podoba, pod warunkiem, że zaślubia pan jedną i tę smą kobietę.
— Gdyby jednak... gdyby jednak kochała ona kogo innego? — zapytał Beale ochrypłym głosem.
— O, to byłoby źle dla pana, ale jeszcze gorzej dla niej. Zadaniem pańskiem jest właśnie dopilnować, żeby nie pokochała nikogo innego.
— Ale w jaki sposób?
Wyraz bezgranicznego znużenia odbił się na twarzy adwokata. Zdjął swoje szkła i schował je starannie do futeralika.
— Doprawdy, jako detektyw, mógłbyś pan służyć bodaj jako obraz modelowy, ale jako normalna istota ludzka nie zostałbyś odznaczony nawet nagrodą po-cieszenia. Wpakowałeś mnie w straszną kabałę, musisz mnie więc z niej wydostać. Johnowi Millinbornowi leżało na sercu jedno tylko: szczęście jego siostrzenicy. Jeżeli będzie pan mógł zapewnić żonie swojej, pani Stan — fordowej Beale — (Beale jęknął) prawdziwe szczęście wywiążę się należycie z narzuconego mi przez umiera-jącego mojego przyjaciela obowiązku opiekuna. Wierzę, mój Stanfordzie, że jest pan zacnym człowiekiem, —

dodał Kitson zmienionym głosem — i że majątek Oliwji nie ma dla ciebie znaczenia. Nie umiałbym, oczywiście, udzielić młodemu człowiekowi rady, w jaki sposób najskuteczniej ma starać się o względy własnej żony, znam się jednak na ludziach i naturze ludzkiej, gdybyś więc nie miał być człowiekiem prawym, musiałbym przyznać, że popełniłem jedną z największych w mojem życiu pomyłek.
Skoro zatem pytasz mnie pan o radę, powiem, że najlepiej zrobisz, pozostawiając Oliwję w zupełnym spokoju przez parę dni, dopóki nie powróci do normalnego stanu. Masz przed sobą aż nadto spraw do zaprzątnięcia niemi swojego umysłu. Przedewszystkiem zajmij się van Heerdenem, przychwyć go, ale nie za jego zachowanie się wobec dziewczyny — nie powinna ona figurować w podobnej sprawie, której wszystkie fakty muszą wyjść najaw. Wiadomo ci, że są inne jeszcze przestępstwa, za które należy oddać go pod sąd. Dobrze zatem, dowiedź tego. Człowiek ten zabił Johna Millinborna; sądzę, że będziesz mógł udowodnić to i pociągnąć go do odpowiedzialności. Jako „anioł stróż” Oliwji Cresswell okazałeś pewne braki, — chochlik uśmiechu w jego oczach tak był zaraźliwy, że i Beale uśmiechnął się mimowoli. — W tym charakterze zbędne mi już są pańskie usługi, otrzymujesz więc dymisję. Może pan jednak z miejsca uważać się za przyjętego ponownie do ułożenia sprawy z van Heerdenem. Pokryję wszystkie koszty tego pościgu, — ale dostań go w swoje ręce.
Podał Beale’owi rękę, którą ten uścisnął serdecznie.
— Wspaniałe z pana homo, — szepnął głosem wzruszonym.
Stary adwokat zachichotał.
— A pan możesz okazać się wspaniałym detektywem — rzekł. — Za pięć minut będzie tu pański mr. White. Poddał mi pan myśl sprowadzenia go tutaj. —

214

Ale kto to jest taki? Może się dowiem nareszcie.
— Dyrektor zarządzający firmy Punsonby. Przyjaciel van Heerdena i jeden z udziałowców jego wielkiej entrepryzy.
— Jakto, i nic nie wie?
W tej chwili zapukano do drzwi. Pazik hotelowy wszedł do pokoju z kartą wizytową w ręku.
— Poproś tutaj tego pana — rzekł Kitson. — To właśnie nasz przyjaciel White — zwrócił się do Beale’a.
— Kto wie, czy nie jest bardziej wtajemniczony niż się wydaje — zauważył Beale.
Po chwili wkroczył do pokoju mr. White, bawiąc się jedną ręką zawieszonym na wstążeczce monoklem, a w drugiej trzymając lśniący swój cylinder. Nie rozstawał się z nim, jakgdyby był to karabin, którego nie miał prawa zdejmować.
Złożył uroczysty, ceremonjalny ukłon i zamknął za sobą drzwi.
— Mr. Kitson? — rzekł, wyciągając rękę. — Otrzy — małem pańskie wezwanie i służę. Stawiam się punktualnie, jak pan widzi. „Punktualność jest grzecznością królów” — to ulubione moje motto.
— Znacie się panowie?... Mr. Beale.
Mr. White ukłonił się sztywno.
— T... tak... Miałem już... okazję spotkania się z tym panem.
— W moich nieprzytomnych czasach — uśmiechnął się Beale — teraz jednak zupełnie jestem trzeź-wy.
— Bardzo mi miło to słyszeć, szanowny panie. — — rzekł White. — Bardzo miło.
— Mr. Kitson prosił pana o łaskawe pofatygowanie się do niego, właściwie.jednak mnie raczej jest pan potrzebny, — oświadczył Beale. — Jeżeli mam być zupełnie szczery, doszło do mojej wiadomości, że znalazł się pan w pewnych trudnościach finansowych.
— W trudnościach?! — Mr. White najeżył się. —
275

Ja, mój panie, w trudnościach?! Szef firmy Punsonby której opinja służyć może za wzór wszystkim innym instytucjom handlowym?! O, nie, myli się pan!
Beale był nieco zdetonowany. Chcąc zapewnić sobie współdziałanie nadętego tego pyszałka, opierał się na wiadomościach, zaczerpniętych ze źródeł niewątpliwie wiarygodnych.
— Bardzo przepraszam — rzekł. — Słyszałem, że zwołał pan swoich wierzycieli i proponował im pan od-stąpienie udziałów w pewnym syndykacie, od których miałem nadzieję móc uwolnić pana.
Mr. White skłonił się uprzejmie.
— Prawdą jest, — rzekł, — że wezwałem kilku... wierz... kilku właścicieli firm hurtowych, celem omówienia z nimi niektórych spraw. Prawdą również jest, że byłem... w posiadaniu udziałów w przedsiębiorstwie, które przestało mnie już interesować, udziały te są już jednak sprzedane.
— Sprzedane?... — Czy nabył je van Heerden? — pośpieszył Beale zapytać.
Mr. White kiwnął głową potakująco.
— Doktór van Heerden, niezwykły, prawdziwie niezwykły człowiek! — White potrząsał głową, jakgdy — by nie był w stanie, i nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, do jakiego stopnia niezwykłym człowiekiem jest doktór van Heerden. — Doktór van Heerden odkupił zpowrotem włożony przezeinnie do jego przedsiębiorstwa udział, w dodatku z bardzo znacznym dla mnie zyskiem.
— Kiedy to się stało?
— Przepraszam pana, młodzieńcze, nie mogę jednak pozwolić na tego rodzaju wybadywanie mnie — rzekł surowo. — Z akcentu pańskiego wnoszę, że pan jest Amerykaninem, nie daje to panu jednak prawa brania mnie w ogień krzyżowych badań śledczych... Tak, mój panie, nie mogę tego inaczej określić. Firma Pun-

— Zapomnij pan o niej — rzucił Beale krótko. — Punsonby stoi od ośmiu lat już na progu ruiny. Mów —.my z sobą bez ogródek, mr. White. Firma Punsonby — to jeden człowiek, a tym jednym człowiekiem jesteś pan. Jej bilanse są fałszywe, jej fundusz rezerwowy nie istnieje. Jej kapitał żelazny jest spurlos versenkt.
— Panie!
— Mówię panu, że znam dobrze stan rzeczy w pańskiej „firmie”. Najlepsi buchalterzy — bilansiści Londynu zbadali z mojego polecenia waszą sytuację fi-nansową, wiem też, że istniejesz pan z dnia na dzień i że szpalta, dzielącą pana od bankructwa, jest równie znikomej szerokości, jak odległość pomiędzy panem, a więzieniem.
Mr. White był blady, jak ściana.
— Ale to mnie mało obchodzi, przypuszczam też, ze pieniądze, które otrzymał pan dzisiaj rano od van Heerdena, zatkają narazie gęby pańskim wierzycielom. Nie prowadzę kampanji czysto handlowej. Prowadzę kampanię przeciwko niemieckiemu pańskiemu przyjacielowi, doktorowi van Heerdenowi.
— Niemieckiemu? — zawołał nieskazitelny mr. White z wielkiem zdumieniem. — Myli się pan, stanowczo się pan myli. Holenderskiemu, powinien pan powiedzieć.
— Jest Niemcem i pan wie o tem najlepiej. Dostarczył mu pan kapitałów na finansowanie przedsię-wzięcia, którego celem było zniszczenie całej prawie Europy, z wyjątkiem Niemiec naturalnie, zrujnowanie Stanów Zjednoczonych, nie mówiąc już o Kanadzie, Południowej Ameryce, Indjach i Australji.
— Protestuję przeciwko nieludzkiemu takiemu oskarżeniu — oburzył się mr. White, wstając. — Nie mogę pozostawać tutaj dłużej.
— Jeżeli pan odejdzie, złożę skargę na pana — oświadczył Beale. — Nie grożę i nie żartuję. Mówię
217

bardzo serjo. Może więc pan zostać, albo Iść. Przede — wszystkiem chcę wiedzieć, w jakiej formie otrzyma! pan pieniądze?
— W formie czeku — odpowiedział zaniepokojony i posłuszny nagle White.
— Na jaki bank?
— Na Londyński Oddział Swedland Nationał Bank.
— Zamaskowany oddział Dresdener Bank — rzekł Beale. — To obiecujące. Czy doktór van Heerden wypłacał panu kiedykolwiek przedtem pieniądze?
Teraz już składał mr. White zeznania w roli świadka z jak największą gotowością. Cała poprezdnia jego pewność siebie pierzchła, a odpowiedzi jego dawane były tonem jak najpokorniejszym.
— Tak, mr. Beale, drobne sumy
— Na jaki bank?
— Na mój własny bank.
— Ślicznie. Czy wiadomo panu Było, że posiada on rachunek otwarty w innym jeszcze banku? Naprzy — kład, kiedy pan wręczył mu znaczną kwotę, czy czek pański był honorowany przez Swedland National Bank?
— Nie, panie, przez mój własny bank.
Beale poskrobał się w podbródek.
— Pieniądze dał dzisiaj rano i przegranę swoją przyjął z dobrą miną — może to mieć jedno tylko zna-czenie. — Skinął głową. — Mr. White, dostarczył mi pan cennych informacyj.
— Nie powiedziałem chyba nic takiego, co mogłoby... obciążyć człowieka, który stale traktował mnie z największym szacunkiem? — pośpieszył wtrącić mr. White.
— Nie powiedział pan nic więcej nad to, co wystarczająco go już obciąża — uśmiechnął się Beale. — Jeszcze jedno tylko pytanie, mr. White. Wiadomo panu, że van Heerden wdał się w pewien rodzaj przedsię-

wzięcia handlowo-przemysłowego, na które i pan dał swoje pieniądze. Gdzie się znajdują jego warsztaty czy laboratorja?
Tym razem jednak mr. White najsolenniej zapewnił, że nie jest w możności udzielenia informacyj. Przypomniał sobie, nie bez ściśnięcia serca, podobny krzy-żowy ogień pytań, jakiemu poprzedniego dnia poddał go Mc Norton. — Tak, istnieją jakieś warsztaty — van Heerden wspomniał coś o tem, — gdzie się wszakże mieszczą — doprawdy, mr. White, najsłabszego nie ma o tein pojęcia.
— Gadanie — ofuknął go Beale — wie pan bardzo dobrze. A gdzie komunikował się pan z van Hcerde — nem? Przychodził pan do Krooman’s Mansions parę razy wszystkiego, a van Heerdena nie było przez szereg dni w jego mieszkaniu.
— Zapewniam pana — zaczął mr. White, wystraszony gwałtownością detektywa.
— Nie zapewniaj pan o niczem, — krzyknął Beale — na nic się nie zda pańskie wykręcanie. Gdzie się z nim pan widywał?
— Daję panu na to słowo honoru...
— Kpiny, kochany panie; mnie pan na to nie weźmie — rozsrożył się już Beale na dobre. — Gdzie się z nim pan widywał?
— Niech mi pan chce wierzyć, nigdzie się z nim nie widywałem. O ile miałem mu coś do powiedzenia, posyłałem naszą kasjerkę... miss Hildę Glaum, bardzo dzielną młodą osobę...
Beale uderzył się w czoło. Że mu też nie przyszłą wcześniej na myśl Hilda Glaum!
— To wszystko, o co miałem wypytać pana, mr. White, — rzekł łagodnym już tonem. — Szczęściarz z pana.
— Szczęściarz! — Mr. White odzyskał swoją wyniosłość równie szybko, jak minął zaczepny ton Beale’a.
219

— Nic widzę szczególnego szczęścia w leni, co mnie spotyka. Nie widzę!
— Odzyskał pan swoje pieniądze, — rzekł Beale znacząco. — Gdybyś pan nie był przyciśnięty i nie na-ciskał van Heerdena, mógłbyś gwizdać na grube swoje funty.
— Czy chce pan przez to powiedzieć — zapytał White swoim pełnym wyższości tonem, — czy chce pan przez to powiedzieć, z całą świadomością znaczenia swoich słów, a proszę mieć na uwadze, że mówi pan wobec świadka, — czy słowem chce pan powiedzieć, że doktór van Heerden jest zwykłym oszustem?
— Niezwykłym — odparł Beale. — Chwała Bogu!
ROZDZIAŁ XXXII.
HILDA GLAUM PRZEWODNICZKĄ.
Beale odbył długą naradę z Mc Nortonem w Scotland Yardzie i, po powrocie do hotelu, kazał sobie przynieść obiad do prywatnego apartamentu Kitsona, gdzie spożył posiłek pośród stosu porozrzucanych gazet. Były to pierwszorzędne pisma specjalne z ubiegłego tygodnia, których szpalty starannie przeglądał, wycinając z nich od czasu do czasu ustępy, w jednym wypadku nawet pół kolumny.
Kitson, który zjadł obiad w towarzystwie jednego z przyjaciół swoich w restauracji hotelowej, powrócił do siebie około dziewiątej wieczorem i stanął, pa-trząc z rozbawieniem na nieład spiętrzonych dokoła detektywa gazet i wycinków.
— Ładny śmietnik pan u mnie zrobił! — zażartował — przypuszczam wszelako, że musi być w tem
220

wszystkiem coś bardzo tajemniczego i ciekawego. Pozwoli pan przeczytać te wycinki?
— Czytaj pan! — odparł Beale, nie podnosząc oczu z nad studjowanej w tej chwili gazety.
Kitson wziął do ręki jeden z wycinków i przeczytał głośno:
— „Kapitał zapasowy Banku Ukrainy powiększony został o dziesięć miljonów rubli. Wkład ten znacznie poprawił sytuację w południowej Ukrainie i Galicji, gdzie powstawać już zaczęły poważne zaburzenia wśród chłopstwa, z powodu wysokich cen na towary włókniste”.
— Prawdziwie fascynująca wiadomość — rzeki Kitson ironicznie. — Prowadzisz pan rubrykę „Z całe-go świata” dla jakiej gazety finansowej?
— Nie, — odparł Beale krótko. — Bank Ukraiński jest instytucją pożyczkową, zasilającą właścicieli chłopskich gospodarstw rolnych.
— Jest pan udziałowcem Banku? — zdziwił się adwokat.
— Nie.
Kitson wziął do ręki inny wycinek. Był to telegram z Berlina.
„Jako dowód normalnego rozwoju przemysłu w Niemczech i szybkości, z jaką Rząd naprawia i wyrów-nywa szkody, wyrządzone przez wojnę, przytoczyć możemy fakt, że Leipziger Sportwagen Gesellschaft otrzymało zamówienie na 60.000 wozów frachtowych. Zamówienie to zostało dokonane w L. S. G. przez trzydzieści firm, którym pierwsza partja wozów ma zostać dostarczona za sześć tygodni”.
Następny wycinek miał również nagłówek: „Berlin”, i oznajmiał o wskrzeszeniu „Rady Skupów Wojennych”, funkcjonującej w danym głodowym okresie, jako „zarządzenie czasowe”.
„Wskrzeszenie to — brzmiała wiadomość — nie przywraca komitetowi wszystkich dawnych jego upraw-
221

iilcń t funkcyj, i krok ten przedsięwzięty został jedynie wobec nieurodzaju na kartofle celem zorganizowania rozdawnictwa”.
— Co w tem zastanawiającego? — zapytał zaintrygowany już Kitson.
— Intrygujące jest to, że niema wcale nieurodzaju na kartofle, — nigdy jeszcze nie było tak bogatego zbioru, — rzekł Beale. — Prowadzę kontrolę tych rzeczy i stąd wiem. W piśmie Western Mail pomieszczony był w zeszłym tygodniu artykuł, nadesłany przez ber-lińskiego jego korespondenta, w którym korespondent ten podkreśla tak wielką obfitość kartofli, że targi są niemi zawalone i nikt nie chce ich kupować.
— Hm! To daje w istocie do myślenia.
Czytał pan o hangarach zeppelinowskich? — zapytał Beale. — Znajdzie pan tu wycinek w tej sprawie. Wszystkie dawne hangary zeppelinowskie w całych Niemczech mają być doprowadzone do stanu używalności i przeistoczone na skating-ringi celem popierania fizycznego rozwoju młodego pokolenia. Podłogi ich mają być wspaniale wyasfaltowane, wszelkie uszkodzenia i zniszczenia naprawione i usunięte, a orkiestry mają w nich przygrywać codziennie, niezależnie od pogody.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał coraz bardziej zdumiony adwokat.
— Że coraz bliższy jest Dzień, właściwy Dzień — spokojnie odpowiedział Beale.
— Wojna?
— Przeciwko całemu światu, ale bez błyśnięcia jednego bagnetu, bez jednego wystrzału. Wojna, toczona przez ludzi, siedzących w ciasnych swoich biurach i pociągających za sznurki, które zadławią nas wszystkich: pana, mr. Kitson i mnie. Dzisiaj wieczorem idę polować na van Heerdena. Może schwytam go, a mimo to nie uda mi się powstrzymać jego szatańskiego dzieła — śmieszny to wyraz „szatański”, dla nor-

malnych, zwykłych łudzi, jedynem ono jest wszakże w tym wypadku określeniem. Jutro, bez względu na to, czy schwytam go czy nie, opowiem panu dzieje spisku, jaki przypadkiem wykryłem. Rząd brytyjski uważa, że wpadłem na ślad wielkiej rzeczy, — tak samo myśli o tem Waszyngton, udzielają mi też wszelkiej potrzebnej pomocy.
— Dziwny to świat! — zauważył Kitson.
— Może się stać jeszcze dziwniejszym — odpowiedział Beale, i nagle dodał wprost: — Jak się ma mo-ja żona.
— Pańska...? O, podobasz mi się, młodzieńcze’ — — zawołał osłupiały Kitson.
— Zdawało mi się, że pan woli ją tak nazywać... Jakże się więc ma miss Cresswell?
— Pielęgniarka utrzymuje, że ma się doskonale. Śpi w tej chwili; niedawno jednak obudziła się, zażądała jedzenia i wydaje się prawie zupełnie zdrową. Nip pytała się o pana — dodał złośliwie.
Beale sponsowiał i roześmiał się.
— Ostatnie moje próby utrzymania dobrego humoru, — rzekł. — Przypuszczam, że jutro będzie się czuła zupełnie dobrze?
— Ale nie będzie przyjmowała gości — przezornie uprzedził go Kitson. — Niech pan sobie nie za-prząta głowy Oliwją i skoncentruje całą myśl swoją na van Heerdenie. Radzę to panu we własnym jego interesie. Nie można służyć dwóm bogom.
Beale spojrzał na zegarek.
— Właściwa pora, — rzekł tonem wyroczni i wstał.
— Służący pański zrobi tu porządek, — wskazał Kitson na zaśmiecony gazetami i skrawkami papieru stół i podłogę. — Dokąd idzie pan teraz?
— Zobaczyć się z Hildą Glaum, — o ile losy oka — żą się przyjazne dla mnie. Zamierzam ją zastraszyć, i mam nadzieję, że w przerażeniu swojem sama zgodzi
223

się zaprowadzić mnie do jaskini lwa, modląc się w duszy, aby połknął mnie on tam jednym kęsem. Muszę ważyć się na to ryzyko. Jeżeli dziewczyna jest tą, za jaką ją znam, zastawi na mnie pułapkę, w którą ja pozornie wpadnę, a wzamian znajdę się dzisiaj wieczorem jeszcze w najbliższem sąsiedztwie van Heerdena.
Kitson odprowadził go aż do wrót hotelowych.
— Nie narażaj się pan na zbyteczne niebezpieczeństwo, — rzekł mu na rozstanie — nie zapominaj, że jesteś człowiekiem żonatym.
— Jest to właśnie jedna z rzeczy, o których pragnę zapomnieć, o ile pan mi pozwoli, — rzekł zrozpa-czony młodzieniec.
Znalazłszy się na ulicy, zawołał taksówkę i niebawem pędził w kierunku Piccadilly, a potem w stronę zachodnią. Zawrócił przy rogu Hyde Parku, objechał dokoła pałac Buckinghamski i zagłębił się w labirynt Pimlico. W pustynnej, ponurej uliczce zatrzymał samochód przed dość odrapanym domem, rozkazawszy szoferowi, aby czekał, poczein wszedł na górne piętro i zadzwonił do jednych z drzwi, wychodzących na podest klatki schodowej.
— Miss Glaum w domu? — zapytał.
— Tak, proszę pana. Pozwoli pan do saloniku. Niema tam w tej chwili żadnego z naszych gości pensjo-natowych. Kogo mam zameldować?
— Proszę powiedzieć miss Glaum, że ktoś z Krooman’s Mansion — odpowiedział dyplomatycznie.
Wszedł do mizernie umeblowanego „saloniku”, położył na krześle kapelusz i laskę i czekał. Po chwili drzwi się otworzyły i ukazała się w nich młoda dziewczyna. Na widok Beale’a stanęła jak wryta, i równo-cześnie zdziwienie jej zamieniło się w podejrzenie.
— Sądziłam... — zaczęła i natychmiast urwała.
— Sądziła pani, że to doktór van Heerden? Otóż, omyliła się pani.
— Pan jest tym samym, którego widziałam v
22

Heylera? — zapytała, wpijając w niego gonure spojrzenie,
— Tak, nazywam się Beale.
— Słyszałam o panu. Wiem, kto pan taki. Nic pan tu nie wyszpieguje, — zawołała.
— Myślę, że dużo nawet, — odparł spokojnie. — Niech pani usiądzie, miss Hildo. Porozumiejmy się. Jest pani przyjaciółką doktora van Heerdena?
— Nie będę odpowiadała na żadne pańskie pytania — żachnęła się.
— Może odpowie pani jednak na następujące: w jakim celu doktór van Heerden wyrobił pani posadę w firmie Punsonby i dlaczego, będąc na tej posadzie, skradła pani trzy polecone listy, które oddała pani doktorowi?
Dziewczyna sponsowiała i zbladła.
— To kłamstwo! — krzyknęła.
— Może to pani powiedzieć sędziemu śledczemu i przed sądem, ale uprzedzam, że nie uwierzą pani, — uśmiechnął się. — Radzę pani, miss Glaum, aby pani zechciała być zupełnie szczerą wobec mnie. Przyobiecać mogę, że nie zawiadomię policji o czynie pani, a wzamian udzieli mi pani pewnych informacyj, które bardzo mi się przydadzą.
— To kłamstwo! — powtórzyła wyraźnie podniecona. — Nie ukradłam nic. Jeżeli wiadomość ta pochodzi od miss Cresswell...
— Miss Cresswell nie wie nic o popełnionem przez panią oszustwie — dokończył Beale. — Skoro jednak pani postanowiła trzymać się co do tego faktu taktyki przeczenia, może pani odpowie mi, co sprowadza panią o wczesnych godzinach świtu do mieszkania doktora van Heerdena?
— Śmie pan podejrzewać mnie...?
— O nic panią podejrzewam. A już najmniej o to, aby miały panią łączyć jakieś sprawy miłosne z dokto-rem, który nie wygląda mi na tego rodzaju rycerza.
225

Oczy jej zwęziły się i na chwilę zdawało się, że jej próżność zatryumfuje nad jej dyskrecją.
— Kto śmie utrzymywać, że przychodzę do doktora van Heerdena?
— Ja> gdyż widuję panią. Pamięta pani chyba że mieszkam drzwi we drzwi z sympatycznym doktorem?
— Nie mam zamiaru roztrząsać z panem moich spraw czy jego — rzuciła wyniośle. — Nie obchodzi mnie też nic, czem mi pan grozi, czy też co pan zamierza uczynić.
— Zrobię coś więcej ponad grożenie pani — ostrzegł znacząco. — Nie wprowadzi mnie pani w błąd, miss Hildo Glaum i im wcześniej zda pani sobie z tego sprawę, tem lepiej dla pani będzie. Nie cofnę się przed niczem, o ile wyrządzi mi pani najmniejszą krzywdę, a także o ile pani będzie się upierała przy nieodpowia — daniu na moje pytania. Tyle tylko pani powiem, że jeżeli ten obecny mój wywiad nie da mi pożądanych wyników, nietylko zaaresztuję doktora van Heerdena, ale i panią, jako jego wspólniczkę.
— Nie może pan, nie ma pan prawa! — wrza-snęła.
Cała jej sztuczna powściągliwość opuściła ją, ustępując miejsca żywiołowej gwałtowności protestu.
— Zaaresztować... jego?! Tego nadzwyczajnego, tego genjalnego człowieka?! Zaaresztować mnie! Nie ośmieli się pan! Nie ośmieli się pan!
— Ośmielę się uczynić wiele rzeczy, o ile nie powie mi pani tego, co chc< wiedzieć.
— Co pan chce wiedzieć? — zapytała wyzywająco.
— Chcę się dowiedzieć, gdzie będę mógł znaleźć przyjaciela pani, — faktem bowiem jest, miss Glaum, że cały wasz spisek został wykryty — wiemy wszystkc o Zielonej Rdzy.
Cofnęła się, podnosząc ręce do ust.
— Z... Zielona Rdza?!... O czem pan mówi?

— Mówię, że mam dowody, dostatecznie stwierdzające spisek, uknuty przez doktora van Heerdena przeciwko naszemu państwu. Ukrywa się on, wiem jednak, że jest jeszcze w Londynie. Chcę go ująć spokojnie, bez hałasu i rozgłosu.
Oczy jej wpiły się w jego oczy. Wyczytał w nich wyraźnie nieufność, wściekłość, źdżoło strachu i wreszcie błysk stanowczej decyzji, który pozostał już w nich na stałe. Kiedy przemówiła wkońcu, brzmiał jej głos zupełnie spokojnie.
— Dobrze, — rzekła. — Zaprowadzę tam pana. Ale to bardzo daleko.
— Mam taksówkę. Stoi przed bramą. — Dziewczyna wyszła z pokoju i po upływie pięciu minut wróciła w kapeluszu i okryciu.
— Nie dojedziemy aż na miejsce taksówką. Każ pan szoferowi jechać na Baker Street, — rzekła.
Nie wymówiła ani słowa przez całą drogę, a i Beale także nie palił się do rozmowy. Na stacji przy Baker Street wysiedli i Beale zapłacił szoferowi. Szli obok siebie w milczeniu, skręciwszy z głównej drogi, minęli Stację Centralną i zapuścili się w labirynt uliczek, zupełnie nieznanych Amerykaninowi.
Zdawać się mogło, że jednym krokiem przenosili się z jednej z najlepszych dzielnic miasta do jednej z najgorszych. To przechodzili przez starannie utrzymany rozległy plac, okolony wytwornemi siedzibami bogaczy, to znów w następnym zaraz momencie wpadali na zatracony jakiś zaułek.
— Na końcu tej ulicy, — rzekła
Zbliżyli się do posesji, czyniącej wrażenie stajen, rozmieszczonych na obszernem podwórzu. Od ulicy okalał posesję gładki mur, w którym były jedne szersze wrota i kilka furtek. Dziewczyna wyjęła z torebki swojej klucz, otworzyła jedną z furtek i weszła do środka, a za nią Beale. Znaleźli się na podwórzu, zastawionem beczkami. Dziewczyna zamknęła furtkę za sobą na
227.

klucz, przeszła przez całe podwórze aż do przeciwległego rogu i otworzyła inne znów drzwi.
— Teraz zejść musimy czternaście stopni nadół,
— rzekła. — Ma pan jakąś latarkę, albo zapałki?
Wyjął elektryczną latarkę z kieszeni.
— Proszę mi dać ją. Pójdę naprzód i wskażę panu drogę.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał, widząc, że Hilda zamyka drzwi.
— Były tu piwnice kupca winnego, — wyjaśniła krótko — teraz my mamy tutaj nasze piwnice.
— My? — powtórzył.
Nie odpowiedziała. U podnóża schodów było krótkie przejście i Hilda otworzyła jeszcze jedne drzwi, przyczem najwidoczniej wszystkie otwierał jeden i ten sam klucz, albo też, jak przypuszczał Beale, miała ona z sobą rodzaj wytrycha. Minęli drzwi te i Hilda znów zamknęła je za sobą.
— Jeszcze drzwi? — zawołał Beale, kiedy światło latarki w ręku Hildy padło na małe żelazne drzwiczki w odległości dwunastu kroków mniej więcej.
— To ostatnie — rzekła, idąc naprzód.
Nagle światło zgasło.
— Latarka pańska zepsuła się — usłyszał jej głos
— ale znajdę zamek i pociemku.
Usłyszał trzask, nie widział jednak otwierania się drzwi, nie zdał też sobie sprawy z tego, co się stało, dopóki nie usłyszał ponownego ich trzaśnięcia. Światło skierowane zostało na niego ponownie, na równi z jego oczami.
— Nie może mnie pan widzieć — rzucił mu szyderczy głos. — Patrzę na pana przez małego judasza. Nie dostrzegł pan tego otworu, mądry panie Beale? Jestem po drugiej stronie drzwi — roześmiała się. — I cóż, zaaresztuje pan doktora dzisiejszej nocy? — zadrwiła. — Wykryje pan tajemnicę Zielonej Rdzy? To pan miał wszak na celu, prawda?

— Droga moja przyj aciółeczko — odparł Beale spokojnie — myślę, że okażesz się rozsądną i otwo-rzysz mi te drzwi. Nie przypuszczasz chyba, że przybywam tu sam, bez eskorty? Śledzeni byliśmy cały czas.
— Kłamie pan — rzekła zimno. — Dlatego właśnie, ażeby uniemożliwić śledzenie nas, kazałam panu uwolnić szofera i prowadziłam pana piechotą. Cóż, nie spodziewał się pan tego, mądry panie Beale?
Zachichotał w odpowiedzi, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Jednym skokiem był przy drzwiach, rewolwer błysnął w otworze bocznej jego kieszeni, gdy nagle usłyszał trzask żaluzji i lufa, którą wsunął pomiędzy sztaby, natrafiła na żelazo. Równocześnie usłyszał zgrzyt zasuwy, włożył więc rewolwer do kieszeni.
— A więc to tak! — rzekł.
Wrócił do pierwszych drzwi, zapalił zapałkę i obejrzał je. Były opatrzone żelazem. Opukał ściany laską swoją, nie znalazł jednak nic pocieszającego. Podłoga była solidnie wycementowana, niski sufit był sklepiony i ujęty w obramowanie z kamienia.
Zatrzymał się w poszukiwaniach i nadstawił ucha. Ponad głową swoją usłyszał lekki odgłos kroków. Uśmiechnął się. Zawsze dumny był z tego, że nie zapo-minał dźwięku żadnego głosu, ani tętentu niczyich kroków.
— To moja przyjaciółeczka wraca pędem, żeby uprzedzić doktora — pomyślał. — Pozostaje mi okolę, godziny, zanim rozpocznie się strzelanina.
ROZDZIAŁ XXIII.
W MIESZKANIU DOKTORA
Doktór van Heerden nie śpieszył się z opuszcze — Oi«m domu swojego w Deans Folly. Ranek po orygi-
029

nalnej ceremonji ślubnej spędził w mieście, gdzie miał do załatwienia pewne sprawy, nie starał się też ukrywać celu swojego wychodzenia i przychodzenia, mimo, że wiedział, iż jest śledzony. Mimo to zdawał sobie jasno sprawę, że z każdą mijającą godziną niebezpieczeństwo jest bliższe. Rozumiał nie bez racji, że niebezpieczeństwo to nie zagraża mu ze strony kon — sekwencyj porwania przez niego Oliwji Cresswell.
— Pozostaje mi jeszcze tydzień może zwłoki — rzekł do Milsoma — a w ciągu tego tygodnia zdążę dokonać wszystkiego, czego mi potrzeba.
Cały wieczór spędził na nadzorowaniu rozbiórki aparatu w szopie, co przeciągnęło się aż do dziesiątej we wtorek rano.
Dopiero siedząc obok Milsoma w samochodzie, pędzącym gładko po przez Kingston, poruszył sprawę poprzedniego popołudnia.
— Czy Beale zadowolony? — zapytał.
— Co takiego?
Milsom, drzemiący w rogu miękko wysłanej limuzyny, zbudził się nagle.
— Czy Beale zadowolony ze zdobyczy? — zapytał powtórnie van Heerden.
— Chyba, — odparł wytrzeźwiony nareszcie towarzysz jego. — Zabawka ta przyniosła mu miljon. Nie będzie już miał kłopotów do końca życia.
Ale van Heerden potrząsnął przecząco głową
— Nie zdaje mi się, abyś miał trafnie sądzić rzeczy — rzekł Milsom. — Beale jest więcej wart, aniżeli myślałem, i trochę zanadto przejrzał mnie nawskroś. Wyraźnie osłupiał, kiedy Homo oświadczył, że pozostał w dalszym ciągu kapłanem — nie widziałem nigdy w życiu jeszcze człowieka bardziej osłupiałego. Chciał urządzić cały ten ślub jako bluff jedynie, aby trzymać mnie zdała od dziewczyny. Zupełnie jasno zdawał sobie sprawę z sytuacji, wiedział bowiem, że idzie mi
230

wyłącznie o pieniądze Oliwji Cresswell, i że ona sama jako kobieta, nie pociąga mnie wcale.
Rozumował — zupełnie słusznie, — że o ile nie będę mógł zaślubić dziewczyny, nie będę miał żadnego interesu w zatrzymywaniu jej i dlatego sprowadził ojca Homo wraz z uzyskanym specjalnym indultem. Zbyt dobrze wszystko obliczył, abym mógł być spokojny.
Milsom poruszył się nerwowo w swoim kącie i spojrzał trwożnie na zwierzchnika.
— Jak to pan rozumie? — zapytał. — Przecież tylko przypadkiem zdążył na czas?
— Nie o tem mówię. Jeżeli co budzi mój niepokój, to właśnie fakt jego zdawania sobie sprawy z wagi każdej sekundy, z» tego, jak bardzo mi zależy na jak najśpieszniejszem zawarciu tego małżeństwa i z tego wreszcie, że dla odjęcia mi możności urzeczywistnienia moich zamiarów nie pozostaje mu nic, jeno sprowadzić tego pseudo-księdza (jak przypuszczał), aby nie stracić ani chwili. To właśnie są fakty najbardziej niepokojące.
— Nie zdaje mi się, — rzekł Milsom. — Ten detektyw jest napewno takim samym szubrawcem, jak wszyscy amerykańscy jego koledzy. Widział, że nastręcza mu się okazja grubego łupu i zrobił, co mógł, aby nie wypuścić jej z rąk. Pięćdziesiąt procent miljonowej fortuny, to wcale niezgorsze komisowe!
— Mylisz się. Chciałbym móc myśleć tak samo, jak ty. Jakto? Czyż nie widzisz, że każdy krok jego starczy za bijący w oczy dowód jego wtajemniczenia w sprawę Zielonej Rdzy?
— Co?!...
Milsom aż zerwał się z miejsca.
— Jak... skąd pan przypuszcza coś podobnego?
— To aż nadto jasne. Wpadł w jakiś sposób na ślad. Potem usiłował wydostać od starego Heylera bliższe szczegóły — stary dał mu nawet próbkę Rdzy. Była
231

o nieudatna kultura, i to jednak mogło dać mu wystar —.’zające pojęcie. Domyślił się, że pieniądze Millinborna są mi potrzebne na specjalny użytek, wiedział też, dlaczego tak mi pilno zyskać je.
Nastąpiła kilkuminutowa“ pauza.
— Czy wie ktoś jeszce oprócz Beale’a? A gdyby tak skończyć z nim...?
— Należałoby to zrobić dzisiaj wieczorem, — rzekł van Heerden. — O tem właśnie myślałem cały dzień.
Ponowne milczenie..
— Cóż, dlaczegoby me? — mruknął Milsom, — nie mam nic przeciwko temu. Gra warta extra ryzyka.
— Musi to być zrobione zanim wykryje on nasze laboratorjum paddingtońskie. Tego najbardziej się boję, w tem tkwi największe niebezpieczeństwo. — Wi — widoczne było, jak bardz? niespokojny był van Heerden, utracił bowiem zwykły zimny, tak wybitnie go zawsze cechujący ton mowy. — Gdyby to się stało, zasypani bylibyśmy z kretesem — dodał. — Zbyt jawne są tam dowody.
— Tak, tak, to prawda, — wycedził Milsom przez zęby. — Mówiłem przecie, że to szaleństwo prowa-dzić w dalszym ciągu robotę. Ma pan już dość materiału, więcej, niż może panu być potrzeba. Mógł pan zwinąć warsztat przed tygodniem.
— Muszę mieć zapasy na wszelki wypadek — zresztą, czy mogłem pozwolić sobie na to? Byłem prawie bez grosza, i gdyby nasza sfora głodnych robotników zwąchała, że mam zamiar zwinąć, zleciałaby się do Krooman’s Mansions.
— To prawda, — zgodził się Milsom — musiałem trzymać ich całą siłą, żeby się nie buntowali; nie wiedziałem jednak, że to z powodu wietrzonego przez nich bankructwa pańskiego. Myślałem, że poprostu nie mają chęci pożegnać się z dobrym zarobkiem.
Dalszą rozmowę przerwało nagłe zatrzymanie się
23

samocnoau. Van Heerden wyjrzał przez okno i do-strzegł mignięcie czerwonej latarni.
— W porządku — uspokoił towarzysza, — milSI to być Putney Common. Powiedziałem Grzegorzowi, żeby czekał tu na mnie z nowinami.
Męska postać wyłoniła się z mroku i zbliżyła się do drzwi samochodu.
— Co masz mi do powiedzenia? — zapytał doktór. — Stało się coś?
— Dostrzegłem zielone światło na limuzynie, — rzekł Grzegorz (Milsom zrozumiał, w jaki sposób Grze-gorz rozpoznawał samochód z pośród setek innych, prze-jeżdżających tędy). Nic ważnego.
— Gdzie Beale?
— W hotelu, u starego adwokata. Był tam cały dzień.
— Czy chodził jeszcze powtórnie do Scotland Yardu?
— Był dzisiaj po obiedzie.
— A dziewczyna?
— Jeden z garsonów hotelowych, mój przyjaciel, mówił mi, że ma się daleko lepiej. Leczą ją dwaj doktorzy.
— I mimo to żyje? — cynicznie zażartował Milsom. — Czterech doktorów leczyło ją w ten sposób w ciągu dwóch dni.
Van Heerden wychylił się przez okno i przyciszył głos.
— Widziałeś Frdulein Hildę?
— Tak, mówiłem jej, żeby nie przychodziła do pańskiego mieszkania, dopóki pan sam po nią nie pośle. Pytała się, kiedy pan wyjeżdża?
— Nie powinna się o tem dowiedzieć, — proszę cię, Grzegorzu, zapamiętaj to sobie.
Cofnął głowę, zastukał w szybę i samochód ruszył dalej.
233

— Ma pan przed sobą nowe zadanie, panie van Heerden, — rzekł Milsom ze śmiechem.
— Jakie? — zapytał doktór szorstko.
— Załatwienie sprawy z Hildą Glaum. Widziałem ją parę razy tylko, wystarczało mi to jednak, żeby się upewnić, że jest zakochana w panu, uwielbia pana. Co pan myśli zrobić z nią?
Van Heerden zapalił papierosa i w błysku tym zauważył Milsom jego uśmiech.
— Sprowadzę ją, jak już będę u siebie, — rzekł. — Mam dla niej przygotowane miejsce w mojej ojczyźnie, ale...
— Ale nie tego rodzaju, jakiego się spodziewa, — dokończył za niego Milsom. — Może pan mieć kram z nia.
— Ba!
— Źle pan robi — ostrzegł Milsom — więzienia angielskie pełne są ludzi, którzy mówili sobie: „ba”! kiedy ostrzegano ich przed zazdrosnemi kobietami. — Gdyby można było wyeliminować zazdrość z pośród wad ludzkich, opróżniłyby się do połowy domy karne.
— Hilda jest dobrą dziewczyną, co więcej, jest dobrą niemiecką dziewczyną, a w Niemczech kobiety znają swoje miejsce w ustroju społecznym. Będzie zadowolona z tego, co jej dam.
— Nie wyobrażam sobie takich kobiet, — rzekł Milsom nieprzekonany i rozmowa urwała się na tem.
Samochód zatrzymał się wpobliżu Marmurowego Łuku, gdzie wysiadł Milsom, a van Heerden pojechał dalej sam i w mieszkaniu swojem był na krótko przed północą. W chwili, kiedy wysiadał z samochodu, męż-czyzna. jakiś przeszedł przez środek ulicy. Był to szpicel, dozorujący go z polecenia Beale’a. Van Heerden, rozejrzał się z uśmiechem, i, zdając sobie sprawę ze znaczenia niepokaźnej figurki, wszedł do hallu, potem do siebie na górę.
Pozostawił w mieszkaniu wszystkie światła palące

234


się na benefis szpiclów, dlatego też lampa w jego przeu — pokoju płonęła zachęcająco. Mieszkanie Beaie a pogrążone byio w ciemnosciacn i karta papieru, przypięta oo drzwi, informowała o jego adresie.
Doktór wszedł ao mieszkania, zamknął za sobą drzwi, zgasił światło w przedpokoju i wkroczył do swojego gabinetu.
— O, — zawołał gniewnie, — co ty tu robisz? Mówiłem ci przecież, żebyś nie przychodziła!
Dziewczyna, która czekała na niego, siedząc przy stole, i która zerwała się teraz na jego powitanie, nie mogła tchu złapać ze wzruszenia, wyczytał też z twarzy jej nadzwyczajne nowiny. Mógł był również wyczytać z niej dumę z tego, że tak dobrze przysłużyła się człowiekowi, którego wielbiła, jak Boga.
— Mam go, juljuszu! Mam go! — zaledwie zdołała wyjąkać.
— Masz go?! Kogo?! — zapytał chmurnie.
— Beale’a! — zawołała, — wielkiego Beale’a! Wybuchła histerycznym śmiechem.
— Przyszedł do mnie, zamierzał zaaresztować mnie tej nocy, ale go złapałam.
— Siadaj, — rzekł szorstko, — i postaraj się mówić do rzeczy. Kto do ciebie przychodził?
— Beale. Przyszedł do pensjonatu, w którym mieszkam, i chciał się odemnie dowiedzieć, gdzie ukry-wasz Oliwję Cresswell. Ukrywasz ją naprawdę? — zapytała podejrzliwie.
— Mów dalej! — rozkazał zamiast odpowiedzieć na pytanie.
— Przyszedł do mnie z pogróżkami, pełen tupetu i arogancji. Groził, że mnie zaaresztuje z powodu tych iistów, które ci dałam. Nie przestraszyło mnie to ze względu na mnie samą, Juljuszu. O tobie tylko ntyśla — łam! Myśl, że ty, mój ukochany, ty, taki wielki, genjalny człowiek miałbyś zostać wtrąconym do jednego z okrop-nych więzień angielskich!... O Juljuszu!...
235

Wstała z oczami pełnemi łez, on jednak, niewzruszony tem, położył ręce na jej ramionach i odsunął ją od siebie.
— Uspokój się. Opowiedz mi rozsądnie o wszy — stkiem, co zaszło. To rzecz bardzo poważna. Co się potem stało?
— Żądał, żebym zaprowadziła go do jednego z twoich miejsc.
— Od jednego z jakich miejsc? — zapytał żywo.
— Nie wiem. Powiedział tylko, że wie o innych twoich miejscach zamieszkiwania, o innych domach, — nie wiem nawet, czy dokładnie tak powiedział, ale takie miałam wrażenie, że wie, iż może znaleźć cię w rozmaitych miejscach.
— Dalej, mów dalej! — niecierpliwił się doktór.
— Biłam się z myślami — zawołała dziewczyna, załamując ręce i, patrząc mu prosto w oczy, — i modliłam się do Boga, żeby natchnął mnie jakąś myślą zbawczą. I nagle myśl taka olśniła mnie. Powiedziałam mu, że zaprowadzę go do ciebie, Juljuszu?
— Powiedziałaś, że zaprowadzisz go do mnie?! Dokąd go zaprowadziłaś?! — krzyknął gwałtownie.
— Do Iaboratorjum w Paddington.
< — Tam?... — ryknął wściekle.
— Czekaj, czekaj! Nie unoś się! O, nie patrz na mnie tak, Juljuszu! zaprowadziłam go do korytarza w którym są wszystkie te drzwi... Wiesz przecie, tam na dole. Wzięłam od niego jego latarkę elektryczną, i kiedy minęliśmy drugie drzwi, prześlizgnęłam się trzecie — mi, i zatrzasnęłam mu je przed nosem.
— A potem...?
— Jest tam! Złapany! Jak w potrzask! O, Juljuszu, powiedz, czy dobrze zrobiłam? Nie patrz na mnie z taką złością! Tak strasznie bałam się o ciebie!
— Ód jak dawna jesteś tutaj?
— Niecałe dziesięć minut, może pięć nawet, nie wiem doprawdy. Nie orjentuję się co do czasu. Na-

236

tych m iast po zaniknięciu go przybiegłam do ciebie.
Stał przy stole, gryząc wściekle paznokcie. Głowę miał spuszczoną, jakgdyby w głębokiem zamyśleniu.
— Nie znalazłaś już lepszego miejsca?! Tam właśnie! — wyrzucał z ciebie bezładnie.
— O, Juljuszu, zdawało mi się, że robię dobrze... Chciidam jak najlepiej... — zatkała ze łzami w głosie.
Spojrzał na nią pogardliwie.
— Rozumie się. Od tego są kobiety. 1 ty jesteś kobietą, i dlatego nie masz mózgu.
— Myślałam...
— Myślałaś?!.. — szydził. — Kto ci pozwolił myśleć? Ty, idjotko! Nie rozumiesz, że to był bluff z jego strony, że tak samo nic mógł zaaresztować mnie, jak ja nie mógłbym zaaresztować jego? Nie zdajesz więc sobie sprawy...? Czy Beale wie, że bywasz tu u mnie?
Skinęła głową.
— Byłem tego pewny! — gorzko roześmiał się. — Wie, że kochasz się we mnie, grał na twojein uczuciu. Ach, ty, cielę bezmózgie! No, przestań beczeć, bo powiem ci coś do słuchu. Idź, napij się trochę wina, i przestań mazać się.
Nerwowo biegał tam i zpowrotem po pokoju.
— Nie pozostaje nic innego, jak tylko zakończyć rachunki z panem Bealehn, — mruknął ponuro. — Myślisz, że był śledzony?
— O, nie, nie, Juljuszu! — zawołała, usiłując powstrzymać łkanie. — Taka byłam ostrożna...
Opisała mu całą podróż swoją z Beale’m, i ostrożności, jakie starała się zachować.
— No, może i nie jesteś taka głupia, za jaką cię miałem. — Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej brow-ning z długą lufą, wyładował magazyn, zbadał jego za-wartość i włożył go zpowrotem, poczem zamknął po-nownie szufladę.
— Tak, wypadnie załatwić porachunki z jegomościem, nie chciałbym jednak użyć tego, — dodał za-
2*7

myślony, odsuwając bezpiecznik, i kładąc broń do kieszeni, — lepiej może będzie uciec się do pomocy gazu. W każdym razie, moje głupiątko, nie będziesz już mogła, ani szkodzić mi ani pomagać, — dodał cynicznie.
Hilda stała bez słowa, przyciskając obie ręce do piersi, ukrywając w nich mokrą od łez chusteczkę, i zwracając ku niemu błagalnie twarz wybladłą, nacecho-waną wyrazem bólu i zgnębienia.
— Wytrzyj oczy i oszusz twarz, gąsiątko, — rzekł, pochylając się nad nią i lekko dotykając ustami jej policzka. — Może naprawdę zrobiłaś to, co mogłaś zrobić najlepszego. Kto wie? W każdym razie, — rzekł, wypowiadając głośno własne myśli — Beale wie o Zielonej Rdzy, będę więc musiał zniknąć na czas pewien z horyzontu, ale na krótko tylko — dodał, szczerząc zęby w brzydkim uśmiechu. — A potem, zobaczysz, będziemy bogaci. O bogatsi, niż śmieliśmy marzyć kiedykol-wiek.
— Tak, powiedzie ci się, wiem, że ci się powiedzie, Juljuszu! — zawołała z zachwytem.
— Tak gorąco pragnęłamym móc ci być pomocną! Gdybyś chciał zaufać mi, powiedzieć nad czem pracujesz. Co to jest Zielona Rdza? Czy to jakiś nowy cu-downy materjał wybuchowy?
— Osusz twarz, i idź do domu, — rzekł krótko — przekonasz się, że detektyw czeka na dole w bramie. Myślę jednak, że nie będzie cię śledził.
Odesłał dziewczynę, i po pewnym czasie wyszedł również, mijając śmiało cień, przykurczony we wnęce domu, i niebawem znalazł się przy stacji taksówek, nie będąc śledzonym, o ile mógł zauważyć. Wpo — bliżu Baker Street wysiadł z samochodu, i resztę drogi odbył piechotą. Otworzył furtkę, prowadzącą na dziedziniec, nie poszedł wszelako w tym samym kierunku, w jakim Hilda Glaum poprowadziła Stanforda Beale’a. Innemi drzwiami wszedł do. sklepionej hali, niegdyś niewinnego miejsca pulsującego życia, a obecnie wytwórni,

w której ludzie pilnie zajęci byli pracą nad doprowadzeniem swoich bliźnich do ostatecznej zagłady.
ROZDZIAŁ XXIV
WYTWÓRNIA ZIELONE] RDZY.
Stanford Beale spędził trzy minuty pogrążony, w głębokiem rozmyślaniu wpośród ciemności kurytarza piwnicznego, do którego wprowadziła, i w którym zamknęła go Hilda Glaum, poczem zaczął starannie obszu — kiwać swoje kieszenie. Miał w nich srebrną zapalniczkę do papierosów, szczęśliwie świeżo tego dnia napełnioną benzyną, i dającą mu możność zapoznania się przy jej świetle z miejscem, w jakiem się znalazł.
Przestrzeń pomiędzy dwojgiem zamkniętych drzwi wynosiła dziesięć stóp, szerokość kurytarza, — trzy, wysokość — około siedmiu. Teraz, przy świetle zapal-niczki, zauważył Beale, że wzdłuż środka ciągnął się pas okrągłych kulkowatych otworów. Musiała tu być pierwotnie istalacja elektryczną, prawdopodobnie zanim nowi właściciele objęli gmach w posiadanie, bowiem w regularnych odstępach zrobione były wspomniane otwory do wśrubowywania w nie lampek elektrycznych. Nowi właściciele zamalowali je wapnem przy odświeżaniu ścian, mimo to instalacja czyniła wrażenie względnie niedawno założonej. W ścianie na lewo nie wykrył po dokładnem jej zbadaniu nic szczególnego, w prawej natomiast, w pośrodku pomiędzy obojgiem drzwi, widniał napis, umieszczony białemi literami na czarnej tablicy i przezierający niewyraźnie z pod grubego pokładu wapna, jakiem ściany wraz z tablicą były zasmarowane. Beale zwilżył śliną chustkę do nosa i starł nieco wapna, tam, gdzie litery najmniej były wyraźne, i odczytał:
239

OTOWY
ID
TOWIE NKOWE
Była to widocznie połowa napisu, odciętego wpo — środku. Na lewo nie było śladu liter. Namyślił się nad możliwem znaczeniem połowy napisu, zanim wpadł na nie.
Napis musiał być z czasu wojny i brzmieć: „SAMOLOTOWY — RAID. POGOTOWIE OPATRUN-KOWE” — odcyfrował.
Tern tłumaczyła się niedawna względnie instalacja elektryczna. Była to jednał! z owych piwnic, przygotowanych przez municypalność miasta, czy przez rząd, czasu Wielkiej Wojny, na użytek ludności mieszkającej wpobliżu podczas raidów powietrznych. Musiały tu poczynione być widocznie szczegółowe przystosowania, skoro, jak widać z napisu, urządzona była zarazem na miejscu stacja opatrunkowa. Zaledwie widocznie pod literami napisu przezierała wymalowana biała ręka, wskazująca na dół. Co się stało z drugą połową napisu? Niewątpliwie był on wykaligrafowany na drzwiach, prowadzących do pokoju ambulansowego, widocznie też drzwi te zostały usunięte i zamurowane. Wobec tego odkrycia dokonał Beale staranniejszej inspekcji ściany na lewo. Na przestrzeni czterech stóp mur był świeżo wzniesiony. Opukał go. Wydawał w tem miejscu głuchy dźwięk. Oparłszy się plecami o ścianę przeciwległą, aby zdobyć w ten sposób siłę lewara, starał się całą mocą sprężonych mięśni pchnąć mur.
Wiedział, że robotnicy, używani do tego rodzaju robót murarskich, nie należą do zbyt sumiennych, i że zazwyczaj kładą jedną tylko warstwę cegieł, mechanicz-nie dowiedzionym też było faktem, że silne pchnięcie, wymierzone w sam środek wystawionego takim systemem muru wywoła napewno zawalenie się go.
Przy pierwszem zaraz pchnięciu poczuł, że mur
240

Ustępuje. Za ’drugim razem wparł w ścianę obie stopy i. naprężywszy całą siłę swoich mięśni, pchał, ile tylko było mocy. W następnej sekundzie osunął się i rozciągnął na ziemi. Większa część muru runęła. Beale nie mógł oprzeć się ciekawości zbadania zburzonej przez niego roboty. Musiała ona być dokonana przez amatorów, czem się też tłumaczył pokrywający tę fuszerkę gruby pokład wapna do bielenia.
Prąd świeżego powietrza wionął mu w twarz, kiedy przekroczył, nie śpiesząc się, nagromadzoną stertę gruzów. Sześć stopni prowadziło do małego pokoju, w którym mieścił się zlew i wodociąg, oraz dwa łóżka połowę, stanowiące prawdopodobnie część wyekwipowania ambulansu, czego nowi właściciele nie uważali widać za potrzebne usunąć, a nadto połamane krzesło. Podłoga pokoju była jeszcze usiana resztkami opatrunków i lekarstw. Znalazł między innemi kawałki bandaży, puste butelki po środkach dezynfekcyjnych i stłuczoną miarkę szkaną na półce nad zlewem.
Bardziej jeszcze niż to wszystko zainteresowały go drzwi, o których nie śmiał marzyć nawet, że je tu znajdzie. Były one zaryglowane od wewnątrz, a kiedy odsur nął rygiel, przekonał się ku nieopisanemu swojemu zachwytowi, że nie były zamknięte na klucz. Otworzył je ostrożnie, zdmuchnąwszy uprzednio zapalniczkę. Za drzwiami była ciemność, ponownie więc zapalił zapalniczkę. Poprzedni pokój prowadził do następnego, również pustego. Była w nim znaczna liczba półek, parę starych skrzyń od wina, mnóstwo pustych butelek, poza tem nic. W głębi spostrzegł jeszcze jedne drzwi, również zaryglowane od wewnątrz. Widocznie van Heerden nie miał zamiaru użycia tej części piwnicy.
Beale spojrzał na zamek i przekonał się odrazu, że był on złamany. Czuł, że zbliża się do głównej sali wytwórni, należało więc iść naprzód z największą ostrożnością. Wyjął z kieszeni rewolwer, odciągną! bezpiecznik i wsunął broń pod kamizelkę, aby mieć cyn-
241

giel w każdej chwili w pogotowiu. Odsunięcie tygli zajęło mu dużo czasu. Nie mógł narazić się na to, aby być schwytanym przy tej robocie, mógł więc posuwać się bardzo powoli naprzód, odsuwając rygiel cal po calu. Wreszcie dzieło zostało dokonane, uchylił więc leciutko drzwi.
Pomiędzy drzwiami a węgarem zajaśniała smuga olśniewającego zielonego światła. Nie śmiał posunąć się dalej, usłyszał bowiem szuranie nogami i od czasu do czasu przygłuszone głosy, których niepodobna było rozeznać. W świetle tem łatwo można było dostrzec uchylone drzwi, zwłaszcza, że patrzeć na nie mógł co — najmniej z tuzin par oczu. Spodziewał się, że prócz tych przyciszonych, jakgdyby zdławionych głosów usłyszy stuk maszyn, ale nie usłyszał nic. Poza brzękiem ocierającego się wzajem o siebie szkła, oraz szurania nogami ludzi, którzy przechodzili tam i zpowrotem po tej sali, nie było słychać nic zgoła.
Przyciągnął drzwi jeszcze o ćwierć cala bliżej, i przywarł okiem do wąziutkiej szparki. Pod tym kątem mógł widzieć jedną tylko część muru pod Wysokiem sklepieniem, oraz wysoko w jednym z rogów zawieszoną lampę, dającą widmowe to zielone światło. Nagle zobaczył coś, co ożywiło serce jego nadzieją. Przy ścianie zarysowywał się wysoki cień, którego nie rozpraszała nawet zawieszona wysoka lampa. Cień ten miał zarysy nieregularne, takie, jakie mogły tworzyć spiętrzone skrzynie, przyszło mu też na myśl, czy poza polem jego widzenia nie była utworzona barykada z pustych skrzyń, ukrywająca drzwi i zasłaniająca je przed ludźmi, znajdującymi się w hali.
Około trzech kwadransów zajęło mu wyliczenie, jak ma się zachować wobec problematycznego położenia świateł, a także wysokości i dostatecznej nieprzenikli — wości osłony ze skrzyń, poczem zdecydowany, śmiało i szybko otworzył drzwi, przekroczył je i zamknął za sobą. Jego obliczenia okazały się zupełnie ścisłe, zna-

lazł się bowiem w miejscu, którego rozmiarów mógł tylko domyślać się, a które odpowiadało zupełnie jego przypuszczeniom. Co wszakże najbardziej go zainteresowało, to dokładność jego wykaikulowania, że drzwi są ukryte za tem przewierzeriiem. Ułożona w postaci litery „L” sterta pak spiętrzona była do wysokości dwóch stóp poniżej sufitu, tworząc małą niszę dla każdego, kto wszedłby do sklepionej tej hali laboratoryjnej drogą, jaką obrał Beale. Paki były ustawione porządnie i metodycznie i, z wyjątkiem dwóch większych skrzyń, tworzących „kamień węgielny”, przepierzenie było zrobione z wielkiej liczby mniejszych kwadratowych, mniej więcej dziesięciocalowych.
Oparta o nie stała niewielka drabinka, prawdopodobnie używana przez tego, czyją rzeczą było utrzymanie przepierzenia w porządku. Beale ustawił ją bezszelestnie w rogu i ostrożnie wlazł po niej.
Z dogodnego tego miejsca obserwacyjnego ujrzał wielką, szeroką salę, której krzyżowane sklepienie podtrzymywało sześć grubych przysadzistych kolumn. Hala oświetlona była nietylko lampami merkurjalnemi, przy — twierdzonemi do sklepionego sufitu, ale i całym szeregiem innych, zawieszonych ponad trzema szeregami ławek, ustawionych na całej jej długości.
Merkurjalne lampy, o ile było mu wiadomo, nie dają zielonego światła, ale fioletowe, w tym wypadku zaś zabarwienie zielone nadawały mu zasłony z czegoś, co Beale wziął zrazu za żółty jedwab, co wszakże, jak później się przekonał, było kolorową miką.
W pewnych od siebie odstępach siedziały na ławkach biało odziane postacie, których twarze osłaniały gumowe maski, a ręce okryte były rękawiczkami. Przy każdym z siedzących stał mały mikroskop pod osłoną ze szkła, waga, oraz rodzaj wilka kuchennego na kozłach, napełnionego płytkiemi porcelanowemi miseczkami. Widocznie praca, jaką byli zajęci, nie narażała na niebezpieczeństwo ich wzroku, bowiem oczne otwory
243

maseK nie oyfy niczem zabezpieczone, i okoliczność ta potęgowała jeszcze potworny, zwierzęcy pozór zewnę-trzny pracowników. Wszyscy wyglądali jednakowo w zawoóowem swojem przybraniu. Jedną tylko z postaci poznał Beale odrazu. Niepodobna było pomylić się co do niskiej, przysadkowatej figury i ogromnej głowy, wybitnie cechującej Herr Professora, którego pojawienie się w pokoju Oliwji Cresswell, tak przeraziło młodą dziewczynę.
Spodziewał się zastać go tutaj, wiedział bowiem, że wynędzniały, prześladowany przez los uczony wciągnięty był przez van Heerdena, i Beale, któremu żal by-ło starego człowieka, przez całe dwa tygodnie usiłował wydusić od exprofesora chcmji Heidelberskiego uniwer-sytetu wiadomość o miejscu ukrytego laboratorjum van Heerdena. Usiłowania jego pozostały wszakże bezowocne. Lojalność starego człowieka, budząca w detektywie pełen irytacji szacunek, nie pozwoliła mu na zdradzenie swojego chlebodawcy.
Beale ogarnął wzrokiem szeregi ławek, notując w swej pamięci wszystkie szczegóły środowiska. Niektórzy z pracowników zajęci byli widocznie sprawdzaniem, nie odrywali bowiem oczu od mikroskopu.
Inni rozcierali coś szklanemi pałeczkami na miseczkach, przenosząc od czasu do czasu część zawartości miseczek na szklaną płytkę umieszczoną przy mikroskopie i wnikliwie badali.
Odór stęchlizny, przesycający powietrze hali, nieokreślony zapach ziemisty, tak był gryzący, że wżerał się boleśnie w delikatne błonki nosa, Beale zasłonił też sobie nos i usta owiązaniem ich chusteczką, i potem dopiero odważył się zajrzeć po raz drugi poza swoje przepierzenie. Z jego punktu obserwacyjnego widoczna była tylko część hali, domyślać się zaś tylko mógł tego, co się działo bezpośrednio pod dalszą częścią przepierzenia. Zobaczył wszelako dość, aby przekonać się, że była to główna wytwórnia, skąd van Heerden sączył jad, któ-

rym śmiertelnie zatruć zamierzał całą ludzkość.
Niektórzy z pracowników napełniali małe tubki zawartością porcelanowych miseczek, a potem tubki te pieczętowali. Były one niesłychanie delikatnej konsystencji, i w oczach Beale’a trzy z nich conajmniej skruszyły się w rękach napełniaczy.
Na każdej ławce było około setki tubek, oraz osłonięty płomień gazowy do rozgrzewania laku. Praca dokonywana była metodycznie, przyczem zamaskowane postacie prawie, że nie wymieniały z sobą żadnych uwag (zauważył, że maski szczelnie osłaniały głowy chemików, nie pozostawiając nieokrytego, ani jednego włoska nawet). Od czasu do czasu tylko wstawał to ten, to ów z pracowników ze swojego miejsca i znikał w drzwiach na drugim końcu hali. Drzwi te, jak się zdawało, prowadzić musiały do kantyny.
Opary, przed któremi osłaniały ich maski, nie musiały jednak widocznie być trujące, niektórzy bowiem z pracujących zdzierali z głowy maski z chwilą, kiedy wstawali z ławki.
Przez jakie pół godziny przyglądał się Beale ich robocie i przez ten czas przyjrzał się procesowi ładowania, zapieczętowanych tubek do małych ^krzynek, z których składało się zasłaniające go przepierzenie, tworząc zbawczą jego kryjówkę. Zauważył nadzwyczajną ostrożność, z jaką kruche tubki owijane były w watę, a nawet zajrzeć zdołał do wnętrza jednej ze skrzynek. Zamierzał właśnie odsunąć jedną z nich, żeby móc przyjrzeć się dokładniej, kiedy nagle usłyszał dochodzący z dołu za sobą dygotliwy głos:
— Co tu pan robisz?!
Pod drabiną stał jeden z pracowników, który cicho przesunął się dokoła węgła stosu, i teraz stał, groteskowy, i zarazem groźny, wpijając w intruza oczy, blyszw otworach maski i mierząc wprost w serce detektywa z browninga.
— Niech pan nie strzela, — szepnął Beale,, — zaraz zejdę.
245

ROZDZIAŁ XXV.
OSTATNI CZŁOWIEK NA ŁAWCE.
Stało się w rezultacie, jak się mogło stać najlepiej, — van Heerden dostrzegł nieomal palec Opatrzności w tem wydaniu w jego ręce największego jego wroga.
Trzeba raz skończyć z Bealem, tym odgrywającym komedję pijakiem, który tak oszukał go pierwotnie.
Doktór podziwiał zarazem bystrość i pomysłowość swojego wroga, był jednak gotów zabić go. Był człowiekiem, którego układ umysłu umożliwiał paradoks sprzecznych takich uczuć. Zrazu był Stanford Beale w oczach jego zręcznym tylko oficerem policyjnym, jakich szkoła Pinkertona i Burnsa wypuszcza setkami. Sprytni, stanowczy, niezmordowani, potrafią ludzie tacy cierpliwie zestawić rozsypaną mozajkę faktów, prowadzą-cych do wykrywania pospolitych przestępstw i mecha-niczną swoją cierpliwością dostarczają sądom dosta-tecznego materjału do udowodnienia punktów oskarżenia. Figurują również w procesach rozwodowych, w sprawach o oszustwa finansowe, a nawet od czasu do czasu występują w poważniejszych wypadkach.
Van Heerdenowi znane były dobrze ich braki, niesłusznie też, jak się niebawem przekonał, zaliczał Beale’a do niższej tej kategorji detektywów. Idąc do swej pracowni, obrał drogę przez salę bufetową, którą urządził dla wygody swoich pracowników. W chwili, kiedy zamykał za sobą żelazne drzwi, ujrzał Milsoma, stojącego przy ladzie z surowego niemalowanego drzewa, służącej zarazem za bar i za stół dla posilających się.
— O, nie spodziewałem się przyjemności widzenia pana — zaczął Milsom, na widok jednak twarzy szefa zmienił szybko ton. — Czy stało się coś złego? — zapytał.
246

— Jeżeli nazwać tak można byłoby fakt, że najsprytniejszy z detektywów amerykańskich znajduje się w tej chwili w obrębie tego budynku, w takim razie wszystko jest złem, — rzekł van Heerden, nalewając sobie kieliszek jakiegoś napoju.
— Tutaj, w laboratorjum? — zawołał Milsom z błyskiem przerażenia w oczach. — O czem pan mówi?
— Opowiem ci wszystko, — rzekł van Heerden i powtórzył Milsomowi historję opowiedzianą mu przez Hildę.
— Jest w starym pasażu? — zapytał Milsom zamyślony, — ha, w takim razie nie widzę powodu, dla-czego miałby wyjść stamtąd żywym.
— Nie wyjdzie też, — potwierdził doktór.
— Czy szedł ktoś za nim? Nie widział pan nikogo na ulicy?
— Niema obaw z tej strony. Działa samodzielnie.
— Co zrobimy z nim? — mruknął Milsom.
— Udławimy go gazem, — rzekł van Heerden. — Nie ulega kwestji, że jest uzbrojony.
Milsom skinął głową.
— Niech pan zaczeka, aż wszyscy się rozejdą. Wypuszczam ich o trzeciej, po paru naraz, tak że wystarczy na ich rozejście się pół godziny. Beale może poczekać. Bezpiecznie jest schowany. Dlaczego Hilda nic mi nie powiedziała? Nie widziałem jej tutaj wcale.
— Przybiegła bezpośrednio do mnie. Prawdopodobnie nie miała do ciebie zaufania.
Milsom skrzywił usta w uśmiechu. Mimo że sprawował główny nadzór nad laboratorjum i wtajemniczony był połowie w sekretne sprawy van Heerdena, podejrzewał, że doktór nie darzył dziewczyny zbytniem zaufaniem.
— Zaczekamy, — rzekł — niema pośpiechu, a zresztą chciałbym się rozmówić z panem co do starego Heylera.
— Heylera? Myślałem, żeś się już pozbył go —
247.

zdziwił się van Heerden. — Mówisz o tym starym durniu, którego Beale starał się nabrać? Usiłował go wy-badać i dwa razy spotykał się z nim w tym celu. Mówiłem ci przecież, żebyś go odesłał do Deans Folly. Bridgers byłby go już tam dopilnował.
— Na Bridgersa niema co liczyć, — rzekł Milsom,
— szukając oczami wzdłuż ławek i zatrzymując się na postaci, siedzącej w najdalszym końcu pokoju.
— Spokojny jest dzisiaj wieczorem. — Nie ufam mu jednak. Chłopak za dużo myśli o sobie. Przed parowa godzinami, zanim przyszedłem, mierzył z rewolweru do Schultza. Za dużo bawi się bronią, za dużo.
, Van Heerden zrobił znak zniecierpliwienia.
— Wracając do starego Heylera, — rzekł Milsom
— uważałem go za niebezpiecznego i dlatego trzymałem go tutaj. Mamy tu pokój, w którym może sypiać, jada w kantynie i ma wszelkie udogodnienia w pracy. Nie zadawalnia to jednak starego durnia. Nie może usiedzieć na miejscu, dziwnie jest niespokojny, pytał się nawet, jaki jest cel jego pracy.
— Tak. Niełatwy orzech do zgryzienia. Dwa razy już omal nie wsypał mnie. Jak ci już mówiłem w samo-chodzie, dałem mu pewną pracę eksperymentalną, której wynik przyniósł mi właśnie, — była to próbka, która wpadła w ręce Beale’a.
— O, ten Beale to niebezpieczna sztuka! — rzekł Milsom, głęboko zamyślony.
Van Heerden chciał już skierować się do laborator — jum, kiedy zatrzymała go potężna dłoń Milsoma.
— Jeszcze chwilka, panie doktorze. Skoro jest pan tutaj, wartoby postanowić, kiedy mamy zabrać się do rozbiórki aparatów. Muszę obmyśleć jakiś pretekst do oddalenia całej tej hałastry.
Van Heerden namyślił się.
— Za dwa dni. Wystarczy ci to do zrobienia przygotowań. Możesz wysłać ich do.... do Szkocji chociażby, byle gdzie zresztą, tak daleko jednak, żeby wiadomość

o rozbiórce nieprędko ich dosięgła. Powiedz im.?e otwieramy nowe laboratorjum i umieść ich w oddanym nam hotelu miejscowym.
Milsom skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Dobra myśl — rzekł. — Mogę ich w ten sposób dopilnować, dopóki nie przyjdzie czas na wycofanie całej bandy. Będę mógł dostać się na pokład jakiegoś statku w Greenock.
— Będziesz mi brakował — wyznał van Heer-den szczerze — przydawałeś mi się. Doskonale spełniasz rolę siły popędzającej, a w dodatku jesteś jedynym człowiekiem własnej mojej sfery, pokrewnym mi, najlepszym, jakiego mogłem znaleźć do roboty.
Stanęli przed wielką halą i van Heerden zatrzymał się, z wzruszeniem nieomal ogarniając wzrokiem to środowisko wytężonej pracy umysłowej.
— Masz tu przed sobą biljon w trakcie tworzenia się.
— Nie umiałem myśleć nigdy więcej niż sześcio — cyfrowo — rzekł Milsom — pan dopiero nauczył mnie docierać do siedmiu. Zamierzam zamieszkać w Argentynie. Dom na wzgórzu...
Van Heerdenem wstrząsnął dreszcz, a Milsom mówił dalej:
— Wspaniały pałac, pełen dobrze wytresowanej służby; własna Orkiestra smyczkowa i znakomicie wyekwipowane laboratorjum, w którem będę mógł sycić moją namiętność do poszukiwań; samochód o wielkiej sile koni parowych; najrzadsze gatunki win... Al...
Van Heerden patrzył na swojego współpracownika z zaciekawieniem.
— Tak cię pociąga to wszystko? Mnie bawi jedynie kontrola finansów; tworzenie wielkich, nieskończonych projektów; bezustanne odnoszenie zwycięstw nad rywalami, deptanie ich na miazgę; koleje; okręty;
249

-4
zauwa
Przechodzili od ławki do ławki, ale oczy van Heerdena raz wraz strzelały ku drzwiom, po za któremi wyobrażał sobie zamkniętego w klatce Stanforda Beale’a, oczekującego na spełnienie się jego przeznaczenia. Ludzie zaczynali się już rozchodzić. Jeden po drugim składał swoje narzędzia i odstawiał miseczki, ściągał maskę, i płócienny kitel i znikał przez drzwi, na które van Heerden kierował tak często ukradkiem swoje spojrzenie. Wyjście ich, wiedział o tem dobrze, nie zbliży ich do więzienia Beale’a. W odległości kilku kroków od kurytarza było inne przejście, prowadzące po schodkach wprost na dziedziniec, i tą właśnie drogą pobiegła Hilda do mieszkania doktora, aby uprzedzić go o dokonanym połowie.
Wreszcie wszyscy już poszli z wyjątkiem jednego, szczególnie gorliwego pracownika, który w dalszym
tumanienie, nabieranie i podchodzenie głupich — oto życie, jakie mi się uśmiecha.
— Wspaniałe! — mruknął Milsom lakonicznie.
Zbliżyli się do jednego z siedzących na ławce pracowników, który podniósł głowę i zdjął maskę.
Był to stary człowiek, który wyszczerzył w uśmiechu na powitanie van Heerdena bezzębną jamę ustną.
— Buona sera, signor dottore — rzekł. — Wiedza jest długa, a życie krótkie — dodał kiepską niemczyzną.
Zachichotał, nałożył zpowrotem swoją maskę, zabrał się ponownie do pracy, nie zwracając już zupełnie uwagi na obu przybyłych, jakgdyby nie istnieli wcale.
— Ma trochę kręćka ten stary Castelli
żył Milsom — to jego jedyna wada. Czy ma na swoim rachunku coś krzywego?
— Nic mi przynajmniej o tem nie wiadomo — odparł van Heerden obojętnie. — Stracił żonę i dwie córki podczas trzęsienia ziemi w Messynie. Dostałem go bardzo tanio. Jest dobrym chemikiem. Przydaje się nam.

ciągu siedział nieporuszenie z okiem przywarłem do swojego mikroskopu.
— To nasz przyjaciel, Bridgers — rzekł Milsom — podniecił go alkoloid Enythroxylon Coca. — No i cóż, Bridgersie, skończone?
— Hm — mruknął zapytany, nie podnosząc głowy.
Milsom wzruszył ramionami.
— Musimy dać mu skończyć jego robotę. Zupeł-nie zapomina o całem otoczeniu, jak ’najdzie na niego taki paroksyzm pracowitości. A propos, przejechanie się do lali najdroższego naszego nieprzyjaciela — kiwnął nieznacznie głową w stronę drzwi do korytarza — nie wpłynie na zmianę naszych planów?
— Jak to rozumiesz?
— Niebardzo panu chyba spieszno ożenić się z jego wdówką?
— Wcale nie — rzucił doktór.
— Nie jest jeszcze wdową!
Nie Milsom wymówił te słowa, ale człowiek, sie-dzący na ławce, niestrudzony pracownik, nieodrywający oka od mikroskopu.
— Schowaj sobie swoje uwagi dla siebie — syknął gniewnie van Heerden — skończ swoją robotę i wynoś się.
— Skończyłem
Podniósł się zwolna i, zluźniwszy tasiemki swojej maski, ściągnął ją z głowy.
— Nazywam się Beale — rzekł spokojnie — zdaje się, że mieliśmy już okazję spotykania się. Radzę panu, mr. Milsom, ani z miejsca! Wiesz pan chyba, że, jak mnie kto podrażni, umiem niezgorzej strzelać.
Rzekłszy to, odsunął Stanford Beale mikroskop i usiadł na skarju ławki.
— Zwrócił się pan do mnie jako do Bridgersa — £ tego ukrycia i chciał z początku strzelać do mnie, skło — rzekł. — Bridgersa znajdziecie panowie tam, za stosem tych skrzynek. Złapał mnie na podpatrywaniu was z
251

nilem go jednak, żeby przyszedł rozprawić się ze mną gdzieindziej; reszta poszła już gładko. Słaby jest bie-daczysko, jak mysz. Ale mniejsza o to. Przystąpmy do głównego punktu. Czy miałbyś pan coś do powiedzenia przeciwko temu, doktorze van Heerden, abym pana zaaresztował pod zarzutem knucia niebezpiecznego spisku?
Van Heerden uśmiechnął się pogardliwie.
— Miałbym dużo do powiedzenia, — odparł. — Przedewszystkiem to, że nie ma pan prawa aresztowania kogokolwiekbądź. Nie należysz pan do składu policji, jesteś amerykańskim amatorem jedynie.
— Amerykańskim, — tak, amatorem — nie — poprawił go Beale. — Co się tyczy prawa zaaresztowania pana, myślę, że naprzód zaresztuję pana, a potem uzyskam prawo do tego.
— Na jakiej podstawie? — zapytał Milsom. — Niema nic ukrytego w tem laboratorjum z wyjątkiem łączności doktora van Heerdena z niem. Lekarz nie zwykł mieszać się do spraw handlowych. Czy zbrodnią jest jednak prowadzenie...? — spojrzał na van Heerdena.
— Wytwórni zarodków — dokończył za niego doktór.
— Jeśli jednak znany mi jest charakter tego laboratorjum? — spokojnie zapytał Beale.
— Donieś pan o tem policji i pozostaw pan jej załatwienie się z tą sprawą, — odezwał się van Heerden szyderczo. — Mówiłem panu już raz, kochany panie Beale, że za dużo naczytał się pan detektywnych romansów.
— Bardzo możliwe — zgodził się Beale, — bądź co bądź jednak, powiastka, która tak bardzo interesuje mnie w tej chwili, nosi tytuł Zielonej Rdzy, mam też nadzieję, że pan dostarczy mi kilku brakujących do jej uzupełnienia kartek. Pewien jestem, że mi pan tego nie odmówi.

Doktór zapalił papierosa i spojrzał na przeciwnika swojego w świetle trzymanej niezgaszonej jeszcze zapałki z błyskiem złośliwego rozbawienia w oczach.
— Pańskie romantyczne fantazje mogłyby mnie doprowadzić dć ostateczności, gdyby nie rozbrajająca pańska szczerość. Wykradł mi już pan narzeczonę, a teraz zdaje się pan dążyć do obdarcia mnie z dobrego imienia, > — rzucił ironicznie.
— To, mój panie — oświadczył Beale, zrywając się z ławki, i stając przed doktorem z rękoma opar — temi na biodrach, — będzie rzeczą wyroku sądowego. Powiedziałem panu, doktorze van Heerden, że ujawnię pańską tajemnicę. Wskażę policji pańskie laboratorjum i wezwę największych uczonych z Anglji, Francji i Ame-ryki, aby potwierdzili uzasadnienie mojego oskarżenia r, a podstawie tego oto.
Pomiędzy palcem wskazującym a wielkim palcem trzymał zapieczętowaną tubkę szklaną, wypełnioną czemś, co wyglądało jak zielone trociny.
— Świat niedowierczy dowie się, jakie piekło pan mu gotuje, — głos Stanforda Beale’a drgał powściąganą z trudnością pasją, a twarz jego sposępniała na myśl o zbrodni tak potwornej, że nawet oburzające traktowanie kobiety, która więcej znaczyła dla niego niż świat cały, na chwilę wyszło mu z pamięci wobec straszliwej grozy niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad ludzkością.
— Utrzymuje pan, że policja i nawet rząd tego kraju oddali moje oskarżenie, jako nazbyt fantastyczne, aby można było uwierzyć. Będzie pan miał satysfakcję przekonania się o swojej słuszności. Uważają mnie za szaleńca, — uda mi się jednak przekonać ich! W tubce tej czai się ruina najpiękniejszych marzeń pańskich, panie van Heerden. Ażeby urzeczywistnić je, nie zawahał się pan zabić Johna Millinborna i człowieka nazwiskiem Prćdeaux. Ale nie
— Paf! paf!...
253

Wystrzał ryknął gromowem echem w zamkniętej przestrzeni sklepionej hali. Beale poczuł wionięcie i usłyszał świst przelatującej mu tuż nad uchem kuli, odwrócił się też z podniesionym w górę browningiem.
ROZDZIAŁ XXVI.
TAJEMNICA ZIELONEJ RDZY,
Postać z rozczochranemi włosami stanęła przy skrzynkach z rewolwerem w ręku. Był to Bridgers, ten sam, którego Beale pozostawił związanego w pokoju ambulansowym.. Błysnął ogieniek i znów zatrzęsło się sklepienie ogłuszającym hukiem. Efekt wystrzału był nadzwyczajny. Kula trafiła w jedną ze skrzynek przy przeciwległej ścianie i w tym samym momencie pogasły wszystkie światła.
Beale trzymał wciąż jeszcze w ręku szklaną tubkę i Milsom spostrzegł to. Błyskawicznie jak myśl rzucił się na detektywa, uchwycił go wielkiemi o potężnej sile rękami swojemi za napięstek dłoni, trzymającej tubkę i wykręcił ją zupełnie. Beale zacisnął zęby, starając się wyswobodzić rękę, źle był wszakże umieszczony, jako że tamten przycisnął go do skraju ławki, co ogromnie utrudniło mu swobodę ruchów. Czuł palce van Heerdena, wpijające mu się w zaciśniętą pięść i tubka została mu wyrwana. W tej samej chwili wydarł mu ktoś rewolwer z drugiej ręki i słychać już było tylko tupot szybko oddalających się kroków. Beale wyczuł wśród ciemności drogę i wpadł na stos skrzynek. Kula, wycelowana przez nawpół oszalałego Bridgersa, świsnęła mu koło ucha, na ryzyko musiał się jednak narazić. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i rzucił się po — omacku w tym kierunku. Udało mu się namacać je.
254

Widział poprzednio, jak pracownicy wychodzili i znalazłszy stopnie schodów, w dwie minuty potem był na ulicy.
Nie było śladu obu mężczyzn. Spotkał tylko o pól kilometra dalej policjanta, inteligentny ten wszelako funkcjonarjusz nie mógł opuścić swego posterunku i po-radził mu, aby udał się do najbliższego biura policji. Była to doskonała myśl, jakkolwiek bowiem dyżurny sierżant okazał się zrazu niewzruszenie nieprzystępny, był wszakże w biurze telefon i na końcu jego przewodu był w małem swojem mieszkaniu na Haymarket nadkomisarz Mc Norton, którego nazwisko, rzucone do tuby telefonicznej, nagalwanizowało całe biuro i dyżurnego urzędnika do nagłej sprawności i gotowości do czynu.
— Znalazłem laboratorjum, którego szukałem, Mc. Nortonie, — rzekł Beale. — Jutro z rana wyjaśnię panu całą rzecz. Teraz potrzebni mi są pańscy ludzie do poddania całego lokalu gruntownej rewizji.
— Niewolno nam tego zrobić bez specjalnego upoważnienia sędziego śledczego, — odpowiedział głos Mc Nortona w telefonie, — jedyne, na co możemy sobie pozwolić, to postawić straż, żeby pilnowała lokalu, dopóki nie otrzymamy upoważnienia do dokonania rewizji Niech pan każę sierżantowi policyjnemu, żeby rozmówił się ze mną przez telefon. — A propos, jak się ma miss Cresswell? Lepiej, mam nadzieję?...
— — Znacznie lepiej, dziękuję — odparł Beale.
Nie do uwierzenia wprost, aby samo wymienienie jej nazwiska mogło odezwać się w jego sercu takim skurczem bólu!
Wezwał do telefonu dyżurnego sierżanta i po chwili towarzyszył czterem danym Thu przez niego funkcjonarjuszom, aby wskazać im drogę do laboratorium. Na miejscu zostali wszystkie drzwi pozamykane na głucho. Beale wdrapał się po okalającym posesję murze, nie mógł jednak znaleźć wejścia do budynku.
255

Wrócił więc do sierżanta, czekającego po drugiej stronie muru.
— Jak się nazywa ta ulica? — zapytał.
— Playbury Street, proszę pana. Dawniej była tu piwnica winna Hendersa. Było to za dni mojej młodo-ści.
Beale nakreślił adres w swoim notatniku, i skinąwszy na przejeżdżającą wolną taksówkę, wrócił nią dc biura policyjnego, zgnębiony i zły.
Powrócił w samą porę, trafił bowiem na ciekawą scenę. W pośrodku służbowego pokoju, stał przyprowadzony przed oblicze dyżurnego sierżanta człowiek w średnim wieku, w obdartem ubraniu, zdradzający jednak niedające się niczem określić znamię osobnika, który musiał zaznać lepszej przeszłości. Siwe jego włosy starannie były odczesane wtył, odsłaniając? znajome Beale’owi rysy i nadające aresztowanemu czcigodny wyraz, na jaki składały się jasne, przejrzyste oczy i wąska, ładnie zarysowana linja ust, lekko skrzywionych teraz w żartobliwym uśmiechu.
U boku stał funkcjonarjusz, który go przychwycił, detektyw policyjny, apatyczny, znudzony facet.
— O ile widzę, — rzekł zaaresztowany w chwili, kiedy Beale wszedł niedosłyszalnie do pokoju, — o ile widzę, przy fatalnym systemie szpiegostwa policyjnego nie może człowiek przespacerować się nawet o chłodku nocy po ulicach.
Głos jego był głosem człowieka wykształconego, a jego przeciągły ton świadczył o wewnętrznym jego spokoju.
— No, niema co, ojcze Homo, — rzekł dyżurny przyjaznym tonem, jakim przedstawiciele policji przemawiają do dobrze znanych sobie i stąd spoufalonych przestępców, — wiecie dobrze, równie dobrze jak ja sam, że w myśl przepisu o zapobieganiu przestępstw, wy, stary kryminalista, podlegacie w każdej chwili zaaresztowaniu, o ile ktoś z funkcjonarjuszy policyjnych
25*

złapie was w podejrzanem miejscu, czy w podejrzanych okolicznościach. Jeżeli więc chcieliście uniknąć tego, nie powinniście byli włóczyć się wśród nocy po ulicach. Niema co się skarżyć. Znaleziono coś przy nim. Smith?
— Nic, panie sierżancie — wałęsał się tylko, tom go przycapił.
— Gdzie mieszkanie teraz, ojcze Homo?
Zapytany udawał z wielką powagą, że obszukuje swoje kieszenie.
— Ach, żałuję bardzo, ale zostawiłem w domu mój pugilares z kartami wizytowemi, — wytłumaczył się zupełnie serjo. — Ale zapytanie telefoniczne, skierowane do domu karnego w Paddington, poda panom mój dokładny adres. W tej chwili zażywam opieki prawa. Za cztery dni będę żaglował po oceanie — prawda, mr. Beale?
Mr. Beale uśmiechnął się.
— O, mój ojcze Homo, myślalem, ’że pan odpłynął dzisiaj rano.
— Nie było już ani jednej kajuty pierwszej klasy, a nie chciałem tłoczyć się z pospólstwem w podróży do Australji.
Zwrócił się do zdumionego sierżanta.
— Czy mogę iść? Mr. Beale poręczy za mnie.’
Wychodząc z biura policji, dał znak detektywowi, a kiedy wyszli razem na ulicę, spostrzegł Beale odrazu, że cała wesołość z twarzy ojca Homo pierzchła, jak zdmuchnięta.
— Przykro mi, że wpakowałem pana w całą tę awanturę, — rzekł poważnie. — Powinienem być po-zbawiony szat kapłańskich, skazano mnie jednak za pierwsze moje przestępstwo pod przybranem nazwiskiem. Nie byłem w owym czasie przypisany do żadnej poszczególnej parafji i w ten sposób identyczność moja nie została wykryta. Moją właściwą zbrodnię mam jeszcze przed sobą — zamordowanie biskupa, który
257

pozwala żenić się pastorowi, mającemu sześćdziesiąt funtów rocznej pensji. — Twarz jego sposępniała i Beale mimowoli zamyślił się nad historją tragicznych lat, jakie przeżyć musiał ten człowiek... A co się stało z jego żoną?...
— Ale prywatne moje żale do świata nie intere-sują pana zapewnie, mr. Beale? — zakończył ojciec Homo. — Pozwoliłem sobie wywołać pana po to tylko, żeby... go przeprosić.
— To była własna moja wina, — rzekł Beale ła-godnie i wyciągnął rękę do ojca Homo. — Niech się panu dobrze wiedzie, — czeka pana nowe może życie na tamtej półkuli.
Stał, dopóki postać kryminalisty — pastora nie znikła mu z oczu, a potem powrócił zupełnie wybity z sił do własnego mieszkania. Odrazu rzucił się w calem ubraniu na łóżko i z niespokojnego snu, jaki zmorzył go w tym samym momencie, zbudził go dzwonek telefoniczny. Dzwonił Mc Norton.
— Przyjedź pan do Scotland Yardu. Nasz główny szef bardzo się niecierpliwi. Chciałby usłyszeć od pana coś więcej o tem laboratorjum. Utrzymuje, że zaznajomił go pan już z całą sprawą w zasadniczych zary-sach.
— Dobrze. Przyjadę za pół godziny najdalej. Opowiem panom wszystko.
Przygotował sobie kąpiel, przebrał się i bez śniadania, ponieważ usługująca mu kobieta nie przyszła, w przypuszczeniu, że jego nieobecność gotowa przeciągnąć się dłużej, popędził na wybrzeże przed ponury szary gmach Centrali policji.
Główny szef Scotland Yardu, O’Donnel, siwowłosy weteran policyjny, czekał na niego w asyście Mc Nortona.
— Ma pan wygląd porządnie zmachany, — rzekł 0’Donnel — usiądź pan wygodnie, tu na tym fotelu. — Wygląda pan też na głodnego, jadł pan śniadanie?

Beale potrząsnął z uśmiechem głową.
— Każ mu coś przynieść, Mc Nortonie — za-dzwoń, proszę cię. Nie opieraj się, kochany chłopcze, — zwrócił się do Beale’a — i ja przeżywałem zupełnie takie same noce, jak pan, wiem też, że uczciwie sobie podjeść więcej nieraz znaczy niż wyspać się.
Wydał odpowiednie rozporządzenie jednemu z nadbiegłych policjantów i dopiero w dwadzieścia minu; później, kiedy Beale uporał się z pokaźnie obfitym po-siłkiem, podanym do gabinetu szefa, wolno było detek-tywowi rozpocząć ciekawą swoją historję.
— Teraz jestem gotów, — rzekł. — Zacznę od początku. Otóż należałem do sztabu tajnej policji wywia-dowczej Stanów Zjednoczonych przez cały czas wojny, a po podpisaniu pokoju przybyłem do Europy na żądanie znanego panom adwokata Kitsona, który poleci! mi wyłącznie rozłączenie czujnej opieki nad miss Cresswell i śledzenie doktora van Heerdena. Wszystko tc wiadome jest panom.
Pewnego dnia, przy obszukiwaniu pokoju do-ktora van Heerdena w jego nieobecności celem odna-lezienia jakichś śladów łączności jego z zamordowaniem Millinborna, znalazłem ten oto kawałek:
Mówiąc to, wyjął ze swojego portfelu wycinek z gazety i położył go na stole.
— To wycinek z dziennika hiszpańskiego, „El Impercial”. Przetłumaczę go panom:
„Dzięki przezorności i wyjątkowemu uzdolnieniu doktora Alfonsa Romanosa, naczelnego kierownika Nadzoru Sanitarnego w Vigo, uniknęli farmerzy tego okręgu przeraźliwej katastrofy (tłumaczę dosłownie). W ubiegły poniedziałek, senor Don Marrin Fernardey z La Linea doznał przykrej bardzo niespodzianki, bowiem w ciągu nocy zniszczone zostało doszczętnie jedno z jego pól i z rana znajdowało się już w stanie zupełnego rozkładu. Przerażony, zawiadomił o tym fakcie szefa Nadzoru Sanitarnego w Vigo, doktora Alfonsa Romanosa, który ze zwykłą gorliwością i wiedzą, cechującą 259

wszystkie jego poczynania, znalazł się odraził na miejscu, sprowadziwszy nadto z sobą uczonego pewnego cudzoziemca. Na szczęście, uczony ten okazał się wy-bitnym bakterjologiem. Bliższe zbadanie przez obu specjalistów pola, wydającego już przykry odór zgnilizny, ujawniło obecność nowej choroby roślin, zwanej po łacinie vcrde orin (zielona rdza). Na rozkaz ich pole zostało spalone. Szczęśliwie jeszcze, że obszar dotknięty chorobą był niewielki i odzielony od pozostałych pól senora Frenardey’a szerokiemi zanzasami. Z wyjątkiem dwóch drobnych ilości zarażonego zboża, jakie dla celów naukowych zabrali doktór Romanos i cudzoziemski uczony, została zaraza doszczętnie spopielona”.
— Uczonym cudzoziemcem — rzekł Beale po odczytaniu powyższego — był doktór van Heerden. Działo się to w 1925 roku, podczas letnich wakacyj, jakie spędził doktór w Hiszpanji, jak się o tem z łatwością przekonałem. Posłałem jednego z moich ludzi do Vigo celem wybadania doktora Romanosa, który doskonale zapamiętał towarzyszące temu wypadkowi okoliczności. On sam uważał za najwłaściwsze zniszczyć wzięty do zbadania zarazek po dokładnem wynotowaniu wszystkich jego cech charakterystycznych, wyraził też przekonanie, że jego uczony przyjaciel, doktór van Heerden zrobił to samo. Rozumie się, że van Heerdenowi ani się śniło to zrobić. Wprost przeciwnie, hodował on z nadzwyczajną cierpliwością i wytrwałością zarodki w swojem własnem laboratorjum. O ile mogłem wywnioskować ze słów profesora Heylera, starego Niemca, zatrudnionego przez van Heerdena, jak się zdaje, zupełnie uczciwego człowieka, doktór omal nie zatracił swoiei kultury i dopiero, dzięki rozesłaniu drobnych ilości do pracowni rozmaitych uczonych hodowców ziaren, którzy zajęli się poddawaniem kultury zarodków najróżnorodniejszym próbom i warunkom hodowli, udało się znaleźć podłoże, jedynie przydatne do ich rozwoju. Podłożem tem, o ile mi wiadomo, jest fermentacja mą — Id żytniej, nie jestem tego wszakże zupełnie pewien.

— Jaki był podług pana cel van Heerdena w tak starannem kultywowaniu tej hodowli?. — zapytał szef policji.
— Do tego właśnie zmierzam. W trakcie moich badań i poszukiwań wykryłem, że doktór prowadził bardzo ścisłą ewidencję i notował skrzętnie wszystkie dane, dotyczące wielkich obszarów zbożowych, a specjalne pszenicznych na całym świecie. Ze szczegółów, jakie zbierał, dorozumiałem się, że zamiarem jego było i jest rozesłanie po całym świecie agentów, którzy na dany znak rozrzucą zarazki po polach pszenicznych.
— W jakim celu? Przecież kilka zarodków rzuconych na wielkie obszary pszeniczne w Ameryce, może najwyżej wywołać miejscowe tylko szkody?
Beale smutnie potrząsnął głową.
— Mr. 0’Donnel, — rzekł z szacunkiem, należnym wiekowi i wysokiemu stanowisku szefa, — gdybym od — pieczętował tubkę i wysypał jej zawartość w jednym kąciku pola rozległości dziesięciu tysięcy akrów, zniszczyłoby to calutkie pole w przeciągu niespełna dwu-dziestu czterech godzin! Zaraza szerzy się z niepraw-dopodobną wręcz szybkością z łodygi na łodygę. Jeden zarodek mnoży się na żywym łanie zbożowym biljon razy w przeciągu dwunastu godzin! Nietylko byłoby możliwem, ale pewnem, że agenci van Heerdena w Ameryce byliby w stanie zniszczyć doszczętnie cały zbiór zbóż w Stanach Zjednoczonych w ciągu jednego tygodnia.
— To wszystko ślicznie. Ale pocóżby miał on to robić?... Jest Niemcem, jak pan powiada, — a Niemcy nie lubią się poświęcać sprawie, o ile nie mają nadziei wyciągnięcia z niej grubej dla siebie dywidendy
— Właśnie, że liczy w tym wypadku na dywidendę — na miljonową dywidendę, — rzekł Beale jeszcze poważniej niż dotychczas, — to wiem napewno. Więcej nie mogę panu jeszcze nic pewnego powiedzieć. To jedno tylko dodam: aż do dnia wczorajszego prze-
261,

prowadzał.. van Heerden dzieło swoje bez pomocy swojego rządu. Obecnie sytuacja pod tym względem uległa zmianie. Utworzył się teraz w jego ojczyźnie wielki syndykat, mający za zadanie finansowanie jego pomysłu, a głównym udziałowcem tego syndykatu jest rząd niemiecki. Impreza ta kosztowała już doktora tysiące tysięcy, z których część pożyczył, a część ukradł. Jako uboczny środek pomocniczy do zdobycia pieniędzy, porwał spadkobierczynię Johna Millinborna celem zmuszenia jej do poślubienia go.
Szef policji ssał w zamyśleniu swoje cygaro.
— To sprawa znaczenia państwowego. Muszę porozumieć się co do niej z Ministerjum Spraw Wewnę-trznych. Utrzymuje pan, że Ministerjum Spraw We-wnętrznych darzy pana zaufaniem, — oczywiście i ja także, — pośpieszył dodać, — mimo, że cała ta historja brzmi dziko nieprawdopodobnie. Niech pan zechce zaczekać tu na mnie.
Zabrał kapelusz i wyszedł.
— Trudna będzie sprawa z postawieniem van Heerdena w stan oskarżenia, — rzekł nadkomisarz po odejściu szefa. — Widzi pan, w sądach angielskich musi być rozpoznanie przysięgłych, tutaj zaś jedynym motywem mogłaby być zemsta jedynie. Niesłychanie trudną byłoby rzeczą przekonać przysięgłych, że człowiek wydał tysiące funtów jedynie celem pomszczenia krzywdy wyrządzonej jego ojczyźnie.
Beale nie znajdował na to odpowiedzi. Co prawda, w jego duszy czaiła się świadomość czysto ma — terjalnej, pieniężnej dla van Heerdena i jego ojczyzny wartości całego planu, musiał jednak przedstawić poza tem poczuciem wewnętrznem, inne jeszcze dowody słuszności takiego przypuszczenia. Niebawem powrócił szef policji.
— Skomunikowałem się telefonicznie z Podsekretarzem Stanu. Postanowiliśmy wszcząć sprawę przeciwko van Heerdenowi na podstawie dowodów, jakich
262

dostarcza laboratorjum. Pan zajmie się tą sprawą, Mc. Nortonie. Ma pan już upoważnienie do dokonania re-wizji?... Dobrze...
Uścisnął serdecznie dłoń Beale’a.
— Wsławi się pan tą sprawą w Europie, mr. Beale — rzekł.
— Chcę wierzyć, że Europa nie będzie potrzebowała zaprzątać sobie nią głowy, — odparł Beale.
Wrócili do biura McŃortona.
— Zaraz z panem pójdę — oświadczył nadkomisarz. Zdjął kapelusz swój z wieszaka, kiedy nagle spostrzegł zapieczętowaną kopertę leżącą na biurku.
— Od lokalnego posterunku policyjnego, — rzekł. — Od jak dawna leży tutaj ten list?
Sekretarz jego potrząsnął głową
— Nie wiem, panie nadkomisarzu. W każdym razie, jak przyszedłem, znalazłem go już tutaj.
— Hm, musiałem go nie zauważyć. Może to jakieś wiadomości o tem laboratorjum?
Otworzył kopertę, przerzucił okiem treść i zaklął przez zęby.
— Już po pańskim dowodzie, mr. Beale mru-knął.
— Co się stało?
— Laboratorjum spłonęło doszczętnie dzisiaj nad ranem, — rzekł. — Ogień wybuchł w sklepionej starej piwnicy winnej i cały gmach leży w gruzach.
Detektyw stanął przy oknie i nie odpowiadał.
— Czy nie moglibyśmy zaaresztować van Heerdena podstawie zeznania Heylera?
Zamiast odpowiedzi na to pytanie podał mu Mc Norton list. Brzmiał on jak następuje:-
„Od dyżurnego inspektora w Paddington, do nadkomisarza Mc Nortona. Laboratorjum w Playbury St., pozostające pod obserwacją policyjną, całkowicie zruj-nowane przez pożar, który wybuchł w podziemiach o
263

5.20 z rano. Znaleziono jedno żwęglone ciało, jak się zdaje, człowieka, nazwiskiem Heyłer’’.
ROZDZIAŁ XXVII.
PLAN WYGŁODZENIA ŚWIATA.
Ranek poniedziałkowy przynosi ludziom grozę, Której niewielu zdolnych jest uniknąć. Groza ta w taki czy innych sposób ciąży nad setkami tysięcy poduszek, barwi złote, sączące się poprzez biljony szyb, promienie światła słonecznego kolorem i cechą charakterystyczną wątrobianej żółtaczki. To groza fabryki i warsztatu, bezlitosnych więzień, zamykających mężczyznom, ko-bietom i dzieciom dostęp do zielonych pól i do miłego wałęsania się po bożym świecie; to groza nowych od-powiedzialności, którym wypadnie sprostać i nowych trudności, które trzeba będzie przezwyciężyć. To koniec dnia wypoczynku, podnóże nowej wyniosłości, na której szczyt dostaliśmy się wreszcie z mozołem w sobotę wieczorem, aby rozkoszować się najmilszym z niej wi-dokiem, — nadzieją jutrzejszej niedzieli.
Ludzie idą do pracy, ociągając się, z niechęcią, czekając z utęsknieniem na chwilę wytchnienia, jaką przynosi pora przerwy śniadaniowej. Pierwsza godzina w Londynie odpowiada mniej więcej szóstej w Chicago. Dlatego też znaczenie gór kablogramów, spiętrzonych na biurkach niektórych agentów, zostało ujawnione nie wcześniej aniżeli w poniedziałek późnym wieczorem, a w zupełności zrozumiane dopiero we wtorek rano, kiedy do innych i jeszcze większych stosów kablogramów dołączyły się zwięzłe, a wymowne wykazy cen, podane przez Izbę Handlową w Chicago, nade — wszystko zaś komunikowane drogą radjową sprawozdania prasowe o sensacyjnym wzroście cen na pszenicę.
— Pszenica idzie zawrotnie w górę, — mówił je-

den nagłówek. — Dzikie sceny na giełdzie — głosił inny. — Pszenica dosięga cen, zapowiadających głód — straszył trzeci.,
Beale po drodze do Whitehall słyszał ostre wy-krzykiwanie roznosicieli gazet i w ucho wpadł mu prze — dewszystkiem wyraz: „pszenica”. Wyrwał gazetę z rąk przebiegającego pędem chłopaka i przerzucił okiem jej treść.
Wszystkie rynki zbożowe na północnej półkuli były w stanie zupełnego chaosu. Ceny skakały w górę, do-sięgając wyżyn, do jakich nie docierały w najgorszych nawet dniach wojny.
Wpadł do pierwszej z brzega budki telefonicznej, podał numer i wnet odpowiedział mu Mc Norton.
— Czytał pan dzisiejsze gazety? — zapytał go Beale.
— Tak. Gra rozpoczęta.
— Gdzie pan jest? Niech pan na mnie zaczeka. Zaraz do pana przyjadę.
W trzy minuty później był już na umówionem miejscu. Beale zawołał taksówkę i obaj pojechali razem do hotelu.
— Sędzia śledczy wydał upoważnienie zaaresztowania van Heerdena, Milsoma i Hildy Glaum, — zaczął. — Przypuszczam, że znajdziemy gniazdo puste, rozesłałem jednak moich ludzi na wszystkie stacje ko-lejowe. Myśli pan, że zabraliśmy się do nich zapóźno?
— Wszystko zależy od systemu, jakiego trzyma się van Heerden. Należy on do gatunku ludzi, którzy skupiają wszystkie nici we własnem ręku. Jeżeli tak jest, jak przypuszczam, to, schwytawszy jego samego, będziemy mogli zapobiec ruinie całego świata.
Zajechawszy do hotelu, zastali Kitsona, czekającego na nich w westybulu.
— I cóż? — zapytał. — Widzę, że van Heerden wymknął wam się, jeżeli jednak jest coś prawdy w tych wiadomościach gazetowych, widoczna jest jego ręka w
265

tem wszystkiem. Poszaleli tu ludzie, — dodał, idąc ku windzie. — Mówiłem właśnie przed chwilą z podsekre-tarzem stanu w ministerjum rolnictwa — cała Europa czeka ze strachem, co dalej nastąpi... A teraz, odpo-wiedzcie, co się dzieje? — rzekł, kiedy znaleźli się w ie — go pokoju.
Wysłuchał uważnie ich opowiadania i nie przerywał, dopóki Stanford Beale nie skończył.
— To poważne! — westchnął wreszcie. — Muszę pana przeprosić, mr. Beale. Jakkolwiek żywo mnie obchodzi los i zdrowie miss Cresswell, przyznaję panu słuszność, że sa one niczem wobec niesłychanej tej ka-tastrofy.
— O czem panowie mówicie? — zapytał Mc Norton.
— Panika zbożowa! Bóg wie, co z tego wyniknie. Może to oznaczać chleb po gwinei funt... Przedwcześnie jednak jeszcze o tem sądzić.
Nagle rozwarły się drzwi i do pokoju bez cere — monji wpadł jakiś mężczyzna. Mc Norton poznał go pierwszy i wstał na jego powitanie.
— Przykro mi, że panom przeszkadzam, — rzekł lord Sevington, — był to Podsekretarz Stanu Ministerjum Spraw Zagranicznych we własnej osobie. — I cóż, Beale, ta fantastyczna historja, którą mi pan opowiadał, zdaje sie być na najlepszej drodze do ’«rzeczvwistnie — nia?
— To mr. Kitson — podstawił Beale adwokata. Siwowłosy mąż stanu powitał go skinieniem głowy.
— Posłałem po pana, nie mogłem się jednak doczekać, dlatego przyszedłem sam. Ach, mój Mc Norto — nie, czy ma pan widoki schwytania van Heerdena?
— Nie by»o jeszcze człowieka, któryby wydostał się z tego kraju z chwilą, kiedy identyczność jego została ustalona, — rzekł nadkomisarz z głębokiem przekonaniem.
— Gdybyśmy poszli za radą Beale’a, mielibyśmy

już ptaszka pod kluczem — pokiwał minister smutnie głową. — Wiadomo panu prawdopodobnie, że mr. Beale pracował przez pewien czas w porozumieniu z Minister — jum Spraw Zagranicznych? — rzekł, zwracając się do Kitsona.
— Nie wiedziałem — przyznał adwokat.
— AAyśleliśmy z początku, że to jedna z nadzwyczajnych owych historyjek, w jakich podawaniu tak lubują się reporterzy pism amerykańskich, — uśmiechnął się minister.
— Nie mogę tylko uchwycić handlowej strony tej afery — zauważył Kitson. — jaką korzyść materjalną ma van Heerden w niszczeniu zbiorów całego świata?
— Nie będzie miał korzyści, ponieważ zbiory nie będą zniszczone, — rzekł minister. — Na południu Rosji są doskonałe, niemieckie zbiory nienaruszone, — są jednak wszystkie zakontraktowane przez rząd niemiecki.
— Przez rząd niemiecki?!
— Dzisiaj rano rząd niemiecki ogłosił dwie wiadomości. Pierwszą jest zajęcie wszystkich niezżętych jeszcze na polach zbóż, a zarazem przejęcie wszystkich opcyj na sprzedaż pszenicy. W całych Niemczech wy-budowane zostały olbrzymie śpichrze, przerobione dawne hangary Zeppelinów...
— Boże wielki! — zawołał Kitson, wlepiając oczy w Stanforda Beale’a, — w tym celu zatem zajęli wszystkie hangary...?
— Zupełnie zrozumiały cel, — rzekł Beale. — Spichlerze są wszystkiem w podobnie krytycznym mo-mencie, — dokończył. — Jakie jest następne ogłoszenie?
— Zakaz wywozu ziarna, — rzekł lord Sevington. — Całe Niemcy mają być racjonowane na przeciąg roku, chleb ma być dostarczany ludowi przez rząd. W ten sposób zatrzymuje państwo resztę zboża, które my potem będziemy musieli kupować od niego.
— Jakich będzie żądał za nie cen?
— Jakich sam zechce. O ile plan van Heerdena po-
267

wiedzie się w zupełności, to znaczy, jeżeli zbiory na całym świecie zostaną zniszczone z pozostawieniem tego tylko, co Niemcy skupią w swoich rękach, jak się panom zdaje, co wypadnie nam płacić za zboże? Każdy grosz, który wzięliśmy od państwa niemieckiego, każdy grosz jego kosztów wojennych zostanie mu zwrócony wzamian za jego pszenicę.
— Niemożliwe!
— Dlaczego nie miałoby być możliwcm? Nie istnieją granice na cenę rzeczy rzadkiej i mało dostępnej. Co jest rzadsze od złota musi kosztować więcej niż złoto. My, którzy siedzimy tutaj teraz, w tym pokoju, jesteśmy jedynymi ludźmi, znającymi tajemnicę Zielonej Rdzy, mogę więc mówić otwarcie w tej chwili. Mówię panom, że albo będziemy zmuszeni kupować zboże od Niemców, albo wytoczyć im wojnę, co jest niemożliwością, a gdyby nawet było możliwem, nie przyniosło’ by nam pewności ulgi. Będziemy musieli wszyscy płacić: Wielka Brytanja, Francja, Ameryka, Włochy, — wszyscy będziemy musieli płacić. Będziemy płacili złotem. Kto wie, może każą nam płacić okrętami wojenne — mi i materjałem wojennym? Zapasy zboża nagromadzone w Anglji zaledwie starczą na pokrycie miesięcznego zapotrzebowania tego rynku. Wszystkie kraje, produkujące zboże, zakażą z dniem dzisiejszym wywozu, i one wszelako, wobec zakontraktowania prawie całego ich zbioru, rychło wyczerpią zapasy na własne potrzeby. Powiedz mi pan, mr. Beale, czy zdaniem pań — skiem jest możliwe uratowanie zbiorów przez przeciwdziałanie miejscowe?
Beale potrząsnął głową
— Wątpię, — rzekł. — Należałoby w tym celu zmobilizować miljony ludzi, otoczyć wojskiem wszystkie obszary zbożowe, — ale i w tym nawet razie wątpię, czy ochrona taka okazałaby się owocną. Zieloną Rdzę przesyłać można na pola i rozrzucać po nich wie — łorakiemi sposobami. Jedyną drogą zapobieżenia jest
268

schwytanie van Heerdena i utrącenie hydrze łba w zarodku.
Szef Ministcrjum Spraw Zagranicznych chodził wielkiemi krokami po pokoju, zapuściwszy ręce głęboko w kieszenie spodni i zwiesiwszy głowę nisko na pierś.
— Równa się to ogłodzeniu nas na rok conaj — fnmej, — mruknął. — Czy zdołamy to przetrzymać?
— Równa się to czemuś więcej, wasza lordow — ska mość, — rzekł Beale.
Lord Sevington stanął i spojrzał na niego.
— Może to równać się ogłodzeniu całego świata na przeciąg całego pokolenia — rzekł Beale. — Zasięgałem opinji największych powag i wszyscy zgadzają się, że ziemia będzie zarażona, a tem samem bezpłodna na dziesięć lat conajmniej.
Wszyscy czterej panowie spoglądali wzajem po sobie bezradnie.
— Na miłość boską, — zawołał lord Sevington, — cały socjalny i przemysłowy ustrój świata zburzony zostałby i runąłby w gruzy! Ameryka zrujnowana na przeciąg stu lat przynajmniej, ludzie ginęliby, jak muchy. Prawdziwy koniec cywilizacji!
Beale obrzucał kolejno spojrzeniem wszystkich uczestników tej wymiany zdań.
Sevington ze swoją surową, starczą, twarzą poznaczoną głębokiemi bruzdami zmarszczek, niby ka — mieryiy sfinks człowieczy, nie zdradzał niczern miota-jących nim uczuć poza zwichrzeniem grzywy siwych włosów.
Kitson, równie stary, o rysach twarzy prawie równie surowych, bardziej wszakże z nich obu ludzki, stał z zaciśniętemi wargami, utkwiwszy oczy w deseń dywa — na, jakgdyby studjował geometryczne jego linje i chcial zapamiętać je na przyszłość.
Mc Norton w wielkiej, czerwonej twarzy bez wyrazu, ujawniał wzruszenie opuszczeniem w dół kątów
269

ust i mocnem załamywaniem rąk, jakgdyby w przy-stępie obłędnego bólu. Z ulicy przez zamknięte nawet okna dolatywał zgiełk i hałas ruchu londyńskiego, odgłosy niezliczonych przechodniów, ryk samochodów, tętent koni i kół i przekrzykujących wszystko donośne, pi skliwe głosy chłopaków, wywrzaskujących nazwy dzienników i najbardziej sensacyjne, zawarte w nich wiadomości.
Mężczyźni i kobiety kupowali gazety, nie dopatrując się w drukowanych wielkiemi czcionkami nagłówkach niczego poza sensacją jedynie.
Jutro będą może czytali w dalszym ciągu to samo w spotęgowanej już postaci, zaniepokoją się może już nieco, narazie wszakże byli tylko zainteresowani i lekko podekscytowani, większość jednak szybko przerzucała kolumny, zatrzymując się dłużej na czwartej stronicy, na liście przybyłych do Lingfield.
— Nie do wiary prawdziwie — zaczął Kit-son. — Doświadczam zupełnie tego samego uczucia, jakie miałem 1-go sierpnia 1914-roku — uczucia czegoś wręcz nierealnego.
Słowa jego jakgdyby zbudziły podsekretarza Ministerjum Spraw Zagranicznych z głębokiej zadumy, w jakiej był pogrążony.
— Mr. Beale — rzekł — daję panu nieogra-niczone prawo działania. — Pan, mr. McNorton, uda się niezwłocznie do Scotland Yardu i poprosi szefa policji, aby zechciał stawić się w biurze Małej Pieczęci Królewskiej. Mr. Beale będzie łaskaw komunikować się ze mną bezpośrednio.
Bez formalnego pożegnania wyszedł, a zaraz za nim nadkomisarz McNorton.
— Zajechało mu widać do żywego — zauważył złośliwie Kitson. — Boi się, żeby rząd nie do-wiedział się o całej sprawie. Co zamierza pan czynić?
— Dostać van Heerdena — odparł Beale la-konicznie.

— Zadanie to zadecyduje o całej pańskiej karierze — rzekł Kitson. — Czeka nas walka na śmierć i życie. — Nie upłynął kwadrans, a Beale mógł naocznie przekonać się, że adwokat nie przesadził bynajmniej.
Najwcześniejsze popołudniowe wydania dzienników zamieściły tuż obok hiobowych wieści o niebywałej panice na giełdzie, krótkie zawiadomienia tej treści:
, Ministerjum Lotnictwa zawiadamia o zawieszeniu przepisu Nr. 63 o lotach transoceanicznych. Nie wolno żadnemu aeroplanowi przelecieć po nad linję wybrzeża ani we dnie ani w nocy bez uprzedniego opuszczenia się i zameldowania na stacji kontroli nad-brzeżnej. Patrole lotnicze mają rozkaz zmuszania siłą do opuszczenia się na ziemię każdego samolotu, który nie okaże się dobrowolnie posłusznym sygnałowi „opuścić się”. Sygnał ten wywieszony jest teraz na wszystkich stacjach nadbrzeżnych”.
Wszystkie stacje kolei żelaznych w Wielkiej Brytanji, wszystkie porty nawigacyjne obsadzone były policją. Jedyna istniejąca fotografja van Heerdena a raczej tysiące kopji doskonałego zdjęcia migawkowego, dokona-nego przez jednego z pomocników Mc Nortona, poroz — syłane zostały aeroplanami do wszystkich okręgów. O drugiej po południu aresztowana została Hilda Glaum i odstawiona na Bow Street. Nie okazała gniewu, nie chciała jednak udzielić żadnych informacyj co do miejsca pobytu van Heerdena. Nie chciała, czy naprawdę nie wiedziała.
Przez całe popołudnie, jak zazwyczaj w takich wy — paćtKach, było mnóstwo bezzasadnych aresztowań najzupełniej niewinnych ludzi, a o piątej po południu ogłoszono, że wszelka komunikacja telegraficzna z konty-nentem oraz z zachodnią półkulą zostaje zawieszona aż do dalszych rozporządzeń.
Beale powrócił z Barking, dokąd udał się celem
271

dokonania wywiadu z jakim? okrutnie rozwścieezonytt podróżującym handlowcem, mającym istotnie pewne fatalne podobieństwo do van Heerdena i zaaresztowanym wskutek tego. Po powrocie do hotelu zastał Beak w prywatnym salonie Kitsona coś w rodzaju posiedzenia Rady Wojennej.
Obecni byli na niem Mc Norton i dwaj jego pomocnicy, przedstawiciel Ministerjum Spraw Zagranicz-nych, sławny pewien uczony, wezwany do pomocy oraz obcy jakiś mężczyzna, którego mu przedstawiono, jako członka Komitetu Giełdy Zbożowej. W odpowiedzi na badawcze, pytające spojrzenie Mc Nortona potrząsnął Beale głową i zamierzał zająć miejsce przy stole, ale Kitson, który wstał z chwilą jego ukazania się, dał mu znak, aby zbliżył się z nim do okna.
— Możeby obejść się na chwilę bez pana — rzekł zniżając głos. — Jest tu ktoś — wskazał nieznacznie głową w kierunku drzwi, prowadzących do sąsiedniego pokoju jego hotelowego apartamentu — kto domaga się wyjaśnienia, myślę też, że będzie miał pan czas tak całkowicie wypełniony w ciągu paru najbliższych dni, iż byłoby lepiej skorzystać z nadającej się w tej chwili okazji.
— Miss Cresswell! — zawołał Beale z przera-żeniem.
Stary adwokat skinął poważnie głową.
— Co jej wiadomo?
— Sam się pan o tem przekonasz — szepnął Kitson ’dobrotliwie, popychając go lekko ku drzwiom.
Z zamierającem sercem nacisnął Beale klamkę i wszedł z miną winowajcy do pokoju, przed oblicze dziewczyny, która wobec prawa była jego żoną.

ROZDZIAŁ XXVIIi
rlfZYBYCIE DOKTORA MILSOMA,
Oliwja podniosła się na jego powitanie, a Beale stał oczarowany, wciąż jeszcze trzymając klamkę. Wydała mu się jakgdyby zmieniona, jakgdyby stała się bardziej eteryczną, pełną dziwnie nieuchwytnego nowego wdzięku. Na samą myśl o posiadaniu prawa do uroczo uśmiechniętego dziewczęcia, wstającego z szeslonga z wyciągniętą na powitanie ręką, serce jego zabiło tak mocno, że wydało mu się niepodobieństwem, aby Oliwja mogła nie słyszeć jego uderzeń. Była blada i miała ciemne kręgi pod oczami, ręka wszelako, która ścisnęła jego dłoń, nie drgnęła, była ciepła i żywa.
— Mam panu wiele do zawdzięczenia, mr. Beale — rzekła. — Mr. Kitson powiedział, że panu jestem winna moje wydostanie się.
— Tak powiedział? — wypalił Beale, nie wiedząc, jak się ma znaleźć, nie mógł bowiem wiedzieć, o czem jeszcze Kitson z nią mówił.
— Chciałabym postąpić jak można najrozsądniej i dlatego proszę pana, który jest najrozsądniejszym z wszystkich ludzi, jakich znam, aby mi pan zechciał dopomóc.
Powróciła na szeslong, na którym poprzednio spoczywała i wskazała Beale’owi ręką krzesło, stojące tuż obok.
— Strasznie to wszystko było melodramatyczne, prawda? Przypuszczam jednak, że życie detektywa obfitować musi w melodramaty.

— O, przepełnione jest niemi — rzekł. — Jeżeli pani zechce cierpliwie mnie wysłuchać, przedstawię pani w streszczeniu najbardziej interesujące moje wypadki — dodał, czyniąc heroiczny wysiłek udawania swobodnego tonu w rozmowie. Było to tak wyraźne, że dziewczyna wyczuła odrazu pewną nieszczerość w jego głosie.
— Ciężki miał pan dzień — rzekła z szczerem współczuciem — udało się panu zaaresztować van Heerdena?
Potrząsnął przecząco głową.
— Rada jestem — rzekła.
— Rada?
Skinęła głową na znak potwierdzenia.
— Zanim zostanie zaaresztowany — zaczęła z pewnem wahaniem — chciałabym, aby mi pan dał jedno jedyne wyjaśnienie. Pytałam pana Kitsona, zbył mnie jednak zapewnieniem, że pan najlepiej mnie objaśni, że pan powie mi wszystko.
— O co idzie? — zapytał żywo.
Wstała i, biorąc ze stołu torebkę swoją, wyjęła z niej jakiś przedmiot, który położyła na swojej dłoni. Zbliżywszy się znów do Beale’a, wyciągnęła do niego dłoń z owym przedmiotem, w którym przerażony detektyw poznał złotą obrączkę.
— Widzi pan to? — zapytała.
Skinął głową, nie znajdując narazie słów odpowiedzi.
— To ślubna obrączka — rzekła. — Znalazłam ją na moim palcu, kiedy odzyskałam przytomność.
— O! — zawołał Beale.
— Czy odbył się ślub?
Parokrotnie próbował odpowiedzieć, nie był jednak w stanie nic wykrztusić, skinął więc tylko twierdząco głową.
— Obawiałam się tego — rzekła. — Nie mogę sobie nic przypomnieć. Ostatni moment, jaki zapamię-

tałam, to postać doktora van Heerdena, siedzącego przy mnie i zastrzyku]ącego mi coś w ramię. Lekko mnie to zabolało, ale niebardzo; pamiętam też, że mówiłam coś do niego. Zdaje mi się, że powiedziałam coś-o panu
— dodała z łuną bladego rumieńca na policzkach — a może to on mówił ze mną o panu, nie jestem pewna. Wiem tylko, że pan coś miał z tem wspólnego, ale na tem koniec. Od tej chwili zatarło się wszystko w mojej pamięci.
— Wszystko? Nic pani więcej nie pamięta?
— Nic — odparła.
— Niech pani spróbuje przypomnieć sobie, niech pani spróbuje — nalegał.
Zdawał sobie sprawę z bezwstydnego swojego tchórzostwa, które kazało mu uwolnić się jej kosztem od ciężaru wyjawienia całej prawdy. Niezdolny był przemóc się jednak. Oliwja uśmiechnęła się smutnie i potrząsnęła głową.
— Chciałabym doprawdy dogodzić panu, ale nie mogę sobie nic przypomnieć. Atusi więc pan mi po-wiedzieć.
Siedział na brzeżku fotelu, tak zdenerwowany, jak nigdy jeszcze, w całem swojem życiu.
— Opowiem więc pani — zaczął głuchym głosem.
— Tak, opowiem. Będzie to jednak nieco trudno, uprzedzam panią.
Spojrzała na niego zachęcająco
— Wiem, że musi być trudno dla człowieka takiego jak pan, mówić o własnych swoich czynach. Ten jeden raz jednak pozwalam panu nie być skromnym — roześmiała się.
— — Widzi pani — zdobył się nareszcie na wysiłek — wiedziałem, że van Heerden chce poślubić panią. Nie wątpiłem o tem już oddawna. Domyślałem się też, że chce on ożenić się z panią dla jej majątku, ponieważ w danych warunkach nie było innego powodu jego chęci poślubienia pani — dodał. — To znaczy — pośpie-
275

szył poprawić się — że pieniądze były dla niego rzeczą najbardziej pociągającą.
— Niebardzo to brzmi pochlebnie — uśmiechnęła się.
— Wiem, że jestem brutalny, wybaczy mi to pani jednak, jak się pani dowie, co nastąpiło dalej — rzekł ochrypłym głosem. — Van Heerden chciał poślubić panią...
— I poślubił mnie — dokończyła. — Zerwę jednak to małżeństwo, jak tylko będę mogła najrychlej.
— Wiem, nie wątpię — rzekł. — O ile mi wiadomo, nie jest to łatwo. Uczynię jednak wszystko, co będzie w mojej mocy. Niech mi pani wierzy, miss Cresswell.
— Nie jestem już miss Cresswell — rzekła z głową spuszczoną — proszę pana jednak, nie nazywaj mnie pan prawnem mojem nazwiskiem.
— Na pewno nie będę pani niem nazywał — zapewnił.
— Wiedział pan, że chce się on ożenić ze mną ze względu na mój majątek, a nie dla mojej urody, czy in-nych jakich moich zalet — rzekła — i dlatego postarał się pan odnaleźć mnie w Deans Folly?
— Tak, tak, ale muszę wyjaśnić pani coś jeszcze. Wiem, że wyda się to pani potwornem i że będzie pani na pewno miała o mnie jak najgorsze pojęcie, muszę jednak to wyjaśnić.
Dotrzegł wystraszone jej oczy i dlatego możli-wie przyśpieszył koniec swojego wyjaśnienia.
— Przyszło mi na myśl, że gdyby pani była już poślubiona komu innemu, van Heerden uspokoiłby się odrazu i nie czyniłby żadnych dalszych kroków przeciwko pani.
— Ale ja nie byłam jeszcze poślubiona nikomu innemu — zauważyła zdziwiona.
— Zaraz, zaraz — prosił — niech tylko pani zechce zachować w pamięci nieulegający dla mnie kwestji fakt, że vaa Heerden pożądał pani wyłącznie tylko dla

jej pieniędzy, Źe więc, o ile byłaby pani już poślubiona komu innemu, a nawet, gdyby nic była pani naprawdę poślubiona, a on tylko myślał, że jest pani poślubiona, mógłbym wyratować panią z tego straszliwego niebezpieczeństwa, którego całego ogromu nie jestem nawet w stanie objąć. Otóż istniał człowiek, nazwiskiem Homo, kryminalista. Był on niegdyś pastorem i zachował wszystkie zewnętrzne pozory swej profesji. Uzyskałem więc specjalny indult na własne moje nazwisko
— Pan?! — zawołała bez tchu nieomal.
Skinął głową.
— Wybrawszy się na poszukiwanie pani, zaorałem z sobą owego ojca Homo, jak go nazywają. Wie-działem, że nie będę miał ani jednej chwili do stracenia, myślałem też, że o ile Homo dokona obrzędu i będę mógł stanąć wobec van Heerdena, mając za sobą fakt dokonany...
Zerwała się ze śmiechem.
— O rozumiem, rozumiem — zawołała. — Ależ to wspaniałe! I dopełnił pan udawanego tego obrzędu ślubu?! A gdzie ja byłam?
— Stała pani przy oknie.
i — Ależ to ślicznie! A pan był za oknem i pań-ski pastor tak śmiesznie nazywający się, i potem cała ta ceremonja i ta obrączka... — Wzięła ją do ręki z chochlikiem śmiechu w oczach i podała mu ją. Beale wszakże smutnie potrząsnął głową.
— Została pani naprawdę poślubiona — szep-nął zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Naprawdę poślubiona?! Jakto?!
— Homo nie był podstawionym pastorem! Jest prawdziwym kapłanem! I ślub okazał się legalnym!
— Więc jestem naprawdę poślubiona?! Panu?!
— zawołała ze zdumieniem.
— Nie wybaczy mi pani tego nigdy!... Wiem!...
— zawołał z goryczą, nie patrząc już na nią. — Je — dynem mojem wytłumaczeniem jest, że chciałem zą
277

wszelką cenę uratować panią od van Heerdena. Wi-dzę jednak teraz, że powinienem był raczej wtargnąć z browningiem w ręku i wystrzelać ich wszystkich. Po-winienem był może czekać na jakiś szczęśliwy traf i wedrzeć się przemocą do domu. Mogłem zaryzykować i otoczyć dom kordonem policji, naraziłoby mnie jednak wszystko to na zwłokę. Może winą moją jest, że nie postąpiłem normalnie, że nie zapatrywałem się na rzeczy z normalnego punktu widzenia... Nie mogłem, kiedy szło o panią.
Szkoda, że nie podniósł głowy i że nie mógł tem samem dostrzec nagłego błysku tkliwości w jej oczach.
— Oto cała potworna historja — zakończył. — Mr Kitson pouczy panią, jakie kroki ma pani przedsiębrać, aby się ode mnie uwolnić. Był to najokropniejszy wpadunek, tem bardziej tragiczny, że pani stała się jego ofiarą, właśnie pani!
Odłożyła obrączkę, a teraz wyjęła ją znów z woreczka i ciekawie się jej przyglądała.
— Dziwne to, prawda? — zapytała.
— O bardzo...
Zdawało mu się, że usłyszał jakgdyby jęk łka-nia. Podniósł głowę i spojrzał. Oliwja nie łkała jednak. Śmiała się, zrazu cicho, potem, w miarę jak coraz bardziej porywała ją humorystyka sytuacji, śmiech jej stawał się coraz głośniejszy i zaraźliwszy. Udzielił mu się.
— Ach, jakie to śmieszne! — rzekła wreszcie, ocierając oczy z łez — cała ta sprawa zakrawa na humo-reskę. Biedny mr. Beale!
— Zasługuję na trochę współczucia — szepnął ze skruchą.
— Dlaczego? — pośpieszyła zapytać. — Czy pan popełnił dwużeństwo?
— Nie, co to, to nie! — odparł ze śmiechem.
— I co zamierza pan począć z tym fantem? Osta tecznie, jak się rozpatruje fakt ten poważniej, nie wygląda on wcale humorystycznie... Jestem zatem panią Stanfordową Beale’ową — biedny m. Beale i biedna 278

przyszła jego małżonka!... Mam nadzieję — rzekła, i tym razem szczera powaga brzmiała w jej głosie — że nie zepsułm panu żadnych pańskich planów, a przynajmniej niebardzo? O, — dodała, zrywając się z szes — longa i patrząc na niego — to byłoby okropne!.. Nigdy nie darowałabym tego sobie! Czy istnieje ktoś... niech mi pan daruje to pytanie, przypuszczam jednak — uśmiechnęła się — że, jako żona pańska, mam prawo do pańskiego zaufania... czy istnieje osoba, którą zamierzał pan naprawdę poślubić?
— Ani nie popełniłem dwużeństwa, ani też nie zamierzam go popełniać — odparł Beale, odzyskując stopniowo możność orjentowania się w sytuacji. — O ile pytanie pani miało oznaczać, czy jestem związany z kimś, z jakąś młodą dziewczyną, obietnicą poślubienia jej, odpowiedź moja wypadnie negatywnie. Może pani być spokojna — nie będzie z tego powodu złamanych serc niewieścich. Nie mam zamiaru dręczenia pani jeszcze bardziej niż zmuszony byłem to uczynić. Nie będę krwawił jej rany.
— Niech pan nie bawi się w złośliwe docinki — zgromiła go. — Sytuacja jest prawdziwie fatalna, mr. Beale; nie wiem doprawdy, co mam myśleć o niej.
— Zdaję sobie sprawę, jak dalece jest fatalną — zawołał, odzyskując nagle zuchwały swój ton. — Jak powiedziałem też, uczynię wszystko, co będzie możliwe, aby naprawić skutki mojego błędu.
— Czy mr. Kitson wie o wszystkiem? — zapytała.
Skinął głową.
— Co powiedział? Musiał chyba dać panu jakąś radę?
— Powiedział... — zaczął Stanford, okrywając się ponsem.
Oliwja nie nalegała na otrzymanie bliższych wy — iaśnień w tej sprawie.
— Wie pan, najlepiej zrobimy, traktując całą tę
279

awanturę jak dwoje rozsądnych ludzi. Jak pan widzi, otrząsnęłam się już z pierwszego, piorunującego wrażenia. A i pan także powinienby powściągnąć zrozumiałą swoją pychę.
— Nie umiem jeszcze pani teraz powiedzieć, co możemy zrobić. Nie chciałbym roztrząsać w tej chwili niemiłych szczegółów rozwodu. Może — zechciałaby pani pozostawić mi parę dni, zanim postanowimy, co dalej czynić. Van Heerden wciąż jest jeszcze na swobodzie. Dopóki nie będzie pod kluczem, a tem samem, dopóki nie zostanie zażegnane straszliwe niebezpieczeństwo, zagrażające światu, nie potrafię myśleć logicznie.
— Mr. Kitson opowiedział mi o van Heerdenie — rzekła spokojnym tonem. — Czy nie powinnaby raczej zająć się nim angielska policja? Dostateczne mam chyba dowody do przypuszczania, — otrząsnęła się lekko, — że doktór van Heerden jest człowiekiem, nie znającym obaw ani skrupułów.
— I ja także, kiedy idzie o niego, nie mam zbytnich skrupułów. Może też pani być pewną, że nie spocznę, dopóki nie będę miał go w ręku. Uważam to za specjalne dla siebie zadanie.
— Czy nie jest ono — zawahała się — połączone z niebezpieczeństwem dla pana?
— Dla mnie? — roześmiał się. — Nie, nie przypuszczam. A gdyby nawet było niebezpieczne w najbardziej tragicznem rozumieniu tego wyrazu, bodaj, że byłoby i lepiej. Zaoszczędziłoby to pani wiele przykrości i kłopotów.
— Staje się pan potwornym...
— Przepraszam panią. Chciałem wywołać odruch współczucia ze strony pani. Wiem, że to tani, teatralny efekt, i dlatego przepraszam panią. Nie, nie sądzę, aby miało mnie to narażać na istotne niebezpieczeństwo. Van Heerden będzie się na pewno ukrywał. Ma zresztą na celu coś o wiele większego, niż moje młode życie.
280

— Czy Milsom jest z nim?
— Milsom stanowił jedno z słabszych ogniw w łańcuchu zbrodni van Heerdena. Wogóle nie zdaje mi się, aby van Heerden posiadać miał talent wodza, a dość powierzchowne zresztą zaznajomienie się z Milsomem każe mi przypuszczać, że nie należy on do gatunku ludzi, skłonnych do ślepego ulegania doktorowi. Zresztą łatwiej jest daleko schwytać dwóch niż jednego — uśmiechnął się. — Jest to stary aksjomat detektywów, który stale potwierdza się w praktyce.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Trudna i zawikłana to sprawa, mr. Beale? — rzekła. — Myślę o nas obojgu. Niech pan nie zaprząta nią sobie teraz głowy. Ma pan i bez tego o czem myśleć. Proszę, zapomnij pan o naszym nieszczęśliwym związku, dopóki nie uda nam się naprawić sytuacji.
Uścisnął w milczeniu dłoń dziewczyny.
— A teraz, pójdę posłuchać, co zadecydujecie, mądrzy panowie — rzekła. — Niech to pana nie przeraża. Rozmawiałam o tem całe popołudnie i opowiadałam smutne moje przeżycia — o ile oczywiście zdołałam je zapamiętać — najwybitniejszym osobistościom — ministrom, szefom policji, doktorom i tym podobnym wielkim rybom.
— Chwileczkę jeszcze — zatrzymał ją, — wyjmując z kieszeni gruby tom.
— Myślałam właśnie o tem, co panu tak wystaje z kieszeni — roześmiała się. — Nie przyniósł mi pan chyba książki do czytania?
Skinął głową i podał jej książkę w ten sposób, że mogła przeczytać tytuł.
„Przyjaciel w potrzebie”, napisał S. Beale.
— Nie wiedziałam, że pan pisuje! — zawołała ze zdziwieniem.
— Mam na swojem sumieniu te grzechy i inne, gorsze jeszcze — zażartował. — Widzę, że ma tutaj
281

pani półkę z książkami. Jeżeli pani pozwoli, postawię moją pomiędzy tamte.
— Nie da mi pan zajrzeć do niej?
Potrząsnął głową.
— Chcę tylko zaznaczyć, że wszystko, co mó-wiła pani o van Heerdenie, jest prawdą. Może on jeszcze okazać się niebezpiecznym dla pani. Proszę też, aby pani nie dotykała tej książki, o ile nie znajdzie się pani w poważnem niebezpieczeństwie. Przyobiecuje mi to pani?
Otworzyła szeroko oczy.
— Ależ mr. Beale...
— Przyobiecuje mi pani? — powtórzył.
— Rozumie się, że przyobiecuję, nie rozumiem jednak...
— Zrozumie pani — odparł krótkc
Otworzył przed nią drzwi i Oliwja weszła pierwsza do sąsiedniego pokoju, a Beale za nią. Kitson wstał na ich spotkanie.
— Niema chyba żadnych nowin? — zapytał Beale.
— Nie, z wyjątkiem ważnych nowin politycznych. Dokonano już wymiany not pomiędzy trójaljansem i rządem niemieckim. Komunikacja z Ukrainą zupełnie odcięta, a trzy okręty tak zgrabnie zatopiono na Bosforze, że zatarasowały kompletnie drogę naszym stat-kom, wiozącym ładunek zboża.
— Fatalnie! — syknął Beale.
Zbliżył się do stołu, zarzuconego mapami, gazetami i drukowanemi wykazami. Mc Norton wstał i podszedł do nich.
— Miałem przed chwilą telefon z Yardu — rzekł — Cartere, pomocnik mój, otrzymuje, że van Heerden na pewno nie opuścił Londynu.
— Czy wydostano coś od dziewczyny?
— Od Glaum? Nie, milczy jak ostryga. Wątpię, czy dałoby się wyciągnąć coś od niej, nawet gdyby poddać ją trzeciemu stopniowi, a na to nie pozwalamy.

— Wiem o tem — sucho odparł Beale. Zastukano do drzwi.
— Niech ktoś z panów otworzy. Zamknąłem drzwi na klucz — rzekł Kitson.
Najbliżej drzwi siedział przedstawiciel Giełdy Zbożowej, który przekręcił klucz, odsunął zasuwę i otworzył stukającemu.
— Jest jakiś mężczyzna — rzekł — zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, odepchnięty został gwałtownie i zapylona, rozczochrana, niesamowita postać wpadła do pokoju, rozglądając się dokoła.
— Nazywam się Milsom — rzekł przybysz. — Przyszedłem złożvć zeznania, i zdać się na łaskę i nie-łaskę!
ROZDZIAŁ XXIX
ZAGUBIONY KLUCZ
— Nazywam się Milsom — powtórzył przybyły raz jeszcze. — Ubranie jego było zakurzone i wy — plamione, kołnierzyk wymiętoszony i brudny. Masywna jego dolna szczęka nosiła aż nadto wyraźne ślady nie — golonego od dwóch dni zarostu, a cały wygląd intruza zdradzał najwyższy stopień bezsenności i wyczerpania.
Chwiejnym krokiem podszedł do stołu i opadł ciężko na krzesło.
— Gdzie jest van Heerden? — zapytał Beale, do — skakując do niego, ale Milsom potrząsnął głową.
— Rozstałem się z nim przed dwiema godzinami po długiej i bezowocnej dyskusji o patrjotyzmie, — roześmiał się cierpko. — Wracał wtedy do swojego domu w Southwark.
— Jest więc w Londynie?!... Tutaj, w Londynie?! Milson skinął potakująco głową.
283

— Nie znajdziecie go! — rzekł opryskliwie. — Mówię, że rozstałem się z nim na skutek pewnych nie-porozumień na tle uczuć patrjotycznych. Proszę, przyj-rzycie się...
Podniósł prawą rękę, którą dotychczas trzymał spuszczoną i ukrytą, i na widok ten Oliwja zamknęła oczy, czując, że robi jej się słabo.
— Prawy palec wskazujący, cała jego część środkowa odstrzelona — objaśnił Milsom filozoficznie. — Ten, który trzymłem na cynglu, ale on strzelił, pierwszy.. Dajcie mi się czego napić!...
Przyniesiono mu butelkę wina, którą osuszył, nie odejmując prawie ust od otworu.
— Zamknęliście przed nim wybrzeże — rzekł — obstawiliście wszystkie drogi, ale nic wam to nie po-może; potrafi on wysłać swoją wiadomość, o ile...
— Zatem nie wysłał jeszcze kablogramu...? — zawołał Beale. — Milsomie, przyobiecuję panu solennie wolność i majątek. Powiedz nam prawdę, człowieku, dopomóż nam do zrzucenia potwornej zmory, jaką van Heerden zawiesił nad światem, a nie będzie dość wielkiej dla ciebie nagrody!
Oczy Milsoma zwęziły się.
— Nie widoki nagrody, ani nadzieja, że uzyskam przebaczenie, skłoniła mnie do zerwania z van Heerdenem — wyjąkał z trudnością. — Uśmiejecie się do łez, jak wam powiem. To... pojmujecie?... to..: świadomość, że byłoby to wyrokiem zagłady dla tego kraju, że ludzie, którzy mówią tym co ja językiem i mniej lub więcej tak samo jak ja myślą, dostaną się pod but bestji... Chorobliwy sentymentalizm — prawda?... Nie wierzycie mi?... Naturalnie.
— Ja wierzę!
Był to głos Oliwji i w tej chwili dopiero zdał sobie Milsom po raz pierwszy sprawę z jej obecności. Oczy jego rozszerzyły się.
— Pani, pani mi wierzy?! Naprawdę?’

— Ale dlaczego van Heerden cżeka?... Na co czeka? — zapytał Mc Norton.
Milsom potrząsał bezradnie głową, a jego ostry śmiech drażnił niewypowiedzianie zebranych, których nerwy napięte były do ostatnich granic.
— Na tem właśnie polega obłędny cały fatalizm! Myślę, że to musi być cechą ich narodową. Widzieliśmy to samo niezliczone razy podczas wojny — nadzwyczajny, niesłychanie pomysłowy plan unicestwiony z powodu przemądrzenia jakiegoś szczegółu przez którego z ich nadludzi.
W sercu Beale’a zapłonęła iskierka nadziei
— Zatem nie udało mu się?! Rdza nie ziściła zapowiedzi?...
Ale Milsom potrząsnął smutnie głową.
— Rdza odpowiedziała najzupełniej jego oczekiwaniom... i nietylko jego... — rzekł. — Nie, to co innego. Przeszkody szukać należy nie w Rdzy, ale w pewnym niedopatrzonym szczególe organizacji tech-nicznej. Pan, mr. Beale, zna przecież mniej więcej całą sprawę. Van Heerden ma agentów we wszystkich zakątkach świata.
Opracowanie i udoskonalenie techniki, z jaką związane jest wykonanie planu, kosztowało van Heerdena około stu tysięcy funtów. Muszę też przyznać, że jest ona bez zarzutu nieomal. Drobne pomyłki, jak wysłanie ludzi do Południowej Afryki czy do Australji, gdzie zbiory przypadają o pół roku później niż w Europie, a także w Ameryce — dadzą się z łatwością wybaczyć, zwłaszcza że dla Niemców istnieje tylko pojęcie wschodu i zachodu. Północ i południe — to dwa punkty osi ziemskiej, któremi nigdy nie zaprzątają sobie oni głowy. Gdyby Niemcy byli narodem żeglarzy, byliby odkryli Amerykę przed Kolumbem, nigdyby natomiast, nie dotarli do bieguna północnego, czy południowego — uśmiechnął się. — Wszystkie nici całej organizacji skupiają się w reku van Heerdena. Na dany przez niego
285

ygnał: „Do dzieła” tysiące jego agentów rozpocznie dzieło zniszczenia — musi jednak ten sygnał wyjść od niego. Do takiego stopnia skoncentrował cały swój plan, że gdyby umarł nagle i nie zdążył dać tego sygnału, cała tyloletnia jego praca spełzłaby na marne. Nie ufa widocznie nikomu, nie wyłączając nowego swojego rządu. Przez ostatni rok organizował wszystko i planował jedynie z pomocą młodej dziewczyny, swojej rodaczki. W każdym kraju ustanowiony jest przez niego główny agent, posiadający kopię szyfru nieskomplikowanej sygnalizacji. W odpowiednim momencie ma van Heerden przesłać drogą kablową wyraz: „Do dzieła!” albo też: inny, równający się: „Wstrzymać aż do dalszych rozkazów!”, lub też wreszcie: „Zaniechać planu, zniszczyć kultury!” Znam dobrze znaczenie sygnalizacji, słyszałem bowiem wielokrotnie wyjaśnienia te z ust samego van Heerdena.
— jakie są wyrazy tej sygnalizacji?
— Otóż właśnie, o to idzie — skinął Milsom głową. — Van Heerden jest typem uczonego, nie ufającego nigdy pamięci. Typ ten rozpowszechniony jest we wszystkich uniwersytetach. Tacy jegomoście nieustannie zajęci są szczegółowem notowaniem, a ich gabinety przeładowane są notatkami. Ciekawe, że van Heerden ma cudowną pamięć do rzeczy zwykłych — umie na — przykład napamięć nazwiska i adresy wszystkich swoich agentów na całym świecie. Ilekroć jednak idzie o dane naukowe, pamięć jego staje się pustą tablicą, dopóki nie zajrzy do swoich zapisek. Zdaje się, że z chwilą, kiedy zapisał sobie jakąś notatkę, umysł jego staje się niezdolnym do zapamiętania informacji, przelanej na papier. Jest to zjawisko, jak zaznaczyłem, często spotykane wśród ludzi nauki.
— Zapisał więc sobie wyrazy sygnalizacji? — zapytał Kitson.
— Do tego właśnie zmierzam. Po pożarze w la — Doratorjum paddingtońskiem uznał van Heerden, że
286

:zas już ulotnić się. Wybierał się na kontynent, a ja odpłynąć miałem do Kanady. „Zanim odjedziesz — rzekł — dam ci szryft sygnalizacji. Nie będę jednak mógł tego zrobić przed dziesiątą”.
Ale. Norton, który stenografował zeznanie Milsoma, zakreślił kółkiem podaną przez niego godzinę.
— Wróciliśmy razem do jego mieszkania i zjedliśmy śniadanie — było około piątej nad ranem. Zapakował kilka najniezbędniejszych przedmiotów; zauważyłem przytem, że zajrzał ze szczególną uwagą do wnętrza maleńkiej szkatułeczki, którą przywiózł poprzedniej nocy z Deans Folly. Tak wyraźnie ukradkiem oglądać się ją starał pod światło, że musiała, jak przypuszczam, schowana być w niej notatka z sygnalizacją, nie rozumiałem też, dlaczego odkłada aż na dziesiątą udzielenie mi odnośnej informacji. W każdym razie przysiągłbym, że wyjął coś ze szkatułeczki i wsunął do swojej kieszeni. Wkrótce potem wyszliśmy od niego i pojechaliśmy na stację kolejową, gdzie zostawiliśmy nasz bagaż. Van Heerden dał mi tysiąc funtów w banknotach na wypadek, gdybyśmy mieli zostać rozłączeni, poczem wróciłem do mojego mieszkania w południowej części Londynu. Nie macie panowie potrzeby pytać mnie, gdzie to jest, bo i tak van Heerdena tam niema — dodał. — O jedenastej przybył do mnie van Heerden. Wyglądał strasznie. Obraz nędzy i rozpaczy. Krótko mówiąc — notatka z sygnalizacją zapodziała się gdzieś.
— Zapodziała się gdzieś? — krzyknął Beale, zachwiawszy się na nogach.
Farsa splotła się tutaj z tragedją — najbardziej groteskowa, nieprawdopodobna farsa.
— Zapodziała się — potwierdził Milsom. — Nie powiedział mi tego wprost, ale domyśliłem się z urywa-nych, bezładnych, niepowiązanych słów, jakie wyrzucał z siebie, że notatka z sygnalizacją nie przepadła, tylko zapodziała się bezpowrotnie. Przypuszczam nawet, że musi wiedzieć, gdzie się podziała. Bezpośrednio potem
237

zaczął kląć w żywy kamień mnie, moją ojczyznę, moich rodaków, naszą zregenerowaną rasę, wszystko co tutejsze. Stosunki między nami; były naprężone całe popołudnie. Wieczorem, to znaczy przed dwiema godzi-nami, doszło naprężenie do punktu wrzenia. Chciał, żebym dopomógł mu przy jakiemś włamaniu, a to nie należy do mojego fachu.
— W jakim celu to właśnie? I co chciał wydostać? — zapytał Mc. Norton z zainteresowaniem zawodowca.
— Otóż tego właśnie nie wierni Nie odpowiedział mi na moje zapytanie o to. Miałem mu zaufać na ślepo, uprzedził tylko, że wypadnie pewnie strzelać, bo niewątpliwie znajdzie się na miejscu ktoś na straży. Od-powiedziałem mu, żeby takie sprawy załatwił beze mnie i wtedy właśnie zaczęliśmy sobie wzajem dogadywać.
Spojrzał na okaleczoną swoją rękę.
— Kazałem sobie opatrzyć ją tymczasowo w aptece. Otwarty opatrunek jodynowy nie jest, co prawda, estetyczny, ale za to antyseptyczny. Strzelał, żeby mnie zabić, nie mam co do tego złudzień. Dżentelmen, prawdzi-wy dżentelmen.
— Jest zatem w Londynie! — rzekł Mc. Norton. — To upraszcza całą sprawę.
— Mojem zdaniem, raczej komplikuje ją niż upraszcza — rzekł Beale. — Londyn jest bardzo rozległy. Nie mógłby pan wskazać nam w przybliżeniu bodaj pory, kiedy miało być dokonane to włamanie? — zwrócił się do Milsoma.
— O jedenastej wieczorem — odparł zapytany, — to znaczy za niecałą godzinę.
— Nie wie pan, w jakiej okolicy?
— W każdym razie we wschodniej części miasta. Mieliśmy się spotkać w Aldgate.
— Nie rozumiem — zauważył Mc. Norton. — Przypuszcza pan więc, że notatka z sygnalizacją znajduje się w rękach osoby, która nie chce jej wydać? Ale

teraz, kiedy niepotrzebna mu już jest ona dla pana, jaki mógłby być powód dalszego jego ociągania się.
— Bardzo ważny powód — rzekł Milsom, a Beale skinął głową potakująco. — Nietylko dla mnie była mu potrzebna. Wyraźnie nieomal zdradził się przede mną, że dopóki jej nie odzyska, nie będzie mógł skomunikować się z agentami swoimi.
— Co więc podług pana zrobi?
— Weźmie Bridgersa do pomocy. Bridgers jest woskiem w jego rękach i van Heerden wie zawsze, gdzie może go znaleźć.
Oliwja przysłuchiwała się temu wszystkiemu i stopniowo myśl, zrazu niejasna, zaczynała świtać w jej głowie, czy nie ona to właśnie będzie mogła dostarczyć rozwiązania tajemnicy zaginionej notatki sygnalizacyjnej. Była to myśl dziko nieprawdopodobna, czuła jednak, że nawet tak nieuchwytny cień możliwości nie powinien być niebacznie przeoczony. Wysunęła się więc z pokoju i wróciła do siebie. Kitson wynajął dla pupilki swojej przylegający apartament i przyjął dla niej, za pośrednictwem specjalnej agencji, wykwalifikowaną pannę służącą. Apartamencik składał się z prywatnego saloniku, sąsiadującego z salonem prywatnym Kitsona oraz z następnego pokoju sypialnego. Do sypialni tej weszła Oliwja i zastała tam swoją pannę służącą, szykującą jej wszystko na noc.
— Minnie — rzekła do służącej, rozglądając się szybko dokoła — gdzie złożyłaś ubranie, które zdjęłam ze siebie po przybyciu tutaj?
— Powiesiłam je w szafie, proszę pani.
Oliwja dokonała pośpiesznego przeglądu wskazanych rzeczy.
— Czy nie znalazłaś czegoś... małej karteczki?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Tak, proszę panienki. Znalazłam ją w poń-czosze.
Oliwia uśmiechnęła się
289

— Musiało cl się pewnie wydać dziwnem, Źe coś podobnego może się znaleźć w pończosze młodej osoby — rzekła, ale dziewczyna udawała, że nie słyszy zapytania, zajęta wyciąganiem szuflady tualetki i szukaniem w niej czegoś.
— Jest, panienko.
Trzymała w palcach karteczkę z miną tak wyraźnie pogardliwą, że Oliwja głośno się roześmiała.
— Znalazłam to w pończoszce panienki — powtórzyła nie bez ironji w głosie.
— W porządku — odparła chłodno Oliwja. — Tam właśnie powinna była się znaleźć. Zawsze chowam w pończosze moje kwity zastawowe.
Wytworna panna służąca skrzywiła się lekce-ważąco.
— Nigdy pewnie nie widziałaś takiej rzeczy, moja kochana — roześmiała się Oliwja. — Nie wiedziałaś może nawet co to takiego?
Dziewczyna sponsowiała. Widywała często, niestety, podobne świadectwa ubóstwa, dotyczyły one wszakże jej ściśle prywatnego życia. Zgorszyło ją natomiast ponad wszelką miarę znalezienie takiego aż nadto znanego jej dowodu trudności finansowych w posiadaniu osoby, której, jak przypuszczała, stan zamożności zapewniał jej, służącej, solidną gażę miesięczną i komfortowe utrzymanie.
Oliwja wróciła z kwitem do swojego saloniku, żeby rozważyć sytuację. Od pójścia odrazu do grupy poważnych mężczyzn, zasiadających w prywatnym salonie jej opiekuna, powstrzymywała ją obawa narażenia się na śmieszność. Gdyby nie to, byłaby pobiegła ze swoim łupem do mądrych tych panów i pozostawiła im dalsze rozplątanie zagadki. Już otwierała drzwi i z biletem zastawowym w ręku wejść miała do salonu... Nikt z panów nie zauważył ani jej odejścia, ani tem mniej jej powrotu. Siedzieli wszyscy zgrupowani dokoła stołu, zarzucając pytaniami rozczochranego, brudnego,
290

nieogolonego od paru dni jegomościa, Ićtóry w tak dramatyczny sposób zjawił się na konferencji, i który, trzymając długie cygaro między zębami, chętnie i płynnie udzielał żądanych informacyj.
Wobec tych namacalnych dowodów prowadzonego przez poważnych specjalistów śledztwa, stanowczość i odwaga opuściła ją. Ścisnęła bilet w ręce i instynktownie poszukała kieszeni, ale elegancka krawcowa nie zaopatrzyła jej w tak wygodne uzupełnienie.
Zawróciła więc i przeszła na palcach do swojego saloniku, pragnąc tylko, aby odbyło się to niespostrze — żenie dla obcych. Cichutko zamknęła więc drzwi za sobą i natychmiast stanęła jak wyryta na widok wytwornie ubranego w strój wieczorowy mężczyzny, który stał na środku pokoju z lekkieni okryciem, przewieszo — nem przez ramię, w lśniącym cylindrze, zsuniętym nieco na tył głowy, w pozie najdoskonalszego, pewnego siebie światowca,
— Ani kroku — rozkazał van Heerden — i ani dźwięku.. A nadewszystko zechce pani oddać mi mój bilet zastawowy, który trzyma pani między palcami.’
ROZDZIAŁ XXX
ZEGAREK
— Dziękuję pani — ukłonił się van neercfen — wsuwając bilet do kieszeni — przyda mi się teraz, bo nie mogę czekać. Domyślam się, że nie musiała pani ujawnić faktu posiadania go.
— Nie rozumiem, w jaki sposób mógł się pan domyślić — rzekła.
— Ciszej — syknął groźnie. — Domyśliłem się, bowiem Beale wie już teraz na pewno, że bilet nie znaj-dował się w mojem posiadaniu. Gdyby wiedział, gdy-
291

by najlżejsze miał pojęcie, w czyjem był ręku, cały mój plan byłby pogrzebany. Teraz jednak, wobec uprzej-mości pani, uda mi się wprowadzić go w czyn. Nie mamy jednak dużo czasu, przygotowania pani muszą więc być jak najkrótsze. Zaoszczędzę pani zbędnych pytań oświadczeniem, że zabierani panią ze sobą. Nie mogę oczywiście pozwolić sobie na pozostawienie pani. Proszę wziąć okrycie.
Wzruszywszy ramionami, skierowała się Oliwja do sypialni, dokąd poszedł za nią.
— Jedziemy daleko? — zapytała.
Głos jej nie drgnął, czuła się też dziwnie opa-nowaną.
— Przekona się pani o tem.
— Nie pytam się przez zwykłą ciekawość, chcę tylko wiedzieć, czy mam zabrać ze sobą walizkę — od — rzekła.
— Może lepiej będzie — poradził
Przyniosła małą walizkę podróżną do saloniku-
— Nie ma pan nic przeciwko temu, abym zabrała ze sobą coś do czytania? — zapytała ironicznie. — Wiem z doświadczenia, że pan nie jest zbyt zajmującym towarzyszem podróży, panie doktorze van Heerden.
— Droga pani — skłonił się — proszę zabrać co się pani podoba.
Wzięia niespostrzeżenie książkę z półki i omal się nie zdradziła okrzykiem, poczuwszy w ręku jej ciężar.
— Niezbyt oryginalny pan jest w swoich metodach. Porywa mnie pan po raz drugi.
— Więzienia angielskie, jak to stwierdzić może nowy przyjaciel pani, mr. Milsom, pełne są przestępców, którym zachciało się zejść z utartej drogi — odparł van Heerden. — Proszę, zechce pani wyjść na korytarz i skręcić na prawo. Pójdę tuż za panią. O kilka kroków w tym kierunku prowadzi wąskie przejście na schody służbowe, któremi zejdzie pani nadół. Chyba

nie wątpi pani, że nie żartuję, zapewniając, że zabiję panią, o ile zauważę najmniejszą z pani strony próbę wołania, albo dawania znaków o pomoc.
Nie odpowiadała. Jedynie obawa nagłej i gwałtownej śmierci, która dla młodej osoby jest czemś niewypowiedzianie okropnem, zniewalała ją do ulegania mu.
Zeszli razem ze schodów, potem przez brudną, niską sień, pełną kuchennych wyziewów, na ulicę, niezauważeni przez nikogo. Samochód van Heerdena czekał na końcu ulicy i Oliwji wydało się, że w szoferze poznaje Bridgersa.
— I znów jedziemy razem — zauważył van Heerden z wesołem ożywieniem — zaś jak podróż tym razem skończy się dla pani, zależy jedynie od jej lojalności. Po co pani otwiera swoją walizkę? — zapytał, wpijając w nią ostrze oczu w ciemności.
— Chcę wyjąć chusteczkę — czuję, że zabiera mi się na płacz — odparła Oliwja.
Usiadł wygodnie w rogu samochodu, przyjmując jej oświadczenie z westchnieniem rezygnacji — van Heerden nieczuły był zupełnie na sarkazm
— Zdaje mi się, moi panowie, że powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Co zamierzacie zrobić ze mną? — zapytał Milsom.
— Biorę na siebie odpowiedzialność za niewykonanie polecenia aresztowania pana — rzekł Mc. Norton. — Pójdzie pan z jednym z moich podwładnych na noc do jego domu i pozostanie pan pod dozorem policji.
— To dla mnie nie nowin* — rzekł Milsom. — Mogę jednak dać panom radę.
— Mianowicie?
— Nie lekceważcie sobie van Heerdena. Nie macie wcale pojęcia, jaki ten człowiek ma tupet, Nie ma
293

Jakże tam? Postąpił pan w swoich sprawach
pan z mą?
Beale skinął głową. W oczach jego zamigotały iskierki.
— W Ameryce, a bodaj we Francji obrona poskutkowałaby może — rzekł Beale.
— Niestety jednak, był w tej całej sprawie innego jeszcze rodzaju czynnik — zwykły interes. Milsom miał odziedziczyć po siostrzeńcu znaczny majątek, wobec czego nawet sąd przysięgłych, złożony z samych członków Towarzystwa Eugenicznego, uznałby jego winę.
Spojrzał na zegarek i zwrócił się do Kitsona.
— Obrady musiały widać znudzić miss Cresswell i dlatego udała się na spoczynek? — zauważył.
— Dowiem się zaraz — rzekł Kitson. — Mówiłeś
tutaj wśród nas ani jednego, czyja stawka asekuracyjna nie podskoczyłaby do 90% z chwilą, gdyby van Heerden zagiął parol na jego życie. Nie umiem, szczerze to przyznaję, wytłumaczyć ani sobie ani panom dziwnego jego dzisiejszego zachowania się. Mogę zaznaczyć psychologiczne tego podłoże, ale jak i gdzie schował swoją notatkę sygnalizacyjną i jakie okoliczności stoją mu na przeszkodzie do jej odzyskania, wie o tem on jeden tylko.
Skłonił się wszystkim obecnym i wraz z Mc Nortonem wyszedł z pokoju.
— Szczawny z niego łotr — rzekł Kitson — chyba że nie znam się na ludziach.
Beale skinął twierdząco głową.
— Morderca — oświadczył lakonicznie. — Zapóźno się urodził. Powinien był być współczesnym Borgiów.
— Truciciel — wzdrygnął się jeden z panów. — Pamiętam ten proces. Otruł swojego siostrzeńca i bronił się tem, że chłopak był degeneratem, jak też było w istocie.
294

— Udzieliłem jej przykrej nowiny, Jeżeli o tem pan mówi.
— Powiedział jej pan, że została poślubioną panu? Wielkie nieba! I cóż ona na to?
— Nic, nie zemdlała. Nie wydaje się wogóle, aby należała do łatwo mdlejących. Posiada zdecydowany nerw humoru. Nie miała wcale ochoty brać tej rzeczy tragicznie.
— To źle — potrząsnął Kitson poważnie głową. — Poczucie humoru jest nie na miejscu w Trybunale Rozwodowym, a tam przecież musi się skończyć romantyczna pańska przygoda, kochany przyjacielu.
— Nie jestem tego taki pewien — spokojnie odparł Beale, na co adwokat spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Przyobiecał mi pan — zaczął cierpkim tonem.
— A pan udzielił mi rady — rzekł Beale.
Kitson przełknął coś, co zamierzał powiedzieć, a co po namyśle uważał widocznie za właściwe prze-milczeć.
— Niech pan tutaj zaczeka. Pójdę dowiedzieć się, czy miss Cresswell — podkreślił tę nazwę — położyła się już spać.
Wszedł do pokoju Oliwji. Kiedy po paru minutach ukazał się zpowrotem, Beale zauważył odrazu zmianę w jego twarzy, poskoczył więc na spotkanie.
— Niema jej — rzekł Kitson.
— Niema jej w pokoju?! — Obydwaj panowie weszli śpiesznie do saloniku młodej dziewczyny.
— Ani tutaj, ani obok w sypialni. Dzwoniłem na jej pannę służącę. O, to właśnie ona.
Nadobna Minnie weszła drzwiami z sypialni.
— Gdzie jest panienka?
— Myślałam, że jest z panami.
— Co to takiego? — zawołał Beale, nachylając się i podnosząc z dywanu białą rękawiczkę skórkową. — Nie mogła wyjść chyba?!
295

— To nie jest damska rękawiczka, proszę pana — rzekła dziewczyna — to męska.
Była to nowa zupełnie rękawiczka, a kiedy Beale odwrócił ją, znalazł odciśniętą na niej nazwę firmy: „Glebler, Rotterdam”.
— Czy był tu ktoś? — zapytał.
— O ile mi wiadomo, nie było nikogo. Panienka powiedziała mi, że mnie nie będzie już potrzebowała dzisiaj wieczorem. — Dziewczyna wyraźnie zawahała się. Wydało jej się niegodną zdradą w stosunku do swojej pani ujawnienie tak nieprzynoszącej zaszczytu okoliczności, jak szukanie kwitu zastawowego.
Beale zauważył odrazu wahanie się subretki.
— Musisz, moja Minnie, powiedzieć wszystko, powiedzieć natychmiast. Niewolno nic zataić przed nami.
— No, to powiem, proszę pana, że panienka weszła do sypialni poszukać pewnej rzeczy, którą przy-wiozła z sobą, jak tutaj przyjechała.
— Przypominam sobie — zawołał Kitson — miss Oliwja mówiła mi, że przywiozła coś bardzo cieka-wego z domu van Heerdena i kazała mi zgadnąć, co by to być mogło. Przerwano nam wówczas rozmowę. Co to było takiego? — zwrócił się do służącej.
— Trudno, proszę pana, nie będę kłamała — wyznała dziewczyna — był to kwit zastawowy.
— Kwit zastawowy?! — zawołali Kitson i Beale równocześnie.
— Na pewno był to kwit zastawowy? — zapytał Beale.
— Z największą pewnością, proszę pana.
— Czy podobna, aby przywiozła kwit zastawowy od van Heerdena? — pokręcił Kitson z niedowierzaniem głową. — A na co był wydany?
— Nie rozumiem, proszę pana — zapytała dziewczyna.
— Pytam się, co było wypisane na tym kwicie?.

— powtórzył Kitson niecierpliwie. — Co zostało zastawione?
Dziewczyna zawahała się powtórnie. Przykro jej było ujawnić tego rodzaju tajemnicę jej pani. Niemniej przykro było zdradzić się, że tak uważnie przetrząsała rzeczy miss Oliwji.
— Widzę, że Minnie wie co było na kwicie — rzekł Beale zdecydowanie inkwizytorskim już tonem.
— Proszę nie dać nam czekać. Co to było?
— Zegarek, proszę pana.
— Za ile został zastawiony?
— Za dziesięć szylingów, proszę pana.
— Na czyje nazwisko?
— Na jakieś cudzoziemskie — von Horden.
— Van Heerden — poprawił szybko Beale. — A u kogo był zegarek zastawiony?
— O, proszę pana — próbowała dziewczyna bronić rozpaczliwie swojej reputacji — rzuciłam tylko po-bieżnie okiem. Nie czytałam przecież.
— Czytałaś, moja mała, czytałaś — przerwał Beale ostro. — Powiedz prędko u kogo?
— U Braci Rosenblaum, Commercial Road — wyrecytowała nastraszona dziewczyna bez zająknienia.
— A numeru nie było?
— Nie widziałam numeru
— Znajdzie się w książce telefonicznej — rzekł Kitson. — Co to znaczy? — zwrócił się do Beale’a, który wybiegł z pokoju i był już w połowie drogi do prywatnego salonu Kitsona, śpiesząc na spotkanie Mc Nortona, powracającego po oddaniu Milsoma w ręce swojego podwładnego.
— Znalazłem ją! — wołał Beale zdaleka.
— Kogo, czy co pan znalazł? — zapytał Kitson.
— Notatkę sygnalizacyjną!
— Gdzie? Jak? — niecierpliwił się Mc Norton.’
— Musiałbym zatracić już zupełnie zmysł kombinacyjny, jeżeli nie znajduje się ona, bądź w oosta-
297.

cl maleńkiej karteczki, bądź wyryta na odwrocie koperty zegarka. Przecież to jasne jak dzień. Van Heerden nie ufał ani swojej pamięci, ani swoim podwładnym. Wypisał więc klucz sygnalizacji, jak się na pewno prze-konamy, na cieniutkim papierze, czy na bibule, wsunął skrawek pod kopertę zegarka i zastawił go. Przedmioty oddane pod zastaw są w najpewniejszem schowaniu, jakie można wogóle sobie wyobrazić. Gdyby nawet policja śledcza zrewidowała jego mieszkanie w poszukiwaniu dowodów, i gdyby wpadła na ślad przygotowań do przeprowadzenia jego planu, nie przywiązywałaby na pewno żadnej wagi do kwitu zastawowego.
Kitson spojrzał na detektywa z pełnem oburzenia zdumieniem. Stał przed nim człowiek, któremu znikła żona, kobieta, jak adwokat wierzył, kochana przez Beale’a gorącą miłością, jaką niewiele kobiet bywa kochanych — a tymczasem, w roznamiętnieniu pogonią za przestępcą, w pasji doszukiwania się rozwiązania nowej zagadki, zapomniał o wszystkiem, zajęty zadaniem, jakiemu oddał się z pominięciem wszelkich innych względów.
Nie wiedział wszelako Kitson, jak niesprawiedliwie sądził Beale’a, w którego poczuciu myśl o nowem niebezpieczeństwie, zagrażającem Oliwji, nieodłącznie wiązała się z całym tokiem jego rozumowań, jego nagłych wniosków, jego błyskawicznych pomysłów.
— Miss Cresswell znalazła kwit zastawowy i zabrała go prawdopodobnie jako curiosum. Rzeczy takie przechowywane bywają w małych kopertach, tak mi się przynajmniej zdaje, prawda, mr. Mc Norton?
Nadkomisarz skinął głową.
— Tak właśnie musiało być. Wyjęła kwit, pozostawiając kopertę, wskutek czego van Heerden prze-konał się o swej stracie wówczas dopiero, kiedy pójść miał do lombardnika, aby wykupić fant i móc w ten sposób dać Milsomowi kopię klucza sygnali-
298

zacyjnego. Pamiętacie, panowie? Przedewszystkicm powiedział Milsomowi, że nie będzie mógł dać mu tego klucza wcześniej niż po dziesiątej, bowiem o tej porze otwierane są lombardy, prawda, panie nadkomisarzu?
Mc Norton skinął powtórnie głową.
— A dalej, czy pamiętacie powtórzone przez Milsoma słowa van Heerdena, że klucz nie jest podług niego stracony nieodwołalnie, i że wie nawet gdzie on się znajduje. Dlatego też prawdopodobnie zdecydowany był dokonać włamania do lombardu i to włamanie właśnie dokonane zostanie tej nocy.
— Mógł wszak otrzymać duplikat kwitu? — zauważył Mc Norton.
— W jaki sposób — zainteresował się Beale.
— Gdyby złożył stwierdzone przysięgą zezna-nie przed sędzią, że to jego kwit, sędzia wydałby mu odpowiednie zaświadczenie.
— Tak, ale musiałby podać rzeczywiste swoje nazwisko, a tego, jak wiadomo, zrobić nie mógł. Równałoby się to kładzeniu lwu głowy w paszczę. Nic, włamanie może być jedyną szansą.
— Ale co będzie z Oliwją? — zawołał Kitson zniecierpliwiony. — Nie, stanowczo, mr. Beale, nie jestem ani dość wielkim filozofem, ani dość silnym, aby zachować zdolność myślenia o czemkolwiek poza bezpieczeństwem dziewczyny.
Beale żywo zwrócił się ku niemu.
— Nie przypuszcza pan chyba, abym miał o tem zapomnieć? — rzucił mu przyciszonym głosem. — Naprawdę, mógł pan posądzić mnie na jedną chociażby chwilę, że myśl o niej opuściła mnie na jedno mgnienie bodaj? — Twarz jego była ponura i boleśnie ściągnięta. — Myślę, wierzę w to, że Oliwji nic nie zagraża — oświadczył spokojnie. — Myślę, że Oliwja, a nie żaden z nas, wyda van Heerdena w ręce sprawiedliwości.

— Oszalał pan?! — zawołał osłupiały Kitson.
— Jestem zupełnie normalny i przytomny. Poka — żę panu coś.
Ujął starego adwokata pod ramię i zaprowadził go zpowrotem do pokoju Oliwji.
— Niech pan się przyjrzy — rzekł, wskazując półkę do książek, stojącą w saloniku młodej dziew-czyny.
— O czem pan mówi?... O półce do książek?
Beale skinął głową.
— Przed półgodziną — rzekł — dałem Oliwji książkę, której niema tutaj.
— Ależ na miłosierdzie boskie, w jaki sposób książka może ją uratować?
Stanford Beale nie odpowiedział na to pytanie.
— Tak, tak, nic jej nie zagraża. — Wiem, że nic jej nie zagraża, — rzekł. — Jeżeli Oliwja jest tą, za jaką ją mam, widzę koniec van Heerdena.
ROZDZIAŁ XXXI
RACHUNEK KUPCA ZBOŻOWEGO
Dzwony kościelne wydzwaniały jedenastą w nocy, kiedy samochód zatrzymał się przed nędznie wy-glądającym narożnym sklepem, którego szyld wskazywał, że mieści się w nim lombard prywatny. Beale i Mc Norton wysiedli.
Szeroka ulica prawie była pusta o tej porze. Beale spojrzał w okna. Były ciemne. Zapukał do bocznych drzwi, wiodących do sklepu i w tej samej chwili stanęli przed nim dwaj policjanci.
— Nikt tu nie mieszka, panie nadkomisarzu — objaśnił starszy z funkcjonarjuszów policji, kiedy Mc
300

Norton powiedział kim jest. Oskar Kosenblaum sam prowadzi tu interes, a mieszka w Highgate.
Oświetlił latarką drzwi i spróbował je otworzyć, ale drzwi nie poddawały się. Stróż nocny, przyczajony w niszy bramy przeciwległego domu, przeszedł na drugą stronę ulicy i udzielił im informacyj. Widział jak przed sklep zajechał inny samochód, z którego wysiadł jakiś pan. Nie zauważył w nim absolutnie nic po-dejrzanego; przeciwnie, by to „prawdziwy dżentelman, w stroju wieczorowym”. Stróż był pewien, że to sam właściciel sklepu, który, jadąc na jakieś eleganckie ze-branie, wstąpił jeszcze po coś do siebie. Był w sklepie niedłużej niż dziesięć minut, poczem wyszedł, wsiadł do czekającego samochodu i odjechał na kilka minut przed przybyciem Beale’a i Mc Nortona.
Dopiero w jakie pół godziny później ogromnie wystraszony starszy jegomość, sprowadzony przez poli-cjanta z Highgate, wpuścił obu panów do sklepu.
Nie było potrzeby długo szukać. Jak tylko przekręcono guzik kontaktu elektrycznego, znalazł Beale, to, czego szukał. Na szerokiej ladzie sklepowej leżała ćwiartka papieru i garstka srebrnych monet. Odsunął pieniądze i przeczytał skreślone na kartce słowa:
„Za wykupienie z zastawu srebrnego zegarka 10 szylingów i 6 pensów.”
Podpisana była kartka charakterystycznem, dobrze znanem Beale’owi pismem, „Van Heerden, Dr. med.”.
Obaj mężczźni spojrzeli po sobie.
— Co pocznie pan z tym fantem? — zapytał Mc Norton.
Beale wziął kartkę pod światło i przyjrzał jej się bacznie, a Mc Norton mówił dalej:
— To ci ma szelma tupet i zimną krew. Nie wątpię, że miał zgóry przygotowane na nasz benefis pie-niądze i pokwitowanie.
Beale potrząsnął głową.
301

— Wprost przeciwnie — rzekł — napisał pokwitowanie w ostatniej chwili. Ten szeroki brawurowy gest przyszedł mu na myśl, kiedy miał już zegarek. Spójrz pan na ten papier. Można sobie wyobrazić van Heerdena, szukającego pośpiesznie po kieszeniach swoich kawałka czystego papieru i biorącego pierwszy, jaki wpadł mu pod rękę. Napisany jest atramentem i własnem piórem właściciela lombardu. Otwarty nawet jeszcze kałamarz — podniósł pióro, — stalówka jeszcze wilgotna.
Mc Norton wziął kartkę z jego ręki.
Był to papier firmowy kupca zbożowego w Hors — liarn, rodzaj rachunku, czy cyrkularza, jakich używa-no podczas wojny, kiedy to dla oszczędności odpowiednio złożony arkusik stanowił zarazem kopertę. Zaadresowany był do „Wielmożnego Pana J. B. Har — dena” (było to nazwisko, na które van Heerden wynajął piwnice winne w Paddington) i wysłany był przed tygodniem prawie. Na samym dole rachunku, opiewającego na 3 funty i 10 szylingów przypięty był spinaczem wąski kawałek, w którym zwracano uwagę, że rachunek ten został prawdopodobnie przeoczony.”
Palec Beale’a podkreślał sumę, na jaką rachunek opiewał, a Mc Norton nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.
— Ciekawe?... Prawda? — rzekł Beale, składając starannie ćwiartkę papieru i chowając ją do kie-szeni. — Ciekawe, że ci najmędrsi, najprzezorniejsi ludzie muszą zawsze popełnić drobny jakiś błąd, sprowadzający na ich głowę najfatalniejsze konsekwencje. Nie wiem ile już wielkich, takich pomysłów udaremnionych zostało w moich oczach, a unicestwiał je w większości wypadków jakiś wybryk szalony, jakaś sztuczka teatralnie brawurowa, którą przestępca nierozważnie chciał się popisać, a która wydała go w ręce sprawiedliwości.
— Wielki Boże! — zawołał Mc Norton, nie mo
30?

gąc wprost jeszcze uwierzyć. — Tak, rozumie się, md pan słuszność! Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy. Musimy go szukać w okolicach Horsham, myślę też, że jeśli uda nam się wyciągnąć z łóżka którego z właścicieli firmy, bodaj że nie stracimy tej nocy na marne.
Wyszli na ulicę i wybadali powtórnie nocnego stróża, który pamiętał, że poprzedni samochód skręcił /powrotem w tę stronę, skąd przyjechał, prawdopodobnie w jedną z niezliczonych bocznic głównej ulicy i dlatego właśnie musiał stracić go z oczu.
— Chcę wstąpić naprzód do redakcji „Megafonu” — rzekł Beale. — Mam znajomych wśród najbliższych pracowników tego pisma, dowiem się więc od nich, jakie nowe hiobowe wieści nadeszły z rynków świato-wych. Są już na pewno nocne depesze kablowe z New — Yorku.
Na sercu leżał mu okrutny ciężar trwogi, której nie śmiał nawet sformułować przed samym sobą. Co przyniesie jutro? Jeżeli nienawiści i zachłanności tego jednego człowieka powiedzie się rozsianie nieopisanej grozy na świat cały, jak będzie ten świat wyglądał? Jaka będzie jego najbliższa przyszłość? Przez okna samochodu widział spokojnych, zodowolonych z siebie policjantów, patrolujących ulice, chwytał w przelocie ołyski innych rzęsiście iluminowanych samochodów, odwożących z teatrów i zabaw rozbawione, śmiejące się pary, ani przeczuwające nieopisanej grozy niebezpieczeństwa, jakie czychało na nie i szczerzyło już potworne swoje łapy, gotowe zdławić bezlitośnie młode kwiaty ich życia. Mijał fasady wielkich domów handlowych, które za miesiąc niespełna będą siedliskiem nędzy i ruiny.
Dla niego była to noc torturującej tragedji i po raz drugi w swojem życiu, zarazem po raz drugi tej nocy, z odrętwienia, w jakie wprawiła go myśl o najstraszniejszej klęsce i najpotworniejszej grozie, niezdolna by-
303

ła poruszyć go i wyrwać nawet świadomość niebezpieczeństwa, zawisłego nad głową Oliwji.
O ile potrafił analizować swoje uczucia, myślał o Oliwji nietyle jako o ofierze, ile jako o współtowa — rzyszce, i myśl ta dziwnie była dla niego pokrzepiającą.
Biuro redakcyjne „Megafonu” rzucało na ulicę potoki światła, kiedy samochód zatrzymał się przed drzwiami; chłopcy na posyłki wybiegali co chwilę przez wielkie obracające się drzwi, dwa wielkie dźwigi wznosiły się i opadały bez przerwy wdół i wgórę. Siwowłosy redaktor nocny rzucił na biurko plikę wstęg telegraficznych.
— Ostatnie wiadomości z rynków światowych — mruknął — niebardzo zachęcające.
Beale odczytał je i gwizdnął, a redaktor spojrzał na niego bystro.
— I cóż pan na to? — zapytał detektywa. — Pszenica po szylingu za funt. Bogu jedynemu wiadomo, do czego to dojdzie. Co nas czeka jutro?
— Są inne jeszcze jakie nowiny? — badał dalej Beale.
— Rząd nasz zainterpelował Niemcy, żądając wyjaśnienia przyczyn wydanego zakazu wywozu zboża, podania powodów gromadzenia przez nie zapasów i wreszcie wskazania kroków, jakie rząd niemiecki po — czynił w ciągu ostatnich dwóch miesięcy w kierunku skupowania rezerw.
— Ultimatum?
— Nie można tego nazwać ściśle ultimatum. Niema tu wyraźnego wypowiedzenia wojny. Rząd nasz zinoblizował flotę, a Francja częściowo zmobilizowała swoją armję. Główna rzecz jednak, czy wojna poprawiłaby sytuację?
Beale potrząsnął głową
— Walka nie będzie rozegrana na polu — od-parł — ale tu na miejscu, w Londynie, we wszystkich wielkich miastach, w Manchesterze, w Coventry, w Bir-
304


minghamie, w Cardiffie. Będzie rozegrana w New — Yorku, w tysiącach portów, na tysiącach statków, kur-sujących pomiędzy Oceanem Spokojnym, a Atlantykiem; gdyby jednak plan niemiecki miał się udać, będziemy pobici, zanim jeden nabój wystrzelony zostanie z naszych armat.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał redaktor — dlaczego wszyscy rzucili się tak gorączkowo na za-kupywanie pszenicy? Nie było przecież nieurodzaju. Zbiory Stanów Zjednoczonych i Kanady zapowiadają się nawet dobrze.
— Nie będzie wcale zbiorów — rzekł Beale uroczyście, a dziennikarz szeroko otworzył usta ze zdzi-wienia.
ROZDZIAŁ XXXII
KONIEC VAN HEERDENA
Dr. van Heerden spodziewał się wielu rzeczy i przygotowany był na najrozmaitsze możliwości wykracza-jące poza granicę normalnej wyobraźni, nie był jednak przygotowany na znalezienie w Oliwji Cresswell miłej towarzyszki podróż}’’. Kiedy człowiek wyrywa młodą dziewczynę wbrew jej woli z wytwornego apartamentu w najlepszym hotelu londyńskim i zmusza ją, pod grozą śmierci, do towarzyszenia mu, przygotowany jest na rozmaitsze możliwości w wycieczce samochodowej wśród głuszy nocnej. W dodatku kiedy to jegc przestępstwo w stosunku do niej jest powtórzeniem po — pełnionego niedalej niż przed tygodniem, może chyba liczyć na wybuchy łez, błagania, a przynajmniej w ostateczności na mroźne niedostępne milczenie.
Jakież było więc zdziwienie doktora van Heer-dena, kiedy Oliwja, wbrew wszelkim przewidywaniom, okazała się niezwykle rozmowna, a nawet zajmująca
305






Pozostawił Bridgersa na straży przy drzwiczkach samochodu przez czas trwania poszukiwań w lombardo-wym zakładzie Braci Rosenbłaum i powrócił z triumfem, aby się przekonać, że ponura i milcząca dziewczyna stała się zupełnie przyjaźnie, pogodnie usposobioną.
— Myślałam zawsze, że porywanie młodych dziewcząt samochodem istnieje jedynie w bujnej wy-obraźni autorów sensacyjnych powieści, pan jednak obrał to, jak się zdaje, za stałą swoją specjalność. Nie odznacza się pan stanowczo oryginalnością, panie doktorze van Heerden.
Doktór uśmiechał się w ciemności, podczas kiedy samochód pędził bez przeszkód po pustynnych zupełnie o tej porze ulicach.
— Daruj mi pani mój brak oryginalności — rzekł. — Przyobiecuję pani natomiast, że dzisiejsza nasza eskapada skończy się inaczej niż ostatnia.
— Trudno byłoby to — roześmiała się. — Raz tylko mogę być poślubioną, dopóki żyje mr. Beale.
— Zapomniałem, że pani jest mężatką — rzekł nagle, poczem po chwili dodał: — Przypuszczam, że pani rozwiedzie się z nim?
— Dlaczego? — zdziwiła się naiwnie.
— Nie kocha go pani przecież?
— Szalenie. Jest moim ideałem.
Odpowiedź ta oszołomiła go, a w każdym razie zamknęła mu narazie usta.
— Jakże więc ma się skończyć ta romantyczna przygoda? — zapytała. — Czy ma pan zamiar wywieźć mnie na bezludną wyspę, czy też zabiera mnie pan ze sobą do Niemiec?
— Skąd pani wie, że usiłuję dostać się do Nie-miec? — zapytał szorstko.
— O, tak się wydawało panu Beale’owi — odparła obojętnym tonem — liczył, że przychwyci pana gdzieś wpobliżu wybrzeża
306

— Tak się spodziewał, naprawdę? — rzekł dok-tór wesoło. — Nie, nie zrobię mu tej przyjemności. Nie mam zamiaru zabierania pani do Niemiec. Nie jest też moim zamiarem przetrzymywanie pani dłużej, niż będzie tego potrzeba.
— Za co jestem panu prawdziwie wdzięczna — uśmiechnęła się. — W jakim celu jednak miałby mnie pan wogóle zatrzymywać?
— Niemądre pytanie. Wie pani chyba dobrze, dlaczego koniecznem jest, abym panią zatrzymał przy sobie, dopóki nie dokończę mojego dzieła. Zdaje mi się, że miałem zaszczyt zakomunikowania pani o wielkim moim projekcie. Nazwała mnie pani niedawno Hunem, przez co, jak domyślam się, chciała pani zaznaczyć, że uważa mnie pani za Niemca. Ma pani najzupełniejszą rację. Jestem Niemcem, co więcej patrjotą niemieckim. Dla mnie teraz jeszcze, pomimo upadku, jest Kaiser bogiem nieledwie.
Głos jego drżał lekko i dziewczyna oniemiała wprost ze zdumienia, że człowiek, obdarzony tak wybitną inteligencją, tak pozbawiony skrupułów, tak szerokie ogarniający horyzonty, taki nawskroś współczesny, może mieć podobnie archaiczne poglądy.
— Kraj pani zrujnował Niemcy. Czy mam określić uczucia moje w stosunku do Anglji i do Ameryki. Wy, Anglo-Sasi jesteście jedną i tą samą rasą pod względem bezdusznej waszej chciwości — że użyję bardzo łagodnego wyrażenia.
— Jakiż więc jest pański plan? — zapytała.
— Powiem pani krótko, miss Cresswell. Winna pani zrozumieć, że idzie pani tej nocy ręką w rękę z historją i bierze pani bezpośredni udział w polityce wszechświatowej. Ameryka i Anglja zapłacą nam nareszcie za to, co, zrobiły z Niemcami. Będą zmuszone kupować zboże od nas po cenie, jakiej my, Niemcy, zażądamy. Będzie to cena — krzyknął, nie próbując ukrywa* swojego tryumfu, — która zruinuje narody anglo-
207

saskie bardziej skutecznie, aniżeli udało Się waffl zrujnować Niemcy.
— Ale w jaki sposób? — zapytała, nie mogąc zrozumieć.
— W taki, że kupować będziecie zboże po cenie, jaką my, Niemcy, podyktujemy światu, że będziecie zmuszony nabywać zboże, nagromadzone w Niemczech.
— To nonsens! — rzekła pogardliwie. — Nie znam się na zbiorach i na tego rodzaju sprawach, wiem jednak, że większość spożywanej przez cały świat pszenicy przychodzi z Ameryki i z Rosji.
— Rosyjskie zboże znajduje się w niemieckich spichrzach — oświadczył — a pszenica amerykańska!... Nie będzie amerykańskiej pszenicy.
Wraz z rzucaniem jej dumnego tego oświadczenia opuścił go dotychczasowy spokój. Historja Zielonej Rdzy wytrysnęła z niego dzikim, nieujarzmionym potokiem mowy nawpółangielskiej, nawpółniemieckiej. Spokojny, zimny ten zazwyczaj człowiek czynił teraz wrażenie szaleńca nieledwie, opętanego i Oliwja cofnęła się w sam róg samochodu przed gwałtowną gestykulacją jego rąk. Patrzyła na sylwetkę jego, odcinającą się na tle okna, słuchała zgrzytu i wrzasku jego głosu, wykrzykującego w zdaniach niepowiązanych, bezładnych, dzieje nadzwyczajnego, opracowanego przez niego wyłącznie, planu i musiała w głowie swojej układać, jak potrafiła najlepiej, rozkawałkowane, urywane, chaotyczne jego opowiadanie. Równocześnie przypomniała sobie pracę swoją w biurze Beale’a, skrzętne wy — notowywanie amerykańskich ferm, nazwisk szeryfów i nazw hoteli, nastręczających możność wynajmowania środków lokomocji.
A więc to miał na celu Beale! Wpadł na ślad potwornego planu, i poczynił kroki, niezbędne do po-krzyżowania misternego jego splotu. Stanął jej też w pamięci człowiek, który wszedł przez pomyłkę do jej pokoju zamiast do pokoju van Heerdena i tubka z zie-

lonym proszkiem, którą przyniósł i która wywołała taki wyraz przerażenia w oczach Beale’a. Nagle też zawołała z taką gwałtownością, że wstrzymała odrazu potok jego mowy:
— — Dzięki Bogu!... O, dzięki Bogu!
— Co to znaczy?... Za co pani dziękuje Bogu? — zaniepokoił się.
— O, nic, nic — odparła z dawnem ożywieniem.
— Opowiedz mi pan coś więcej jeszcze o tem. To przecież nadzwyczajna historja! Czy tylko prawdziwa jest?
— Czy jest prawdziwa? — roześmiał się chry — pliwie. — Przekona się pani wkrótce, jaka jest prawdziwa. Zobaczy pani największe potęgi, leżące u nóg rozumu niemieckiego i niemieckiej nauki. Jutro pójdzie w świat hasło. Niech się pani przyjrzy! — nacisnął guzik latarki elektrycznej i wyciągnął do Oliwji rękę. Na dłoni jego spoczywał srebrny zegarek.
— Powiedziałem pani, że schowany w nim jest klucz sygnalizacyjny (mętnie sobie przypomniała, że mówił coś o tem, zbyt wszelako zajęta była własnemi swojemi myślami, aby móc jasno zdawać sobie sprawę ze wszystkich jego słów). Klucz ten mieści się właśnie w tym zegarku. Niech pani się przyjrzy! — Nacisnął wystający guzik sprężynki i koperta zegarka odskoczyła. Na zewnętrznej stronie wklejony był skrawek papieru kształtu okrągłego, zapisany subtelnem pismem.
— Znalazłszy kwit zastawowy, miała pani sygnalizację w ręku — zachichotał — i gdybyście, pani, albo który z przyjaciół pani, wpadli na pomysł wykupienia zegarka z lombardu, nie mógłbym wysłać jutro hasła wyzwolenia Niemiec! Niech pani się przyjrzy, to bardzo proste! — Wskazał palcem, trzymając zegarek pod światło latarki, żeby dać jej możność przeczytania słów.
— Ten wyraz oznacza: „Do dzieła!” Hasło to dane przeze mnie obleci wszystkich głównych moich agentów, którzy drogą telegraficzną przekażą je setkom punktów centralnych. Do czwartku rano wielkie połacie
309

gruntu, na którym tak dumnie falują dzisiaj złote łany pszeniczne staną się zczerniałemi, dotkniętemi klęską zniszczenia pustyniami. W sobotę najdalej stanie świat cały wobec najstraszliwszej, jaka dotknąć go mogła, katastrofy.
— Dlaczego jednak ma pan tutaj trzy wyrazy? — zapytała głucho.
— My, Niemcy, przewidujemy wszelkie możliwości — rzekł. — Nie pozostawiamy nic na los trafu. Drugi zkolei wyraz jest hasłem, nakazującem moim agentom zawieszenie działań aż do otrzymania wiadomości ode mnie. Wreszcie trzeci wyraz oznacza: „Wyrzec się planu na ten rok!”... Musimy pracę naszą prowadzić w zależności od rynków. Mogłaby się nadarzyć bardziej sprzyjająca konjunktura. Wobec planu, zakreślonego na tak kolosalną miarę, musimy naturalnie pewni być uzyskania najwyższych możliwie wyników naszej pracy.
Zamknął kopertę zegarka i włożył zpowrotem do kieszonki kamizelki, zagasił latarkę elektryczną i wy-godnie rozsiadł się na poduszkach samochodu, west-chnąwszy głęboko z uczuciem zadowolenia i ulgi.
— Co się pani tyczy, jest pani dla mnie właściwie osobą bez znaczenia. Jako kobieta piękna byłaby pani łakomym kąskiem dla wielu mężczyzn. Dla mnie jest pani tylko kobietą, pospolitą istotą, ładną, zabawną, obdarzoną pewną dozą płytkiego sprytu, jakkolwiek na nasz gust i na naszą ocenę zbyt płochą. Mimo to wielu z moich ziomków, nie zapatrujących się na rzeczy z mojego punktu widzenia, wzięłoby panią chętnie. Zamierzam puścić panią, jak tylko okaże się to dla mnie bezpieczne, chyba, że...
— Chyba że,... — powtórzyła z uczuciem zamierania w niej serca pomimo pozornie wykazywanej pewności siebie.
— Bridgers mówił mi o pani. Ten, który nam szo — feruje — skinął głową w kierunku majaczącej w ciem-
31(3

noScl sylwetki pleców szofera. — Był mi wiernym towarzyszem pracy...
— Nie poważyłbyś się pan chyba?... — krzy-knęła.
— Dlaczegóźby nie? — rzucił obojętnie. — Ja sam nie pożądam pani, a Bridgersowi wydaje się pani piękną.
— Czy i on także jest Hunem? — zapytała, na co van Heerden wzdrygnął się i warknął wściekle:
— Jeżeli Bridgers zechce panią mieć, dostanie panią.
Czuła, że popełniła błąd. Nie miało sensu dra-żnienie bestji, zwłaszcza, że nie dowiedziała się jeszcze wszystkiego, czego chciała się dowiedzieć.
— Plan pański wydaje mi się potwornym — rzekła po chwili — plan, dotyczący pól pszenicznych, nie Bridgersa. Ale muszę przyznać, że jest imponujący.
Van Heerden, przy całej niewątpliwej niezwy-kłości swojego umysłu, był dziecinnie wrażliwy na po-chlebstwa, udobruchała go też Oliwja tem powiedze-niem.
— To najbardziej imponujący projekt, na jaki zdobyła się kiedykolwiek wiedza ludzka. Zgadzam się również, że to najkolosalniejsza zbrodnia, jaka została popełniona kiedykolwiek.
— Ale w jaki sposób wyobraża pan sobie możność przesłania sygnału pańskim agentom? Linje telegraficzne są w rękach rządu, sądzę też, że nie będzie dla pana możliwem skomunikowanie się drogą radjową, o ile nawet posiada pan ukrytą stację nadawczą.
— Radjową stację nadawczą! — zawołał van Heerden szyderczo — ani mi przez myśl nie przeszło posyłanie hasła drogą telegraficzną czy radjową. Mam daleko pewniejszy sposób, jak się pani przekona, gnii — diges Friiulein.
— Ale jak pan się wydostanie? — zaciekawiła się.
311

— Jutro rano opuszczę Anglję wraz ze świtem — odparł z wielką pewnością siebie — samolotem, daleko — dystansowy statek powietrzny wyląduje na mojej fermie w Sussex, będzie on miał brytyjskie godła oczywiście — jest już nawet w Anglji, w ten sposób ja i mój zacny Bridgers opuścimy Anglję bez trudności i przeszkód.
— To już Horsham, zdaje się — rzekł w mo-mencie, w którym mijali coś w rodzaju dużego placu. — Ten mały budynek na lewo to stacja kolejowa. Zobaczy pani za chwilę latarnie sygnałowe. Moja ferma położona jest w odległości mniej więcej pięciu mil angielskich stąd, jadąc przez Horsham Road.
Minęli miasto, poczem samochód ich zaczął piąć się w górę w kierunku Horsham. Przez cały ten czas był van Heerden w świetnym humorze, a kiedy maszyna skręciła z głównego gościńca i, okrążywszy gazon, stanęła przed wrotami obszernego budynku, stał się wcieleniem uprzejmości.
— To ostatnia eskapada pani, miss Cresswell, ra — fczej mrs. Beale, jak należy właściwie panią nazywać — dodał jowjalnie, popychając ją lekko przed siebie do pokoju, w którym stał stół, nakryty do wieczerzy na dwie osoby. — Nie spodziewano się pani, ale dostanie pani nakrycie i porcję Bridgersa. Za dwie godziny rozwidni się — rzekł, poczem dodał, pozornie bez związku z poprzedniem zdaniem, — musi pani napić się trochę wina.
Potrząsnęła głową z uśmiechem, on zaś roześmiał się serdecznie, jakgdyby nasunięte przez jej odmowę podejrzenie najbardziej udatnym było żartem.
— Nein, nein, kochana przyjaciółeczko — rzekł — nie mam zamiaru występować wobec pani w roli lekarza. Moje czasy doktorskie minęły.
Przypuszczała, że znajdzie fermę zaludnioną, jak się zdawało wszakże, ona i doktór byli w tej chwili je-dynymi jej mieszkańcami. Doktór otworzył drzwi w>a-

mym kluczem, nie ukazał się nikt ze służby, ani też nie spodziewał się van Heerden ukazania się kogoś z nich. Dowiedziała się potem, że było dwoje usługujących: starsza para małżeńska mieszkająca w pobliskim dom — ku. W dzień przychodzili oboje obrządzać gospodarstwo na fermie i przygotowywali stale zimną wieczerzę na wypadek niespodziewanego przybycia pana domu.
Bridgers nie ukazywał się. Prawdopodobnie został przy samochodzie. Około trzeciej z rana, kiedy pierwsze jaśniejsze smugi szarzeć zaczęły na niebie, chciał wyjść van Heerden po swojego pomocnika. Aż do ostatniej chwili nie przestał opowiadać jej o sobie, o swoim pomyśle, o wspaniałym swoim planie, o swoich pierwotnych trudnościach i walkach z przedstawicielami rządu niemieckiego, aby ich przekonać o konieczności udzielenia mu odpowiedniej pomocy. W chwili, kiedy kierował się już ku drzwiom, zatrzymała gc raz jeszcze.
— Niezmiernie mnie to wszystko interesuje — rzekła, — nie powiedział mi pan jednak, w jaki sposób zamierza pan wysłać swoje hasło.
— To bardzo proste — rzekł, dając jej znak, aby poszła za nim.
Wyszli z domu na miły chłód poranka, okrążyli do połowy budynek folwarczny, poczem znaleźli się na podwórzu, otoczonem z trzech stron niskiemi szopami. Van Heerden otworzył drzwi, za któremi kryły się mniejsze, zasłonięte drucianą siatką.
— Oto mój sposób — rzekł.
— Gołębie! — zawołała Oliwja.
W ciemnem wnętrzu gołębnika zatrzepotały białe skrzydełka.
— Gołębie — powtórzył van Heerden, przymykając drzwi. — Każdy z nich zna drogę powrotną do Niemiec. Hodowanie ich było pracą, której oddawałem się z wielkiem zamiłowaniem. Wszystkie one są bry-
313

tyjśkie — dodał z uśmiechem. — Muszę też przyznać Brytyjczykom, że znają się lepiej na gołębiach niż my, Niemcy, i używali ich więcej podczas wojny.
— A gdyby pański gołąb został zastrzelony lub strącony podczas drogi? — zapytała, wracając z van Heeraenem zwolna ku domowi.
— Wyszlę pół ich setki — odparł van Heerden ze spokojem — wszystkie poniosą tę samą wieść i niektóre z nich przynajmniej powrócą do swoich domów.
Powróciwszy do jadalni, uprzątnął przedewszyst — kiem resztki wieczerzy ze stołu i wyszedł na kilka minut z pokoju, poczem wrócił z małą wiązką papierów. Delikatność’ z jaką dotykał każdej ćwiarteczki, wskazywała na nadzwyczajną subtelność i cienkość wyrobu. Pomiędzy każdą stroniczką położył cieniutką kalkę i zaczął pisać drukowanemi literami. Na każdej karteczce wypisany był jeden tylko wyraz. Po napisaniu go, oddzielał ćwiarteczki, odkładając je na bok i używając zegarka swojego jako przycisku, poczem pisał na następnej serji stron iczek.
Przyglądała mu się bacznie, aż wreszcie zauważyła, że musiał doprowadzić do końca swoją robotę. Wówczas podniosła małą, leżącą u jej nóg walizeczkę, położyła ją na swoich kolanach, otworzyła i wyjęła z niej książeczkę. Instynktywnie podniósł na nią van Heerden oczy.
— Co pani tam ma? — zapytał ostro.
— Książkę — odparła, zdobywając się na ton jak najobojętniejszy.
— Po co ją pani wyjęła? Nie czyta przecież pani?
Nachylił się i wyrwał książkę z jej ręki, rzucając okiem na tytuł...
— „Przyjaciel w Potrzebie” — przeczytał. — „Napisał Stanford Beale” — powtórzył, marszcząc czoło. — Nie wiedziałem, że mąż pani pisze książki.

Nie odpowiedziała. Odwrócił okładkę 1 przeczytał kartkę tytułową.
— Ależ to „Samopomoc” Smiles’a — rzekł.
— To jedno i to samo — odparła.
Odwrócił jeszcze kilka kartek, nagle zatrzymał się, doszedł bowiem do miejsca, na którem środek książki był wycięty. Dalsze kartki były sklejone razem, celem ukrycia faktu, że to, co wydawało się książką, było w rzeczywistości małem pudełkiem.
— Co w tem było? — zawołał, zrywając się na równe nogi.
— To! — rzekła. — Ani kroku dalej, doktorze van Heerden!
Drobna ręka, trzymająca browning, ani drgnęła.
— Nie zdaje mi się, aby mógł pan wysłać dzi-siaj rano swoje gołębie, panie doktorze! — rzekła. — Nie zbliżać się do stołu! Ręce do góry! — nachyliła się i schwyciła garstkę zapisanych papierów wraz z zegarkiem. — Jeżeli pan waży się zrobić krok — strzelę! — zawołała tonem stanowczym. — Muszę to zrobić we własnej obronie. Jeżeli ja pana nie zastrzelę, zabije pan mnie.
W ciągu tych paru sekund twarz jego poszarzała 1 zestarzała się. Podniesione na rozkaz dziewczyny ręce trzęsły się jak liście na wietrze. Usiłował przemówić, ale z krtani jego wyszedł szept tylko jakiś ochrypły. Potem twarz jego znieruchomiała. Wlepił wzrok w lufę browninga, wyciągając zwolna ręce ku niemu.
— Precz! — zawołała.
Przyskoczył do niej. Dziewczyna pociągnęła za cyngiel, ale bez żadnego skutku. W następnym momencie wiła się, walcząc rozpaczliwie w ramionach doktora. Van Heerden wpadł w szał z przerażenia, a potem z ulgi, śmiejąc się szyderczo i klnąc jednym tchem.
— Ty, idjotko! idjotko! — wrzeszczał. — Nie od — sm łaś bezpiecznika! Nie pamiętałaś o tem! Idjotko! Ha, ha, ha!... „
315

Umai nie rozpłakała się z wściekłości i wstydu. Beale zasunął bezpiecznik, nie zdając sobie sprawy, że Oliwja nic zna mechanizmu browninga i van Heerden w jednem mgnieniu oka dostrzegł swoją przewagę.
— Zapłacisz mi za to! — krzyknął ciskając dziewczynę na krzesło. — Zapłacisz! Rozprawię się z tobą jak należy! Zostawię twojemu mężulkowi coś, czego nie zechce już tknąć na pewno!
Trząsł się na całem ciele. Skoczył ku drzwiom i wrzasnął na cały glos: — Bridgers! Bridgers!
W tej chwili usłyszała szybkie kroki w sieni.
— Chodź tu, mój przyjacielu! — krzyknął van Heerden — dostaniesz czego pożądasz. To...
— Jak się pan ma, panie van Heerden?... Dobrze czy kiepsko?
Van Heerden odwrócił głowę. W otworze drzwi stali dwaj mężczyźni, z których pierwszym był Beale.
— Nie ma pan po co wzywać Bridgersa — rzekł Mc Norton — pański Bridgers jest już w drodze do paki. Mam tu nakaz aresztowania pana, panie van Heerden.
Doktór rzucił się z okrzykiem wściekłości, porwał leżący na stole browning i błyskawicznie odsunął bezpiecznik.
Beale i Mc Norton wystrzelili równocześnie, tak, że wydawało się jakgdyby jeden tylko strzał huknął w pokoju. Van Heerden pochylił się naprzód i rozciągnął się jak długi na stole.
Był poranek piątkowy, kiedy Beale przebiegł szybko westibul hotelowy Ritz Cartlonu i. potrząsnąwszy odmownie głową w odpowiedzi na zapraszający gest wygalonowego windziarza, popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zaledwie zdążył

wpaść do pokoju, w którym Kitson i Oliwja stali przy oknie, zawołał bez tchu prawie:
— Cena pszenicy spada na łeb na szyję! Hasło podziałało!
— Bogu Najwyższemu dzięki! — szepnął Kitson. — Doszedł zatem na miejsce przeznaczenia sygnał van Heerdena, aby wstrzymać operacje?!
— Na miejsca przeznaczenia — poprawił go Beale wesoło. — Wypuściłem trzydzieści gołębi, zaopatrzonych w magiczny sygnał. Wszyscy agenci zostali zaaresztowani, — dodał. — Zawiadomiliśmy władze i wszędzie, w każdym urzędzie pocztowym, był szeryf albo urzędnik policyjny w chwili nadawania sygnalizacyjnego wyrazu. Agenci van Heerdena zetknęli się wczoraj z niezwykłymi posłańcami telegraficznymi.
Kitson skinął głową i odwrócił się.
— Co pan będzie robił teraz? — zapytała Oliwja z błyskiem uśmiechu w oczach. — Musi pan czuć się dziwnie zatraconym bez wielkiego dzieła, które wy-pełniało mu całkowicie istnienie?
— — Są inne jeszcze — odparł Stanford Beale.
— A kiedy wraca pan do Ameryki? — zapytała.
Miał ochotę wykręcić się od odpowiedzi, ale dziewczyna nie pozwoliła na to.
— Mam sporo interesów do załatwienia w Londynie przed wyjazdem — dodał wymijająco.
— Jakiego rodzaju? — zainteresowała się.
— Mam pewne sprawy sądowe do uregulowania — odparł ociągając się.
— Pozywa pan kogoś do sądu? — nalegała z rozmyślną naiwnością.
Potarł ręką czoło gestem zakłopotania.
— Jeżeli mam powiedzieć prawdę — wyjąkał — nie mam pojęcia od czego zacząć i jak się zachować. Nigdy jeszcze dotąd nie występowałem przed Trybunałem Rozwodowym.
— Przed Trybunałem Rozwodowym? — zdziwiła
317

Się. — Powołany pan jest jako świadek? Tak, tak, wiem, że detektywi zajmują się i tem także. Czytałam o tem w gazetach. Musi to być bardzo niemiłe, ale pan jest takim sprytnym detektywem... Ale, ale, nie mówił mi pan wcale, w jaki sposób pan mnie odnalazł?
— Bardzo prosto — rzekł, chwytając się z przy-jemnością zmiany tematu. — Van Heerden popełnił jeden w ciekawych owych błędów, jakich nie potrafią się ustrzec najmędrsi, najsławniejsi nawet przestępcy: pozostawił w lombardzie pokwitowanie, wypisane na odwrocie rachunku za pożywienie dla gołębi, przysłane mu przez kupca w Horsham. Wiedziałem, że nie będzie próbował przesłania hasła swojego zwykłą drogą, telegraficzną, czy radjową, oddawna też podejrzewałem, że musi w ćtym celu trzymać gołębie pocztowe. Rachunek ten odsłonił mi ostatecznie jego karty, dostarczając równocześnie najcenniejszej informacji. Dość długo trwało, zanim odnaleźliśmy owego kupca, z chwilą wszakże, kiedy dotarliśmy do niego, skierował nas odrazu na fermę. Zabraliśmy z sobą paru miejscowych policjantów i przedewszystkiem zaaresztowaliśmy Bridgersa w garażu.
Oliwja wzdrygnęła się.
— Straszne to było, prawda? — szepnęła.
Beale skinął głową.
— Było okropne, mogło jednak być o wiet le gorsze — dodał filozoficznie.
— Jakie to jednak dziwne, że pan, bezpośrednio po szczęśliwem rozwiązaniu i udaremnieniu tak potężnej, tak oszałamiającej zbrodni, zabiera się do tak pospolitej przygody, jak sprawa rozwodowa.
— Nie tak pospolitej, jak się pani wydaje — rzekł — sprawa ta jest raczej niezwykła.
— Opowiedz mi pan o niej — wskazała mu miejsce obok siebie na szerokim, niskim parapecie okiennym. Beale usiadł posłusznie.
— To historja pomyłki 1 wypadku — zaczął. —

Powód, bardzo przyzwoity młody człowiek, dość przystojny, mój kolega z zawodu, detektyw, wynajęty był do czuwania nad sprawami młodej i pięknej dziewczyny.
— Oczywiście musi pan powiedzieć, że dziewczyna jest młoda i piękna, bo inaczej historja nie byłaby interesującą — rzekła Oliwja.
— Niema potrzeby kłamać w tym wypadku — zaprzeczył. — Dziewczyna jest naprawdę młoda i piękna. Ma najcudowniejsze pod słońcem oczy...
— Mów pan dalej — wtrąciła.
— Detektyw — którego będziemy nazywali odtąd petentem — pragnąc obronić niewinną dziewczynę przed manewrami pewnego łowcy posagowego, połączył się z nieszczęśliwą ofiarą fikcyjnym, jak mu się zdawało, związkiem małżeńskim, w przeświadczeniu, że w ten sposób pokrzyżuje zamiary prześladującego ją łotra.
— Dlaczego jednak „nieszczęśliwa ofiara” zgodziła się zawrzeć z nim związek, chociażby fikcyjny?
— Bo ów typowy czarny charakter teatralny dał jej jakiś środek odurzający i nie wiedziała biedaczka, co czyni. Po ślubie dopiero dowiedział się mój bohater, że ślub zawarty był najzupełniej legalnie i że w ten sposób trwale związał ze sobą nieszczęną ofiarę.
— Zechce pan wrażać się o niej nieco delikatniej — zauważyła.
— Związał ze sobą nieszczęsną istotę, jeżeli pani woli, trwale na całe życie. Jako uczciwy człowiek jednak, syn biednych, ale czcigodnych amerykańskich rodziców, korzysta z pierwszej nadarzającej się okazji, aby uwolnić ją od siebie.
— Dodaj pan, uwolnić zarazem samego siebie od niej — uzupełniła Oliwja.
— Zbędna jest dbałość pani o biednego, wprowadzonego w błąd chłopaka. Postąpił haniebnie i »tyle. Co tu ukrywać!
— W jaki sposób postąpił haniebnie?
— Widzi pani, zdążył tymczasem sam zakochać się
319

w młode] dziewczynie i to spotęgowało jeszcze potworność jego postępku... Ale, proszę pani, jak pani będzie się tak czerwieniła, nie będę mógł dokończyć pani tej historji, bo to mnie żenuje...
— Ani mi się śni czerwienić — zaprzeczyła oburzona. — Zatem, c© pan... co pański kolega zamierza uczynić?
Beale wzruszył ramionami.
— — Jakto, co? Zajmie się swoją sprawą rozwodową.
— Ale dlaczego? — zapytała. — Cóż ona zawiniła? Spojrzał na nią osłupiały.
— Co pani chce przez to powiedzieć? — wyjąkał.
— Co? — wzruszyła zkolei ramionami Oliwja i roześmiała mu się prosto w twarz. — Zdaje się, że nie da się nic z nim zrobić. Właściwie to wystąpić o rozwód powinna była „nieszczęsna ofiara”, a nie przystojny detektyw. — Co to? Słabo się panu robi?
— Nie — szepnął ochryple.
— Nie uważa pan, że mam słuszność? Nie zgadza się pan ze mną?
— Zgadzam się z panią — rzekł oszołomiony do — reszty Beale. — A jeżeli opiekun jej przedsięweźmie odpowiednie kroki?
Oliwja energicznie potrząsnęła gęstą grzywą loków.
— Opiekun nie będzie miał nic do powiedzenia, o ile „nieszczęsna ofiara” nie da mu odpowiedniej dyrektywy — rzekła. — Czy nie zdaje sobie pan sprawy, że działanie najsilniejszego nawet środka odurzającego wyczerpuje się zczasem, że więc istnieje możliwość, iż młoda osoba nie była tak zupełnie nieprzytomna podczas ceremonji, jak utrzymuje?
— Cóż więc mam czynić? — bezradnie rozłoży! Beale obie ręce. —
— Czekać, dopóki nie wystąpię o rozwód z panem — szepnęła Oliwja i odwróciła szybko głowę, tak, że Beale pocałował tylko koniuszek jej uszka