Dyskusja indeksu:D. M. Mereżkowski - Aleksander I

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Tom I[edytuj]

ALEKSANDER I.
DYMITR MEREŻKOWSKI EKSANDER L
PRZEKŁAD
KONRADA RAKOWSKIEGO
TOM I.
UNIW^P-YTrT lnstK ul. v ŃSK1
W KRAKOWIE
CZCIONKAMI DRUKARNI »CZASU« 1913 860121U (.„V
1.
Okulary zepsuły Uaryerę kniazia Waleryana Miohajłowieża Golicyna.
— Chodź no tutaj, karbonaryuszu! Tu do światła, bym cię mógł lepiej widzieć. Opowiedz, coś nabroił. Co to za historya z tymi okularami, co? Całe miasto o tein mówi, a ja nic nie wiem podsunął wygolony policzek do pocałunku Wale-ryanowi, stryj jego, staruszek łysy, okrąglutki, Łouzący się jak kulka, na drobnych nóżkach; cała twarz w zmarszczkach, jakie się widuje u tarych aktorów; minister oświaty i ober-prokurator świętego Synodu, kniaź Aleksande/ Mikołajewicz Golicyn.
Kiedy kniaź Waleryan, po dwuletniej nieobecności dopiero co był powrócił z zagranicznej podróży wszedł do ministeryalnego pokoju przyjęć, wielkiego, mrocznego, z oknami na Mi-chajłowski zamek, uderzyła nań odrazu tęchła 1>. At, i — Xtek»fiiider I. 1 atmosfera przeszłości, nuda wie<izysta powracaja cyc li wspomnień.
Na tein samem miejscu usunęła pod nin nadpsuta sprężyna w starem, skórą obitem krze śle. ’Pak jak zawrze. na zielonem kancelaryjiiun suknie, przykry wającem stół leżały zakazane prze cenzurę duchowną książki. „O szkodliwości <rrz\ bów“ — przeczytał tytuł jednej z uich: grzyb} postna potrawa, domyślił się, nie wolno zaten stwierdzać ich szkodliwości.
Ściany pokoju, jak zawsze, obwieszone był; reprodukeyami wszystkich chyba istniejących n: swieeie wizerunków Zbawiciela: twarz Obry stu*; zastępowała wzorzysty motyw obicia.
Tak samo paliła się w sąsiedniej komnaeii ciemno-czerwona lampka w postaci krwawegi ser< a. Wszęd/ie to samo, wszędzie ta sama, jal gdyby z pokoju nieboszczyka dochodząca woi kadzidła.
— Zlitu j się stryju! Jesteś już dwudziestyn z rzędu, który mię dziś o to pyta — popatrz) kniaź Waleryan na starego kniazia z pod owycl słynnych okularów, z ironicznym uśmiechem m suchej, żółtej rozumnej twarzy, przypominające twarz Grihojedowa.
— No, ale gadajże, jak się rzecz miała?
Nie warto o tein mówić. Na v. ezorajszcu przyjęciu dworskiem, pokazałem się w okularach Odwykłem od tutejszych obyczajów; zapoinnia ń łom zupełnie, że w obecności najdostojniejszych osóh nie wolno nosić okularów.
Winszuję ci, synowcze! Kamer — junkier w okularach! T swoją karyerę zepsułeś, i mnie stórejjo zbłaźniłeś. 1 tc» w dodatku w takiej jak obecna sytuacji.
— Czy/J \ z powodu mych okularów miał się wj wróeić gabinet!?
Nie żartuj, mój drogi. Do niczego dobrego le żarty nie doprowadzą.
— Jakie żarty! Jutro się inam stawić przed Arakczejewem. *) Jeśli będą mię chcieli zamknąć w twierdzy lub posadzić z feldjjegreni na kibitkę, jedyna moja nadzieja w tobie stryju.
— Nie spodziewaj się po mnie niczego, duszko złota! Ja »ię ciebie wyrzekam: rad niesłuchasz. sam na siebie powróz gotujesz. Myślisz, że władze nie wiedzą, jaką wy tam kaszę warzycie. Wszystko wiedzą, kochanku... Poczekaj, dadzą wam tu rad panowie karbouaryusze!... Albo ten list twoj...? Co to znowu miało znaczyć? W kortspoudenc\i pocztowej wynurzać mu się ) Aleksy Aurliejewi. z Arnkcaejew (ur. 4 październiki ITG‘i i, uin. 18.’i4 r.) za pmowanifl Pawła I spra-w *iał urząd wojskowego gubernatora Petersburga; za \lel. iindra I od r. 1818 w jego rekach spoczywały rządy pańslwa. /nienawidzony z powodu srogośf i i okrucieństw. zachciało.,.lesli cię tak już przycisnęło, mogłeś chyba poczekać na inną okazyę.
W liście, przejętym przez tajną policyc i pokazanym carowi, kniaź Waleryan nazywał Arak-czejewa „gadziną“. Kniaź Aleksander Golicyn nienawidził Arakrzejewa; nie kłaniał mu się na dworze, nawet obecności monarchy. Kniaź Waleryan wiedział, że za ten list stryj przebaczy mu wiele.
Zawsze myślałem, Ekscelencyo rzekł z jeszcze delikatniejszym uśmiechom na nieco pobladłych wargach — że zaglądać do prywatnych listów, jest to sumo, co podsłuchiwać pod drzwiami.
Staruszek począł machać rękami.
— Jeśli wielmożny pan chce kontynuować znajomość ze mną, raczy się liczyć z wyrażeniami — rzekł po francusku.
Moja wina, Ekscelencyo, ale doprawdy.vj trzymać trudno. Cała krew w żółć się zamienia. Rozumiem, że zdrowy człowiek potrafi spędzić czas jakiś w domu waryatów, ale uczciwy człowiek z szubrawcami i lokajami w przedpokoju
— nigdy.
— Bardzoś się zmienił, kochanku, bardzoś się zmienił — pokiwał głową stryjaszek. — 1 powiem wprost, że nie na lepsze. Jakoś le zagraniczne znajomości nie zawsze wam służą...
„Jednak donieśli mu te łotry!“ pomyślał kniaź
Waleryan. Zagraniczne znajomości. to l>ył wolumin siny filozof Czaadaje, do ktorego zbliży! się kniaź Waleryan za < zasów swego pobytu w Paryżu.
— \\ idzę mój droii, / 1 ciągle jeszcze nie umiesz panować nad solu; 1 zamienić się w to nic. które jedynie potrafi działać zgodnie z wolą PrtiKkij odezwał się stryj, podnosząc oczy ku niebu., lako marnotrawny syfi opuściłeś domo-st\, u ojcow b\ karmić się żołędzią na polach obcych ludzi.
„Żołądz — lo kolisty tucya“. domyślił się kinaz Waler\ an.
Długo Jeszcze mówił stry j, przy taczaj.jft coraz to więcej biblijnych obrazów. Knia’ż Waleryan słuchał z nudą.., Koronkowym czepkiem ubrać ci łysinę myślał, patrząc na starca a będziesz Łiipełnie podobnym do Kriidenerowej prorokini.“ \ nzelka władza pochodzi od Boga. Chrze-scianiu a buntownik przeciw władzy od Boga ustanowionej, to dwa ostateczne przeciwieństwa, zakończy t stry j <we kazanie słowami, ktoreini końc/Ał\ się wszystkie tego rodzaju kazania.
Ale zapomniałem — przerwał nareszcie kniaź Waleryan — spełnić polecenie dane mi przez Ma-ryę Antonównę.
Wziął ze stołu zawiniątko, rozwiązał je i podał tryjowi, nie bez kamerjunkierskiej zręczności. jedwabną poduszeczkę, taką, jakich się użyr wato do modlitw na ldęcziiiku, z wyszflem na niej sercem Jezusowein.
— Własnenii rękoma wyhaftowała to Marya Antonówna. Niechże, mówiła, kniaź Aleksander pamięta o wiernej przyjaciółce, zwłaszcza teraz w udręczeniu, które jej znosić przyszło.
— Ali, miła, miła! Oto prawdziwa córka Chrystusa! — wzruszył się stryj. — Będziesz dziś u niej na koncercie Wielliorskiego?
— Będę.
— No to powiedz jej,,!.e jutro sam przyjadę ucałować rączki.
W sporach miłosnych cara z Maryą Antonowiuj Nar\szkinową, kniaź Aleksander Golicyn był zawsze rozjemcą, tak że złe języki nazywał} go „starą rajfurką’1 „Trzydzieści lat hjł Golicyn przyjacielem cara, sługą rozpusty i szatana, i zawsze szedł ręka w rękę z carem w sprawach, o których wstyd mówić*. potępiał go aichiman-dryta Focyusz.
— I jeszcze jedno polecenie, stryju: dowie dzieć się o sprawach ministeryalnych i o iuti — — gach wrogów.
— Sam jej to opowiem. A, zresztą, może w; tam lepiej odenuue o tem wiecie? Słyszałeś co? Opowiadaj!
— Rozmaite krążą pogłoski. Mówią, że dm ministerstwa waszej Ekscelencyi policzone. Po dobno ojcit Focyusz jesl w zmowie z Arakcze-jewem.
I ł Maguickim.
Być nie może! Magnicki, syn umiłowany w Chrystusie, mówiłeś o nim, stryju. A ja zawsze ostrzegałem: strzeż się, stryju, Magnickiego. Łotr, jakiego świat nie widział — mieszanina lisa z hyci.ą.
Jak, jak? Lisa z hyeną V Nieźle! Niekiedy h\ w a;z dowcipnym kochanku. No. wyobraź sobie, ktob mógł po jyśleć? Łotry!.. Co tam zresztą Magnicki. Bóg nim. Ale O. Focyusz, O. 1’ocyusjt ii» za niespodzianka!...
Pobiegł do gabinetu i wrócił z dwoma listami.
— Czytaj. ., Ek telencyo. najdostojniejszy kniaziu! Ty i ja jako ciało i dusza. Serce w nas jedno. Chrystus w pośród nas jest i będzie, “
Drugi list brulion odpox\iedzi Golicyua:., Najprzewielehniejs/y Ojcze Fooyuszu! Spotkania z Ojcem pragnę, jako chłodzącej wody w upalny dzień. Ze łzami w oczach modlę się do Pana, bj mi użyczył skrzydeł gołębich, aby do Ciebie, Ojcze, polecieć. Zaiste. I ’Inystus jest w pośród nas.1’
— Ali, stryju, stryju, zgubi cię dobre serce! — nie powstrzymał nię Waleryan od złośliwego uómie-chu.
Bo^ litościwy, kochanku. Mogą mnie ludzie oszukiwać, a ja dam sobie rady. Tak ot i teraz. Ministerstwa chcą mię pozbawić. A ja rad jestem! Tylko o tein marzę, bym w zaciszu mógł myśleć 0 zbawieniu duszy.
Znowu podniósł oczy ku niebu.
— Cesarz o, cesarz ma dobre serce westchnął z rozrzewnieniem. A „ tamten “ /, tego korzysta.
„Tamten“, to był Arakczejew. Kniaź Aleksander tak go nienawidził, że nie wymawiał nigdy jego nazwiska.
— Podejdę pociehutku, skłonię głowę na bok 1 poskarżę się: „carze, ojcze najmiłościwszy, starość mi dolega, uwolń sługę twego w spokoju
Kniaź Waleryan spojrzał na stryja i zdumiał się; miękkie, kobiece zmarszczki na twarzy jego stały się nagle twardszeini, blask oka przygasł, zapadły się policzki, twarz cała się wyciągnęła — żywy Arakczejew. Ale zjawa ta przeszła, i znowu siedział przed nim poważny kaznodzieja; tylko gdzieś w głębi oczu skrzyła się jakby iskierki! przekory.
Przypomniała się kniaziowi Waleryanowi anegdota, jak kiedyś za lat młodzieńczych, gdy był jeszcze paziem. stryj jego założył się, że pociągnie za warkocz cara Pawła. I w rzeczywistości, stojąc za krzesłem cara w czasie obiadu, pociągnął. Car się obrócił. „Najjaśniejszy Panie, war kocz f>ię przekrzywił. Poprawiłem.1* „Dziękuję ci chłopcze.11 ip
— Tak, mój kochanku ciągnął/stryj dalej. Mówiąc między nami. to ministerstwo oświaty gardk u mi już wychodzi. Nie ministerstwo to, a raczej gniazdo demonów, którego by nie oczyścił i sam anioł, zeszedłszy z nieba. Wszystkie szkoły słały się uczelniami rozpusty. Nowa Filo-zofia zrodziła piekielne rozumowania, i już dziś stoi pośród Europy, z podniesionym do góry sztyletem w ręku. Krzyczą: nauki! nauki! A my ehrześcianie wiemy, że do złej duszy mądrość nie w ni jdzie. jako. że nie może obrać sobie siedliska w ciele podlegającem grzechowi. A eo można dobrego zrobić książkami?.la bym mój kochanku, wszystkie książki spalił! zakończył z tym łamym temperamentem, który nakłonił go do pociągnięcia za warkocz cara.
— Och, co ty najlepszego zrobiłeś mówił do siebie w myśli kniaź Waleryan. Naraziłeś się wszystkim, a jesteś sani przecie niewinny, jak nowonarodzone dziecko.
— Cożes na mnie tak oczy wytrzeszczył? Nie bój się. kochanie, wszystko się jeszcze ułoży.! ty jeszcze do nas wrócisz.
Popatrzył na zegarek.
— Czas do cerkwi. Dwaj archi reje na mnie czekają. No, z Bogiem. Chodź, niech cię pobłogosławię. 0 tak, teraz się nie bój, nic ci „tam leu‘‘ nie zrobi. I wracaj, * wracaj do iuik, synu kochany!
— Nie, już stryju chyba nie wniri — Garbatego tylko mogiła wyleczy.
— Nie żadna mogiła, tylko dziewica Turczani-nowa.
Jaka dziewica?
Nie słyszałeś? Rzecz zdumiewająca. Leczy wzrokiem garbatych i głuchoniemych. Na własne oczy widziałem syna jenerała Tolla, z jedną nogą ’ rótszą od drugiej. Wyobraź sobie, w miesiąc obie nogi były równe. Opowiem ci o tem jeszcze jlóźniej, teraz czasu nie mam. Ale kiedyś poje-dziemy do niej?
Bardzo chętnie. Może i mnie wyprostuje.
— A ty co myślałeś? Dla Boga wszystko możliwe. A może tj nie wierzysz?
Wierzę, stryju. Ale tylko wic stryj, c.o mi czasem do głowy przychodzi? Gdyby dzisiaj sam Chrystus przyszedł działać cuda i uczyć ludzi na Admiralskim albo Dworskim placu, to i do Piłata by nie doszło, a pierwszy stójkowy zaprowadziłby Go na posterunek. A archireje by się za nim nie ujęli.
„Ani t’, ani ty byś się nie ujął, Eksceleiuyo“ miał już na końcu języka. Ale w porę się opamiętał i nie czekając odpowiedzi, wybiegł z pokoju.
Stary kniaź wzrusz; ł ramionami.
Wichrowata głowa, ale serce dobre. Szkoda, że >.\e skończj!
II.
Wkróh-e po bitwie pod Austerlitz pojawiła się w zagranicznych dziennikach następująca wiadomość 7 Petersburga „pani Naryszkinowa zwyciężyła wszystkie swe rywalki. Cesarz był u niej pierwszego zaraz dnia, po powrocie z armii. Dotąd związek był trzymany w tajemnicy. Obecnie Narjtszkinowa wszędzie o nim głosi, a wszyscy przed nią na kolanach. To ujawnienie związku dręczj bardzo carową11.
Pewnego razu na balu dworskim carowa zapytała Maryę Antonównę o zdrowie.
— Nie zupełnie dobrze — odrzekła. Zdaje się, że jestem w poważnym stanie.
Obit wiedziały za czyją sprawą. Mówiono wtedy dużo na dworze o rozwodzie.
Vle po dwudziestu latach wszyscy przyzwyczaili się i nikt się. |nie dziwił. Marya Antonówna była taka dobra i piękna, że nikt nie miał odwagi oskarżać i potępiać cesarza.
„Otworzywszy usta, stałem w teatrze przed jej lożą i jak głupi zdumiewałem się jej pięknością, do tego stopnia doskonałą, że wydawała się ona czemś niemożliwem, czeniś nienaturalnein“ — pisa! w swym pamiętniku jeden z je] wielbi cieli.
„Powiedz jej, że jest aniołem pisał Ku-tuzow do żony — i jeżeli uwielbiam kobiety, to tylko dlatego, że ona jest płci kobiecej: a gdyby ona była mężczyzną, wszystkie kobiety byłyby mi obojętne.“
Płomień w oku, pier z marmuru Usta, jak granatu p;j U... 1’ośród naszych pięknych choru Kto jej wydrze palmę z rąk?
Siejąc w Uoło czar tkliwości,
Urok duszy, wiosnę kras Nie wie sama w swej piękności Czem jej wdzięk podbija nas. opiewa! jej urok sędziwy poeta Dzierżawili.
Nikt się nie dziw’ł także, żr mąż Maryi Anto-nownej, Dymitr Lwowicz Naryszkin piastował dwie godności: jawną, naczelnego ochmistrza dworu i tajną „wyrozumiałego męża1’ albo, jak inowili złośliwi „wielkiego mistrza masońskiej loży rogaczy“. Łagodna cesarzowa Marya Teodo-równa pisała do łagodnej żony, Maryi Anto-nównej: „Mąż pani sprawia mi wielką przyjemność, mówiąc o pani z lakiem uczuciem miłości, jakiem, przypuszczam, nie wiele kobiet mogłobym się pochwalić“.
Kochanek zresztą był niemniej wyrozumiałym od męża. Pewnego razu schwytał Maryę Anto liownę na gorącym uczynku z adjutantem swoim. Ożarowskim. Ale ona potrafiła wmówić w cesarza. że to była pomyłka z jego strony, a cesarz uwierzył jej, więcej niż własnym oczom.
Obie córki cara Aleksandra i Elżbiety Aleksie-jewn<-j zmarły w dzieciństwie. Pierwsza córka Maryi Antonównej i cesarza zmarła także. Druga, Zofia utrzymała się przy życiu, lecz od lat najmłodszych była chora na płuca. Zachodziła obawa suchot. Do ostatniego i jedynego dziecka, które Aleksander uważał za — woje, choć i to kwestyonowano, był nadewSzystko przywiązany.
Dzięki stryjowi swemu, dawnemu przyjacielowi domu, kniaź Waleń an przyjętj był u Nary szkinów, jak syn rodzony, Zofia, kochała go jak sict-tra. On kochał.ją więcej jak siostrę, chce sobie tego nie uświadamiał. Rozłączali się zresztą na długo; Zofia często wyjeżdżała na południe — zapominali o sobie nieraz, ale później p:’zy spotkaniu, przywiązj wali się znowu do siebie, jak rodzeństwo.
Lepszego 11 ara czonego dla Zosi nie znajdę mawiała Maryn Antonówna.
Ale po kongresie Werońskim c-esarz przedstawił, oj innego nar z n-zonego, hrabiego Andrzeja Piotrow icza Szu wałów a, młodecro dyplomatę metter-niehowskiej szkoły, dopiero ou przydzielonego do kolegium spraw zagranicznych. .lak wszyscy Szuwałowowie, hrabia Andrzej był wytworny, zręczny i gładki. Umiał siedzieć na dwóch stołkach, wiedział, że pokorne cielę dwie matki ssie. Tacy zresztą podobali się cesarzowi.
Hrabina, matka hrabiego Andrzeja, długi czas przebywała we Włoszech i przyjęła wiarę katolicką. Rozpoczęli swaty rzymscy ojcowie Jezuici, dokończyli paryscy szarlatauowie. System leczenia Mesmera wchodził podówczas w modę. Leczono nim także i Zofię. Hrabia Andrzej magne-tyzował ją według wskazówek jasnowidzących. Piętnastoletnia dziewczyna oddała mu rękę, tak, jak oddałaby ją pierwszemu lepszemu na rozkaz ojca, nie wiedząc, co robi.
Kniaź Waleryan, bawiący podowczas również w Weronie, dopiero po zaręczynach Zofii zrozumiał, co utracił. Wyjechał do Paryża, do Czaa-dajewa. Dysputy z mędrcem nie przyniosły mu spokoju, ale wzbudziły w nim przekonanie, że miłość do kobiety zastąpić potrafi miłością do Boga i ojczyzny.
Po dwóch latach, za zezwoleniem jasnowidzących Zofię przewieziono do Petersburga. Wkrótce wyznaczono dzień ślubu. W zimie rozpoczęły się zwykłe środy u Naryszkinów, w ich pałacu na ulicy Fontanka. niedaleko od Aniczkowskiego mostu.
Marya Antonowna, z doinu księżniczka Świa-topełk Czetwertyńska, była gorliwą Polką i zbie rała dokoła siebie polskich patryotów. Mówiono, że konstytucyę Polska jej zawdzięczała. Również rosyjscy liberałowie widzieli w niej swoją orędowniczkę. Salon jej był jedynem miejscem w Petersburgu, w którem można było mówić spokojnie nietylko o szkodliwości łapówek, ale i o samym Arakczejewie, którego i ona nienawidziła.
W środy, w wielkim poście u Naryszkinów odbywały się koncerty. W te środę, w którą po raz pierwszy wybierał się do nich kniaź Waleryan Ciolicyn po powrocie do Petersburga, odbyć się miał koncert znakomitego nmzyka-ainatora, lir. Michała Wielhorskiego.
Kiedy kniaź Waleryan wszedł do białej sali z kolumnami i ogromnem całą ścianę Ziijaiują-cem zwierciadłem, w którem odbijał się portret młodocianego cesarza Aleksandra Pawłowicza — pii rwsza połowa koncertu się skończyła. Zamierał właśnie ostatni dźwięk wiolonczeli, niby szloch / ludzkiej piersi. Rozległy się oklaski, łoskot odsuwanych krzeseł, szmer kobiecych sukien i gwar licznego towarzystwa. Murzyni w złocistych kostyumach. wysoko nad głowami gości obnosili chłodzące napoje i poprawiali woskowe świeci w żyrandolach.
Golicyn dostrzegł zdała swego przyjaciela, pnł kownika gwardyi przybocznej, kniazia Sergiusza Trubeckiego. dyrektora Tajnego Związku Północnego Towarzystwa i chciał zrazu koniecznie podejść do niego, by rozmówić się o prawie już zdecydowanein wstąpieniu swojem do Towarzystwa. Zastanowił się jednak i — odłożył rzecz na później.
I znowu, jak niedawno u stryja, uderzyła nań atmosfera przeszłości, wieczysta nuda powracających wspomnień.
Wszystko tak samo, jak dwa lata temu. Taki sam wydała ze siehie okrzyk — widocznie wyuczony frazes — niemłoda dama z obnażoncmi clmdemi plecami:
Hrabia Michał gra jak aniołowie na koncercie Twórcy wszechświata.
Tak samo nachylony do księżnej Heleny Ha-dziwiłłowej, szeptał jej coś do ucha O. Rozavenna, Jezuita, młody, piękny Włoch, bożyszcze dam petersburskich, podoimy w swej czarnej jedwabnej sutannie do czarnego, gładkiego kota, który naprężywszy się. pomrukuje radośnie. Księżnę Helenę przezywano „uszkiem4 — z powodu tego, że nie rumieniła się twarzą, lecz swremi endowne-mi, wspaniałemi. jak muszle perłowe uszkami. 1 teraz przy pochlebnym szepcie O. Kozavenny, snać nie bez przyczyny, rumieni się jej uszko. Byc może, iż za przykładem ładniutkiej hrabiny Kurakinej włoży paluszek w płomień świecy, by sii; podobną do chrześciańskieh męi zenmczek. il/ie ’Mędziesięcioletnia staruszka, Arc.harowa, vi<ikiem na głowie turbanie z zielonemi pió-i. urożowana, podobna niesłychanie do mopsa, go wie /nie tft.ymała na kolanach, przypa 11 się chciwie przez lornetkę tej parze: ojcu ui< ic / księżną.. uszkiem11 i — widocznie ygotowuje jadowitą plotkę.
Ja zwykłem swem miejscu, blisko pieca, sie-jak dawniej, bajkopisarz Kryłow. Widać, fce Lylfeo przyszedł, runął w to krzesło, aby nic iwac ’.en do samej kolacyi: „Dzięki rozum gtAwu* uprzejmej „ospodyni, że miejsce moje zajęte, tu najcieplej“. vV dobr/e Ziiżytym, obszernym jak s/, l<d’rok ku labat zkowego koloru, z miedzianymi gu/i-ni ni<-( o pi zyśniedziałą gwiazdą orderu — oimu jego postać okazała tusza wydawała niezbędnym meblem. Ręce zatrzymały się na dnat h, bo już się na brzuchu me schodzą, u trochę wykrzy wionę od zeszłorocznego ala-parahUcznego. 1’warz tłusta, biała, rozlana, nic nie mówiąca, chyba tylko to, że objadł się pieczoną gęsią y obied/ ie, a leraz czeka na prosiaka z chrza-n podczas kolacyi, muno wielkiego postu. mnie grzesznika — mawiał — żołądek z przy-i/enia do postu się nie nadaje11. Drzemie. Od isn do <-zasu otworzy jedno oko, popatrzy
U tzr.*1, ^j AlcksaiKlflr 1. 2 z pod obwisłej brwi, przysłucha się chwilę rozmowie, uśmiechnie się nie bez złośliwej ironii i znowu popada w drzemkę.
Nie ruszając się. patrzę na zgiełk tego świata 1 filozofuję przez sen.
A gdj podejdzie do niego dygnitarz w złotem haftowanym mundurze: „Jak cenne zdrowie, Iwanie Andrejewiczu“ — to jakby mu się drzemać i nie śniło; nagle wyskoczy z krzesła z niesłychaną szybkością, niby niedźwiedź tańcujący na jarmarku pod ton piszczałki, zegme się cały, rozpłynie w ukłonach, i pocałuje w ramię eks-cellencyę, uśmiechnie się radośnie. A potem znowu wali się na krzesło i drzemie.
Na Golicyna buchała wprost ta tusza Krylowa jakhy mdzimein ciepłem z ogromnego pieca, jakby rodzimym czadem.
— Dawno już z obcych krajów? — powitał Kryłow Golicyna, wypowiedziawszy te słowa z lakiem lenistwem w głosie, że widać było, iż nie istnieje sda na świecie, któraby jego samego do tych obcych krajów wywabić mogła.
— W starych budowlach, Iwanie Andrejewi-C7U, zawsze pełno pluskiew — ciągnął dalej rozpoczętą rozmowę kniaź Neledyńskij-Meleckij, sekretarz cesarzowej Maryi Teodorównej, malutki, pyzaty staruszek, podobny do starej baby. I w Zimowym Pałacu, i w Amczkowskim, i w Carskim, pluskiew całe masy, niczem ich nie można wytępić.
Nie wiadomo dlaczego, ale zawsze takie nieprzystojne rozmowy zawiązywały się około Iwana Andrejewicza Kryłowa.
— Tak, i u nas także w bibliotece publicznej niepodobna od pluskiew się opędzić, a przecież to nowy budynek. Chyba, że to z książek. Podobno książek pluskwy się trzymają — zauważył Kryłow.
— Miałem kiedyś w Moskwie prześliczny pokoik — uśmiechnął się Neledynskij do przyjemnego wspomnienia, jasny, cieplutki, słowem arcy-przyjemny. Ale pluskiew było w nim co niemiara. Nigdy w życiu tylu nie widziałem. „Co to takiego, powiadam do zarządcy domu, skąd u was w domu takie niechlujstwo?“ A on na to: „jaśnie pan zechce popatrzeć — na ścianie bilet przeciw pluskwomKazałem przynieść. Myślę sobie: jakiś środek na pluskwy, albo adres tępiciela. No, i wyobraźcie sobie, co na tym bilecie było napisane? wezwanie do świętego męczennika, Dyo-nizego Aeropagity!
— A, tak właśnie. Aeropagita jest patronem od pluskiew — rzekł Kryłow, ziewając. Jeśli kto wierzy, to według jego wiary mu się stanie..
— A mnie znowu podagra zamęcza — rzekł, nie dosłyszawszy o czem się mówi, inny staru 2* szek,!jen;il<ii — z obwisłą w’argą. A oprócz lt’go zawroty..
Jakie zawroty Y zapylał Neledynsjfij ze złoScią.
— Zawroty gło ’ > Pamiętam za dni rzui-goduej pamięci mateczki Katarzyny... zaczął, i jak zaw-.zc nic skończył: nikt go nie słuchał: ze — woją poflauTf) lazł do wszystkich, nawcl w roztargnieniu, zwracał;ię nUłkiecty do pan.
Znowu się wybadałeś! Jakież licho za jt;-z.yk (ię i-i<[giu> wymawiał kniaź W iazemskij
Aleksandrowi Iwanowieżowi Turgieniewowi. Cjsyż można takie listy w klubie pokazywać ’ IJozgadają po rałem mieście. d(»slanie! i*^ do tajnej policji i wlcdy v\ ^oommsz sobie * Chrząszczyl<a‘\ jak go ha„y wano... Prawdę on mówił: „licho mię skusiło urodzić t, ię Ptfi 1 z duszą i z talentem!“.
Golu y 11 nadsłuchi vał. Wiedział, /> „Clirz*|s> zy K “ ło przezwisko Puszkin, 1 kołku znajomy, ii. Ra zem z Turgenjewem i Wiazemskiin zdarzało mu się niejeden raz wsławiać się u stryja za zesłanym na wygnanie koJleskim sekretarzem, Puszkinem.
— Słyszałeś, miiy mówili? zv\ rócił się do niego Wiazeinskij.
— Nie. Jakiż to list?
Posłuchaj jaki — nachylił się do jego ucha Turgenjew. Powtarzał 1reść listu tak często, że umiał ustępy jego na pamięć: „Chcesz wiedzieć co ja robię. Biorę lekcyr fczystego ateizinu. System nie tyle pocieszając y, jak się powszechnie myśli, ale na nieszczęście prawdopodobny11.
— No, powiedz sam, czj takie głupstwo? może...?
Chyba, mój drogi, żyjesz na księżycu... począł się znowu gorączkował Wiazemskij. Jakbyś nie wiedział, że w Rosyi za byle jakie głupstwo można...
— No, nie zrzędź, nie zrzędź. Więcej się to nie powiorzy. A „riirząszczyk“ podobno znowu się zgial do nitki?
— Mało jeszcze plotek. Wczoraj naprzykład gadano po mieśctitf że się zastrzelił...
— Nie boj się, nie zastrzelił się, zaśmiał się
Turgenjew... Pamiętasz jet;o aforyzm: v wyżyć sin trzeba11. Kto inny mógłby się zastrzelić, ale Puszkin nigdy.
Do rozmaw. ijących podszedł gospodarz domu Dymitr Lwnwicz Naryszkin. Ubrany według dawnej mody, w pończochach, w pantofelkach z czerwonymi obcasami, wyglądał zupełnie na markiza z czasów Ludwika XV. Niekiedy dreszcz przebiegał po je „o twarzy, tak, że wysuwał trochę j^zyk, jakby chciał się z kogo wyśmiewać. Po zatoru jednak napuszony, jak stary kogut, stąpał powagą i godnością.
A ten wasz szaławiła Puszkin znowu zło śliwę wierszyki napisał — rzekł Naryszkin przyłączając się do nich.
— Jakie, jakie? — zapytał z ciekawością Tur-genjew, nadstawiając ucho.
Na znak Dymitra Naryszkina, głowy przysunęły się do siebie, a on szeptem, żartobliwie, stylem starej generacyi, wypowiedział dwuwiersz:
Chcieliście swobód, swobody wam dano:
Z wąskich wam spodnie szerokie skrajano.
— Ależ to nie Puszkina! — roześmiał się Wiazeinskij. — Jabym wam powiedział niezłe wierszyki, ale boję się, że Ekscellencya się obrazi — rzekł, zwracając się do Naryszkina. — Bo istotnie bardzo złośliwe.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — zachęcał go Naryszkin. — Ja złośliwe wierszyki bardzo lubię. Przecież i my, gdyśmy byli w waszym wieku, na pamięć umieliśmy Barkowa.
Patrząc na portret cesarza, z taką miną, jakby robił rewolucyę, Wiazemskij zadeklamował:
Chowany był pod tarabanem Nasz... i został kapitanem,
Pod Austerlitzem dał drapana.
A gdy dwunasty przyszedł rok,
Obleciał ciężki strach junnka.
Więc za to awansował w skok I został w linii instruktorem,
Lecz służbę pełnił... Boże zbaw!
Dziś jest kolleskim asesorem W wydziale zagrann znych spraw.
NaryszKin cicho złożył ręce do oklasku, a z za-dowolnienia wyciągnął język. Był wiernym poddanym i serdecznym druhem cara, ale nie na darmo uczył się u Barkowa liberalnych poglądów.
— Doktór mi mówił, że inam zadyszkę od hreczanej kaszy — skarżył się tymczasem Ne-lednickij Kryłowowi. I tak od tej zadyszki osłabłem, że powinna właściwie chodzić za mną — niańka.
— A ja mam ciągle zawroty głowy — żalił się staruszek-senator.
— Pluń na doktorów, kniaziu — ożywił się nagle Kryłow, otwierając odrazu oba oczy. — Bierz przykład ze mnie. Tyle razy mi wszystkiego zakazywano, ja nie sobie z tego nie robiłem — widzisz rezultat. Fal dyabli doktorów!
Wiazemskij począł tymczasem liberalnie rozprawiać już nie wierszami, ale prozą, wspominał o „ciemnościach panujących 11 góry“, o niedorzecznościach cenzuralnych, które doszły do tego, że nie wolno pisać n. p. „naga rzeczywistość“ ponieważ nieprzyzwoicie jest, jeśli istota pici żeńskie j pokazuje się nago; o fanatyzmie Ma-gnickiego, który proponował zburzenie uniwersytetu kazańskiego i zmusił profesorów do pogrzebania wszystkich zwłok z anatomicznego gabinetu, ponieważ „oburzającą i wstrętną rzeczą jest, by zwłok i szkieletów ludzi stworzonych na obraz i podobieństwo Boskie, używano do anatomicznych preparatówWskutek jego nakazu, przy* gotowano na cmentarzu groby, w których złożono preparaty po odśpiewaniu uroczystych hymnów pogrzebowych.
Golicyn słuchał jedneni uchem Kryłowa, dru-giem Wiazemskiego, i wydawało mu się, że pałający wolnomyślnością Wiazemskij pęknie, jak bańka mydlana, a żelazny staruszek Kryłow nigdy nie poniesie szwanku. Czyżby to oblicze Kryłowa, upiorne w swej potworności, miało być obliczem całej Rosyi? — pomyślał urągliwie i z przerażeniem.
Tok jego myśli przerwało to, że zobaczył na drugim końcu sali Maryę Antonównę z hrabią Szuwałowem.
Ubrana była jak zawsze w białą szatę, wytworną w prostocie tunikę, sfałdowaną jak na starożytnych posągach. Pomimo, że krój to był już dawny — na niej szata ta wyglądała świeżo, promiennie. Żadnych ozdób, tylko zamiast sprzączki na ramieniu — kamea chryzolitowa, dar cesarzowej Józefiny, a w czarnych włosach girlanda z niezapominajek. Lat przeszło czterdzieści, a wciąż jeszcze pełna uroku. Zwłaszcza w dzisiejszym dniu. Nie druga, lecz dwudziesta już młodość; głęboka jasnosć jesiennych zachodów, upajająca dojrzałość jesiennyi h owocow,
Dziś oczy jej ini»ł> jeszcze więcej blasku, niż o I wiek. „Minerwa w ch wili miłosnego z<i-.aniali. powiedział ktoś o niej. Rzęsy wsty-opuszczone, a w każdym ruchu także iwo“i’ jakby w drżącym powiewie płaczą-W. się z nią dzieje?u — dziwił się Golicyn. q dobrze, był przecież kiedyś w niej zako-Wiedział. że taką jak dziś, jest zawsze, nową miłostką.

ął się baczniej wpatrywać w Szuwałowa. piękna aż do obrzydzenia, jak u Platona a,., bohatera alkowyPatrząc na jego miało się ochotę wierzyć w krążące o nim <i. że brał pieniądze od starych kobiet iwił pojedynku w sprawie honorowej. Nie-iy frak angielski, z przesadnie wąskim,; ostatniej mody stanem; nogi, jak uto-opięte w czarny atłas; halsztuk zawiązany e, po chateaubriandowsku; włosy uczesane temichowsku. Wszystko w nim było Go-vi wstrętne. „A dobrzeby było przetrzymać ery pod pistoletem tę wylizaną lalkę!“ — ał z nienawiścią.

Jle wydało mu się, że na świetny blask Maryi Antonównej, oczy Szuwałowa odpo-iły takim samym blaskiem.
A więc to on!“ — przemknęło Golicyno-/ ^łowę. Myśl ta jednak wydała mu się samemu po chwili niedorzeczną. „Matka i narzeczony córki — chyba zmysły tracę!“
Zmusił się do odwrócenia oczu w inną stronę. Zobaczył Zofię. Rozmawiała z kniaziem Trubeckim. Dla niej jedynie przyszedł tu Golicyn. A teraz, zobaczywszy ją, jakby się przeraził — schował się za kolumnę. Serce poczęło mu bić, tak saino, jak gdy przed chwilą chciał mówić z Trubeckim 0 tajnym związku. Zrozumiał, że nie we wszyst-kiem jeszcze wypełnił radę mędrca Czaadajewa — nie potrafił zastąpić miłości dla kobiety miłością dla ojczyzny.
— Patrząc na rzeczy z największym nawet sceptycyzmem, musimy się zgodzić, że w Rosyi nie może być gorzej, jak jest — mówił kniaź Kozłowskij, odpowiadając Wiazeinskiemu, wśród coraz bardziej rozszerzającego się koła słuchaczy.
Kozłowskij, były poseł do Sardynii, uwolniony ze służby za „nietakt w postępowaniu “, był pochodzenia polskiego, podobno także tajnym katolikiem, a jak mówiono półgębkiem nawet Jezuitą, ale równocześnie człowiekiem liberalnych przekonań w polityce. W powierzchowności — coś z Burbona, coś z Falstaffa. Tuszy nie mniejszej niż staruszek Kryłow, ale bardzo żywy 1 ruchliwy. Gdy mówił o polityce, nietylko twarz, ale cała postać jego drgała, nabierając takiego wyrazu, że podobał się wtedy nawet młodziutkim kobietom.
— Oswobodziliśmy Europę, zdobyli wielkość Rosyi! Z nami Bóg! A tymczasem naprawdę wysługujemy się Metterniehowi. Strażnicą pożarną stała się rosyjska polityka. Baczymy, czy gdzie płomień nie wybuchnie, i latamy z wywieszonym językiem po całej Europie, z kongresu na kongres, by cudze pożary zalewać krwią własną. Rewolucya tu, rewolucya tam. Kto wie, czy nie popełniły wielkiego błędu narody, obalając Bona-partego? Zamiast jednego wielkiego tyrana — setki małych despotów. Powalili lwa i stali się pastwą wilków...
— Ale za to rządy, jak mówią, opierają się dziś na prawie — począł go drażnić Wiazemskij.
— Na prawie? Gdzie? Kto to widział? Raczej obalać te prawa, jeśli ich skrzydła rozbijają się o pierwszy głaz despotyzmu.
Uderzył tłustą pięścią w tłustą dłoń, z demokratyczną zajadłością. Falstaff przemieniał się w Mirabeau. A panie słuchały go z taką samą przyjemnością, jak przed chwilą Wielhorskiego. Drugi koncert, nie gorszy od pierwszego.
— Tak, mój panie, w Rosyi nie ma prawa! — krzyczał Kozłowskij, jakby znajdował się na trybunie. — Ukazy wydawane to przez faworyta-dworaka, to przez Kurlandczyka, to przez Arak-czejewa, nie można uważać za prawa: to tylko przemoc silniejszego, anarchia, w której lepiej gnębić, niż być gnębionym. My zachowujemy się jak Don Kichoty: walcząc za wolność ludów, sami jęczymy w jarzmie niewoli..
— Ależ za to można dostać się na Sybir! — odezwała się szeptem Archarowa, a zielone jej pióra na turbanie mocno się zakołysały. Mops, śpiący na jej kolanach, zbudził się i zawarczał. Zbudził się także Kryłow i poruszył się na krześle, jak gdyby jednak się zaniepokoił. Turgenjew pochylił głowę, nastawił uszy, by nie uronić żadnego słowa i wszystko jak najdokładniej rozgadać po mieście. Wiazemskij cieszył się i zazdrościł. Uszko księżnej Heleny czerwieniło się coraz bardziej. O. Rozavenna wypowiedział o Kozłowskim zdanie jakby wyjęte z Józefa de Maistre’a: „uniwersytecki Pugaczew*. Dymitr
Lwowicz wysuwał język z radości, a Marya Anto-nówna uśmiechała się, ciesząc się jako dobra gospodyni, że goście doskonale się bawią.
Golicyn patrzył na Zofię. Zbliżyła się cichutko do grupy, otaczającej Kozłowskiego, usiadła na koniuszku krzesła, ręce chudziutkie, dziecinne, oparła na kolanach. Wydawało się, że palce jej powinny być powalane atramentem, jak u pen-syonarki. Wyciągnęła szyję, nie widziała nikogo dokoła siebie, słuchała natężona, jak strzała położona na cięciwie. Oczy jej wyglądały, jak oczy jasnowidzącej. „Człowiek z nieczystem sumieniem nie mógłby patrzeć takiemi oczyma’1, powiedział kiedyś o nich Golicyn. Cała była zjawiskiem, jakby nie z te^go świata. Zanadto szczupła, delikatna. przeźrocza. Wydawało się, że dusza jej widoczna jest przez ciało, jako płomień ognia przez alabaster ściany lampy nie wytrzymają, płomień rozbije je i wydobędzie się na zewnątrz.
Gohcy przypomniał sobie, co op»wiadano o niej, gdy była jeszcze dzieckiem..lako trzynastoletnia dziewczynka nosiła pas warzony w soli, kloty kaleczył jej ciało; stawała na słońcu póki eltómi uta policzkach nie pękała. chciała uciec do klasztoru, przyjąć poslrzyżyny i pielgrzymować u męskiem ubraniu, pod nazwiskiem zmarłego, młodego pokutnika Nazaryusza.
Dla takich jak ona, od słowa do czynu — był iy II 1 krok. I tera/ dla niej jedynej w całym tym tłumie, przemówienie Kozłowskiego — nie było muzyką, ale, dhoe niemiłem sercu, przecież na-Ichniouem orędziem.
Okrucieństwa zmarłego imperatora Pawia — hu’/, obłudy. bez podchlebstw, czyż nie były stokroć znośniejsze od tego, ’-o nam przyszło cier-pi« teraz? — ciągnął dalej Kozłowski j — coraz lo namiętniej. Czyż nie wzdychamy teraz do czasów Pawiowych, widząc dokoła siebie to, na co be/ upodlenia patrzeć nie można. Dzień każdy obraża w nas poczucie ludzkości, prawa, spra-wiedl wnści wszy fil ki ego tego, co nie dopuszcza, by ziemia zmieniła się w wertep rozbójniczy.. Ody się patrzy na całą ohydę obecnego życia rosyjskiego na każdym kroku, chciałoby się uciec z tej Rosyi na kraj świata!...
Staruszka Archarowa wstała gniewna, zabierając się do wyjścia, a mops jej nagle zaszczekał. Wstał także Kryłow ze swego fotelu, ale po chwili, przypomniawszy sobie widocznie o kola-cyi, napowrót się w niego zasunął, machnąwszy tylko ręką. Neledyńskij czuł jeszcze większą duszność, jak od hreczanej kaszy. Staruszek senator z zawrotami głowy, bliskim był omdlenia.
Wtem rozległ się ton wiolonczeli. Wszystko u-cichło, uspokoiło się, jakby kto tajemniczem wezwaniem uciszył wzburzone fale.
Wielhorski grał duchowny koncert Haydna. Rozległ się anielski chór. Niewola, wolność, Ro-sya, polityka, wszystkie sprawy ziemskie wydały się nagle rzeczą nikczemną i nieznaczącą. I było tak, jakby po kryształowej drabinie, wśród pień i hymnów wchodzili i schodzili aniołowie.
Golicyn podszedł do Zofii. Ale ona go nie dostrzegła, zatopiona w swych myślach, lub też już przejęta czarem muzyki.
— Zofio!...
Odwróciła się, zadrżała.
— Ty tutaj, Walery?... A ja nic nie wiedziałam, Boże Wszechmocny!
Zarumieniła się cała z radości.
Na zapytanie o zdrowie, odpowiedziała po francusku, zupełnie jak dorosła światowa dama.
— Nie trzeba pytać o moje zdrowie. Niech pan lepiej opowie o swoich okularach.
A oczy jej pełne dziecięcego zachwytu, mówiły co innego, szczerego, miłego, dawnego.
Minio modnej, zdobnej fryzury, mimo długiej paryskiej sukni, przybranej gazą srebrno-szarego koloru — widać było w jej oczach, że to ciągle ta sama maleńka dziewczynka, w krótkiej białej sukience, w słomianym kapelusiku, o błękitnych oczach, włosach jasnych, z którą biegał po łąkach Pokrowskich w letniej rezydencyi Narysz-kinów, łapał w stawie na wędkę ryby i czytywał Ludmiłę Żukowskiego:
Ali, dziewczyno, gdzie twój luby?
Jakim skroń przystroisz wiankiem?
Cirób twym domein — trup kochankiem... zadeklamowała wtedy kiedyś dziecięcym niero-zumiejącym głosem i nagle się zamyśliła, jak gdyby zrozumiała — upuściła książkę, pobladła, zarzuciła mu cieniutkie rączki na szyję, przytuliła się doń serdecznie: Wtedy po raz pierwszy pocałował ją nie jak brat siostrę.
Obyś nigdy nie zaznała
Takich snów, Świetlana moja!
Teraz ciągle ta sama, ukochana, zawsze jednaka, przez Boga zesłana, siostra i narzeczona zarazem. A Szuwałow? Co tam, niechże i Szuwa-łow. „Niech przepada ta fiyzyerska lalka!“ po myślał Golicyn już bez najmniejszej zazdro Wiedział, że nie odbierze mu jej czterdzieści sięoy Szuwałowych.
Odeszli razem na drugi koniec sali i siedli zem obok dużego zwierciadła, na przeciw | tretu młodego cesarza. ’Siedemnastoletni uśn ehający się chłopczyk podobny był do jasnow sej, inodrookiej dziewczynki. Mówili szepl w laki muzyki słonecznej i śpiewnej, spływ; cej na ziemię z chórów anielskich, schodząc i wschodzących po kryształowej drabinie. C oboje, Ź3 nie mówili by tak, gdyby nie ta inu’z> Czy to prawda, że pan został karbi ryuszem? — Co to znaczy, karhonaryusz, pani Zofio laka pani Zofio? poprawiła go (1 cięcą kokieteryą w uśmiechu i surową piesze w oczach. — Zapomniałeś Weronę? Zapomni 1’okrowskoje? Zapomniałeś wszystko?
Niczego ni-* zapomniałem, Zosinek... gdybyś ty wiedziała!... Ale pocóż ja to mówi Ty wiesz przecie...
Co to znaczy karbonaryusz? przer\ mu, z dziecięcym wysiłkiem myśli, ściąg brwi. Karbonaryusze to są ci, którzy ą ’ gami Boga i carów. Jeszcze wczoraj powiet mi to Ewgrafowicz.
Michał Ewgrafowicz Łobanow był nauczj łem Zofii rosyjskiego języka i zapalonym wielbicielem Magnickiego.
A czyż nie można być wrogiem carów / Bogiem? — uśmiechnął się Golicyn.
— Nie wiem — zamyśliła się. — Nie, nie można... u nas w Rosyi nie niożna. Zapytaj starą Prokof jewnę i starego Własa, pokrowskiego pszczelarza, — pamiętasz, on taki mądry, — i samego dziadzię Kryłowa, — a on przecież też mądry. O, i czego się śmiejesz? Ja nie umiem lego powiedzieć. Ale to tak jest, wszyscy w Rosyi powiedzą, że car dany jest od Boga
— A dlaczegóż ma być prawdą to, co wszyscy mówią? I czy tylko i tylko jedna Rosya na świecie? Po włosku karhonaryusz to znaczy węglarz. To ludzie prości i dobrzy, którzy wierzą w Boga tak samo, jak my, i chcą wyzwolić ojczyznę z cudzoziemskiego jarzma.
— A czyż u nas jest cudzoziemskie jarzmo?
A słyszałaś, co mówił Kozłowskij?
— Kozłowskij nienawidzi Rosyi i pragnie jej zguby. A ty przecie ją kochasz.
— Nie wiem czy kocham, ale można i kocha jąc, nienawidzieć. A czyjaż to wina, że miłość nasza podohna do nienawiści?... Ale lepiej niemowie o tem, droga, lepiej nie mówić... Popatrz na dziadzię Kryłowa. Oto, kto nie czuje cudzoziemskiego jarzma! Gdy go pewnego razu spytano, jakie jest w rosyjskim języku najczulsze l). Mereikumtki — Aleksamler I. 3 słowo, odpowiedział bez namysłu: kot mi lec nu>’j. Co za gęba, co za gęba! A mądry jaki! Może mądrzejszy od nas wszystkich... Tylko nigdy nie rozstrzygnie pytania: (z“ więcej s/kody, />, pożytku z nauk?
Dlaczego to mówisz?... Nid trzeba szydzić.
— Ja nie szydzę. Mnie bardzo ciężko.
— Słuchaj, Walus, Waluś najdroższy, powiedz, powiedz mi wszystko, co myślisz. Ze mną nikt nigdy nie mówi o tein, a ja tak tego potrzebuję, tak potrzebuję!...
Cóż ci inam mówić?
— Wszystko, wszystko? Dlaczego w Rosji cudzoziemskie jarzmo? Dlaczego miłość podobna do nienawiści? Dlaczego tobie ciężko?
Golicyn spojrzał na nią i znowu, jak przed chwilą dostrzegł w jej twarzy natężoną uwagę: strzała na cięciwie zanadto naciągniętej. Zrozumiał, ż» od tego, co powie zależeć będą ich wspólne losy. Dusza jej jest przed nim bezbronna, i może słowa jego ugodzą w nią, jak miecz; mogą być wobec niej aktem morderstwa. Ale mil-(zeć nie podohna. 1 zaczął mówić już nie w ton muzyki, ale przeciw muzyce: ona myślała o rzeczach niebiańskich, on o — ziemskich, o kłamstwie i fałszu, o ludzkiej niewoli.
Mówił jej o rosyjskich obywatelach ziemskich, zbrodniarzach, którzy rozsyłają po wsiach szczenięta i każą je karmić piersią chłopek. Czyż t. nas wszystkich nie takie szczenięta, a Rosya czv to nie niewolnica karmiąca piersią szczenięta? Mówił o panu, który chłostał ośmioletnią dziewczynę do krwi, a potem pani rozkazała jej krew na podłodze zlizywać językiem. Nie jestże Rosya cała tą dziewczyną? Mówił o księżnej, która kazała staroście swemu co dnia dobierać siedem zdrowych dziewek i posyłać je na pański dwór. Tam nakładali na nie chomąta i zaprzęgali do sza rabanu: młodziutka księżniczka siadała na kozioł obok stangreta, brała w rękę lejce i wyjeżdżała na spacer. Wróciwszy do domu wołała: „Mamo! mamo! owsa dla koni!“ Mama wychodziła na gauek, przynoszono orzechy, pierniki, łakocie, uasypywauo je w żłób i spędzano dziewki: musiały siać przy żłobie i jeść. Czyż cała wielkość Rosyi, jej zwycięski pochód, to nie taki sam Rzaraban zaprzężony w siedem dziewek?
Golicyn mówił — a kryształowa drabina z żałobnym dźwiękiem zachwiała się, a anioły niebieskie poczęły spadać w czarną przepaść. Widział, jak twarz Zofii blednieje, ale już nie mógł się powstrzymać; czuł zachwyt niszczenia, gwałtu, morderstwa. Wieczysta prawda ziemi — przeciw wieczystej prawdzie niehios.
— Dlaczegóż nie powiecie tego wszystkiego * cesarzowi? — wyszeptała Zofia, gdy Golicyn u-inilkł. — Przecież nie ty jeden tak myślisz?
— Nie ja jeden.
To powinniście mu wszyscy to powiedzie®.
Golicyn spojrznł na portret cesarza, taki podobny do niej — i nagle stało mu się żal, strasznie żal ich obojga. Ale po chwili, znowu niebiańska muzyka, znowu kryształowa drabina, i znowu — zachwyt uiszczenia, gwałtu, morderstwa.
— A ty, Zofio, dlaczego cesarzowi nW powiesz?
— Czyż on muie posłucha? Uważa mię przecież za dziecko.
— I my wszyscy także dzieci, szczenięta: ssiemy pierś niewolnicy piszczymy, a kiedy pisk nasz dokuczy, zadławią nas, jak szczenięta...
Ostatni ton wiolonczeli zamilkł; ostatnie szczątki kryształowej drahiny rozpadły się i — nastało milczenie, mrok. A w tym mroku tłusta, biała twarz Kryłowa — twarz całej niewolniczej ziemi: „daleko jeszcze do prosiaka z chrzanem?11
W obliczu Zofii było tyle cierpienia, tyle grozy, że Golicyn sam się przeraził tego, co zrobił.
— Zosiu, droga inoja.
— Nie, zostaw, nie trzeba, milcz! Potem... zaszeptała. bledniejąc jeszcze bardziej: szybko wstała i odeszła od niego. Chciał pobiedz za nią, ale poczuł, że nie trzeba — lepiej zostawić ją sainą. Przeraził się. Ale radość była silniejszą od przerażenia. Radość z tego, że miłość do Zofii i miłość do wolności, stała się dla niego teraz jedną tylko miłością.
Poczuł chęć zabawienia się, psoty, jak student. Przysiadł się do Kłyłowa i szepnął mu tajemniczo do ucha.
— Zawsze z ogórkami, dziadziu?
— Co takiego? Co takiego? Co za ogórki? popatrzył na niego z niedowierzaniem Kryłow.
— Z pańskiej bajki przecie. Pamięta pan? Ofjrodnik i filozof.
Ogrodnik chodzi pośród kwitnącego sadu Ale u filozofa ogórków ni śladu.
Przecież to o nas, głupich. A, ty, dziadziu mę drzeć — jedyny w Rosyi filozof z ogórkami.
— No, dobrze, kochanku — powiedziałeś co wiedziałeś, zostaw teraz dziadzia w spokoju.
— Ale by i panu przypadkiem ogórków nie zabrakło — nie dawał za wygraną Golicyn. U stryja mojego, w ministerstwie wie pan, com widział? Donos na bajkopisarza Kryłowa.
I opowiedział przesadzając wiele to, co w samej rzeczywistości widział. Eilaret moskiewski, autor katechizmu, domagał się zakazu większej części bajek Kryłowa, z powodu naigrawania się z świętych. Albowiem w bajkach tych, niero ziimne zwierzęta noszą chrześciańskie imiona.
I tak: niedźwiedź nazywa się Miszka, kozioł Waśka. a najbardziej nieczyste ze zwierząt, Świnia, Fewronją.
Kryłow osłupiał, wytrzeszczył orzy, i usta nm się wykrzywiły tak, że wydawało się, że za chwilę ulegnie ponownemu atakowi. Golicyn sam. był już nie kontent, że sobie na żart pozwolił.
— Podeszła do nich Marya Antonówna i dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, wybuchnęła śmiechem.
— Kryłowku kochany, widzisz przecie, że u-myślnie cię tak straszy. Żadnego donosu nie ma, a gdyby i był nawet, to przecież my cię ukrzywdzić nie damy.
— Mateczko złota!... Marya Antonówna! — wdzięczył się Kryłow. całując jej ręce. Wydawało się, że gotów jej paść do nóg.
Nareszcie gości wezwano do stołu. Wszedłszj do jadalnego pokoju, zobaczył Kryłow prosiaka, który wyszczerzywszy zęby, uśmiechał się do niego łaskawie, jak wnuczek do dziadka. Uspokoił się już zupełnie, wypił kieliszek wódki, podwiązał serwetę i znowu zapanował na jego twarzy spokój niezamącony.
Niechaj gada ją, co mi lam!.la zawsze im od po w iem swoje: 1’rzysztońu daleka, a ja co maili, to mam.
Wychodząc od Naryszkinów, Golicyn spotkał się na schodach z kniaziem Trubeckim i powiedział rnu, że po widzeniu się z Arakczejewein da stanowczą odpowiedź c> do wstąpienia swego do Tajnego Związku.
Ul.
„Kochana moja Zosiu, dzisiaj nie przyjdę do was. jak obiecałem. Zmęczyłem się na nabożeństwie żałobnem, i chociaż z nogą moją jest lepiej, jednak czuję, że mi dolega. Stoffgeren mówił mi. że znowu jesteś chora. Skarży się, że go nie słuchasz. Gdybyś wiedziała, jak mię to bardzo martwi. Proszę cię, Zosiu, spełniaj wszystkie polecenia lekarzy dokładnie; najmniejsza nieostrożność przy tutejszym klimacie, może być dla ciebie zgubną. Bądźże rozumna i lec? się tak. jak trzeba. Gdy tylko znajdę wolną chwilę, przy jadę do was i spodziewam się. że cię już zdrową zastanę. Cesarzowa Elżbieta kazała cię ucałować. Medalion z jej portretem prawie gotów’; sam go wam przywiozę. Niech was strzeże Bóg i Matka — lego przeczysta“.
Kochający was ojciec. 11 marca 1824 r. St. Petersburg.
List cesarza, pisany po francusku, oddała Zofii jej stara piastunka WasilisSa Prokofjewna.
Zofia przeczytała go; zebrało się jej na płacz. Ale wstyd jej było Wasilissy.
— No dobrze, możesz iść — rzekła, ledwie powstrzymując łzy.
— Proszę jeszcze wziąć lekarstwo.
Ze stanowczym gestem podeszła Wasilissa do Zofii z lekarstwem i łyżką.
— Nie chcę. — Zostaw. Sama później zażyję. No, idź!
— Przed chwilą panienka nie chciała zażyć.
I teraz panienka nie chce.
— Ah, Wasilisso, Wasilisso, jaka ty jesteś nieznośna! Mówiłam ci przecież idź, — idź! — krzyknęła Zofia i łzy dzięcięcego uporu, dziecięcego kaprysu zadrżały w jej głosie.
— Doktor kazał zażywać akuratnie, a panienka nie chce. 1 ojcu panienka przyrzekła i matce.
Pełną łyżkę przysunęła jej do ust.
— Proszę zażyć zaraz.
Łyżka trzęsła się w starych rękach Wasilissy, zdawało się, że lekarstwo wnet się rozleje. Kiedy Zofia pomyślała, że za chwilę przełknie mętno-żółtą, gęstą ciecz, z nieznośnym a tak znanym jej smakiem, smakiem choroby — ogarnął ją wstręt. Nachylona nad nią pomarszczona twarz, którą tak dobrze znała do najmniejszej zmarszczki i którą tak bardzo lubiła — wydała jej się nagle nienawistną, tak samo nieznośną, jak smak lekarstwa. Myślała sobie, że nie jest chorą przez samą chorobę, ale właśnie przez nianię, przez doktora, przez Szuwałowa, przez wszystkich tych, którzy ją męczą i spokoju jej nie dają. Ze złością odepchnęła wyciągniętą do siebie rękę. Łyżka upadła na podłogę, lekarstwo się rozlało.
— Matko niebieska! — wykrzyknęła Wasilissa. Dywan panienka poplamiła! Lekarstwa nie wypiła! Czy to tak można robić! Co za złe dziecko! Ani prośbą ani groźbą. — Poczekaj, powiem wszystko ojcu.
— „Któremu ojcu?“ — przeszło przez głowę Zofii. Niania nazywała niegdyś ojcem Dymitra Lwowicza, teraz cesarza, a dawniejszego ojca dziadzią, albo poprostu, panem. A zawsze przy-tein się mieszała i zawstydzała. Czyż nie wie o wszystkiem? Czyż jest małem dzieckiem? Czego się wstydzi? skoro tak jest, to jest.
Niania wyszła. Dzięki Bogu. Teraz można posiedzieć spokojnie, wypłakać się. Ledwo jednak usiadła wygodniej, podsunęła nogi pod siebie, otuliła się starą, nianiną chustką i poczęła snuć nieprzytomne jeszcze myśli — rozległy się znowu starcze, szłapające kroki. Wasilissa wróciła ze ścierką. Stękając, uklękła na podłodze, poczęła ją wycierać, podniosła się potem z ziemi z wysiłkiem i znowu nalała lekarstwo na łyżkę. Zofia skoczyła z krzesła, wyrwała jej flaszkę z ręki i rzuciła ją do kominka. Flaszka rozbiła się na drobne kawałki, lekarstwo wylało się n;i płonące w kominku drzewo i poczęło na niern syczeć. Zofia tupała nogami i krzyczała:
— Won, won, won!
— Wola twoja panienko, ale jak znowu zachorujesz, będziesz musiała położyć się do ł«żka. gorzej będzie. Bóg niech panienkę sądzi, że jej nie żal ojca...
— Nie żal mi, nie żal! Zachoruję, będę leżeć w łóżku i umrę, umrę, zdechnę!... Rozumiesz! Chcę tego! Zostaw mię w spokoju! Na miłość Boską, nie męcz... Nie mogę już dłużej, nie inogę... Wynoś-że się, wynoś się, wynoś!
Rzuciła się twarzą w poduszkę, wybuchnęła płaczem. Chudziutkie ramiona wstrząsały się kon-wulsyjnym dreszczem.
Gdy się uspokoiła i podniosła głowę z poduszki, niani już nie było w pokoju. Na chustce do nosa zobaczyła krwawą plamkę. Trzeba będzie schować, nie pokazywać, niani, papie, doktorowi, nikomu. Bo znowu zaczną gadać — krwią kaszle, trzeba jechać na południe. A lepiej umrzeć, niż teraz zaraz wyjechać.
Żal jej się zrobiło niani. Za co ją obraziła? Teraz z pewnością gdzieś w kącie płacze. Trzeba iść i ją udobruchać. Ale kiedy wstała, poczuła, że nogi się pod nią chwieją, w orzaeh robi się ciemno. A może to tylko dzi~n taki mroczny.
Znowu położyła się na kanapie, blisko kominka, skuliła się i otuliła szalem.
Przeczytała list ojca. Pocałowała to miejsce, w którem było o cesarzowej Elżbiecie. Przypomniała sobie owe rzadkie, jakby zakazane z nią spotkania, jużto w cerkwi, jużto podczas spacerów w letnim ogrodzie. Przypominała sobie jej twarz zmęczoną, prawie starą, a jeszcze piękną, więcej dziewiczą niż kobiecą — iniły zapach, jakby nie z perfum, ale płynący z niej samej, jak z kwiatu; przypominała jej ukradkowe, również jakby zakazane pieszczoty, łzy i pocałunki, bojażliwe dokoła spojrzenia — jakby cesarzowa lękała się, by ich kto razem nie zobaczył, a potem urywany, cichy szepi: „córeczko moja, droga, kochasz mię ty choć troszeczkę?“ i swoją równie cichą, urywaną odpowiedź; „kocham, mamo! mamusiu!...“ i takie przytein szczęście, jakiego doznać można tylko w sennem marzeniu. Wled\ była jeszcze dzieckiem, nie rozumiała, co mówi; potem zrozumiała. Tak — to druga rzeczywista matka, tak samo jak drugi, rzeczywisty ojciec. Dwóch ojców, dwie matki. Ale przecież ona wie, że matka może być tylko jedna. Więc jakże to być może?... Nie, lepiej o tein nie myśleć. Straszne...
Zaczął ją znowu dusić kaszel. Powstrzymała go siłą, bo obawiała się. że będzie wybuch krwi. A jeśli będzie dirży, trudno go będzie ukryć.
Przypomniała sobie swą ulubienicę, malutką małpkę, Tinkę, która nie mogła przetrzymać petersburskiej zimy, zaziębiła się, długo kaszlała, trzęsąc się dreszczowo cała skulona, także zawsze blisko kominka. Patrzyła na wszystkich ża-łosnemi oczyma, jakoś dziwnie, jakby oczyma zranionego ptaka, i w końcu umarła na suchoty.
Tinką przezwała ją niania, bo podobną trochę do tej małpki była francuska Zofii, madame d’Attigny; niania także francuskę nazywała Tinką, i jednej i drugiej bardzo nie lubiła — małpkę podobną do dyabełka i madame podobną do wiedźmy. Chodziły pogłoski, jakoby za wczesnych lat młodości jeszcze w czasach rewolucyi francuskiej, madame d’Attigny, należała do tajnego wolnomularskiego związku, założontgo przez hrabiego Tadeusza Grabiankę, który był wyznawcą czarnej magii. Za jego wstawiennictwem, madame Attigny, nazywana przez adeptów Hekate, Dianą, królową piekła i nieba, rządzącą chaosem, dostała się jako guwernantka do domu Na-ryszkinów. Doszła lat późnej starości. Przed śmiercią popadła w dzieciństwo, zeszczuplała i stała się jeszcze więcej podobną do małpy.
Przez całą noc w gorączce śniła się Zofii Tin-ka, jako madame i małpka na przemian: biega po całym pokoju, skacze, chichocze: — „ja „He-kata, ja — Diana, ja królowa nieba i piekła!“ a potem skoczyła jej na pierś i zaczęła dusić.
Siliło jej się także, że dziadzia Kryłow chłosta małą dziewczynkę do krwi i krzyczy na nią: „Tinka. Tinka, zliż krew językiem11, a dziewczynka pełza na czworakach po pokoju i nagle przemienia się w małpkę i zlizuje krew. I nagle wydało się jej, że i teraz Tinka skoczyła jej na pierś, chwyciła łapką za gardło i dusiła tak, że krew napłynęła do ust
Ocknęła się. Z wysiłkiem oiworzyła oczy. Zrozumiała, że bredzi w malignie. A więc to prawda, zachoruje, położą ją do łóżka i będzie znowu leżeć tak, jak przeszłego roku, do samego lata,
I nie zobaczy przez cały ten czas „prawdziwej*4 mamy. Nie, głupstwo, nie trzeba poddawać się chorobie. Oto i teraz, zrobiło się jej cieplej i dreszcze przeszły. Tylko jeszcze za duszno. Zrzuciła szal i podeszła do okna.
Okno zwierciadlane w półokrągłym balkonie wychodziło na Fontankę. Popatrzyła w obie strony: może dojrzy znajomą, ciemo-błękitną karetę z brodaczem woźnicą, Ilją. Niedawno także pisał papa, że nie przyjedzie, a potem przyjechał.
Karety nie było. Ulicą jechał wóz pogrzebowy z maleńką trumienką, sosnową, białą. Za trumienką szedł stary, zaniedbany, z czerwonym nosem urzędnik, w obtarganem futerku, podobnem do kobiecej salopy. Chwiał się na nogach, nie wiadomo czy ze zmartwienia, czy od wódki.
Prowadziła go za rękę mała dziewczynka, dopodobnie córeczka. Na wyhojach i jama się chwiał, tak, że ciągle wydawało się, mienka upadnie w błoto.
Niebo mętno żółte, posępne, z ciemno! chmurami. Miasto w dzień odwilży podo, trupa, z którego zdarto całun. Trupim za dyszy także mgła również brudno-żółta, kliwa. A na drugiej stronie Fontanki, na rządowego gmachu, instytutu imienia Kat widnieje orzeł dwugłowy z wyeiągniętem dłami. Nad czarną wilgocią petersburską u stem, podohnem do trupa, wygląda pom roczyście złowieszczo.
Znowu zachwiały się pod Zofią nogi i niało jej w oczach. Oparła się o podn( stu. Była to kopia torwaldsenowskiego ir biust ccsarza Aleksandra I.
Gdy przeszedł mrok w oczach. Zofia Irywać się poczęła biustowi. Nie podoba Ojcowska twarz wydawała się obcą, pi nała widywane przez nią w muzeach po rożytnych rzymskich imperatorów, Traja toninusa, Marka Aurelego. Ta sama pokorna, jak gdyby wieczorna jasność ga w rysach. Tłuste, wygolone policzk czkami, krótki, tępy nos; wypukłe cz czole surowa, prawie okrutna zmarszcz ładnie wykrojonych ustach nieruchomo — uprzejmy uśmiech.
Spojrzała kolejno na wiszący w tym samym pokoju portret carowej Katarzyny i mimowoli porównywała oba portrety ze sobą. Tak jest, u obo jga, u wnuka i u babki, jednakowy uśmiech. Wiele dawało do myślenia przeciwieństwo między tym uprzejmym uśmiechem a surowem zmarszczeniem czoła.
Przypomniała sohie, jak będąc jeszcze dzieckiem, gdj długo nie widziała ojca i stęskniła się za nim, podchodziła do marmurowego biustu, i ukradkiem oglądając się, czy nikt nie patrzy, wchodziła na krzesło, stawała na palcach i zamknąwszy oczy, całowała zimne ohlicze posągu, aż się rozgrzało tak, jakby odpowiadało na jej pocałunki.
Tak też i teraz przytuliła się gorącym policzkiem do chłodnego marmuru Ale po chwili cofnęła się, dreszcz przebiegł po jej ciele, jakby powiew śmierci; w brndno-żółtym świetle dnia, żółtość marmuru przypominała zwłoki zmarłego. Slepemi, białemi oczyma patrzyła na nią straszna lalka z dwuznacznym uśmiechem.
Zofia zakryła oczy, usiłując w myśli ujrzeć jego żywą twarz, ale zjawa nie przychodziła. Przeniknął ją ból taki, że wydało jej się, iż oto zaraz umrze, jeśli nie zobaczy jego żywego, prawdziwego.
Nagle w dole pod oknem usłyszała turkot rety. „Ojczyk! Ojczyk!1’ Rzuciła się do okna.. hyła to kareta Szuwałowa. Po chwili on s wszedł do przedsionka. Czyżby tli, do ni< Przysłuchiwała się. Po oddalonym łoskocie dn poznała, że poszedł do mamy. Dzięki Bogu!
Patrzyła ciągle na ulicę, nie tracąc jesz< nadziei. Ale przejeżdżały po niej tylko wt rzeźników. Z pod mokrych rogóżek zwiesz; się pokrwawione, porozcinane kawały mię Zdawało się, że czuje jego surowy zapach. \ dzi kapiącą ciepłą krew na czarne pokła hłota.
Przymknęła oczy, by Lego nie widzieć. Z ti dem, powłócząc nogami, wróciła na kanapę pr kominku, upadła na nią w niemocy, lecz nie z utykała oczu, by znowu nie popaść w gorączt Patrzyła uważnie w natężeniu w głąb sąsiedni hiałej sali, w której wczoraj odbywał się ko cert. Tuż prawie naprzeciwko drzwi, olbrzym zwierciadło, w którem odbijał się portret mł dego cesarza. Z tajemniczej, zwierciadlono-ci muej, niby podwodnej głębiny, uśmiecha się ty samym dwuznaczącym uśmiechem modrooki, pł< wo włosy chłopczyk.
Przeszłego roku, w Paryżu, podczas pakowan rzeczy — mamy nie było w domu — wpadła j’ w ręce mała ze złotymi brzegami książeczka, wyd na w Antwerpii, z nieprzyzwoitymi obrazka*] ługo się im przypatrywała, dziwiła się, przędą, ale nie mogła zrozumieć. I nagle zro-ńała wszystko, albo prawie wszystko. Zro-ńała także dlaczego, bardzo już dawno, anaście lat temu, gdy pewnego razu niespo-iwanie weszła do pokoju mamy, młody adju-Ożnrowskij, zerwał się ze swego miejsca, ^straszony, czerwi ny, podobny do nieprzy->itego obrazka, a mama poczęła na nią krzy-, i o mało jej nie wybił*, nie wiadomo za Zrozumiała także dlaczego i inni bardzo ni przyjaciele mamy, sadzali ją, Zośkę, na mach, pieścili, nazywali ją swoją córeczką,;j strasznie nieprzyjemnemi wydawały się te szczoty, Przypomniała sobie także opowiada-które czytała w starem moskiewskiein wy-nictwie „Dziennik rozrywek14 — jak Aglantyn i ka kąpali się razem w rzece, jakby Adonis enera. Hanka poczęła płakać, a Aglantyn ieszał ją mówiąc:,,wierz mi, moja droga, że o ty nazywasz grzechem, jest tylko natu-ą ro/koszą41. /tedy, gdy pierwszy raz zobaczyła owe;iie-„zwoite obrazki, zachorowała z przerażenia strętu do matki, do Szuwałowa, do siebie ej, do wszystkich ludzi i do całego świata, an Waleryan wydawał się jej czystym i była;konana, że ją zrozumie. „Naturalna roz *!“ Jeśli taką jest natura i tak to sam Bóg — Al.-k samler I. 4 urządził, to ona nie chce Boga i nie chce żyć na świecie. Zdawało się jej, że jest chora, i że umrze, ale nie z choroby, ale z tego wstrętu.
Wtem w białej sali dały się słyszeć przybliżające się głosy: Szu wałów i mama. Zofia skoczyła z kanapy z zamiarem ucieczki. Za nic nie chciała ich widzieć teraz razem. Ale nagle się zatrzymała, jakby skamieniała, patrząc szeroko otwartemi oczyma w głąh zwierciadła. Sen to, czy jawa? Nie, dokładnie widzi to, co widzi. Szuwałow całuje Maryę Antonównę, a ona skłania ku niemu głowę z uśmiechem. A modrooki chłopak ma na swych ustach także ten dwuznaczny uśmiech.
Przyszła po chwili do przytomności. Dostrzegła nad sobą twarz matki i znowu popadła w omdlenie.
Gdy znowu się ocknęła, matki już nie było w pokoju. Słyszeć się dały natomiast drepczące kroki Wasilissy i nagle z bliska znajomy głos.
— Prędzej, prędzej, po doktora.
— Papa, papa!
Odwrócił do niej twarz przerażoną, bladą, podbiegł do kanapy, uklęknął na ziemi i nachyliwszy się nad nią, pocałował ją w głowę.
— No, dzięki Bogu! dzięki Bogu! Przeżegnał się. — Zosinek, najdroższy, a toś mię przestraszyła!...
Objęła go rękami za szyję, z całej siły przy tuliła się do niego, trzymając go się, jak gdyby tonąca,
— Papa! papa! papa! Wiedziałam, że przyjdziesz — dziś... Jak ja na ciebie czekałam! Boże! — Przecież to ty. papa?... ty?... ty?...
Podniosła się troszkę, cofnęła się i oglądała go, dotykała, jakby chcąc się upewnić, że to on w r:eczy samej. Tak, tak, to on — żywy, prawdziwy, nie martwa lalka, nie rzymski imperator, ale on, on, naprawdę. Przyglądała mu się ciągle, l>ez ustanku. Tak, tak, to jego policzki z dołka-mi, jego dwa paski złocistych bokobrodów i miękki rozdzielony podbródek i gładka, łysiejąca głowa z ostatkiem jasnych, kręcących się włosów, zaczesanych na ciemię. A między brwiami ta sama zmarszczka, tylko teraz nie gniewna i surowa. a tylko smutna, biedna. A na ustach, prześlicznie zarysowanych, uśmiech nie chytry, dwuznaczny, a ujmująco — dobry, dziecinny, bezradny. Tak, to on cały, rodzony, najukochańszy.
Znowu Zofia przytuliła się do Aleksandra z uśmiechem, zamykając oczy.
— No, widzisz, kochana: nie trzeba było wstawać, doktor mówił prawdę. Gdybyś leżała w łóżku, nie byłoby tego wszystkiego.
— Ależ nic nie ma, ojcze! Jestem zupełnie zdrowa. Mała gorączka. Zaraz przejdzie. — Ładnie zdrowa! Kaszlesz, głowa gorąca, 4* a ręce jak lód. Bądźże rozumna, oliodź ze mną — położymy dziecko do łóżka. Zaraz doktór przyjdzie.
— Poco ma doktór przychodzić — mówiła po francusku, wstawiając od czasu do czasu rosyjskie słowa. Zawsze tak rozmawiała z nim. Nie będę kaszlać, nie będę chora. Tylko nie odchodź, papo, błagam, nie odchodź. Nie mogę być bez ciebie, papo. Gdybyś ty wiedział, jak mi strasznie bez ciebie, jak mi źle..
— No, ale cóż się tu stało? Cóż takiego?
Powiedz...
— Nie — nie trzeba. Nie mów nic, papo, nie pytaj się, tylko zostań ze mną długo, długo, na zawsze. A wtedy wszystko będzie dobrze, wszystko przejdzie. Ty i mama... ale nie ta, nie ta tamta prawdziwa mama, moja mama...
Myślał, że biedzi w gorączce; ale spojrzawszy jej w oczy, zrozumiał, że to nie gorączka.
— Co ty mówisz, Zosiu! Bóg z tobą! Czyż można tak mówić o matce? Za to Bóg cię skarze...
— Nie, to nie matka! nie matka! Niech mię
Bóg skarze! Nie mogę dłużej, nie mogę, nie chcę!... Straszno mi... Źle... Papo, papo, weź mię stąd!... Widzisz przecie, że ja nie mogę...
Wybuehnęła płaczem, znowu rzuciła mu się na szyję i oplotła go rękami jak tonąca.
— No, dobrze, dobrze, dziecko. O co ci chodzi?
Przecież ci obiecałem. Gdy już nie będę miał kłopotów na głowie, wyjadę z tobą i już zawsze będziemy razem.
Tak, papo, obiecało mi, pamiętasz? Ale kiedy... kiedy?...
Zajrzała mu uważnie w oczy. Zrozumiała, że myśli albo myślał o zupełnie czem innem — o i zemś może tak samo ciężkiem dla niego, jak ciężkiemi dla niej były jej myśli. O czem mógł on myśleć? I nagle przypomniała sobie: 11 marca, rocznica śmierci cara Pawła I. Wiedziała, jakim był ten dzień dla niego; wiedziała, że car Paweł nie umarł naturalną śmiercią, i że ojciec zawsze kiedy o tem myśli, strasznie cierpi i nie mówi do nikogo jednego słowa. Jeżeli zaś nie wszystko wiedziała, to się wielu rzeczy domyślała... Nieraz chciała ojca o to zapytać, ale zawsze brakło jej odwagi. [ tym razem także. Powiedziała tylko głośno:
— 11 marca, 11 marca.
Aleksander patrzył na nią tak samo uważnie, jak ona na niego. Po twarzy jego przesunął się cień; objawiło się, jak w marmurowym posągu niedwuznaczne przeciwieństwo między surową zmarszczką czoła a miłym uśmiechem na ustach.
— Byłeś dzisiaj w cerkwi, papo... żałobne nabożeństwo długie... zmęczyło cię?... a teraz ja jeszcze w dodatku... 1 noga cię boli? Prawda, holi?
— Nie, nie bardzo.
— Więc dlaczego przyjechałeś, papo? Nie, nie, nie, co ja mówię? Jak to dobrze! Ja bym tu umarła bez ciebie!
Nie pytał ją o nic. Oboje czuli, że między niemi jest coś, o czem mówić nie można, lepiej rozumieć się wzajemnie i żałować siebie wzajemnie bez słów. On był także tak samotny, tak bezradny jak ona; także chwytał się za nią, jak tonący.
Jedną ręką trzymał jej głowę, drugą gładził jej włosy, jakby chciał ją upieścić, uspokoić...
Znowu uśmiechając się, zamknęła oczy, oddychała coraz równiej i coraz spokojniej, ale bała się usnąć, by nie odszedł od niej wtedy, gdy zaśnie. I w tym półśnie wydało jej się, że na wsi w Pokrowskiem stoi nad stawem, ona trzynastoletnia dziewczyna w krótkiej, białej sukience, a obok niej narzeczony — Waleryan — i mówi jej cichym głosem starą, ulubioną bajkę.
Tu drogi naszej kres, Ludmiło.
Spoczniemy razem pod mogiłą
Och, jak/e słodko snem kamiennym Spać pod całunem, pod trumiennym...
— Papo, Walusiu... szeptała półsenna.
I w tym półśnie nie mogła już odróżnić, który z nich jest jej ojcem, który ukochanym — bratem narzeczonym. Obu kochała tak samo.
Spotkanie z Arakczejewem niepokoiło kniazia Waleryana Golicyna, chociaż się sam przed sobą do tego nie chciał przyznać.
Wiedział, że u faworyta carskiego znajdowały się czyste niewypełnione blankiety z podpisem cara. Według swej woli mógł Arakczejew wpisać w nie, co mu się podobało — nominacyę na urząd, nadanie orderu, lub też zamknięcie w twierdzy, zesłanie na Sybir albo do katorgi. Mógł także podczas audyencyi znieważyć, nawet uderzyć — i jakąż na to dać mu było można odpowiedź? — Jestem przyjacielem cara, — mawiał Arakczejew, skarżyć się na mnie można tylko przed Bogiem.
Przed kilku laty obiegała pogłoska, jakoby z rozkazu Arakczejewa wychłostano poetę Puszkina rózgami w tajnej policyi. Najlepsi przyjaciele poety opowiadali o tem z dobroduszną wesołością. „Czyż to być może?“ powątpiewali inni. „Odbywa się ta rzecz w bardzo prosty sposób — wyjaśniali rzekomo wtajemniczeni — w kazamacie podczas śledztwa połowę ciała o-puszczają na dół, jak na scenie, w zapadnię, przez którą znikają dyabli, a na dole, w piwnicy z obu stron sieką delikwenta rózgami. Niech się później idzie skarżyć!“
Ale mniejsza o poetów i kamerjimkrów, sami nawet wielcy książęta drżeli przed „Żmiją“ tak bowiem powszechnie nazywano Arakczejewa. Kniaź Golicyn dobrze to pamiętał. — Kiedy był jeszcze oficerem w preobrażeńskiin pułku i stał kiedyś na warcie w Zimowym pałacu, nadjechali konno wielcy ksiażęta, synowie Pawła, bracia Aleksandra, Mikołaj i Konstanty. Obaj rozbawieni, dokazywali i żartowali z młodymi adjutantami ze swego orszaku. Nagle ktoś szeptem powiedział „Arakczejew!“ i obaj wielcy książęta, zeskoczywszy z koni, wyciągnęli się jak struny, oddając z nienawidzonemu przyjacielowi cara pokłon wojskowy.
Tak, to straszny człowiek. Ale pomimo Lego wszystkiego kniaź Waleryan Golicyn nie tracił jednak nadziei.
Przed dwoma laty złożył na ręce cara memo-ryał o oswobodzeniu chłopów i drugi o konstytucyi, zapowiedzianej i obiecanej przez samego Aleksandra z wysokości tronu.
O memoryałach tych od lego czasu nie było wieści, tak jakby przepadły. A i sam kniaź Waleryan Golicyn przestał już wierzyć w swoje młodzieńcze marzenia, a wiedział, że nie ina się czego spodziewać. A jednak nie tracił nadziei, oczekiwał cudu. Może cesarz zechce pomówić z nim — powie mu wtedy wszystko — a cesar; zrozumie.
Przypomniał sobie portret młodego cesarza: białe, upudrowane, kręcone włosy, cera twarzy blado — różowa, ciemno — niebieskie oczy z głębo-kiem spojrzeniem, prześliczny uśmiech, jaby nie-rozbudzonych jeszcze zupełnie, dziecięcych warg. Podobny do Zofii, jak brat do siostry.
Czasami Golicynowi jawiła się twarz ta we śnie; nie mógł poznać, czy to twarz ojca, czy córki, ale w marzeniu sennein kochał jedną i drugą. Kochał tak, jak kochała czas jakiś cała Rosya z ufnością spoglądająca na młodocianego bohatera.
— Pragnąłbym widzieć wszędzie republikę: to jedyna forma rządu, godna praw ludzkich — mawiał kie lyś młody monarcha z tym dziecinnym uśmiechem. A wkrótce później, po czugu-jewskim buncie, kiedy prowadzono ludzi przez pałki — po dwanaście tysięcy razów — płakał na piersiach Arakczejewa. „Przyjacielu mój Aleksieju Andrejewiczu, wiem, ile wycierpieć musiało twoje kochające serce“!
Ojciec Zofii i przyjaciel Arakczejewa, republika i pałki, oczekiwanie culu i oczekiwanie chłosty, wszystko to mieszało się w umyśle Golicyna w fantasinagorycznych obrazach. By się uwolnić od tych myśli, położył się spać.
Złe sny go nachodziły: pochód pogrzebowy; w otwartych trumnach — szkielety i potworne preparaty w naczyniach ze spirytusem; wszystko zaś twarze znajome, dobrzy przyjaciele, członkowie Tajnego Związku. A i on sam pływa w spirytusie: hoinunculus w okularach.
Gdy się zbudził, długo nie mógł się opamiętać, skąd taki sen go naszedł. Wreszcie zrozumiał: profesorowie kazańskiego uniwersytetu na rozkaz Magnickiego brali u ’ział w pogrzebie preparatów z anatomicznego gabinetu.
Kiedy na drugi dzień, o oznaczonym czasie, o szóstej wieczorem, kniaź Waleryan Golicyn wszedł do poczekalni adjutantów w Zimowym pałacu, znajdujący się tam przyboczni adjutanci, Uwarow, Zakrewskij, kniaź Mienszykow, Orłów, powitali go ze szczególną serdecznością.
— Za zdrowie twoje, Golicyn, świeczkę przed obrazem postawię! Zwymyślałeś łotra, jak należało! — wykrzyknął na jego widok, ściskając go za rękę Mienszykow.
— W rzeczy samej — „gadzina“ — wykrzyknął Orłów.
— Żmija! — dorzucił Zakrewskij.
— Co znowu za żmija? Po prostu „nieto perz!“ — odezwał się Uwarow. I opowiedział, jak u jakiegoś chłopa w Gruzinie znaleziono pod kaftanem zasuszonego nietoperza, którego miał przy sobie dlatego, by „czarami“ obronić się przed Arakczejewem. Arakczejew kazał go chłostać rózgami na śmierć, przypatrywał się egze-kucyi i dogadywał ciągle: „ja sam dla ciebie będę nietoperzem!“ 1 stał się nietoperzem dla całej Rosyi.
Drzwi się otworzyły. Wysunęła się z nich głowa z płaską, drewnianą okrągłą twarzą. Był to adjutant osobisty Arakczejewa, Niemiec, Klein-michel.
— Kniaź Golicyn? Proszę wejść.
Golicyn wszedł do pokoju audyencyonalnego, dużego, ciemnego z oknami na pałacowy po-dworzec.
Za stołem, przykrytym zielonem suknem, siedział Arakczejew. Przed nim stał sędziwy jenerał, być może któryś z jenerałów 1812 roku, towarzysz broni Bagrationa i Rajewskiego. W kam-pani 1812 roku, carski faworyt Arakczejew nie brał udziału z powodu „delikatności nerwów“. Jenerał stał przed Arakczejewem, jak student, z pochyloną głową. Był obrócony tyłem do Golicyna tak, że ten nie mógł widzieć jego twarzy, ale po perlistym pocie, który pokrył łysinę jenerała, czuł, że stary żołnierz umiera ze strachu.
— Czy nie zamyśla szanowny pan wystąpić ze służby, wiedząc, że u mnie bąków zbijać nie można? — mówił Arakczejew równym, cichym, prawie szepczącym głosem; nie wolno było mówić głośno w komnatach carskich. Rozporządzenie, numer tysiąc osiemset siedemdziesiąty trzeci, którego, jak pan twierdzi, nie był pan w możności wykonać, nie zawiera niczego, coby było niemożliwem tlo wykonania. Zresztą w służbie żadnych niemożliwości niema...
Widać było, że mówić może tak, nie przerywając, nie zmieniając wyrazu twarzy, ni tonu głosu, godzinę, dwie, trzy — ile się komu podoba.
Golicyji widywał Arakczejewa dosyć często. Przyglądał mu się jednak z szczególną ciekawością, jak gdyby go widział po raz pierwszy w życiu.
Lat przeszło pięćdziesiąt. Wysoki, suchy, zwięzły, kościsty. Mundur artyleryjski ciemno-zielony, dobrze już znoszony. Między dwoma wierzchnimi guzikami — maleńki portrecik cara Pawła I. Twarz nie żołnierska, lecz urzędnicza. Nieco zapadłe, wygolone policzki: wargi cienkie, nos gru — by, trochę zadarty i czerwonawy, jakby w ciągłym katarze. W twarzy jego wyczytać nie można było ani rozumu, ani głupoty, ani dobroci, ani złośliwości, tylko — nudę. W półotwarte nad oczami bez wyrazu powieki, wywoływały wrażenie, że ma się przed sobą człowieka, który dopiero co się obudził i za chwilę znowu zaśnie.
— Lubię, żeby wszystkie sprawy załatwiane były porządnie, prędko, ale porządnie. A są i takie sprawy, których, prędko załatwiać także nie można. Nad wszystkiein zaś, według woli Boga, trzeba się zastanowić, bo na świecie do bre nie może być bez złego, a złego zawsze więcej niż dobrego...
Za oknem padał mokry śnieg. Do pokoju wślizgały się szare jak pajęczyna mroki. 1 w tej szarej pajęczynie zmroku, w szarej pajęczynie słów Arakczejew.i, czaiła się jakaś nuda, nuda nie z tego świata, jaką odczuwać muszą umarli w grobach. Nuda ta panowała nad wszystkiem.
Arakczejew kiwnął głową na znak, że au lyen-cya skończona. Jenerał sapiąc i wzdychając spocony i czerwony, jak gdyby wychodził z łaźni, opuścił pokój audyencyonalny.
Golicyn podszedł do stołu.
— Synowiec kniazia Aleksandra Mikołajewicza Golicyna?
— Tak jest, Ekscellencyo.
— Mamy tutaj dwie sprawy. Pierwsza: za noszenie okularów w obecności osób najdostojniejszych, cesarz polecił zrobić parni jak najsurowszą wymówkę. Druga: tyczy s:ę złożonego przez pana meiuoryału.
Podał mu len memoryał, na którym wielkieini literami, czerwonym ołówkiem wypisana była, jego własną Arakczejewa ręką, opinia, z dwoma błędami w sześciu słowach: „zwił/cić te papiery bez skożystania z nich“.
— Niech pan się na mnie, starca, nie gniewa — popatrzył mu Arakczejew.7 nie w oczy, ale w brwi — nigdy nie patrzył temu z kim rozum wiał prosto w oczy — i twarz jego stała się odrazu wstrętnie uprzejmą. — Jam człowiek prosty, nieuczony. Biedny szlachcic nowogrodzki, po rusku wychowany. U diaka uczyłem się czytać cóż dziwnego, że nie wiele umiem? W meino-ryale pańskim, wyrozumieć nie mogę, o jakiej konstytucyi w nim mowa? Tyle lat na świecie żyję, a o konstytucyi nie słyszałem, i myślałem dotąd, że u nas, w Kosyi hyły zawsze rządy sa-modzierżawne...
Znowu pajęczyna; znowu nuda nie z tego świata.
Nagle Arakczejew wsiał, przeszedł od stołu do kominka i kiwnął na Golicyna palcem. Widocznie nie chciał, by adjutant słyszał ich rozmowę. Gdy Golicyn podszedł do niego, wziął go za guzik i począł szeptać niemal do ucha, jeszcze uprzejmiej i podchlebniej:
— Nieszczęście moje w tein, że publika źle o mnie myśli. Prawda, że można sobie powtórzyć to, o co zapytywał kiedyś pewien mądry człowiek: ilu głupców tworzy publikę? Dlatego nie bardzo się boję petersburskich o mnie plotek: pies szczeka, wiatr szczekanie jego roznosi. Wiem dobrze, co za mojemi plecami o mnie się mówi. Arakczejew — łotr, Arakczejew — wyrzutek, Arakczejew — gadzina. A całą moją winą jesl to, że nikomu nie pochlebiam, idę prostą drogą, wolę pana mojego spełniam dokładnie. Co on każe, to ja robię. Rozkaże zrobić konstytucyę choćby nawet i republikę — zrobię. Mnie do tego nic..
— Przecież nie taki głupi — zdziwił się Golicyn. — Tylko czego on chce odeinnie?
— Ot, i stryjek pański, kniaź Aleksander Mi-kołajewicz, innie biednemu nie sprzyja. Ale ja nikomu złego nie pamiętam, według nakazu e-wangelii: miłujcie nieprzy jacioły wasze. 1 co do pana, kniaziu Waleryanie Michajłowiczu, przekonany jestem, że pan mię polubi, skoro się pan przekona, że postępuję z panem jak prawy chrze-ścianin...
Umilkł. Powieki dotąd pół otwarte przymknął zupełnie, jakby zapomniał o towarzyszu rozmowy i chciał urządzić krótką drzemkę przy kominku. Golicyn milczał także i zbliska przypatrywał się jego twarzy. Zauważył w niej niespodzianie miękki dołek w podbródku i nie wiadomo dlaczego nie inógł od niego oderwać oczu. Przypomniał sobie, co mówiono o „dobrem sercu“ Arakczejewa, którego żal się zrobiło nawet carowi po czugu-jewskim buncie.
Nagle Arakczejew powoli otworzył jedno oko, jakby chciał porozumieć się tajemnie 1 Golicy-neni i spojrzał na niego, patrząc znowu w brwi nie w oczy.
Dawno pan już należy do Tajnego Związku? — zapytał.
— O jakim tajnym związku Ekscelencya cl mówić? — odpowiedział Golicyn z tak spok. nem zdumieniem, że sam się sohie zdziwił, serce inu zabiło. Pomyślał — „zaczyna się“.
— Nie wie pan o żadnym Tajnym Związk A my wiemy, wszystko wiemy, ilietylko o pf ale i o stryju...
— Stryj — członkiem Tajnego Związku nio wytrzymał Golicyn, i — spostrzegł się raz. Ale już było zapóźno.
— Dlaczego pan się tak zdziwił, skoro p 0 niczem nie wie? A może pan wie, tylko | zapomniał? Co?
— Jeżelibym i co wiedział, Ekscellencyo, 1 tak nie mógłbym powiedzieć, gdyż nie jest szpiegiem, donosicielem i zdrajcą! — pobl Golicyn, już nie ze strachu, le< z ze złości.
— No dobrze, dobrze. Nie chcesz mów kniaziu Waleryanie, to pytać nie będę. Mć\ z tobą, jak ojciec. Dobra twego pragnę i cl zrobić z ciebie człowieka pożytecznego dla ca Okulary — głupstwo. A ty u cara dobrze steś zapisany. Car pamięta o tobie od czas werońskiego kongresu, o tobie i o hrabi S wałówie, narzeczonym Zofii Dymitriewny. Za sze mówi o tobie łaskawie. D^iś jesteś kam junkrem, jutro możesz być szambelanem. A nigdy nie uwierzę w to, by był na świecie t; kamerjunkier, któryby nie chciał zostać szaml itn. Pomyśl o tem. kniaziu Waleryanie, do — się zastanów. I przyjedź kiedy do Gruzina, pogtdamy z sobą. Proszę odwiedzić innie, tz.> pragnę widzieć pana u siebie w gruziń-;j pustyni...
Łaski twej nie potrzebuję łotrze!“ przyszedł myśl Golicyuowi wiersz Ryl^jeua. gdy doty-dwórh ku sobie wyc:ągniętych palców Arak-ewa. Było zaś to oznaką niezmiernej życzli-ici. Życzliwość tę odczuł Golicyn boleśniej, gdyby go spotkała chłosta. .udyencya się skończyła. Kleimnichel wy-Ił. .rakc/ejew skradając się na palcach, poszedł pierwszych drzwi łączących jego salę au-ncyonalną po przez dwie inne jeszcze sale ęabinetem cara. Otworzy! drzwi ostrożnie eptem zawołał:
Efimiczu? Efiiiiiczu? —.lestem, do usług, Ekscellencyo, takim sa-u ostrożnym szeptem odpowiedział kainerdy cara, Mielników.
Nie wzywał mię car?
Nie.
Nikogo nie było? — Nie. bydwiij na palcach przeszli przez dwie pu-sale. Gdy pod stopą Mielnikowa skrzypnęła idzka, Arakczejew począł machać na niego Jł»„ł* “«>*« — Mi-l, aiiHer f 5 rękami. We wszystkich jego ruchach krył się jakby cichy szelest latającej myszy — nietoperza.
Stanęli u drzwi gabinetu cara, wstrzymali oddech, jakby za drzwiami znajdował się umierający i przez czas jakiś podsłuchiwali Naprzód Mielników, później Arakczejew nachylali się przyzwyczajonym już ruchem do dziurki od klucza i każdy z nich przykładał do niej oko. Car siedział sam i czytał książkę. Obaj w milczeniu spojrzeli na siebie.
— Przeprowadź o ca Kocyusza tak, aby nikt nie widział.
— Słucham, Ekscellencyo.
— Czy nie widziałeś przejeżdżającej karety kniazia Golicyna?
— Nie, Ekscellencyo, żadna kareta nie przejeżdżała.
— Iz Ermitaża też nie?
— Także nie. Wszędzie inam ustawionych ludzi. W tej chwili dadzą mi znać.
— Więc uważaj, a jeśli kto przyjedzie, zaraz mię zawiadom.
— Ekscellencya może być zupełnie spokojny
— A i stangretowi IIji powiedz, tylko nie zapomnij: jeśli car pojedzie na Fontankę, niech natychmiast kuryer spieszy do mnie z wiado-ścią.
Na Fontankę znaczyło: do ministra oświaty i oberprokuratora świętego Synodu, kniazia Aleksandra Mikołajewicza Golicyna.
Arakczejew wyjął z kieszeni złotą tabakierkę i wcisnął ją Mielnikowowi w rękę. Mielników nie zrozumiał tego odrazu, sięgnął po niuch tabaki z niesłychanem uszanowaniem w wyrazie twarzy i chciał oddać tabakierkę Arakczejewowi.
— Weź ją sobie, Efimicz, weź na pamiątkę.
— Ekscellencyo! I tak już dobrodziejstwami Ekscellencyi obsypany jestem! Nie przestanę modlić się za Ekscellencyę do Boga... pocałował w rękę Arakczejewa Mielników.
— Bacz tylko, by wszystko było w porządku.
Niech Ekscellencya będzie zupełnie spokojny.
Gdy kamerdyner wyszedł, Arakczejew usiadł na krześle i wyjął z kieszeni list Nastusi.
„Najdroższy ojcze mój i dobrodzieju! Gdy nie ma ciebie w domu — nie ma dla mnie radości i pociechy; tylko łzy mam w oczach: ciągle płaczę i płaczę i wyobrażam sobie, że wychodzisz z sypialnego pokoju i całujesz mię na dzień dobry. A gdy znowu pomyślę sobie, że ciebie niema, znowu zalewam się łzami. Jeśli diugo jeszcze zostaniesz w Petersburgu, to wolę już którego dnia wsiąść na bryczkę, ’ przyjechać do Petersburga, jak myśleć tu o tobie ciągle z rozdarteni sercem. A, w domu u nas wszystko w porządku. ( /eladź zdrowa a także inne bydło i ptactwo 5* domowe. W mleczarni rozbił Matiuszka naczynie gliniane, za co otrzymał odeinnie chłostę. Także Fedję i kucharza Tinogena wychłostałain porządnie, według twego polecenia. Francuzka i jesienna faworytka ocieliły się przeszłego tygodnia. W ramach oranżeryjnych wprawiło się szkło. Zepsuły się dwie kadzie z soloną cielęciną, kazałem je dać do kuchni czeladnej. Myśl o swojein zdrowiu, ojcze najdroższy. Nie wychodź w taką niepogodę. A nie oglądaj się — za dziewkami! Często ci nie dowierzam, znając twój lekkomyślny charakter, ale z miłości dla ciebie przebaczam wszystko. Ale jeśli ty mię nie kochasz, nie warto mi żyć na tej ziemi. Waszej Eksnellencyi po deskę grobową oddana sługa — Nastia“.
Przeczytawszy list, Arakczejew zamknął oczy i z lubością wywoływał w swej wyobraźni obraz Nastienki. Ogarnęła go senność. Począł drzemać. Zdawało mu się, że słyszy muzykę wiatru w „harfie eolskiej“ jednej z wież gruzińskich, a w tej muzyce pieszczotliwy głos Nastienki: „Odpocznij, ojcze najdroższy, szanuj swe słabe zdrowie“.
Zerwał się nagle rozbudzony. Późna godzina. Trzeba czuwać.
Dla odpędzenia senności począł liczyć w myśli ile potrzebował mioteł do gruzińskiego dworu: do kuchni dworskiej dwie na tydzień — 104 na rok, dla służby 5 na tydzień — 260 na rok, do oranżeryi, stajni, obory — wszystkich razem 1890 na rok, na 5 lat — 9540, na 25 lat — 47.250.
Rachunek był zanadto prosty. Począł kombinować ile potrzeba kamieni tłuczonych dla szosy z Gruzina do Czuciowa.
W każdej kupcr\ wysokość 3 arszyny, 7 wer-szkćw; w obwodzie 6 arszynów 13 werszków. Trud no hyło rachować na pamięć. Wyjął z kieszeni kawałek papieru i obgryziony ołówrek i począł mnożyć i dodawać, pisząc cyfry jak naj mniejsze, by oszczędzić papieru.
I ogarnęło go uczucie spokoju i ciszy, zupełnego wyzwolenia zarówno ze wszystkich smutków i cierpień, jak i z radości i pożądań.
W tem, gdy był już w samej pełni obliczeń, a cyfry dochodziły do milionów werszków ku-bicznych, cicho otworzyły się drzwi od poczekalni adjutantów.
— Ekscellencyo, jego Cesarska Wysokość Wielki Książe, zameldował Kleinmichel.
Arakczejew zerwał się z miejsca.
— Ah, ty psi synu, mówiłem ci już, żebyś powiedział, że mnie nie ma. lizucił się na Kleimnichela, obrzucił go obelgami i podniósł rękę.
Kleinmichel nie ruszył się z miejsca, podstawiając twarz swą do uderzenia.
Arakczejew opuścił rękę i dodał tylko ’stłumionym szeptem:
— Won!
Wrócił się (lo krzesła u kominka. Ale nie miał już ochoty prowadzić dalej rachunków. Przerwali mu, przeszkodzili. Zmartwił się, poczuł hicie serca i zdenerwowanie.
— O Boże mój! Boże mój! — westchnął ciężko. Ani chwili spokoju.
Wydobył z kieszeni pudełeczko i zażył z niego pigułkę. Odetchnął, uspokoił się i znowu wziął się do rachunków.
I znowu ogarnęło go uczucie ciszy, zupełnego wyzwolenia zarówno ze wszystkich smutków i cierpień, jak i radości i pożądań — tak, jakby na całym świecie nie było nigdy niczego, prócz jednakowych równo ustawionych kupek tłuczonego kamienia po obu stronach bitej drogi, biegnącej w dal nieskończoną.
Kniaź Waleryan Golicyn po swej wizycie u Arakczejewa pojechał do swego przyjaciela, kniazia Sergiusza Pietrowicza Trubeekiego, dyrektora północnego zarządu Tajnego Związku, oświadczył mu, że postanowił przystąpić do związku i po kilku dniach został przyjęty.
V.
„Przepiękna.lulia, wzdychając za ukochanym Heliodorem, kroczy powolnym krokiem, blada, smętna, ze spuszczoną głową, ’w mrocznej pust ec brzozowego gaju, w której Boreasz jesienny zasypuje ziemię zżółkłymi liśćmi. Nastrój jesieni wlewa w głąb jej zrozpaczonej duszy uczucia jeszcze więcej ponure, niż najbardziej ponura melancholia**.
„Heliodor i Julia, czyli nagrodzona wierność. Sielska powieść11. Jeszcze za czasów cara Pawia I, czytywał nieraz całemi godzinami w długie wieczory jesienne Aleksander Pawłowicz, skazywany często na karę aresztu domowego na od-wa. hu w Gatczynie, podobnego rodzaju romanse i powieści. Później nie miał już czasu na książki. Przechodziły całe lata, a oprócz wycinków z gazet i wojennych relacyj, nie brał niczego do ręki. Ale w czasach ostatniej choroby, znowu namiętnie wziął się do czytania.
Im głupsze, nudniejsze, więcej staroświeckie były te romanse i powieści, tein więcej uspokajając > działały na umysł cara. Pożółkłe stronice książki wydawały ze siebie szelest pożółkłych, opadających liści jesiennych, i wpływały na niego kojąco jak stare, dziecięce piosenki. Była w ni(-li woń jesieni, i jakieś dziwne wspomnienie przeszłości, tego, co był’* niegdyś młodością, a dziś stało się czernś niezmiernie odległem, da-lekiem. Dwadzieścia pięć lat tylk — a wydawało się, jakby to były dwa stulecia, tak się wszystko zmieniło, pokryło barwą starości.
„Przeszła zima i ukochany Heliodor powrócił do pięknej Julii. Oddeehając zapachem wiosennych woni, czuli budzącą się w ich duszy wiosnę. Łagodny blask księżyca spływał z emaliowej hemisfery“.
— „Jakże wspaniałym jest teatr młodzieńczych czarów7 przyrody! — wołała Julia w objęciach swego Heliodora“.
— „O cudowna przyrodo — odpowiadał Heliodor — tylko w twojej świątyni człowiek cnotliwy nasycać się może urokiem szczęścia. CluiaJ-bym teraz w upojeniu uczucia przycisnąć do mego pełnego melancholii serca cały świat, tak jak przyciskam ciebie, Julio!“...
Car Aleksander czytał tę książkę, siedżąc w wygodnym fotelu. Chorą nogę wyciągnął na osobno sporządzonym miękkim safianowym wałku Był to pomysł cesarzowej Elżbiety Aleksiejewny. która pielęgnowała męża w czasie jego choroby.
Róża na lewej nodze, była pierwszą w’ życiu niebezpieczną chorobą cara Aleksandra I. Zapalenie dochodziło do kości, lekarze obawiali się komplikacyj. Trzeba było na siebie bardzo uważać. Noga często jeszcze sprawiała dolegliwe bóle, puchła, gdy chory spędzał dłuższy czas w pozycyi stojącej, jak właśnie dzisiaj, w cerkwi, podczas żałobnego nabożeństwa. Bo dziś właśnie była — dwudziesta trzecia rocznica śmierci cara Pawła 1: 11 marca 1801 r. — 11 marca 1824 r.
„Jedną nogą w grobie11, uśmiechnął się car, patrząc na swoją wyciągniętą nogę tym smutnym uśmiechem, jaki w ostatnich czasach coraz częściej pojawiał się na jego ustach.
Od dłuższej nieruchomości noga również opu-chała, tracił w niej wtedy władzę. Należało zmie:iić pozycyę. Ogarniało go jednaj! takie lenistwo, że nie chciało mu się wstać i ruszyć się z miejsca.
Postanowił sobie, że o godziuie piątej weźmie się do pracy. Tymczas — m wybiła piąta, potem wpół do szóste i, szósta, a jeszcze ciągle siedział bezczynnie.
Często, w ostatnich zwłaszcza czasach, po pierwszym okresie choroby, owładało nim to nieprzezwyciężone lenistwo, siadywał tak całemi godzinami, bez ruchu z wzrokiem utkwionym w jeden punkt bezczynnie, o niczem nie myśląc. Czuł tjlko, że i dusza w nim zamiera, bezwła-dnieje, tak samo jak opuchnięta noga, a w gło-w ie budzą się myśli oderwane, nieskojarzone, wiotkie, natrętne. Naraz w uszach brzmieć poczyna monotonie, iak wahadło, jedna i ta sama, niedorzeczna melodya jakiejś zapomnianej piosenki. Usiłował przypomnieć sobie jej pierwszy wiersz — drugi wypadł mu zupełnie z pamięci, przypomniał natomiast trzeci. Nie mógł odnaleść związku ani odtworzyć całości. Wypadało z tego coś bezmyślnego: (idy myślisz, że ci swzęscit* liłysnii*.., l!o życye jakby iiaiimyśluie Piołuny sieje obok róż...
’ —.laki być może rym do róż?
— burz, zórz, kruż — — nie, nie, to wszystko również bezmyślne.
Albo jeszcze co innego. Niedawno, gdy Elżbieta Aleksiejewna radziła imi, by zamiast nudnych rosyjskich romansów, czytał Walter Skotta, przypomniała mu się anegdota wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza, wielkiego amatora tego rodzaju głupstw. Pewna prowinr“ ’iialna dama, słysząc kiedyś rozmowę o Waltor Skncie, zgorszyła się: „prawda, że pan Wolter wielki bezbożnik, ale przecież,.skotem‘L nazywać go nie można“. — „Walter-Skott, Wolter-sk<>t; Walter-Skott, WoIter-skoL“. — w rzeczy samej, jeśli prędko i szybko po kilka razy się to powtarza, wychodzi coś podobnego.
—,,A przecież to zapalenie powtórzyło się w tem samem miejscu*1 — pomyślał nagle i przypomniał sobie, jak trzy lata temu, na manewrach kawaleryjskich, rozbiegany koń uderzył go kopytem w to właśnie miejsce chorej nogi. Tak samo i w duszy — zdaje mu się, że chore miejsce zupełnie się już zagoiło, a ni stąd, ni zowąd ból się odezwie na nowo! rana przy ranie — łatwo stąd powstać może gangrena.
Nie, nie trzeba o tein myśleć, nie trzeba. Lepiej juS — „Walter Skott — Wolter-skot“. <id> myślisz, że ci szczęście błyśnie... l!o życie jakby naumyślnie
Piołuny sieje obok róż...
Wstał z krzesła, przeciągnął się i powoli, powoli, kurczowo, aż do bólu w szczękach, ziewnął. „Niekiedy bywa trudniej ziewać, niż płakać“, przyszła mu do głowy myśl dawniejsza. — „Kto wie, może w piekle nie ma płaczu i zgrzytania zębów, a tylko ziewanie, nuda — wieczność nudy?“
Zegar znowu wybił godziny. „Któraż to godzina? — Wieczność11. Kto to powiedział? A, tak, obłąkany poeta Batiuszkow. Niedawno opowiadał o tem Żukowskij. 11 inarca, 11 marca. 11 marca... Nie, nie myśleć o tem, nie myśleć, me myśleć...
Podszedł do stołu, usiadł, chciał wziąć się cio pracy. Zauważył kurz na malachitowym kąwmia-nu. Nie pozwalał służbie ścierać kurzu ze stołów’, by mu nie przewracano w papierach. Patrzył chwilę, poczein starł kurz zamszową ście reczką. Zauważył także, że brakuje jednego ł dwóch kandelabrów stojących na kominku po obu stronach zegara. Naruszenie poi ządku przeszkadzało mu w pracy. Szukając brakującego kande labru, rozglądał się po pokoju, posługując się z powodu krótkiego wzroku starą szyld kręt o wą lornetką, którą zawsze nosił przy sobie.
Gabinet cesarski stanowiła narożna sala z oknami wychodzącemi na Newę i gmach Admiralioyi. Nie było w niej rzeźb ni boazeryj. Szare, nagie ściany. Na suficie w ciemno-zielonych barwach obraz ze starożytno-rzyinskim motywem: skrzydlate boginie zwycięstwa, rydwany, jeźdźcy na koniach. Meble z czerwonego drzewa, zdobne bronzem, z napoleońskimi emblematami. W razie najdrobniejszej skazy, zastępowano je natychmiast nowymi. Parkietowa posadzka, gładka i ślizka, jak lód. Duży stół do pisania, pomiędzy oknami, a na środku kilka małych stolików, pokrytych zie-lonein suknem, tak, jak w urzędniczych kance-laryach. Na każdym z nich papiery innego urzędu, na wszystkich takie same kałamarze i pióra gęsie. Przestrzegany był ściśie zwyczaj, że pióro raz użyte, choćby tylko do podpisu, zastępowane było nowem. Należało to do kamerdynera Mielnikowa, który otrzymywał 3000 rubli rocznie jako osobny dodatek do pensyi za utrzymywanie piór w porządku. Pod każdym stołem taki sam dywanik, czerwony z niebieskim lampasem. Również przy każdym zamszowe ściereczki do ścierania kurzu. W pokoju były nadto dwa kominki, oba jednakowe, naprzeciw siebie: na jednym biust Pallady, na drugim biust Junony. Dwa ze gary, jeden z bronzowym Achillesem, drugi z bronzowym Hektorem. Dwa takie same kandelabry. We wszystkiem jednostajność, regularna i systematyczna. „Ja lubię jednostajność we wszyst-kiem“, mawiał Arakczejew, a powtarzał za nim Aleksander.
Odszukał nareszcie drugi kandelahr na okrągłym stoliku od szachów w oddalonym kącie. Odniósł go i postawił na swojem miejscu. Nagle przypomniał sobie wiersz, który mu wypadł z pamięci: (idy myślisz, że ci szczęście błyśnie,
Zawczasu w grób nadzieję zło/,
Bo życie jakby naumyślnie Piołuny sieje obok róż.
Ucieszyło go to taksaino, jak to, że odnalazł kandelabr, postawił na swojem miejscu. Teraz już wszystko w porządku. Można się wziąć do pracy.
Car Aleksander siadł znowu za stołem. Leżały przed nim dwa memoryały, członka Rady państwowej admirała Mordwinowa, jeden o karze śmierci, drugi o karach cielesnych, mianowicie o używaniu knuta.
„Minęło przeszło siedmdziesiąt lat od zniesienia kary śmierci, pisał Mordwinow w pierwszym meinoryale. Przywrócenie jej w uowo-przygoto-wującej się ustawie karnej za rządów cara Aleksandra I, napełnia mię grozą i przerażeniem.
Nie ośmielam się przypuszczać, że kara śmierci, obecnie, przy błogosławionych rządach najmiło-śeiwiej panującego cara, stała się potrzebniejsza., niż wtedy, kiedy ją zniesiono“.
— A jednak jest potrzebniejszą — pomyślał Aleksander. — Potrzebniejszą będzie zwłaszcza wtedy, gdy odbędzie się sąd nad nimi.
Zmarszczył twarz, jakby od nagłego uczucia bólu, odrzucił na bok ineinoryał o karze śmierci i zaczął czytać drugi, traktujący o używaniu knuta.
„W epoce, zaszczytnej dla ludzkości, gdy wszystkie narody europejskie zniosły u siebie tortury, jedna Rosya zachowała używanie knuta, co daje możność przypuszczania narodom ościennym, jakoby Rosya pozostawała jeszcze w stanie barbarzyństwa. Knut jest narzędziem męki, które kaleczy ciało człowieka, odrywa mięso od kości, potokami krwi zbryzguje skazańca. Męka to od wszystkich innych okropniejsza, albowiem wszystkie inne trwają krócej, podczas gdy na dwadzieścia uderzeń knuta potrzeba całej godziny. A wiemy, że nieraz męka trwa znacznie dlii żej, często od wschodu do zachodu słońca“.
Wobec tego wniosek „znieść knut zupełnie, jako narzędzie kary nie odpowiadającej obecnemu rozwojowi oświaty i cywilizacji w Rosyi“
Siedm lat Lemu wydany został ukaz carski, polecający Radzie państwowej zniesienie knuta.
Przez te siedm lat ukaz carski nie został wykonany i gdyby obecnie go ponowić — przejdzie lat siedin, a nic taksamo nie będzie zrobione.
— Czyż nie lepiej wziąć odrazu pióro, umaczać je w atramencie, napisać na marginesie: bf/t po siemu? A jeśli tegn zrobić nie można, eóż znaczy w Rosyri samodzierżawie? A przecież nie nużna. Napisze się byt po sienni i znowu nic nie będzie zrobione.
Co na to powie Arakczejew? To, co mówił, „moje zdanie, Najjaśniejszy Panie, że Mordwi-now — pusty człowiek. Pomówię z nim, ale wiem z góry, że niczego dobrego nie usłyszę. A filary ojczyzny, senatorowie ze wszystkich kątów szeptem się odezwą: „Niepodobna Rosyą rządzić bez knuta!“ A jeśli się ich wysłucha, to okaże się, że zniesienie knuta, t.o — początek rewolucj i.
Przypomniał sobie ukaz o zniesieniu szlabanów na rogatkach, nikomu na nic niepotrzebnych. Istniały chyba tylko dla starych, pijanych inwalidów, by mogli zbierać dla siebie groszaki na wódkę i robić awantury przejeżdżającym. Ukaz przygotowany był do podpisu, ale rai — namyślał się i nie podpisał. „Cokolwiekhy sobie kio wyrezónował, wszystko zostanie po staremu“ — mówi Arakczejew i ma racyę. Czyż warto z pustego w próżne przelewać?
„Możel-, p.u, wymalował nanowo pokój“ — rzekł ktoś do bajkopisarza Kryłowa, zobaczy szy brudną plamę od jego głowy na ścianie.
— „Eh! bracie drogi, zamaluje się jedną, z bi się druga. Nie da się rady“.
Tak samo on. Nie marzy już o tem, by trzeć brudne lub krwawe plamy. Niegdyś i rzył o zniesieniu samodzierżawia — a nie trafił znieść szlabanów i knuta. „Cokolwiel sobie kto wyrezonował, wszystko zostanie staremu®.
A jednak, jednak wierzył w to kiedyś, że wszystko zostanie po staremu, że Rosya się nowi i do bujnego życia powstanie. „Cokolwi by o mnie mówiono — jam republikanin w { bi duszy, i nigdy nie oswoję się z tem, że m rządzić jak despota“. Jeśli nie zniósł sainodzi żawia zaraz po wstąpieniu na tron, to ty dlatego, że przedtem chciał, dając Rosyi v\ ność, dokonać najszczytniejszych ze wszystk rewoluc.yj — rewolucyi, zainicyowanej z wy i tronu. Stanął na przeszkodzie najazd Na leona. A po zwycięstwie nad wrogiem, czyż powrócił <»o tej samej myśli wyzwolenia Ro z więzów tyranii i despotyzmu? Czemże inn-była — idea Świętego Przymierza, główne d? ło jego życia, jak nie ideą wyzwolenia wszj kich narodów? Miejsce praw pisanych ręką luds zająć miała — Ewangelia, władzę ludzi zastą władza Boga. Wierzył, że gdy wszyscy monareho\ sc.y złożą swe korony u stój) najwyższego icy Niehios, wówczas Sainodzierżcą wszech dów chrześciańskich stanie się nie kto inny, — > sani Chrystus. I spełnią się podówczas dopie-lowa modlitwy Pańskiej „przyjdź Królestwo je, bądź v\.ola Twoja, jako w niebie, tak ziemi“. ik, wierzył w to, i dotąd wierzy. A jednak olwiek by sobie kto wyrezonował, wszystko anie po staremu “.
Niewinna gadanina, meinoryał pusty, pe-brzmiących górnie frazesów“ — mawiał więtem Przymierzu Metternich. wangelia — Ewangelią, a knut — knutein. iechże strumienie krwi się leją, niechże mię-drywa się od kości — w ciągu godziny dzieśuia razów. co trzy minuty jeden c ot’ wschodu do zachodu słońca... Może;e się to gdzieś i teraz w tej chwili, w kté > tem myśli... może, jeśli zupełnie nie znieść, to prze-złagodzić nieco karę cielesną knuta?...;odzić?... „Knut owinięty watą“ — przypo-d mu się jeden /, donosów tajnej policyi śliwy czyjś o tym donosie dowcip. Lubił uadzie w pamięci takie dowcipy — posypy-solą swe rany. rzypomuiał sobie także, jak przygotowywał do mowy „konstytucyjnej“ na polskim Sej. U-Kkowsk, — Aleksander I. () mie. Uczył się mimiki i pięknych ruchów, jak aktor przed zwierciadłem. Nagle wszedł adjutant. Teraz jeszcze na wspomnienie tego, twarz jego pokrywa się rumieńcem. Gdy później nazywano polską konstytucyę „zwierciadlaną41 — wiedział, skąd ta nazwa powstała.
— „Pan Aleksander, z natury swej jest wielkim aktorem, lubującym się w pięknych m-chach“ — mawiała o nim babka Katarzyna.
Czyż to było — prawdą? Czyż wszystko w nim jest kłamstwem, pozorem, ładną pozą, sprawdzaną w lustrze? Nie, jest jeszcze ostatnia prawda czajuca się w jego duszy i przygniatająca ją ciężarem śmiertelnego ucisku. Prawdą tą jest — pogarda dla samego siebie.
Gdyby zdarzyło się coś przerażającego! Ale nic przerażającego się nie zdarza — wypełnia wszystko nuda — wieczysta nuda, gorsza od „płaczu i zgrzytania zębów“.
Kto wie jednak, czy to właśnie nie lepiej czy nie przynosi ze sobą większego Spokoju? Ot i leraz wrócić można do krzesła, wyciągnąć chorą nogę: wziąć się znowu do czytania „Heliido-ra i.Julii“ — albo też wlepić wzrok nieruchomy w jeden punkt, o niczem nie myśleć, niczego nie chcieć, nic nie robić, — aż w duszy znowu rany się zasklepią, wszystko zgłuclmie i ucichnie.
Z niezmiernym wysiłkiem wstał car Aleksan der z pośpiechem, jak gdyby się obawiał, że zbraknie mu stanowczości, podszedł do stołu, prędko otworzył szufladę i wyjął z niej inne jeszcze papiery.
Był to donos jenerała Benkendorfa o tajnym związku, i jego własne, Aleksandra, o związku notatki.
Donos był bardzo szczegółowy: cała historya związku, jego powstanie, rozwój, podział na dwa zarządy: północny w Petersburgu, południowy w Tulczynie i Wasilkowie. Podane były nawet nazwiska kierowników i wybitniejszych członków, oraz cele związku: w północnym, ograniczenie praw monarchistycznych, w połndniowym, republika. Dalej metody działania: w pierwszych tajna agitacya, w drugich — bunt wojska i rewolucya wraz z zamachem na cara.
Łatwo było, opierając się na tym donosie, schwytać wszystkich uczestników i zdusić spisek w zarodku — trzeba było poprosta wyciągnąć rękę i ująć ich, jak gniazdo piskląt. Tymczasem donos złożony był cztery lata temu i cztery lata, nietknięty, przeleżał w szufladzie carskiego stołu..lak gdyby car o nim zapomniał. Przeczytał, włożył do szuflady, zamknął na klucz i od tego czasu nie wyjmował. Nic nie zrobił, nikomu nie powiedział. Benkendorfa starannie u-nikat, przy spotkaniu nie patrzył mu w oczy, jakby t, ię na niego gniewał. A Benkendorf jnógł zrozumieć, za <-.o go spotkała niełaska.
A jednak nigdy o tym donosie przez całi cztery lata nie zapomniał. Jak zbrodniarz ro: miętując swe przestępstwo czuje je we śnie jawie; jak nieuleczalnie chory, który nie my o swej chorobie, nigdy o niej jednak nie za mina, tak i on przez cały ten czas, przez wsz kie dnie i godziny, sprawę donosu 1 jej sz( góły miał ciągle i nieustannie w żywej pami Wtedy, przy pierwszein czytaniu, robił no ki dla siebie samego, aby wyjaśnić i uspol swoje własne trwożne i ponure myśli. Póżi chciał z ronić wyciąg dla Arakczejewa, bo z czątku iniał zamiar wyjawić mu wszystko, się wstrzymał, a potem nie miał już sił do i mowy o tem z> Arakczejewem. I teraz, gdy z wu począł robić notatki, przerwał, bo czuł, nie podoła, choćby się niewiedzieć jak pi muszał. . Raz jeszcze przeczytał donos i spojrzał pierwsze słowa niedokończonego, swego włas go komentarza:
„Są pogłoski, że zgubny duch wolnomyślnc rozszerzył się, lub przynajmniej rozszerza wś’ armii... Wzburzenie umysłów powszechne...
A w drugiem miejscu po francusku:
„Ci panowie chcą mnie przestraszyć; roz rządzają w rzeczywistości znacznymi środka
Ale nie o to chodzi. Rzecz w tem, bym ja uzyskał środki do walki z tak zwanym duchem czasu — duchem szatańskim opanowującym umysły szybko i tajemnie, zarówno w Rosyi, jak i w całej Europie. Tylko Zbawiciel świata dostarczyć mi może tego środka Swein Boskiem słowem. Niechże dusza inoja modli się do niego z głębiny serca, a ześle mi On Ducha Świętego i ukoi me troski. Karbonaryusze rozsiani są w ca-łem państwie. Ale z pomocą Boskiej otuchy, ja będę pośrednikiem, który uchroni Europę, tein samem zaś i Rosyę od rewolucyjnej zarazy...“
Zrozumiał, że jak wtedy, tak i teraz nie miał sił do dalszych uwag. Trzeba cierpieć, milczeć, taić przed wszystkimi ową haniebną i straszliwą zarazę.
Wiedział, co robi; wiedział, że nie można zwlekać, nie można odkładać, że każdy dzień jest drogi, że przez te cztery lata spisek niewątpliwie znacznie się rozszerzył, że jego własna bezczynność daje mu nowe siły żywotne, że przez nią gubi Rosyę i będzie za to odpowiedzialny przed Bogiem. Wiedział o tem wszystkiem i niczego nie mógł przedsięwziąć.
I czemże się pocieszał, czem usprawiedliwiał przed sobą samym?
Zawsze nosił przy sobie w kieszeni notatnik, podarunek księcia Metternicha, głównego jego doradcy w walce z rewolucyą; na pierwszej stro nicy zamiast tytułu był napis: „Nie pozwala< nic“, i dalej w alfabetycznym porządku spis o podejrzanych w Europie i Rosyi. Metternich czął ten spis, Aleksander dalej go kontynuował C mu przedstawiano kogoś dotąd nieznajome zasięgał o nim infonnacyi w „sybillińskiej ks żeczce“, jak ją nazywała Marya Antonowi i jeśli znajdował nazwisko, „na nic nie pozw lał“, prześladował jawnie lub tajnie. Były w spisie nazwiska członków tajnego związku. Przez cztery lata przybyło wiele nazwisk, których donos Benkendorfa nie obejmował. I to mu wystarczało, tem się pocieszał. Mam ich wszystkich — powiadał sobie — w rękach; kiedy nadejdzie pora, zgniotę wszystkich“.
Tak saino pocieszył się i teraz; wyjął z kieszeni notatnik, przeczytał spis. Pod literą G dodał: „Kamerjunker Golicyn — w okularach“.
„Z nim by można pomówić — pomyślał: To przyjaciel Zosi — wrogiem inoiin być nie może. Powiedzieć mu, że się wie o wszystkiem, zawstydzić go, wzbudzić w nim skruchę. Zacząć od niego, a potem zwrócić się do innych. A kto wie, może przesadzam? Może niema żadnego spisku, a to wszystko tylko dziecinne igraszki. Poczekać, a same przejdą“.
Pocieszał się, ale nie znalazł ukojenia. Podo-hnem to było do tego, jak gdyby kto widział na swein ciele wyrzut dżumy i wmawiał w sie bie: to nic, — taki sobie zwykły pryszczyk, samo przejdzie. A wiedział przecież, że nie przejdzie, i że ta „książeczka sybilińska“ ze spisem członków tajnego Związku, to plasterek niewinny na wyrzut dżumy.
I nagle na inyśl nasunął inu się Kryłow. Leniwiec przypomniał się leniwcowi. Nad fotelem, w’ którym zwykle zasiadał Kryłow, wisiał wielki w ciężkiej rainie obraz. Obraz ten wisiał na w’skos bo jeden gwóźdź się oberwał i wszystko ledwo się trzymało na d ugim gwoździu.
— „Strzeż się Iwanie Andrejewiczu, zabije cię kiedy ten obraz!“
— „To niepodobna. Według praw fizyki, zakreśli spadając krzywą linię. Przeleni tuż nad głową “.
„Przeleci tuż nad głoWą“ — myślał i on kiedyś o spisku. Ale teraz już wiedział, że nie przeleci.
W czasie choroby, gdy oczekiwał śmierci, zrozumiał, że nie wolno mu zostawiać Rosyi takiego dziedzictwa i przysiągł sobie, że jeśli przy życiu zostanie, postanowi nakoniec coś o Tajnym Związku. I niezawodnie wyda jakieś polecenie. A właśnie ten dzień dzisiejszy, najcięższy i najstraszniejszy dla niego, dzień — 11 marca — rocznicę śmierci ojca, cara Pawła — przeznaczył sobie z góry, na dzień rozstrzygają-cego postanowienia.
— Więc co? Sąd? Kara?
— „Nie mnie ich sądzić i karać; ja sam dzielałem i pobudzałem w nich te wszystkie i śli, i ja sarn najwięcej winien jestem z pośród n wszystkich11, wyrwało mu się z ust, przy pierwszj pogłoskach o Tajnym Związku, gdy mu pow dział o nim jeszcze przed donosem Benkendoi jenerał Wasilczikow.
Tak, tak, w rzeczy samej, pierwszym i gło nym członkiem Tajnego Związku — był on sa „Bezimienny komitet11 zbierał się tu w komnata Zimowego Pałacu. Pięciu było tych młodych si skowców — Czartoryski, Nowosilcow, Koczub Strogonow i on Aleksander Pawłowicz, impei tor. Oto kolebka Tajnego Związku.
Do donosu Benkendorfa dołączony był stal „Związku ludzi dobrej woli“. Cele związku graniczenie samodierżawia, narodowa reprezi tacya, zniesiecie pańszczyzny, jawność sąd wolność druku, wolność sumienia.
Wszystko, czego żądał on sam.
’ Ileż razy powtarzał: chcę zrobić to a to, le gdzież mam ludzi? Gdzie znajdę pomoc? A prz cież miał ich — to właśnie oni ci ludzie, oni pomoc. Sami do niego się garnęli, a on ich od pchnął. I jeśli teraz pójdą przeciw niemu, k winien?
Mówił — słuchali go. Uczył — przyj mows naukę. Rozkazał — wykonywali rozkazy. On j wyrzekł się swej wiary, on jeden zdradził, pozostali wiernymi. Za co więc ich sądzić? co karać? Jeśli im każe położyć powróz na jemu powinni przywiązać kamień młyński, gorszył maluczkich. Sąd nad nimi, to sąd nad ‘ym sobą — wyrok na nich — to wyrok na e samego. n jest ojcem, a oni dziećmi. I wydany na Wyrok nie będzie wyrokiem a tylko mor-twem dzieci, synów. Ojcobójstwem rozpoczęło jego panowanie — dzieciobójstwem się skoń-’> Wszedł na tron carów przez krew i we i zejdzie. 11 marca — 11 marca, łka była ta męka duchowa, którą poznał — J było przebudzenie ze śmiertelnego snu. Że a jego jeszcze żyła, czuł tylko przez tę e, nigdy niczego nie postanowi, niczego nie zde-je, niczego nie dokona. Niech się dzieje, co lzieje — milczeć, cierpieć, taić przed wszyst-tę haniebną i straszną zarazę, brał papiery, położył je do tej samej szu-i zamknął na klucz z przeczuciem, iż ni-już jej nie otworzy. samem dnie szuflady dostrzegł osobną:ę papieru, starą, pożółkłą, pokrytą drobnem 3m. Wiedział czyje to pismo i co w niem Chciał przeczytać, ale rozmyślił się, posta-ł odłożyć to — na później. Zostawił w szu fladzie, tylko położył je na wierzchu, tak żeby zaraz, gdy będzie trzeba, je znaleść.
Podszedł do oktia, patrzył na ulicę. Rozjaśniło się — widocznie chwycił przymrozek, mokry śnieg ustał. Słychać było zgrzyt żelaznych szpadli: zdrapywali śnieg na wybrzeżach Newy — znajomy petersburski dźwięk w czas rozpoczynających się odwilży. Granitowe płyty posypane były żółtym piaskiem. Car lubił spacery nad brzegami Newy. Błyszczący szpic Petropawłow-skiej twierdzy przecinał ciemno-liliowe chmury; blado-zielone niebo, już o wiosennej barwie. A tam w dali, na zachodzie, nad wielokolumnową giełdą, podobną do starożytnej świątyni, niebo jeszcze bladsze, jeszcze złocistsze, bezdennie jasne, bezdennie smutne, jakby czyjś niesk*.liczenie smutny wzrok. — Czyj?
— „Nie — nie myśleć — nie myśleć o tein“... Chciał nakazać, sobie, ale chwycił go jakiś przymus — nie oparł mu się — przypomniał wszystko.
To był ostatni rodzinny obiad cara Pawła 1., przed ową straszną nocą. Wszyscy oni, cała rodzina, żona i dzieci myśleli, że on jest obłąkany — a on, ojciec myślał, że oni — zabójcy.
Ale jedli, pili, żartowali, jakby nic stać się nie miało. Tylko na pożegnanie Paweł podszedł do
Aleksandra, objął go w uścisku, pocałował, przeżegnał, obie ręce położył mu na ramionach i go, długo patrzył mu w oczy z taką miłością nigdy. Przez chwilę wydawało się im, że ’iedzą sobie wszystko i wszystko sobie prze-’4 oto znowu blado — zielone niebo spogląda tst w jego duszę, bezdennie jasne, bezden-sinutne, jak to ostatnie ojca spojrzenie. Ale już nie można wszystkiego powiedzieć, wszystkiego sobie przebaczyć.
I zdaje się, że to chwila powrotna, chwila jedyna; — niema między nimi czasu, tak, jak gdyby czas nie posuwał się naprzód, ale cotnął się wstecz: przyszła miniona chwila, przyszła, jest, i nigdy, nigdy już nie przeminie. A wobec niej dwadzieścia trzy lata życia — Napoleon, pożar Moskwy, wzięcie Paryża, zwycięstwa, sława, wielkość — wszystko niknie jak sen, niema rzeczywistości, a jest ta jedna tylko, jedna chwila powrotu, chwila miniona, która przyszła i jest, i nigdy już nie przeminie. I teraz dopiero zrozumiał, dlaczego nigdy nie będzie mógł sądzić i karać spiskowych.
Padł na krzesło i zakrył twarz rękami.
Ktoś zastukał do drzwi. Wzdrygnął się, odwrócił twarz i pobladł tak samo, jak w ową straszną noc.
Nie odezwał się odrazu. Ale, gdy po kilku minutach wszedł kamerdyner Mielników ze świecami — mrok się już zrobił — i zameldował archimandrytę, ojca Focyusza, car siedział już w krześle, jak przed chwilą, wyciągnąwszy chorą nogę na poduszce, z książką w rękach, a twarz jego była tak spokojna, że niktby się nie domyślił, o czem przed chwilą myślał i co czuł.
VI.
Dyżurny kamerdyner Mielników zameldował carowi archimandrytę Focyusza. Cesarz kazał go przyjąć.
Tajnymi schodami wprowadzono Focyusza do Zimowego Pałacu. Schody te nosiły nazwę „schodów Zubowa“ i były tak ciemne, że w dzień chodziło się po nich ze świecą.
W minionych latach na tych schodach oczekiwały frejliny na Platona Zubowa, by go zaprowadzić do „babci“, cesarzowej Katarzyny II. Potem tymi samymi schodami do wnuka chodziły egzotyczne postacie: radczyni państwa Tatarinowa, prorokini baronowa Kriidener, nadworny lokaj Kobelew, poseł sekty skopców, a później hr. Józef de Maistre, angielscy kwakrowie, waryat, „niesamowity“ Nikituszka i wielu jeszcze innych.
Idąc po schodach, archimandryta Focyusz żegnał się i żegnał wszystkie kąty, drzwi i ściany, by „odegnać nieczyste siły, gnieżdżące się w tych miejscach, owładniętych przez szatana“. jdy wszedł do gabinetu cara, Aleksander tał z krzesła i chciał iść naprzeciw niego, by jbrać z rąk jego błogosławieństwo. Ale Fo-isz jakby nie widział cesarza; szukał czegoś rokiem po kątach, zatrzymując się spojrzeniem biuście marmurowej Pallady, na zwierciadle, skrzydlatych boginiach, wymalowanych na icie. Wreszcie tuż pod boginiami, w kącie, ’lazł malutki obrazek święty. Zwolna, z po-?ą, przeżegnał się znakiem krzyża świętego, opiero potem spojrzał na cara.
Aleksander zrozumiał. Pierwszy pokłon chciał;vusz oddać Bogu, naprzód pomyślał o wład-niebios, później dopiero o władcy ziemskim, tdobało się to Aleksandrowi.
— Pobłogosław mię, ojcze Focyuszu. — W imię ojca i Syna i Ducha Świętego, ch cię błogosławi Pan! >rzeżegnał cara szerokim, wydatnym znakiem yża św., takim samym, jakim błogosławi pro-h chłopów pop wiejski. Znowu się to bardzo dobało Aleksandrowi. !ar ucałował rękę mnicha. Focyusz nie tylko cofnął ręki, ale podsunął ją Aleksandrowi nal brutalnie. Jego — pomyślał Aleksander — trzeba będzie oduczać, by nie padał do nóg ’ jak to często rohili inni, on sam raczej za-a, by car złożył mu pokłon. .j rozszerzonemi od strachu oczyma spoglądał
Focyusz na cara. ale to nie był strach człowieczy. W dalszym ciągu, tak jak poprzednio na schodach, żegnał znakiem krzyża wszystkie ściany i kąty komnaty carskiej, bo tu jeszcze więcej może, w jego pojęciu, gnieździło się sił nieczystych i szerzej rozpościerała się władza szatana.
— Proszę — niech wasza wielebność zechce usiąść.
Aleksander zmieszał się. Nie wiedział napewno, c/y do arehiinandryty mówi się „wasza wieleb-ność“, nie znał dobrze cerkiewno — duchownych rang i godności, przywykł mówić o sprawfreh tyczących się cerkwi po angielsku i po francusku.
Focyusz usiadł, ale nie tam, gdzie mu wskazał car miejsce obok siebie, a dalej pod oknem, na samym brzeżku krzeszła.
— Bardzo rad jestem, że widzę Ojca u siebie, mówił dalej Aleksander, ciągle stropiony, nie wiedząc od czego właściwie zacząć. Słyszałem wiele o Ojcu od kniazia Golicyna... I od hrabiego Arakczejewa, dodał co prędzej, przypomniawszy sobie, że Focyusz jest wrogiem Golicyna. — Oddawna chciałem pomówić z Ojcem o sprawach cerkwi które, ku mojej zgryzocie, nie idą tak pomyślnie, jak by to być powinno. O jedno tylko proszę, by Ojciec mówił do mnie szczerze: całą prawdę. Gdyby Ojciec wiedział, jak rzadko zdarza ini się słyszeć prawdę, i jaką czuję potrzebę, by mi ją mówiono — zakończył, nadając swym słowom ton głębokiego przejęcia.
— Miłościwy Panie, Najjaśniejszy carze — zaczął Focyusz uroczyście; — widocznie miał z góry przygotowaną mowę, lecz po chwili zająknął się, stanął, jak gdyby zapomniał wszystkiego, co chciał powiedzieć. Począł ocierać chustką pot z twarzy, rozpaczliwie machnął ręką, poczem podjął sutannę, ukazując długi chłopski but, i wydobył z zanadrza paczkę papierów zapisanych drobnem pismem.
— Tu jest wszystko, wszystko miłościwy Panie, wyszeptał, spiesząc się i oglądając po za siebie,.leśli chcesz wiedzieć, posłuchaj... Tu jest wszystko w tein piśmie... dokładnie...
Przeczytał tytuł.
„Plan zgładzenia Rosyi i sposób, jak ten plan udaremnia p0 cichu i skutecznie“.
Car źle słyszał na jedno ucho. Zaczął myśleć 0 czem innem, o tem, co mu opowiadał nieraz Golicyn o Focyuszu.
Syn biednego chłopskiego komornika urodził się na słomie w stajni, j<k owe dzieciątko w jasełkach betleemskich. Młodość całą spędził w biedzie, raczej w nędzy, pędzony od chały do chaty, bity, nękany chorobą, pokryty ranami 1 wrzodami. Przymierał głodem, okrywał się łachmanami. Potem przyjęto go do seminaryum w Petersburgu. Żył wtedy jałmużną i lichą groszową zapomogą od ciotki, która mieszkała na drug końcu miasta. Ale przebył studya i został na czycielem religii w pierwszym ka teckim korp sie. Odrazu rozpoczął tain walkę z inasonni illimiinatarni, mistykami i imiymi sługami A tychrysta, jak ich nazywał. Przepełniony far tycznein przeświadczeniem o ważności swej i syi głos podnosił jak trąbę jerychońską, rziu się na wszystkie strony, nachodził ludzi, elit ich nawracać i przemocą zdobyć "twierdzę s> tanau. Na dziedzińcu koszar korpusu kadeckiej w obecności uczniów, ustawił pewnego razu c ły stos „ksiąg heretyckich“ i palił je. żyw, ’ ogniem, rzucając na nie klątwę straszliwą. Pr; kupywał służące w domach, w których od by w ły się zgromadzenia „mistyczne“. Służące w wiercały dziury w drzwiach a Focyusz z uki cia przypatrywał się zebraniom, a potem dono o nich metropolicie lub ober — policmajstra’ W końcu — jak twierdził — „wrogowie jeg< Boga“ wyznaczyli milion nagrody za jego głov Uciekł przed zabójcami, „sługami szatana11, pi pomocy uczniów szkoły kadeckiej, w jednej 1 szuli, i przeskoczywszy inur ogrodu, dostał na ulicę. Walczył także z dyabłaini, którzy wili mu się w straszliwych postaciach, bili g< włóczyli za włosy tak długo, aż tracił przy inność. Nieraz zaś stawali przed nim, przybie postacią skrzydlatych aniołów, by pokusą chlebstwa usidlić jego duszę: — "Święty Ojcze Focyuszu, okaż swą świętość ni — wołali do niego przejdź w obliczu j po Newie, jako po suchym lądzie" martwiał się postem i biczowaniami, nosił. Siennice, spał w trumnie. Po całych lygo-h żywił >ię kwiatem lipowym i miodem, ja-„pszczółka Boża“ — nawet herbaty nie miał iebie « celi. a pił tylko gorącą wodę. Zda o się, że post lak s<o wycieńczał, iż nie mógł na nogach. W zimie ubierał się lekko i hodzlł na mróz. w lecie nosił ciężkie futro. Wielkim Tygodniu morzył się formalnie gło-do tego stopnia, że musiał potem przyzwy-a< się do jedzenia i przyjmował pokarm, ąc go poprzednio na aptekarskiej wadze, leksander wspominając te wszystkie szcze życia Focyusza. ciekawie w twarz jego wpatrywał. Przeraźliwie chudy, suchy, z by-patrzącemi, ózaremi, szybko biegającemi na ’stkii strony oczyma, robił wrażenie dzikie >:wicrzątka. Ruchy miał także niespokojne, bojażiiw e, jak zwierz zamknięty w klatce, ałej jednak jego postaci było coś bezbron-), wzbudzającego współczucie, tak, że miało ‘chutę pogłaskać go, uważając przytein, b}
Ukąsił. acyusK czytał dalej swe papiery, mrucząc AieMBSU.r I. 7 właściwie pod nosem niezrozumiałe wyrazy po spiesznym przerywanym szeptem. Do uszu Ale ksandra dolatywały tylko poszczególne słowa robiące wrażenie, że ktoś bredzi w malignie.
— „Zwierzęca liczba 666. Tajemnica dzisiej szych czasów. Wielka tajemnica. W roku 183) obejmie władzę nad ziemią panowanie zwierz; Zwierz godzić będzie na wszystkie świętości: pc burzy ołtarze, obali trony. Tysiąc lat będzie pi1 no wał, utworzy nową religię w imię Antychrj sta, obudzi w całym świecie chrześciańskim r< wolucyę...“
— Proszę cię. Ojcze Focyuszu, odezwał s Aleksander — ja źle słyszę na lewe ucho. Moi Ojciec zechce przenieść się na krzesło z praw* strony.
Focyusz wzdrygnął się, spojrzał na cara d/ kim wzrokiem, ale natychmiast się przesiadł. C: słuchał i nie wierzył własnym uszom,.lakto? wi< „Święte Przymierze11 — ma być początkiem a tychrystowej rewolucyi?
— Jakto, Ojcze Focyuszu, przecież o tysiąc letnie panowanie świętych na ziemi modli s sam kościół?
Aleksander słyszał o tein od Golicyna: tak mi nowicie bowiem kniaź Aleksander koinentow „Święte Przymierze11, o którego powstar obwieszczano uroczyście we wszystkich cerkwią państwa rosyjskiego.
— Po co się modlić? Wszystko się już spełniło — rzekł Focyusz z gniewem.
— Spełniło się? Gdzie?
— Od czasu św. Konstantyna równego Apostołom — w cerkwi prawosławnej — powszechnej. Innego panowania nad światem nie będzie. Ojcowie nain to przekazali, my w to wierzymy. A wszystko inne jest dziełem szatana.
Aleksander zupełnie nie rozumiał o no chodzi Focyuszowi, czuł tylko, że jego słowa nie tia-fiają mu do przekonania. Jakto. więc wojny, rozruchy, rozdział kościołow, bratobójcza nienawiść narodów — takiż ma być obraz królestwa.Bożego na ziemi i na niebie?
— Wszystko to tu napisałem, podjął znowu Focyusz. Według słowa Hożego. Posłuchaj, carze najmiłościwszy...
I znowu począł szukać po swych papierach, grzebać po kieszeniach, nie mogąc znaleść czegoś. co chciał carowi przeczytać. Cały obłożony był rozmaitymi donosami.
Aleksander przerazi! się, że to czytanie nigdy się nie skończy i że nadal nie będzie rozumiał — nui jednego słowa.
— Posłuchaj, Ojcze Focyuszu: zostaw mi wszystkie te papiery, a ja je później uważnie przeczytam. A teraz pomówmy ze sobą. Powiedz mi wszystko szczerze i otwarcie, co ci leży na — >ercu.
Focyusz znowu zaczął się kręcić na krześl’ i szukać <-zegoś po kieszeniach. Nagle zerwał si’ z miejsca, położył papiery na stół, oddał pokłoi carowi, a później podszedł do niego, wyciągną szyję, zbliżył usta do ucha cara i począł mówi< wyraźnym już teraz szeptem:
— Jako pożar wybuchnie wkrótce na całe ziemi rosyjskiej rewolucya. Już dziś stosy drze wa przygotowane i ogień podłożony. Minister stwo spraw duchownych, święty synod, illumi naci, masoni idą ręka w rękę i przygotowuj; razem powszechny spisek. Na dany znak pod niosą się zbrodnicze miecze, by zabić wszyst kich prawosławnych ludzi. A duszą tego wszyst kiego, hersztem wszystkich morderców i Łotrów wiesz kto jest?
— Kto?
— Golicyn. — Co ty mówisz, Ojcze Focyus/u? Ja knia zia Aleksandra Golicyna oddawna znam — lal przeszło trzydzieści. Razem się wychowywaliśmy Kocham go, jak rodzonego brata. Jeżeli on, U i ja...
— I ty, i ty. Garze miłościwy, pomazańcza Boży. sam o tem nie wiedząc, służysz szatańskiej sprawie. Jeśli się nie opamiętasz, zgubiss swą duszę, wpadniesz w sidła dyabelskie!...
Zerwał się ze swego miejsca, i drżąc jak liść patrząc na Aleksandra płoiiącemi oczyma, wołać począł wielkim włosem:
— Bóg z nami! Bóg wszechmogący patrzy na nasze czyny’ Przemoc ludzka nic przeciwko nam zdziałać nie zdoła. Ty, car możesz wszystko: nastąpisz na mnie, i zgnieciesz mnie jak robaka! Karaj mię, zabij, zgładź ze świata. Nie boję się! Przekleństw o na wszystkich wrogów Pana!
W podniesionej ręce Focyusza błysnęło coś. jakby nóż. Był to krzyż, który wisiał na jego piersi, a który ujął nieświadomym ruchem.
Aleksander również wstał ze swego miejsca i mimo woli cofnął się przed Focyuszein. „ Obłąkany przeszło 11111 przez myśl.
— A wtedy zmartwj chwytanie Pan i w proch upadną wrogowie Jego! Jako wosk taje przed *iłą ognia, tak oni znikną z powierzchni śwriata! — potrząsał Focyusz krzyżem, jak nożem. A jeśli ty, car, nie posłuchasz głosu Bożego, jedno nam tylko pozostanie: weźmiemy w jedną rękę Ewangelię. w drugą — krzyż, staniemy przed ludem i zaczniemy wołać głosem wielkim: „prawosła-wni. ratujcie!“ A głot — nasz usłyszy cała Rosya.
I zacznie się ruch wielki. Walka z rewolueyą. Bóg z nami! Pan wszystkich potęg z nami! Ześlij Boże Twe gromy — zaświeć błyskawicą Tw’ego gniewu, wytrać swych wrogów. Usłysz gl’1 nasz, Panie! wysłuchaj modlitwy naszej. Panie!
Z jękiem nieludzkim, łamiąc ręce w rozpac? rzucił się Focyusz do nóg Aleksandra. Ciałt jego wstrząsał dreszcz szaleństwa.
— Wstań Ojcze Focyuszu, wstań... proszę <jj bie... takich rzeczy robić nie można — starał go uspokoić car.
Ale Focyusz nie ruszył się z ziemi. Kurczo\ objął nogi cara i trzymał się ich jak człow‘> tonący.
— Wybaw nas, obroń nas, zlituj się nad nau carze miłościwy! Tyś nam przez Boga zesłan ukochany przez nas! Jako Bogu wiernie chcę służyć. Wszystko ci powiem, wszvstko! Chce mię wysłuchać? Jak zgnieść rewolucyę cicl i skutecznie!...
Podniósł się z ziemi i począł znowu szept carowi do ucha:
— Miałem w tych dniach widzenie... Fan i je zesłał... Szliśmy we trzech po wodzie, jak | suchym lądzie: ja, ty i on...
Kto on? — zapytał Aleksander z przesą.. nym strachem.
— Hrabia Arakczejew — odrzekł Focyusz Hrabia Arakczejew, podpora ojczyzny, mąż na dostojniejszy. Jako święty Jerzy pojawił się i ziemi rosyjskiej, wierny, prawdzie służący, kichający szczerze cerkiew i Botja piawosławneg Jemu możesz wierzyć — wszystkiego dokona. ja z nim. Ja, tj i on. We trzech chodzić b dzieiiły po wodzie, jak po suchym Ujdzie. Carze najmiłościwszy! w roku dwunastym zwyciężyłeś Napoleona, szatana ziemskiego: teraz zaś zwy ciężyć możesz jednem pociągnięciem pióra Antychrysta, Napoleona duchowego. Podpisz tylko u-kaz: wydala się Golicyna, znosi ministerstwo spraw duchownych, a w trzy minuty, a w trzy minuty jednem pociągnięciem pióra zniszczysz odrazu całą rewolucyę.
Wstał, ale nie mógł utrzymać się na nogach, i w niemocy prawie nieprzytomny, upadł na krzesło. Hudawe włosy spocone i pomierzwione, przylepiły mu się do czoła; wzrok miał utkwiony bezmyślnie w jeden puukt, tak, że czuło się, że niczego i nikogo dokoła siebie nie widzi, i nie zdaje sobie sprawy z tego gdzie jest i z kini rozmawia.
„Obłąkany?“ pomyślał Aleksander.
Dlaczego właśnie obłąkany? Czy dlatego, że pięknie mówić nie potrafi, nie ma gestu dworaka, a zachowuje się jak chłop, nieuczony, prosty — jak owi galilejscy rybacy, których powołał Pan, by zawstydzić wielkich tego świata. I czyż prawie wszystko co mówi, nie jest prawdą? Nie o Golicyna tu chodzi. Ale to, że ja sam wysługiwałem się, acz nieświadomie, bezbożnemu, szatańskiemu duchowi rewohicyi, i teraz jeszcze może mu ulegam, czyż nie jest prawdą? I skąd on to może wiedzieć, jakby wyczytał to w mem sercu9 Kto wie, czy nie on właśnie, Ojciec Focyusz, jest tyin mężem Bożym w sile i di, którego zsyła mi Opatrzność dla zbawienia duszy? A ja...*-
Focyusz oprzytomniał, poruszył się na kr/ i z wysiłkiem powstał z miejsca. W końcu docznie zrozumiał, że nie wypada mu siedź gdy car stoi. Zrozumiał także, iż rozmowa sk czona. Pospiesznie wyrdobył z za rękawa jes/t jakiś papier i dołączył go do położony ch [ przednio nu stole. 1 znowu w postaci jeg’» i i chach było coś bezradnego i żałosnego tak Aleksander jeszcze silniej odczuł, iż go obraz
— Ojcze Focyuszu — rzekł, ujmując jego i kę — obiecuję ci Ojcze, że o w’szystkiein, co i Ojciec powiedział, pomyślę i. co będę mógł, zr< bię. A jeśli powiedziałem co niestosownego, proszę o przebaczenie. W imię Koga. I módl si za mną. Ojcze, módl się za mną. Z całego jerc błagam... .lak się mu to nieraz przytrafiało, wzruszył się własnemi słowami.
Pow’olnyin ruchem, marszcząc twarz od holu w nodze — ale im więcej ból odczuwał, toin mu było przyjemniej przyklęknął przed Focyu-szem. Przejął się pięknością tego gestu pokory. wydawało mu się przez chwilę, że widzi siebie samego w lustrze; i — wzruszył się jeszcze bar ilzie — Uczuł zwykły w podobnych wypadkach słodkawy smak w ustach.
Oto przed kim należy mu się wyspowiadać ze v zystkiego, zwierzyć najgłębsze tajemnice, jak ed samy 111 Chrystusem Panem — przyznać się tej wiecznej męki, do przelanej krwi ojca. A i on mu przebaczy, rozgrzeszy go na ziemi, pewnością otrzyma przebaczenie i rozgrze-lie w niebiosach. apominając o piękności gestu, nie zdając so-sprawy z tego, co robi — tar padł do nóg.usza. wydało mu się, że więcej upajającym był h dziegcia chłopskich butów Focyusza, jak li perfum z ezarnych loko* baronowej ener, prorokini, w którą niegdyś tak silnie yk I /robiło mu się lekko na duszy, jak ciężar carskiej korom, który gniótł go całe życie, na chwilę olioćbj krótką, domu przestał oś< — zajaśniała w ocza< li Focyusza. Położy a głowie cara, jak gdyby obejmował zilo-wą w posiadanie.
’liech cię błogosławi Pan! ylil się do klęczącego u nóg je.Ljo cara. ptał mu raz jeszcze do ucha: amiętaj sy:iu, pamiętaj! My trzej aft wrak ja. tv i on! iy liżąc, dostrzegł Focyusz w drugich drzwiach, lekko uchylonych, oko Arakczejewa, Wtóry podsłuchiwał i podglądał całą scenę.
Gdy Focyusz wyszedł, drzwi otworzyły się szerzej, a Arakczejew, nie wchodząc, wsunął w nie głowę.
— Aleksieju Andrejewiczu, to ty? — zapytał car tym cii hyin, łagodnym głosem, którym rozmawiał tylko z nim jednym. Głosem takim mówi kochający przyjaciel do serdecznie kochanego chorego swego druha.
Arakczejew wszedł do pokoju cara.
VII.
Zdawna istniejąca niechęć wzajemna między dwoma faworytami cara, Golicynein i Arakcze-jewem. w ostatnich czasach tak się wzmogła, że poczęła uprzykrzać życie Aleksandrowi. Trzeba h\ło się zdecydować, zrobić wyhói, poświęcić jednego z faworytów. A tymczasem carowi wydawało się, że obejść się nic może bez nich o-bydwóch. Arakczejewa potrzebował dla spraw ziemskich. Golicyna dla duchownych.
Golicyn nawrócił go na chrześcianstwo. Razem czytywali przez szereg lat pismo święte, razem wydawali utwory mistyków, razem układali statuty „Świętego Przymierza*1 i marzyli o królestwie Bożem na ziemi i w niebie. A znowu
Arakczejewa ruszyć się nie sposób, tak jak rąk i nóg. lj gorszeni zaś w tem wszystkiem było to, że podejrzewał Aleksander, Arakczejew wstą-V zmowę przeciw Golicynowi z me ropolitą finein i Focyuszem. Golicyna nien ’ prawosławne duchowieństwo, ale i ł< ienawiść i z pozorną uległością sluc azów. Dopiero agitacya Focyusza o buntu.
Golicyn zrobił się samozwańczym > stan duchowny zbezcześcił, wszys e zagarnął, ze Świętego Syin>du ucz yę! — wołał Focyusz i powtarzali > adherenci. iędzy synodem i ministerstwem ro Ł t.y akie waśnie, że rady sobie dać nie można Ale car, według swego systemu, spodzie-się, że zdoła pogodzie antagonizmy nie na-Ifce się do pojednania, że uda mu się przejdzie, by wilk był syty i koza cała. raz o tej sprawie ijheiał pomówić z Aiak-wem. Ale obydwaj zanadto byli skryci, by postawić jasno i otwarcie. Mówili o cz**m n, udawali wzajemnie przed sobą zupełną gtnolć — a jednocześnie przypatrywali się i śledzili nawzajem, jak zapaśnicy przed ą.
Car chwalił Focyusza; Arak«:zejev\ przyświadczał.
— Święty człowiek, Najjaśniejszy Panie, w istocie święty. Dwóch takich jest tylko w całej Rosyi — ojciec Focyusz i ojciec Serafin, metropolita.
Jak wszyscy ludzi głusi, car był milczący i podejrzliwy. Nie lubił, kiedy mówiono w jego obecności zbyt głośno; przypominało mu to głuchotę. A gdy kto znowu mówił zbyt cicho nie słyszał..Teden Arakczejew umiał mówić do cara, nie podnosząc zbytnio głosu, a tak wyraźnie, że Aleksander rozumiał każde słowo.
— Jakże mamy zachować się wobe’1 Golicyna? — zaczął wreszcie car z udaną obojętnością, doszedłszy do przekonania, że Arakczejew za nic pierwszy nie zacznie. Ale spojrzawszy ukradkiem na Arakczejewa, którego twarz przy tem pytaniu odrazu skamieniała, zrozumiał, że sprawa bardzo źle stoi.
— Nie wiem doprawdy, co mam zrobić?. — ciągnął dalej Aleksander bojaźliwie i wykrętnie. Takiego stanu rzeczy jednak dłużej znosić nie można. Możebyś pojechał Aleksieju Andrejewi-czu do metropolity, pomówił z nim i starał się, by zgoda nastąpiła. Przecież da się to jakoś u-łożyć. Zrób to dla mnie, mój drogi.
— Zrobię wszystko co mogę, Najjaśniejszy Panie. Wola Iwoja dla mnie święta — odrzekł A i,:eje\\ żołnierskim tonem, sucho, niemal ordynarnie, a twarz jego przybrała wyraz jeszcze groźniejszy.
Tylko przypadkiem, nie pomyśl sobie nic złi sro. proszę cię. Ja tylko tak próbuję. Jeśli ty nic możesz, jeśli ci to... mówił dalej Aleksander i mnilkł nagle wobec groźnie nieprzystępnej miny Arakczejewa. Przestraszył się i zmieszał zupeł-uic niekontent był, że wogóle sprawę tę po-r zył.
Długą chwilę milczeli obydwaj, patrząc jeden na drugiego.
— Najjaśniejszy Panie! — przemówił wreszcie Arakczejew swym głuchym, uroczystym, jakby z.-łfjrobowym tonem, którego nadewszystko lękał i Aleksander — uważam za swój obowiązek jaku wierny poddany, mówić tylko istotną, rze-r., >vistą prawdę. Byłe-t dla mnie Najjaśniejszy Panic zawsze tak miłościwy, że sam mię tego nauczyłaś. 1 teraz także, bojąc się gniewu Bożego...
Ależ nie. nie o to chodzi, Aleksieju Andre-jpwiczu, próbował car zatrzymać Arakczejewa.
—. I teraz także bojąc się gniewu Bożego, ciągnął dalej Arakczejew z nieubłaganą stanowczością powiem ci, Najjaśniejszy Panie, całą prawdę, tak jak wobec oblicza Boga. Ja niczyich spraw nie znam i do nich się nie mięszam, ale z doświadczenia wiem, że więcej jest na świeci? ludzi złych niż dobrych i więcej zła niż go. I dlatego postanowiłem sobie, raz na z z nikim stosunków nie utrzymywać, a litylk niać swoje obowiązki. Ale za grzech poczy bym sobie, niepowiadomić cię, Najjaśniejsi nie, o tem co wiem. Kniaź Aleksander Mik wicz Golicyn...
Głos jego zadrżał i stał się nagle piski przenikającym, płaczliwym. Car słuchał, ni bując już nawet przerwać, ze spuszczoną: z takim samvm wyrazem winy na twarz ów stary jenerał, któremu Arakczejew rob mówki.
— Kniaź Aleksander Mikołajowie/ Golić; wrogiem cara i ojczyzny, oraz zdrajcą Ukazanie się w dużej ilości ksiąg bezbc napełni;! trwogą serca wszystkich wiernycl dainch. A nawet wśród pros ego narodu nie książek wywołuje rozruch i niesnaski, zagraża. Generalna zaraza objęła umysły prawomyślność, rozpusta i rewolucya
Ze strachem oczekiwał car, że Arakczeji cznie mówić o Tajnym Związku. Ale i tj zem, jak zawsze Arakczejew umyślnie mów by nie można było odgadnąć, czy wie c< nie wie nic o Tajnym Związku. Groźbę, b miecz, trzymał zawsze nad głową cara.
— Zresztą wola twoja. Najjaśniejszy stać się musi. Ja tylko powiedziałem to, c.1 lat śnie te ii. teraz: chociaż, właściwie nic się jj kłótni z Arakczejewein. t razem nie mógł się pozbyć ner ze Arakczejew go opuści, a wte-der — — przepadnie, jszy Panie! — zaczął znowu A-.viem, że jak bez rzykładną jest >bec mnie, tak i poświęcenie moje Ani rozumu na tyle nie mam, a-nie potrafię, by wypowiedzieć zność. Ale czując w sobie i-ora/, c i upadek sił, prosić muszę o od służby. Starość mię dojęła,;ząć. Proszę o zupełne zwolnienie, które mi ciężą nad miarę i któ-e mogę. Niech inię kto inny już zastąp ja nic mogę, nie mogę, rie ma już *il w ciele inojem... Dusza spoczywającego w Bog dobroczyńcy mego, cara Pawia I. spogląda terf na innie z nieba i widzi szczerość słów moii i tego, co jest w sercu mojem...
Podniósł ’aczj do nieba i zaczął łkać. z pi czątku cicho, później coraz głośniej i głośni Tar patrzył na niego z wrastającym przestr chein: łez jego nie mógł znosi &
— Aleksieju Andrejewń zu! Aleksieju Andn jewiczu! — powtarzać począł błagalnie... Co to zn c/y? Za co mię to spotyka? Za co? Boże inć Boże I
— Uwoluij mnie! uwolnij! ojcze liajmiłośch szv! nagle wj buchnął płaczem Arakczejew, z kaszlał się, począł się trząść, jakby w ataku pf leptycziiym i, upadł na krzesło, załamują ‘ ręc
— Czas na mnie! Do niczego nie jestem jr zdatny! Po łbie stan*go durnia! Do fortec...Arakczejew łotr. — Arakczejew wyrzutek Arakczejew gadzina!
Car zerwał się z miejsca, blady, przerazori drżący Arakczejew tymczasem chustką ocier usta ze ślin\. Aleksander patrzył z trwogą, r na chustce nie okażą się siady krwi. Oddaw już straszył go Arakczejew rzekomym krwio kiem.
W obecnej sytuacyi czuł się Aleksander? pełnie bezradnym. Wreszcie rozpaczliwie nachr ką, także upadł na krzesło, oparł się łokciami stół, rękami ścisnął głowę, zamknął oczy, zatkał >zy, by niczego nie widzieć, niezego nie sły-eć.
Arakczejew tymczasem wytarł sobie dokumen-ie twarz chustką, powoli się uspokoił, przestał lochać, ukradkiem popatrzył na cara, spostrzegł-y zaś, że Aleksander go nie widzi, począł patrywać się w niego długo, przenikliwie spo-ijnie, jakby chciał wymiarkować, czy Aleksan-r już — „gotów“. Zdecydował, że „gotów“. Po cichutku wstał z krzesła, i zgiąwszy się, ąpając na palcach, podszedł do cara. Czarny eń jego na ścianie przemknął jak cień olbrzy-iego nietoperza. Ukląkł na podłodze i na ko-nach podpełzł do Aleksandra.
— Przebacz, ojcze najmiłościwszy! Zmartwie-e ci zgotowałem. Przebacz staremu durniowi! zebacz w imię Boga!
Wstrętnym ruchem ujął rękę cara i złożył na ej pocałunek. Aleksander wzdrygnął się, od-cócił twarz z bojaźliwym uśmiechem, jakby e wierzył swemu szczęściu, popatrzył na Arak-ejewa i nagle rozpłakał się i rzucił „druhowi“ szyję. Twarz jego miała w tej chwili ten m wyraz co twarz Zofii, gdy tuliła się do nie niedawno w przygnębieniu serca.
— Aleksieju Andrejewiczu, druhu najserde-niejszy! Kochany — przebacz mi wszystko!...
I). Mereilcowaki — Aleksander 1. 8
Nigdy już o tem mówić nie będę... Czy ty możesz myśleć, że ja, Boże mój, że ja bez ciebie obejść się mogę... O gdybyś ty mię opuścił...
— Nie opuszczę, nie opuszczę, ojcze najdroższy... Gdziebym ja od ciebie pójść mógł!... Ciebie jednego, prócz Boga, mam na świecie!...
— A Golicyna — szeptał car — o Golicyna, bądź spokojny,... ja sam chciałem-----------Golicyna jutro nie będzie!
— Nie, Najjaśniejszy Panie! Zostaw Golicyna. Nie usuwaj go! Ja pojadę do metropolity — — da Bóg, wszystko się ułoży.
— No dobrze, dobrze. Tak będzie, jak my o-bydwaj postanowimy. Tylko musimy być zawsze razem. Wtedy będzie dobrze.
Aleksander patrzył na Arakczejewa z pełnym szczęścia uśmiechem, przez łzy, jakby był w nim zakochany.
— A uważaj na siebie, kochany mój — dodał po chwili — dbaj więcej o zdrowie. Widzisz, znowu kaszlesz. Musiałeś się przeziębić. Pijesz ciągle mleko kobyle?
— Piję, piję, Panie najmiłościwszy. Tylko nie mleko kobyle a łaska twoja, to dla mnie balsam uzdrawiający. Niczego mi więcej nie potrzeba. Umrzeć bym chciał u nóg twoich, zdechnąć, jak pies...
Położył carowi głowę na kolanach, przylgnął.o jego ręki ustami, i w rzeczy samej podobny ył do starego wiernego psa.
— My dwaj zawsze będziemy razein na świe-ie, ojcze najmiłościwszy, carze najłaskawszy! >ieroty biedne. Nikt nas nie kocha, nikt się nad lami nie użali. I w odstawkę pójdziemy razem, ąojedziemy do mnie, do Gruzina — szeptał, jak?dyby w gorączce — będziemy chodzić po lasach, po polach, rwać kwiatki, śpiewać piosenki — my dwaj zawsze razem, bracia serdeczni. 1 zawsze my tylko sami, my dwaj. I jeszcze tylko on z nami, on trzeci...
Pokazał ręką na medalion cara Pawła 1., wiszący u niego na piersi. Zawsze w tym pamiętnym dniu, dniu — 11 marca, zamiast portretu panującego cara, Arakczejew wkładał medalion zmarłego monarchy, Pawła I. Podniósł go do ust, przeżegnał znakiem krzyża, jak obraz święty i pocałował.
— Niech język mój przylepi się do krtani mojej, jeśli o tobie nie będę pamiętał po wszystkie dni żywota mojego! — wyszeptał modlitewnym szeptem. — Pamiętasz, jak nasze dłonie zjednoczył — pamiętasz?
Aleksander w milczeniu skinął głową. W dzień swego wstąpienia na tron, car Paweł I., w Zimowym Pałacu, w komnacie obok pokoju, w którym umierała carowa Katarzyna, zjednoczył dło \ nie Aleksandra i Arakczejewa i powiedział im: „bądźcie na zawsze przyjaciółmi14.
— A koszulę pamiętasz?
Car znowu kiwną? głową, z rzewnym uśmiechem. W ten sam pamiętny dzień, kiedy Arakczejew przybył do Gatczyna na feldjegierskiej kibitce, przemoczony do nitki i chciał zmienić bieliznę, Aleksander dał mu swą koszulę. Arakczejew zarządził w testamencie, by go w niej pochowano.
— We śnie dziś znowu go widziałem, wyszeptał Arakczejew tym samym modlitewnym szeptem.
— Znowu?
— Znowu. Każdego roku w tę samą noc. 11 marca, każdego roku. Przeszłego roku był taki smutny, hiedny. Twarzyczkę odwrócił, kapelusz iniał naciśnięty na czoło tak, jak leżał w trumnie. A teraz, ostatni raz twarz miał jasną, odkrytą. Tylko blady był bardzo i także smutny. A na skroni, na lewej; taka mała, czarna plamka...
— Nie mów! nie mów! jęknął Aleksander mdlejącym głosem, zakrywając twarz rękami.
— Dobrze, nie będę mówił... Przebacz staremu..
— Nie — mów, mów, mów wszystko. Więc jak wyglądał?
— Teraz szyją kręcił. — „Dlaczego — pytał — halsztuk taki ciasny? Nie umieją porządnie nawet halsztuka zrobić?“ Zdawało mi się, że się gniewa. A potem mówił o tobie. „Bacz Aleksieju Andrejewiczu, by i z nim tak się nie stało. Strzeż go, zastępuj mu ojca!“
Aleksander słuchał, drżąc i sztywniejąc z grozy przerażenia. Wydawało mu się, że w szepcie Arakczejewa dochodzi do niego wieść z tamtego świata.
— „Zastąp mu o.ica!“... powtórzył z płaczem i przylgnął ustami do portretu Pawła I na piersi Arakczejewa. Zdało mu się, że całuje żywego ojca. Było jakieś dalekie, dalekie wspomnienie w tem zetknięciu ust z portretem i w zapachu starego zielonego sukna munduru, znajomym, koszarowym zapachu gatczyńskim. zapachu ojca. Ostatnie schronienie, w którem mu dobrze i spokojnie, w którem znika śmiertelny lęk przed przeszłością i przyszłością, ma tylko tu, na piersi Arakczejewa, na piersi ojca, tak, jak gdyby Arakczejew z ojcem stanowił jedność zupełną.
Płakali obydwaj i łzy ich mieszały się ze sobą. Arakczejew gładził ręką głowę Aleksandra, jakby małego chłopczyka. I Aleksander miał u-czucie, jakby pieścił go i — przebaczał mu wszystko, rodzony ojciec.
Zbudził się do przytomności, gdy usłyszał kaszel Arakczejewa.
— Napiłbyś się czegoś ciepłego? Może lipowego kwiatu, może ponczyku?
— Najlepiej herbatki — chorowitym głosem odezwał się Arakczejew.
Aleksander lubił herbatę, a zwłaszcza lubił ją pić z Arakczejeweni. Sain się wszystkiein zajął. Zadzwonił na kamerdynera. Wiedział, że cesarzowa Elżbieta Aleksiejewna przyzwyczaiła się o tej godzinie pić z nim herbatę, od czasów jego choroby i że tę godzinę uważała za najmilszą z całego dnia. Ale posłał do niej kamerdynera, by jej powiedział, że dziś nie przyjdzie. Poświęcał ją dla „najserdeczniejszego przyjaciela“.
Sam zaparzył herbatę, osobną, zieloną, arak-czejewowską, w świeżym czajniku. Przemył filiżanki, wytarł je starannie serwetką. Nalał niezbyt mocną, nie zi>yt słabą, w sain raz. Włożył dwa kawałeczki cukru. Znał dobrze upodobania Arakczejewa i umiał mu dogodzić.
— Może obwarzaneczków anyżowych? Te, które lubisz? Śmietanki?
— Surowej nie wolno mi pić.
— Ale jest gotowana, nie bój się, jest. Widzisz, z pianką. Ty lubisz z pianką?
— Lubię — westchnął Arakczejew żałosnym głosem. I ze smakiem popijać począł herbatę ze spodeczka. Car patrzył na niego z miłością, tak, jak patrzy matka na chore dziecko.
Poczęli rozmawiać o drobiazgach wojskowej służby — temat ulubiony, nie wyczerpany i zawsze działający tak uspakajająco.
Oglądali razem nową szczoteczkę do wąsów dla żołnierzy i nowy przyrząd do czyszczenia guzików u mundurów. Zaraz na miejscu zrobili próbę: wyczyszczone na mundurze Arakczejewa guziki świeciły wspaniałym blaskiem. Przyrząd okazał się znakomitym.
Potem zaczęli rozmawiać o nowym ukazie: „aby odtąd żołnierze w marszu robili kroki po arszynie w spokojnym tempie. Kroków ma być 75 na minutę, a w razie komendy szybkiego tempa, 120. Nie wolno na przyszłość odstępować od tej miary i kadencyi“.
Przeszli następnie do ostatniej parady na Mar-sowem Polu. Nie wszystko było w porządku. W lejbgwardyjskim batalionie saperów brało należytego spokoju w szeregach. Wielu żołnierzy miało zgięte kolana, słychać było także kaszel przed frontem.
— Ale za to Izmajłowcy się spisali, Najjaśniejszy Panie — zauważył Arakczejew. Dzielne chłopcy, ci Izmajłowcy! Pułk robi wrażenie ruchomej ściany. Jaki marsz równy i spokojny! Zapatrzeć się na nich można! Wydaje się, że gdyby im kazać stanąć na głowach — potrafiliby! Zuchy!
— Tak, nienajgorsi! — skromnie przytakiwał Aleksander, rumieniąc się z zadowolenia, że jego ulubiony pułk otrzymał taką pochwałę. Ale prze cież szkoda jeszcze, że gdy stoją przed frontem, widać że oddychają — słychać oddechy ludzkie.
Przypominali sobie pewnego szeregowca jeszcze z czasów cara Pawła, który potrafił nosić na czaku dzbanek pełen wody, i nie rozlał nawet kropli. Dziś tego już żaden nie dokaże. Inne czasy i inni ludzie...
Wreszcie pogrążyli się w dyskusyi nad tem, czy na wyłogach nowego jegierskiego munduru, należy wprowadzić zamiast trzech guzików, pięć i zmienić przytem rysunek wyłogów.
Twarz Aleksandra miała ten sam dziecinny wyraz, jak za lat chłopięcych, gdy bawił się żołnierzami. I rozmowa sama o tem wszystkiem sprawiała mu niesłychaną przyjemność. Tak dobrze, cicho, spokojnie — tak dalekie stały się wszystkie troski i gorycze. Poddał się nastrojowi młodzieńczych gatczyńskich wspomnień, i wydało mu się przez chwilę, że między nimi dwoma stanął naprawdę on — ojciec. I ogarnęło go to samo uczucie, którego niedawno przedtem wał Arakczejew — wyzwolenie zarówi wszystkich smutków i cierpień, jak i rad pożądań, — tak, jakby na całym świo było nigdy niczego prócz regularnych batal równego marszu żołnierskieh szeregów, i w nieskończoną dal, podobnych do owych viio ustawionych kupek tłuczonego kamienia obu stronach bitej drogi z Gruzina do Czudowa.
Na zegarach wybiła godzina dziesiąta, Aleksander znowu się zatroskał. Pora, by Arakczejew udał się na spoczynek. Jeśli późno się położy, nie będzie mógł zasnąć. Przerwał natychmiast rozmowę, kazał Arakczejewowi iść, przypomniał, by przed położeniem się do łóżka, na-pił się kobylego mleka. Uścisnęli się wzajemnie na pożegnanie i ucałowali serdecznie.
Gdy Arakczejew odszedł, Aleksander również zabierać się począł do snu. Jak zawsze, wedle przyjętego stale obyczaju, przeczytał jeden rozdział ze Starego Testamentu, jedną Ewangelię i List Apostolski. Przez lat wiele czytywał z Go-licynem zawsze jedne i te same rozdziały, według rozkładu, zrobionego na cały rok z góry. Nawet w czasie kampanij wojennych lub w podróżach, żeby nie pomylić się w wyborze rozdziałów, wysyłał umyślnego kuryera do Golicyna, nieraz z odległości tysięcy wiorst.
Przeszedł do sypialnego pokoju, który znajdował się zaraz obok gabinetu. Ukląkł do pacierza, ile nie na długo, bo nie pozwalała na to chora loga, a dawniej klęczał nieraz przy modlitwie tak długo, że robiły mu się odciski n>i kolanach. Powstawszy, podszedł do okna i otworzył lufcik na dziesięć minut. Do tych „powietrznych kąpieli“ przyzwyczaiła go babka, carowa Katarzyna, idąc za radą filozofa Grimma.
Położył się do łóżka. Łóżko miał proste, obo zowe. Od czasów bitwy pod Austerlitzem, zawsze to sarno. Siennik twardy, wypchany sianem, kołdra żółta, jedna poduszka pod głową.
Zwykle zasypiał odrazu, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Odwracał się na lewy bok — zawsze spał na lewym boku — robił znak krzyża świętego, podkładał lewą rękę pod głowę, zamykał oczy i odrazu popadał w sen tak głęboki, że śpiący w przyległym pokoju dyżurny kamerdyner i lokaje mogli hałasować do woli. Wiedzieli, że car śpi tak mocno, „iżby go nawet armatnie wystrzały nie przebudziły“.
Ale od czasów choroby zaczęły się bezsenne noce. Tak było i teraz. Już zasypiał — gdy wtem nagle posłyszał wrzawę głosów i zgiełk ludzi, biegnących po schodach i korytarzach. Słyszał go coraz bliżej i bliżej, za chwilę otworzą drzwi i wejdą do sypialni — tak, jak wtedy, w tę straszną noc, 11 marca. Wzdrygnął się w o-błąkanej trwodze i — przebudził z gwałtownem biciem serca. Żeby się uspokoić, począł myśleć o regularnych batalionach, szeregach wojsk maszerujących w nieskończoną dal, o pięciu, zamiast trzech guzikach na wyłogach munduru, i zdawało się, że zwolna znowu popada w sen. W tem nagle Arakczejew szepnął mu do ucha: „Blady był bardzo i bardzo smutny. A na skroni, na lewej, taka mała czarna plamka“.
Znowu się wzdrygnął, przebudził tym razem już zupełnie, otworzył oczy i poczuł, że sen na tę noc odszedł bezpowrotnie.
Wstał, włożył szlafrok, przeszedł do gabinetu, otworzył szufladę, w której leżały papiery, tyczące się Tajnego Związku, wziął osobny arkusik, położony na wierzchu i począł czytać. Było to pismo kniazia Jaszwiłła, jednego ze wspólników mordu 11 marca. Pisane było po francusku.
„Najjaśniejszy Panie! Od tej chwili, gdy przeklętej pamięci, ojciec twój wstąpił na tron, po * stanowiłem poświęcić się, jeśli tego będzie wymagało dobro Rosyi, która od czasów Piotra I stała się igraszką tyranów, a na koniec pastwą obłąkańca. Ojczyzna nasza znajduje się pod władzą sa-modzierżawja; los milionów zależy od wielkości ducha i serca jednego człowieka... Bóg prawdy wie, że ręce uasze splamiły się krwią cara nie dla osobistycn korzyści — niechże ten czyn nie będzie bezskutecznym. Zrozumiej, Najjaśniejszy Panie swe posłannictwo, bądź na tronie człowiekiem i obywatelem Pamiętaj, że rozpacz znajdzie zawsze środki zemsty i nie doprowadzaj ojczyzny do zguby. Człowiek, który życie swe oddajew ofierze, ma prawo ci to powiedzieć. Teraz jestem bardziej dostojnym od ciebie, dlatego, że niczego dla siebie nie pragnę, i jeżeli byłoby to potrzebne dla twej sławy, która jest dla mnie drogą, ponieważ jednoczy się ze sławą Rosyi, gotów jestem ponieść śmierć na szafocie. Ale to nie jest potrzebne: cała odpowiedzialność spada na ciebie, a ty jesteś czysty; nie takie zbrodnie pokrywa carska purpura. Udaję się teraz do swoich dóbr i błagam cię, byś skorzystał z krwawej nauki i myślał o szczęściu poddanych. Car przebaczy mi, albo ogłosi na mnie wyrok śmierci; modlę się do Boga Wszechmogącego, by ofiara moja nie była bezskuteczną Żegnam cię, Najjaśniejszy Panie! Wobec cara — jestem zbawicielem ojczyzny; wobec syna — mordercą jego ojca. Żegnaj. A na Rosyę i ciebie, jej ziem — skiego władcę, niechaj spłynie błogosławieństwo Boga Wszechmogącego i niechże Rosya nie potrzebuje się wstydzić ciebie na wieki“.
„...Teraz zobaczymy, kim jest Aleksander — zbrodniczym przywłaszczycielem tronu, czy też synem ojczyzny gotowym na wielką ofiarę?... — przypomniał sobie car ustęp z drugiego listu — finlandzkiego szlachcica von Boka, który za niego zamknięty został w Schliisselburgskiej twierdzy i tam zmysły postradał.
Przypomniał sobie także, jak sain był bliski obłąkania. W Moskwie, podczas koronacyi, całymi dniami przesiadywał w pokoju, zamykając się przed ludźmi z oczyma, jak i obecnie utkwionymi nieruchomo w jeden punkt, nie myślał o niczem, i czuł tylko przybliżającą się grozę obłędu, czuł ją tchórzliwie, z przerażającym wstrę tem, od którego ścinają się śmiertelnym strachem wnętrzności. Potem to minęło. Myślał, że na zawsze. A obecnie zaczyna się na nowo. Tak — można postradać zmysły w jedną z tych straszliwych nocy.
Hrabia Paleń, herszt morderców, od dwudziestu trzech lat przebywający bez wyjazdu na swsj kurlandzkiej wysepce, Ekkau, z pełnym wewnętrznym spokojem, gdy była mowa o nocy 11 marca powtarzał: „za co innego może nie, ale za tę noc potrafię zdać sprawę przed Bogiem“. Mówił tak, a co rok w tę noc upijał się do nieprzytomności.
Może pójść za jego przykładem, żeby w jakiś sposób przetrwać tę noc straszliwą?
Powrócił do sypialni, wydobył pęcherzyk z o-pium, nalał do kieliszka od wódki, wypił i położył się do łóżka. Znowu wydawało mu się, że słyszy wrzawę głosów i zgiełk biegających po korytarzach i schodach ludzi. Za chwilę otworzą drzwi i wejdą do sypialni, — tak, jak wtedy* w tę straszną noc. I widział na lewej skroni bladej upiornej twarzy, jak mała czarna plamka, coraz to rośnie, rozszerza się, głębieje, aż wreszcie zamienia się w czarną bezdenną przepaść, w której on, ojcobójca, przepada bez śladu.
W ten sam czas przez ciemne sale przekr się kobieta w szarym płaszczu, w szarej ch na głowie, zakrywającej twarz, podobna do \ bowego pomnika lub do płaczki z staroży czasów. Z ruchów jej widocznem było to, < ma o sobie powtarzała: „całe życie ukrywa w cieniu“. I w obecnej też chwili przez c sale pałacu przechodziła jak cień, jak dziejka, która obawia się, aby jej nie s tano, albo jak upiorne zjawisko pokut duszy.
U wejścia do komnat carskich dwaj war cy skrzyżowali przed nią karabiny; młody drzemiący w krześle, posłys<awszy szmer, się z miejsca, spojrzał i oddał jej lionor; skowe wyciągniętą szpadą, a kiedy przeszł: straży, nisko pochylając głową, popatrzył z pełnem uszanowania współczuciem. Pozna rzową Elżbietę Aleksiejewnę.
Aleksander gdy tylko był chory, żądał, odchodziła od niego na chwilę. Skoro przychodził do zdrowia, uważał ją za trzebną. Tak było zawsze: w cierpieniu w szczęściu zdała ód niego. Nie śmiejąc z; niego bez wezwania, by życzyć mu dobn przychodziła pokryjomu i składała na czt cego pocałunek. Stawał się dla niej wte słychanie bliskim.
Weszła do sypialni, pochyliła się nad nim, przeżegnała go znakiem krzyża św. i pocałowała w cioło.
Raz Amor schwytał Psyche... przypomniał się jej wiersz ody Dierżawina do młodocianej pary ślubnej: piętnastoletniego chłopca i czternastoletniej dziewczyny. Teraz podstarzałego Amora całowała zwiędnięta Psyche.
I znowu po ciemnych salach wracała do siebie, przekradając się jak cień, jak złodziejka, która obawia się, by jej nie schwytano, albo jak upiorne zjawisko pokutującej duszy.
CZĘŚĆ DRUGA.
I.
— Być albo nie być — Rosyi, oto pyt o które nam idzie!
— Rosya, taka jaką jest obecnie, powinna nąć cała!
— Wszystko u nas okropne; żyć w tych runkach nie podobna!
— Oddawna dewizą każdego Rosyanina t się: czem gorzej, tem lepiej!
— A więc róbmy rewolucyę, a wtedy wss ko się odrodzi!
Takie zdania usłyszał jeszcze w przedpoi kniaź Waleryan Michajłowicz Golicyn, gdy p( pierwszy wybrał się do Rylejewa.
Jeden z dyrektorów Tajnego Związku, p cznik w rezerwie, Kondratij Teodorowicz Ryl* mieszkał w domu rosyjsko-amerykańskiej kor nii, której był urzędnikiem administracyjn W niedzielę odbywały się u niego śniadania. awa stołu, przekąski, miały charakter wybitnie syjski. Gospodarz ściśle tego przestrzegał. „Po-inniśmy unikać wszelkiej cudzoziemczyzny, )y najmniejsze choćby upodobanie do rzeczy >cych nie osłabiało w nas świętego uczucia ini-ści ojczyzny — mawiał Rylejew. Nowgorodzki radim, nie rzymski Bratus, powinien być dla nas /mbolein obywatelskiej cnoty14.
Okna na parterze opatrzone były żelazneini ratami. Mieszkanie niewielkie, ale bardzo przytnę. Gospodarskie oko widoczne we wszyst-em. Muślinowe firanki, białe jak śnieg, kwiaty doniczkach ustawione na oknach, podłoga czy-iutko wymyta, kanarki szczebiocące w klatce — szystko to razem sprawiało wrażenie, że się e jest w Petersburgu, ale gdzieś w cichein, za-ldłem miasteczku na dalekiej prowincyi, w ci-mtkiin, niewinnym, drewnianym domku. Słońce nieciło prosto w okna, podnosząc jeszcze na-‘rój wiosenny.
Gości było wielu. Wszyscy — członkowie Taj-;go Związku. Siedzieli, stali, chodzili, popijając ódkę przy bufecie, paląc fajki i gawędząc swo->dnie. Dla odświeżenia powietrza otworzono fcik: z ulicy dochodził turkot dorożek, dźwięki kiejś kapeli — wesołość dnia niedzielnego. Waleryan Golicyn od miesiąca z górą był już:łonkiem Tajnego Związku. Na zebrania dotąd e uczęszczał. Zofia, po rozmowie z nim, na
Alercie — A lek namiar I 9 balu u Naryszkinów. podczas koncertu Wielhor-skiego, ciężko zachorowała. Całe dnie spędzał przy jej boku, obwiniając się w duszy, że ta właśnie rozmowa spowodowała jej chorobę. Tem większą była jego radość, gdy Zofia poczęła powracać do z lrowia: wczoraj lekarz oświadczył, że niebezpieczeństwo minęło.
Golicyn postanowił iść w niedzielę do Ryle-jewa, zwłaszcza, że oddawna już zapraszał go tam Trubeckoj, jeden z dyrektorów Tajnego Związku, który zgłosił jego wstąpienie do Towarzystwa.
— Ale Newa się jeszcze nie ruszyła? — mówił ktoś właśnie, gdy Golicyn z Trubeckim wchodzili do Rylejewa.
— Jeszcze me, ale już niedługo popłynie; lód już pociemniał, robią się kry lada chwila będzie wiosna.
Golicyn odczul w tych słowach ten sam nastrój wiosennej beztroski, jaki mu się nasunął, gdy jeszcze w przedpokoju usłyszał słowa: „a więc róbmy rewolucyę, a wtedy wszystko się odrodzi“
Z ciekawością przypatrywał się obecnym. Nie robili oni wrażenia spiskowców. Wszyscy młodzi, weseli, także wiosenni. „Miłe dzieciaki“, pomyślał. Albo też może, ponieważ jest sam szczęśliwym, wydaje mu się, że wszyscy dokoła niego są szczęśliwi. Tak samo wyobraża sobie pijany, że wszyscy dokoła niego są pijani.
Trubeckoj zaznajomił go z Rylejewem.
Twarz smukła, chuda, dziecinna; cienkie, drwiąco ironiczne i zuchwałe w uśmiechu wargi; wielkie, piękne oczy, z odcieniem spokojnego smutku — w chwilach podniecenia jednak zapalające się takim płomieniem, że zaraz u-dzielał się widzowi. Ubrany bardzo elegancko — z widoczną starannością, choć bez wytwornego smaku: sukienny frak o zręcznym kroju, zbyt jaskrawa kamizelka ze szklanymi guzikami, rękawy nieco za wąskie, zdjbne koronkami. W oa-łej jego postaci, tak, jak w urządzeniu mieszkania widać było upodobanie do porządku, czystości, systematyczności; powtarzał się zarazem nastrój wiosenny, wesoły. Biały batystowy halsztuk zawiązany był bardzo starannie. Domyślać się można było, że zawiązywały go rączki żony, i że potem pieszczotliwie poklepała go żona po policzkach, czule się do niego uśmiechając. Włosy zaczesane bardzo starannie i napomadowane rezedową pomadą; tylko z tyłu głowy sterczał nieposłuszny wicherek; widać było, że chłopiec jest łobuz, chociaż ma skromną minkę.
— A ja kniazia dobrze pamiętam. W łoży Gwiazdy płomienistej — a i przedtem jeszcze w Paryżu w 1814 roku — — rzekł Rylejew do Golicyna. — Pan, zdaje się służył w pułku Preobra-żeńskiin, a ja byłem wtedy podchorążym w pierwszej konnej rocie artyleryjskiej brygady.
— Tak, ale pan się bardzo zmienił od tego czasu. Terazbym już pana nie poznał — odrzekł Golicyn, który zupełnie Rylejewa nie pamiętał. — No, bo zawsze dobre dziesięć lat upłynęło od tego czasu! Byliśmy przecież jeszcze wtedy prawie dziećmi.
„I teraz jesteśmy dziećmi’1, pomyślał Golicyn.
— Dzieci rosyjskie zdobyły Paryż, oswobodzi-dziły Europę, i da Bóg, teraz oswobodzą Rosyę — wykrzyknął Rylejew z zapałem, który tw.irzy jego nadał wyraz jeszcze bardziej dziecinny.
— Pan jest już dziesiątym kniaziem w naszein Towarzystwie — dodał po chwili Rylejew z tym iniłym uśmiechem, który coraz więcej zaczął się podobać Golicynowi. — Cała nasza rewolucya będzie powstaniem krwi rosyjskiej przeciw niemieckiej, Rurykowiczów przeciw Romanowym...
— Ależ, cóż my za Rurykowicze! Golicynów tylu jak nsów — zupełnie tak samo jak Iwanow ów...
— Zawsze pan ma jednak tytuł kniazia i godność kainer-junkra — rzekł Rylejew z nieco natrętną otwartością, jakby kolega szkolny do kolegi. — Ludzie ze stanowiskiem są nam bardzo potrzebni.
— Moje stanowisko bardzo teraz mizerne: Arakczejew niedawno wezwał mię do siebie, by z polecenia Najjaśniejszego Pana zrobić mi wymówkę. — Chciałem się podać do dymisyi..
— Za nic niech pan tego nie robi! Za nic! Trzymamy się takiej zasady: nie porzucać służby, nigdy, pod żadnym pozorem. Chodzi nam o to, by wszystkie wybitne stanowiska i cywilne i wojskowe znajdowały się w naszych rękach. A kto ma dostęp do dworu, niechże z tego dla celów Towarzystwa korzysta. Nieraz pan tam u-słyszy coś takiego, co nam się bardzo przydać może. Ot i teraz nasz Fedja — nazywamy tak Glinkę — został kierownikiem kancelaryi jene-rał-gubernatora. Przez niego mamy dokładne wiadomości o wszystkich donosach tajnej policyi. Oddaje to nam niesłychane usługi... Nieraz już wyratowało nas z biedy...
— Ależ ja jeszcze nie wiern, czy zostałem przyjęty do Towarzystwa — zdziwił się Golicyn tej prostoduszności, z jaką Rylejew czynił go swoim szpiegiem. — Wszakże istnieje pewnie jakaś formuła przyjęcia, przysięga, albo coś podobnego?
— Nie, niczego nie potrzeba. Dawniej była przysięga na Ewangelię i szpadę. Ale to pusta komedya, naśladowanie głupich masońskich formuł. Teraz obywamy się bez tych wszystkich rzeczy. Możemy to załatwić zaraz. Daje pan słowo, że będzie pan wiernym członkiem Związku?
Golicyn zadziwił się jeszcze bardziej, ale niezręcznie mu było odmawiać. Odrzekł: /
— Daję.
— No, i sprawa skończona! — uścisnął mu silnie rękę Rylejew.
— A c > do tytułu księcia, o którym wspomniałem, niech pan sobie fałszywie słów swych nie tłómaczy. Pochodzę sam ze szlacheckiego rodu, ale w duszy jestem plebejuszem. Niedarmo noszę imię Kondratij, imię żebrackie i chłopskie. I całą duszą kocham lud prosty.
Golicyn z Rylejewem przeszli do sąsiedniej grupy i poczęli się przysłuchiwać rozmowie.
— W dzisiejszej epoce, poeta nie może niebyć romantykiem. Romantyzm, to rewolucya w literaturze — mówił kapitan sztabu w pułku dra-gońskim, Aleksander Bestużew, człowiek młody, z niezwykle uprzejmym wyrazem twarzy, który mu u towarzyszów zjednał przydomek „miłego chłopca“, u dam petersburgskich „ślicznego gwardzisty“. Ten także robił wrażenie dziecinne; często dotykał palcem ciemnego puszku nad wargą, jak gdyby chciał się przekonać, czy rosną 11111 wąsy. Mówił niejasno, ale z zapałem.
— Niedościgniony Byron — oto prawdziwy romantyk!.lego poezya jest harfą Eola, na której burza wygrywa melodye...
— Romantyzm jest dążeniem nieskończonego ducha ludzkiego do wypowiedzenia się w formach skończonych! — zawołał młody człowiek w rządowym mundurze, kolleski asessor Wilhelm i ar,
Karłowit z Kiichclbekci, nazywany poprosili „Kiichlą“ — blondyn wysoki, o twarzy nieco skośnej, robiącej na pierwsz’ rzut oka wrażenie jakby póło błąka ne j, ale przy bliższem wpatrzeniu ujmującej wyrazem dobroci.
— Piękno jest zorzą prawdy, a prawdą jest promiuć Boży świecący nad ziemią, wykrzyknął w natchnieniu — machnął ręką i przewrócił stojącą obok niego szklankę: był niezgrabny i roztargniony i zawsze coś tłukł i przewracał
Rozmowa przybrała inny obrot. Zaczęto się opierać o Puszkina. Kanarki w klatkach, jak gdyby chcąc zagłuszyć gwar ludzi, szczebiotały coraz to donośniej. Musiano w końcu zakryć klatkę serwetą, by je uciszyć.
— Puszkin upadł, ho uie zrozumiał idei swego talentu i użył go me na właściwej drodze — oświadczył Bestużew z pewnością siebie i podniósł rękę do wąsów.
— Wolisz Bułgaryna? — zaśmiał się kniaź Odojewskij, kornet kawaleryjskiego pułku gwar-dyi, ładniutki chłopak, podobny do dziewczynki, zawsze wesoły, śmieszek, lubiący drażnić Bestużewa, jak i wszystkich łatwo zapalających się frazesowi esów.
— A ty co myślisz? — odparł Bestużew. Wasz Puszkin to nic więcej, jak zalotna syrena, zręczny wierszopis, nic więcej. Powiadają, że został arystokratą, chełpi się sześciowiekowem szlachectwem. Mizerne naśladowanie Byrona. To mnie właśnie gniewa. Rozumu niema — to rzecz główna. „Poezya powinna być niedorzeczna11 — 0 sobie widocznie powiedział. Odwiedził go kiedyś któryś z przyjaciół: „Puszkin w domu?11 — „Jaśnie pan śpi“. — „Pewno przez całą noc pracował?“. — „Nie — jaśnie pan grał w karty“.
— Talent sam nic nie znaczy — rzecz główna, poziom etyczny — z niechęcią przyświadczył Ktichla, gdyż bardzo lubił Puszkina, który był jego kolegą szkolnym.
— „Bądź poetą i obywatelem!“ — zakończył Bestużew, obalając Puszkina „rylejewowskim sztychem*. Zadaniem poezyi — być pożyteczną dla świata i budzić w młodych sercach zapał do społecznego dobra.
Odojewskij zmarszczył się, jakby doleciała go woń nieprzyjemna i spojrzał się na Bestużewa wyzywająco.
— A wiesz ty, Bestużew, co powiedział Puszkin swemu bratu?
— Bratu?
— Tak. „Polityka — tylke dla chamów“. 1 out ce (jui est poliiitjue n’est fait quc po nr la canaille.
— To znaczy, że i my jesteśmy chamami, ponieważ zajmujemy się polityką?
— Chamami są ci wszyscy, którzy starają się poniżyć rzeczy wielkie!... błysnął ku niemu oczyma Odojewskij, i wyglądał w tej chwili tak pięknie, że Golicyn miał ochotę go ucałować.
— Cóż jest większego nad dobro publiczne? — wzruszył lekceważąco ramionami Bestużew... I czego ty nmie-się czepiasz? Świętością niedotykalną jest Puszkin, czy co? A może waszym prorokiem?
— Nie wiem, czy jest prorokiem — wtrącił się do rozmowy głos nowy. — Wiem tylko to, że wszyscy obecni poeci nie warci jego jednego paznogcia.
Mówiący te słowa. Iwan Iwanowicz Puszczyn, z prostą swoją i spokojną twarzą, z prostym i spokojnym sposobem zachowania się, wydawał się jedynym dorosłym człowiekiem w pośród tych wszystkich dzieci. I on był także kolegą szkolnym Puszkina. Porzucił świetną nadziejami służbę w gwardyjskim pułku i został sędzią guber-nialnym, w przekonaniu, że na najskromniejszem nawet stanowisku, można położyć zasługi dla dobra publicznego. Golicyn odczuł w prostocie jego i spokoju coś zupełnie odmiennego od całego otoczenia, coś poważnego, dalekiego od frazesów, coś prawdziwego i rzeczywiście Puszkinowskiego, jakby nie było li tylko przypadkową rzeczą podobieństwo nazwisk — Puszkin i Puszczyn.
— My tylko ciągle mówimy — a on coś już zrobił — ciągnął dalej Puszczyn spokojnie, a wszyscy dokoła mimowoli poczęli go słuchać.
— Ale cóż takiego zrobił? — począł się gorączkować Bestużew... Wmówiliście w siebie. Puszkin to, Puszkiu tamto, poza nim świata nie widzicie. Ale [powiedzcie, powiedzcie, co naprawdę zrobił?
— Co zrobił? — odpowiedział Puszczyn. — Nauczył nas mówić prawdę.
— Jaką prawdę?
— Posłuchajcie, jaką.
Takim samym cichym, spokojnym głosem odczytał z dopiero co rozpoczętej trzeciej pieśni „Oniegina11, rozmowę Tatjany z nianią. (Idzie tylko zwróci się Tatjana,
Smętek podąża za nią w ślad.
Z okiem spuszrzonem, zatroskana Idzie, gdzie mroczny drzemie sad.
Krok jej zamiera, twarz skrasniała V\ estrhnieniem nagleni pierś wezbrała,
W główce wiruje mvśli tłum l w oczach blask, i w uszach szum...
Zapadła noc gwiazdami płonie,
A po dalekim nieboskłonie Wędruje księżyc... nocny stróż,
Słowiki wre mgłach płac/ą już...
W pokoju ciemno, lecz Tatjanie Nie chce się spać, w’ięc woła nianię: lak duszno nianiu, zasnąć trudno,
U<’hyl okienic i siądź tu.
— Co tobie, Taniu? — Tak mi nudno Opowiedz, proszę, coś do snu.
— O czem, dziecino? Hej, bywało
Umiałam bajek ja niemało.
O królewiczach, duchach złych,
O pięknych pannach i car-zielu,
Lecz dziś, po latach wielu, w-ielu.
Niewiele mi zostało z nich.
Człek zapomina, moja Tanin.
Zwyczajny to starości znak...
— O swej młodości mów rni, nianiu.
Czyś się kochała, kiedy, jak?
— Co też ty mówisz?... Czym kochała?
Kto o tem słyszał w owy czas?
Oj, dałażby mi świekra, dała! 0 miłość nikt nie pytał nas.
— Jakże iść za mąż bez kochania?
— Tak widać, chciał sam Bóg. Mój Wania Młodszym odemnie był — mój świat...
A miałam ja trzynaście lat.
Swacha chodziła dwie niedziele Do mej rodziny, raz po raz.
Nim ojciec błogosławił nas.
Oj, napłakałam się ja wiele,
Z płaczem mi drurhny plotły w’łos 1 szłam do cerkwi płacząc w głos.
W rodzinę obcą iść kazali...
Nie słuchasz? Otóż potem my...
— Ach, nianiu, mnie się serce żali,
Mnie smutuo, tęskno... w oczach łzy...
Jakżebym z duszy zapłakała...
— Tyś chora, dziecię, głów’ka pała,
A to nieszczęście! Boże strzeż!
Mów Taniu, powiedz czego chcesz?
Czekaj... święconej wody... lecę...
Ty masz gorączkę. — Ach, nie... nie...
—.Ja... kochitm... — Panie! Zmiłuj się! Dziecinko! Niech Bóg cię w opiece...
I niańka, nad dziewczyny skroń,
Żegnając, suchą wzniosła dłoń. 1 z bólem szepce znów Tatiana:
— Kocham... — Najdroższa, co ci? mów,
Tyś chora. — Nie jam zakochana...
Zostaw innie, nianiu, dosyć słów —
A księżyc patrzył z nieba dalej
I mroczne światło lał po sali Na rozpuszczonych włosów pęk.
Na zbladły lic Tatjany wdzięk,
Na krople łez... A przy Tatjanie,
Przy heroinie serca burz Z chustką na siwej głowie, tuż Staiuszka w długim szarafanie;
Świat ciszą kołysany spał,
A księżyc blaski siał i siał.
Kiedy skończył, wszyscy ucichli, jak przed chwilą owe kanarki przykryte serwetą.
— Jakie śliczne wiersze — wyszeptał Odo^ jewskij.
— Tak, wiersz gładki i wiele uczucia, ale cóż to wszystko znaczy — rozpoczął znowu Bestużew. Ale nie skończył. Wszyscy, nie mówiąc ani słowa, popatrzyli na niego tak, że umilkł, u-śiniechnął się tylko wzgardliwie i podniósł rękę do wąsów.
Obok jadalnego pokoju był mały pokoik gościnny, rodzaj saloniku. Jak we wszystkich niezbyt bogatych salonikach: kanapka z haftowa nenii poduszkami, okrągły stół pokryty serwetą szydełkowej roboty, ścienne okrągłe lustro, liche litografie Neapolu z Wezuwiuszem w tle, kry-sziałowe lichtarze z woskowemi świecan.i. Na podłodze dywan z murzynem i tygrysem. Pod oknem krosna z rozpoczętą robótką, wiewiórka wspinająca się po drabince. Pluszowy parawanik i klawicyn z otwartemi nutami:
Miejsca, twym czarem rozświetlone.
Odziein w upojeniu życie wiódł.
Gdzie oczy, tobą upojone Patrzyły w serca jasny cud...
Natalia Michajłówna, żona Rylejewa, była to kobieta bardzo jeszcze młoda, przystojna, niezbyt wytworna. Coś w rodzaju słuchaczki instytutu i coś w rodzaju popadjanki. Na jej ładnej twarzyczce — podobnie jak u męża — dominował wyraz jakby nowoślubny, imieninowy, a przytem wydawało się, że i od niej także płynie zapach rezedy. Suknia domowa, ale kroju modnego; jedwabna wstążka troii^rou, zapewne gdzieś w tanim magazynie zakupiona. Uczesanie głowy także modne, nie było jej jednak w niein do twarzy: wzdłuż uszu długie pukle ze sztu cznych włosów. Ale po rękach można było poznać — doln ą gospodynię; po oczach — dolną matkę.
Golicyn, Puszczyn i Odojewskij przeszli do bawialnego pokoju. Natalia Michajłówna czytała tam na głos, rumieniąc się z dumy, Kury er literacki Bułgaryna:
„Wydawcy mieli szczęście złożyć po egzemplarzu Gwiazdy Polarnej ich Cesarskim Wysokościom Cesarzowej wdowie i Cesarzowej małżonce, a Cesarzowe raczyły zaszczycić ich podziękowaniem. Kondratij Teodorowicz Rylejew otrzymał w darze dwa brylantowe pierścienie, a Aleksander Aleksandrowicz Bestużew złotą, misternej roboty tabakierkę11.
— No i czegóż chcieć więcej? — uśmiechnął się Puszczyn. Zdarzało się dawniej, że n. p. Tre-diakowskij wręczając cesarzowej swoją odę, od drzwi do stopni tronu pełzał na kolanach, a dziś cesarzowe same „raczą zasczycać“ poetów podarunkami.
Natalia nie zrozumiała ironii, poczerwieniała jeszcze bardziej, nie mogła wytrzymać i poszła przynieść i pokazać futerał z pierścieniami. Była niesłychanie dumna z zaszczytnego odznaczenia męża. I zaraz potem zaczęła się na niego skarżyć:
— Co za dziwak! Za nic nie chce włożyć tych pierścieni. A co za brylanty! Podziwiała grę kamieni w promieniach słońca.
— Może lo republikanowi nie do twarzy? żartował w dalszym ciągu Puszczyn.
— Ależ, cóż to ma do rzeczy?! Ja też jestem republikanką, a carską rodzinę ubóstwiam. Zwłaszcza obie carowe. Takie dobre, takie miłe!
— Więc republika z carską rodziną?
— A dlaczegóż nie? — Natalia podniosła brwi z dziecięcą naiwnością. Mąż mój także powiada: republika z carem zamiast prezydenta, tak jak w północno-amerykańskich Stanach.
— Natalka, nie gadaj głupstw! — zawołał, usłyszawszy te słowa z drugiego pokoju Ry-lejrw.
W jadalnym pokoju rozprawiano o systemie dwuizbowego przyszłego rosyjskiego parlamentu, o wyborach pośrednich i bezpośrednich. Rylejew gorączkował się, krzyczał i bił w stoł pięściami.
— Znowu gada! znowu! Nieznośny chłopak!
— spojrzała na niego Natalia z karcącą czułością. — Niedawno także gadał i gadał, potem począł krzyczeć, walić pięściami w stół, niczego nie chciał słuchać, i bez czapki wyleciał na dwór na inróz siarczysty. Waryat!
— I o cóż 11111 chodziło? O republikę z carską rodziną?
— E — już nie pamiętam. Zawsze o jakieś głupstwa. Niucha tabaki ta gadanina nie warta, a on się zapala.
Uśmiech Puszczyna stał się smutnym i łagodnym.
— A coż, córeczka? Ciągle kaszle?
— Nie, dzięki Bogu! już przeszło. A tak się bałam! Mówiono, że koklusz panuje w mieście. D’/iś dopiero w|szlam z nią na spacer. Trofun obiecał, że ze wsi przywiezie zająca. Ale si wno nie doczekamy — odpowiedziała już nie i lekkomyślna, ale dobra i rozumna Natasz;
W zacisznym kątku, za parawanem, ro wiała żywo parka: kapitan Jakubowicz i | Glafira Nikitinówna Teljaszewa, przybyła d< tersburga, z prowincji, by się zabawić i 7r narzeczonego, ciotec/na siostra Natalii.
Jakubowicz, „chrobry Czerkies“ odniósł dyś ranę w głowę. Rana się dawno zagoiła on mimo to nie przestawał nosić na głowie nej przewiązki i chlubił się nią, jak wstęg deru. Słynął ze szczęścia do kobiet i z poj< ków: za pojedynek właśnie został zesłan Kaukaz. Twarz miał bladą, złowieszczą z cznein piętnem bajronizmu, chociaż Byron, czytał i ledwie coś o nim zasłyszał.
Przeglądał album panny Glafiry zapełi wierszami i rysunkami. Dwa gołąbki nad gro (Idzie dwie synogarlice T.im leżę w wieczny m śnie.
Amor wzlatujący nad kwiatami:
Pszczoła żyje kwial.-imi:
Miłość troską i łzami:
A obok wybladłym atramentem wypisane wa: „0, przyrodo! O, uczucie!“
— Wy, panowie mężczyźni, uważacie niewiasty za głupie — śmiało rezonowała p afira — a my przecież jesteśmy od was sub-niejsze. Przez sto lat mężczyzna nie nauczy c rozmaitych kobiecych wybiegów. Mężczyznę rok poznać można do gruntu, a nas kobie-
— nigdy!
— Pani ma zupełną racyę — uprzejmie przy-kiwał jej kapitan Jakubowicz, ruszając wąsa-i jak chrabąszcz. — Natura kobieca jest deli-itną jak kwiat. 1 zagadkowa. Łatwiej oilnaleść jemnicę kamienia filozoficznego, niż zanalizo-ać wasze zmienne czucia...
Dlaczego zmienne? 1 inj potrafimy także iernie kochać. Chociaż nie można przeczyć, że.ne jesteśmy, jak wy; każda kobieta musi się >rzeć o kogoś, a bez oparcia zginie — west-męła Glafira, mrugając wąskiemi kałmuckicmi czynią, opatrzonemi w długie, puszyste rzęsy, ucające cień na jej różową twarzyczkę. Lat.czyła sobie dwadzieścia ośin, jeszcze rok jeden drugi, a pocznie przekwitać. Ale teraz jeszcze?łna tej łatwo dostępnej urody, która na wielu lężczyzn wywiera czar nieprzezwyciężony.
— Ale niniejsza o to! Niech lepiej pan kapitanie opowie o swych walkach na Kaukazie.
Jakubowicz nie dał się prosić. Lubił opowiadać swych bohaterskich czynach. Słuchając go, lożna było myśleć, że sam zawojował cały Kaukaz.
Tak, tak, ożarła się ta szabla moja ludz-ieiro żywego mięsa, a po jej klindze spływały li. MrrtiL.ttf A lek-:. llfW. r 1. 10 potoki krwi. Gdy od mej kuli padał na ziemię rycerski jeździec, ja z upojeniem zatapiałem tę szablę w jego serce i wycierałem skrwawioną stal o grzywę końską...
— Ah! Cóż za okrutnik! wycedziła z jękiem Glafira.
— Dlaczego okrutnik? Gdybym napotkał taką bezbronną istotę, jak pani...
A nie czuł pan nigdy strachu? — przerwała, wstydliwie spuszczając oczy.
— Strach, łaskawa pani, jest uczuciem rosyjskiemu żołnierzowi nieznanem. Co będzie — to być musi — oto nasz dogmat. Świst kul stał się dla nas w końcu tem, co świst wiatru. Szynel inój przestrzelony w dwóch miejscach; strzelba w kilku miejscach.
— I wszyscy tacy waleczni?
— Powiedzieć o ruskim żołnierzu, że jest waleczny, jest to samo, co powiedzieć, że chodzi na dwóch nogach
Jeszcze taki sir nie zrodził,
Coby ruskim rady dał! uzupełniła patryotycznym wierszem jego słowa panna Glafira.
Odojewskij podszedł uieznacznie do parawanu, przysłuchiwał się tej rozmowie, i tłumiąc wybuch śmiechu, dawał znaki Golicynowi. Zbliżyli się oni i zaprzyjaźnili ze sobą bardzo szybko.
— I ten także jest członkiem Związku? — zapytał Golicyn Odojewskiego, odchodząc na bok.
— A jakże! I to nie byle jakim! Rylejew pokłada w nim całą swą nadzieję. Uważa go za Brutusa i Marata w jednej osobie, za głównego tyranobójcę. Dobry okaz, co?
— A wie pan... jeśli wielu takich...
— Nie, takich inoże nie tak wielu, ale za to tego, co w nim jest, wiele w nas wszystkich. Samochwalstwo i byronowski pesymizm. 1 nie wiadomo, skąd n. p. na niego taki wiatr powiał. Dlatego, że nie awansował, orderku nie dostał
Gotów postrącać cary z tronów,
Na Boga w niebie podnieść dłoń! jak mówi Rylejew. Źle tylko, że nie sami głupcy naśladują Jakubowicza, a nawet mu zazdroszczą. Puszkin kiedyś żałował, że nie poznał się z nim przedtem, bo miałby model do swego „Kaukaz-kiego jeńca“...
Obydwaj podeszli do Puszczyna. Gdy powiedzieli mu o czem mówią, uśmiechnął się swym spokojnym uśmiechem.
— Tak, w nas wszystkich odnaleść można tego rodzaju głupstwa. Frazesowicze, literaci, re-zonerzy. Na gadaniu wszystko się kończy. Mówią też o nas w zarządzie cenzury: „ćwiczą się w literackim stylu“. A panowie styliści, ostrzegał już Alfieri więcej są skłonni do abstrakcyj 10* nego myślenia, niż do czynnej działalności... Nic też dziwnego, że z wielkiej chmury — mały deszcz...
Po chwili, spojrzawszy na Golicyna, dodał: No, ale nie wszyscy lacy. Są i lepsi od nich. Być może. iż nie jest to jeszcze groźna choroba, a tylko rodzaj ognipióru, jak u małych dzieci. Z wiekiem sam przejdzie.
Wszyscy trzej razem wrócili do jadalnego pokoju. Pułkownik lebgwardyi, kniaź Trubeckoj, rudawy, z długim nosem, dziobaty, trochę podobny do żyda, czytał na głos swój projekt konstytucyi. Mimo brzydoty, twarz jego, w chwilach ożywienia, nabierała ujmującego i poważnego wyrazu.
„Projekt szkicu ustawy powszcchuo-oświatowej. która wejdzie w życie, z chwilą gdy Najjaśniejszy Pan zezwolić raczy...
— Zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje... zawołał ktoś w rogu pokoju.
— Cicho! Nie przeszkadzać!
„...Kiedy Najjaśniejszy Pan zezwolić raczy na nadanie konstytucyi słowiańsko-rosyjskieinu cesarstwu. Punkt pierwszy: doświadczenie z dziejów wszystkich narodów stwierdziło, że władza nieograniczona jest zgubna zarówno dla jej wykonawców, jak i dla jęczącego pod jej jarzmem społeczeństwa; że nie zgadza się ona nadto z zasadami świętej naszej wiary, ani z zasadami zdrowego rozsądku. Rosyjski naród wolny i niepodległy nie może stanowić własności jednego człowieka lub jednej rodziny11...
Na pierwszy punkt zgodzili się jednomyślnie wszyscy. Ale zaraz przy drugim punkcie, omawiającym ograniczenie władzy monarszej, rozpoczęły się takie spory, że Trubeckoj nie mógł już odczytać dalszej osnowy swego projektu. Wszyscy mówili razem, a nikt nikogo nie słuchał: jedui oświadczali się za utrzymaniem monarchii, drudzy za republiką.
— Naród rosyjski, żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać, nie zro umie republiki — rozpoczął podpułkownik inżynieryi, Gawryła Stefanowicz Batienkow
Batienkow nie był jeszcze członkiem Związku. Ciągle nosił się z zamiarem wstąpienia do Związku i ciągle decyzyę stanowczą odkładał. Ale pomimo tego ufano mu i szanowano go za niezwykłą rycerskość: w kampami 1814, w bitwie pod Montmirail, tak długo i dzielnie trzyma! się ua najniebezpieczniejszym posterunku, że otoczony przez nieprzyjaciół, skłuty bagnetami, pozostał na pół martwy ua polu bitwy i dosłał się do niewoli.
W sztabowym raporcie znajdowała się o tein wzmianka: „utracono dwie armaty z powodu niesłychanej odwagi ich komendanta, oficera Ba-tienkowa“. Był następnie domownikiem u Spe-ranskiego, który go wysoko cenił i lubił za wy bitne jego zdolności. Służył także u Arakczejewa w jego wojennych koloniach, ale kilkakrotnie już podawał się do dymisyi. Znakomity inżynier i wyborny matematyk cieszył się wielką powagą w Związku. „Nasz minister“ — mówiono o nim powszechnie.
Dużego wzrostu, ciężki, niezgraby, na zgromadzeniu tem, tak samo jak Puszczyn, robił wrażenie dorosłego człowieka między gromadą dzieci. Czoło wysokie, duży nos, wydatnie zarysowany podbródek, wzrok skoncentrowany, jakby w głąb własnej duszy zwrócony. Mówił z trudnością; wydawało się, jakby przytem obracał ciężkie kamienie młyńskie. Palił fajkę na długim bursztynowym cybuchu, i zaciągał się silnie, jakby chciał z niej wyciągnąć tieść brakujących mu słów.
— Naród rosyjski nie zrozumie konstytucyi. A jeśli zrozumie, będzie ją uważał za wymysł zachodni. Już same wpływy władz duchownych nie dopuszczą u nas do republiki. Bo istotnie konstytucya nie jest dla nas na czasie. Prawdę powiedziała carowa Katarzyna II: jeszcze nie u-rodził się taki krawiec, któryby potrafił skroić kaftan dla Rosyi.
— Powiedz pan otwarcie: jest pan przeciwnikiem republiki? zapytał na cały głos Bestużew, który bał się nieco i bardzo nie lubił Batien-kowa.
To jest, ja.. żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać — znowu rozpoczął obracać swe młyńskie kamienie Batienkow — właściwie nie lubię republik, bo rozmyślając nad nimi, dochodzę do przekonania, iż uciskają one wolność despotyzmem prawa i ustaw. A także w dziwacznym może składzie mych myśli, tworzy się pojęcie, że republika jest skonstruowana na wzór Starego Zakonu, w którym przekleństwu ulega każdy, kto nie obserwuje wszystkich praw zakonu; monarchia zaś — podobną jest raczej do Nowego Zakonu, gdyż w niej władca — pomazaniec Boży. wyobraża oiobą swą łaskę i może tworzyć wszelkie dobro pod wpływem natchnienia tej łaski. Samodzierżca działać może wielkie dzieła bez wszelkich praw, których nigdy w żadne’ republice, posłuszny prawom, nie zdziała...
— Jeśli panu samodzierżawie tak do gustu przypada, to dlaczegóż wstąpił pan do naszego związku?
— Nie wstąpiłem jeszcze, ale prawdopodobnie, wstąpię... A dlaczego? Ponieważ samodzierżawia nie ma w Rosyi, i nie ma także rosyjskiego cara, a jest tylko imperator niemiecki... Rosyjski car — to ojciec, a Niemiec — to wróg narodu... Już od dwóch wieków, siedzą nam Niemcy na karku. Teraz są Niemcy, a później, kto wie może będą i żydzi... I z nimi właśnie, żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać.... skończyć trzeba...
— Ma racyę, ma racyę Batienkow! Precz z Niemcami! Do dyabła z Niemcami! — zawołał Kiichelbeker z entuzyazmem.
— A tobie, Kiichla, co się stało! Sam Niemiec, a na Niemców wymyśla zadziwił się Odojew-skij.
— Skoroin Niemiec, to niech i mnie dyabli wezmą! — z wściekłością wrzasnął Kiichelbeker, zerwał się z miejsca i o mało co nie ściągnął ze stołu obrusu z całem szkłem. — Ale przedtem zapowiadam, że dam w mordę każdemu, kt śmieli się twierdzić, że nie jestem Rosyanit
— Zrozumcie, moi panowie, że kurs eun t ski, to nie nasz kurs ciągnął dalej z w kiern Batienkow. Nasze dzieje mają inną Rosya nigdy nie miała nic wspólnego z Eui
— Zupełnie nic? — uśmiechnął się Puszt
— Zupełnie nic... to jest, jeśli chodzi o e czy zasadnicze... o, — żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać, — o samą rdzeń rzeczy. W drobiazgach może... Ale ja tu nie mam na myśli przemysłu, handlu, rzemiosł...
— A oświata, to także drobiazg?
— W stosunku do rzeczy głównych — także...
— Wszystko, co jest ściśle narodowe, jest ni-czem wobec wszechludzkości! zauważył Bestużew.
Batienkow spojrzał tylko na niego ponuro, lecz me odpowiedział ani słowa.
— Ale czem jest ta rdzeń rzeczy — pytano Batienkowa ze wszystkich stron.
— Czem jest idzeń rzeczy? Ot, tem — zaciągnął się z fajki z całą siłą — rdzeń rzeczy leży w tein, iż człowiek rosyjski jest — najbardziej wolnym człowiekiem na całym świecie...
— Otóż to masz! W takim razie na co nam potrzebna konstytucya? Na co cały nasz ruch?!...
— Mówię, wolny — ale to nie znaczy, by z tej ilności korzystał, poprawił się Batienkow. Naj-rdziej wolny i najbardziej ujarzmiony zarazem, iła w jarzmie a dusze wolne.
— Dusze klas posiadających chyba, nie dusze ńszczyźniane?
— I pańszczyźniane także. Zupełnie tak samo.
— Pan ma na myśli wolność pierwotną, dziką. Tak?
— Innej wolności nie ma. Może kiedyś będzie, teraz jej nie ma.
— I w Europie także?
— W Europie panuje — prawo i władza. Tani szanują władzę, szanują nawet prawo. Umieją rozkazywać i umieją słuchać. A my słuchać nie umiemy. Choćbyśmy chcieli, nie umiemy. Nie szanujemy prawa, nie znosimy władzy i — basta! „Daj mi spokój, do dyabła, i zejdź mi z fleków!“ powiada w sercu swem każdy Rosyanin do przełożonego swego luli naczelnika. Nie wiem, jak panowie to odczuwacie, ale wiem, że ja, o-sobiście znosić władzy nad sobą nie mogę, i że poszanowanie jakiejkolwiek władzy nad sobą i pragnienie jej zawsze były dla mnie wstrętne. Każda władza nademną jest dlamnie czemś potwor-nein. 1 z tego właśnie poczucia czerpię świadomość że jestem Rosyaninem — potoczył dokoła oczyma po całein zgromadzeniu. A w wyrazie jego oczu była taka szczerość, że wszyscy zrozumieli odrazu, iż jakaś głęboka prawda kryje się w tych słowach, na pozór niezrozumiałych i niedorzecznych. Mimo to jednak próbowali oponować.
— Zastanów się Batienkow, co ty mówisz! Więc w Rosyi niema władzy?
— Cóż to za władza? Strach na wróble, samowola, gwałt, bezprawie. Dlatego właśnie Ro-syanie miłują cara, że w jego osobie dopatrują się nie władzy ludzkiej, lecz władzy Bożej, widzą w nim pomazańca Bożego. U nas nie ma praw, jest tylko carska wola i łaska. Niemcy tego nie zrozumieją, tak samo, jak my ich zrozumieć nie możemy. A to właśnie rzecz główna i w niej wszystko się mieści. Rosya więc, — żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać — ma tylko pozory państwa, a czem jest naprawdę, tego nikt jeszcze nie wie. Nie rząd sprawuje u nas władzę, tylko Mik-łaj Cudotwórca...
— I Arakczejew?
— Łaska Arakczejewa?
— Może dlatego służy pan w wojennych koloniach, że tam pana spotkać może łaska Arakczejewa? — zapytał z jadowitą ironią Bestużew.
Ale Batienkow nie zauważył szyderstwa, nie słyszał nawet poprostu słów Bestużewa. Ciężko i bezwładnie tropił myśl własną. I wydawało się, że wobec tego palącego żaru jego myśli, wszystko to, co mówili jego oponenci, było tylko słomianym ogniem.
Batienkow milczał chwilę, zamyślił się, za-ciągnął się mocno dymem z fajki i w końcu rzekł:
— Wszystko, co jest w Rosyi dobrego — płynie z carskiej woli i łaski — wszystko, co jest złego — z prawa! — 1 widać było, że się ucieszył, znalazłszy nareszcie jasną formułkę dla swej myśli. Radował się nią, jak matematyk, po szezęśliwem rozwiązaniu zadania.
— Jakaż to podłość! Jakaż to podłość! — rozległ się nagle pełen oburzenia okrzyk.
W kącie pod piecem stał młody człowiek o nędznej, wygłodzonej twarzy, z obwiśniętą dolną wargą i z oczyma pełnemi smutku, jak u chorego dziecka lub psa, który zgubił swego pana. Miał na sobie wytarty czarny frak urzędniczy, spodnie wystrzępione, brudną koszulę, dziurawe buty. Wyglądał na teatralnego statystę — rozbój nika, lub stroiciela fortepianów bez zajęcia. Słowo „proletaryusz“ było jeszcze w Rosyi podówczas nieznane.
W początku dyskusyi wszedł niepostrzeżony do pokoju. Nie witał się z nikim. Chciwie rzucił się do bufetu. Wypił kieliszek wódki, zjadł trzy przekąski, następnie, jeden po drugim, wy-pił pięć kieliszków, odszedł od stołu, i stanął w kącie pod piecem, skrzyżowawszy po napo-leońsku ręce na piersiach. Odtąd przez cały czas nie ruszył się z miejsca, nie przemówił ani słowa, lecz przysłuchiwał się rozmowie, spoglądając z wysoka na wszystkich, z szyderczym uśmiechem na ustach.
— Kto to jest? — zapytał Golicyn Odojewskiego.
— Dyniisyonowauy porucznik Piotr Grigorje-wicz Kachowskij. Także tyranobójea. Jakubowicz — numer pierwszy, a on — numer drugi.
Gdy Kachowskij wykrzyknął „jakaż to po-dłość“ — wszyscy obejrzeli się na niego. Zapanowała cisza. Myśleli, że Batienkow się obrazi. Ale Batienkow spojrzał tylko na Kaohowskiego i zaczął mówić dalej spokojnie, namyślając się nad dalszym tokiem swych myśli.
— Słusznie pan zauważył: może to być ogromną podłością. Ale podłość ta jest obecnic w całej Rosyi. Nie zawsze jednak tak było. Dlatego właśnie potrzebna rewolucya, by tę podłość usunąć...
— Ale po co ty właściwie z pustego w próżne przelewasz? — wtrącił się do rozmowy Rylejew. — Lepiej powiedz poprostu, otwarcie: o-świadczasz się za rządami carskimi?
— Za rządami carskimi? Nie... To jest... żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać,...jeśli za rządami carskimi, to nie takimi, jak obecne. Prawdziwy car — to święty ofi?”nik. Duszę swą za Rosyę oddaje. Ofiarnik i męczennik. Sam carstwa się zrzeka, Bogu władzę oddaje, naród cały wyswobadza... A ten... co?
— No, a przecież ten właśnie — rzekł Rylejew, chciał stworzyć „Święte przymierze*4. Pamiętasz: „wszyscy monarchowie ziemscy składają swe korony u stóp Jednego Władcy Niebios44...
— Wielka myśl! Wielka! Największa ze wszystkich. Poza tą myślą nic na świecie nie-istnieje. I nigdy istnieć nie będzie. Tylko ją o-kaleczono, skażono, uczyniono narzędziem Met-ternichowskiego łajdactwa! Za to i śmierć zbyt mała dla nich kara! — wykrzyknął nagle Ba tienkow z wściekłością, potrząsając pięścią. 1 z twarzy jego było widać w tej chwili, że istotnie zdolny był z niezmiernej waleczności, utracić cały posterunek z powierzonerni mu armatami.
— A! jeśli tak — rozśiniał się Rylejew, to już wszystko jedno. Car, carem. Czy pop, czy djak, to wszystko jedno! Byleby zrobić rewo-lucyę!
Batienkow zamilkł i z gniewem począł wytrząsać popiół z fajki, a sum jak gdyby także zagasł. Pojął nareszcie, że nikt w tyin gronie niczego uie rozumie.
Jedni się śmieli, drudzy irytowali.
— Tuman słów i nic więcej!
— Minister nasz trochę się poszkapił!
— Jakieś masońskie symbole!
— Uszy więdną!
— Głupstwa!
— A więc car, bez głowy carskiej! W ten sposób, panowie, rewolucyi nie zrobimy!
— Szpieg Arakczejewa, poprostu — czyż nie widzicie tego panowie! Szpieg Arakczejewa! — szeptał do ucha Bestużew sąsiadom, sam nie wierząc temu oskarżeniu i wiedząc, że mu nikt nie uwierzy.
A pomimo tego wszyscy czuli, że w słowach Batienkowa było coś takiego, czego się drwinami nie załatwi.
Jeden tylko Golicyn zrozumiał. Przypomniał sobie paryskie dyskusye z Czaadajewem o wie-czystem przeciwieństwie dwóch zasadniczych pierwiastków: władzy duchownej i władzy świeckiej — i nagle w duszy jego zbudziły się wszystkie straszne i ciemne zwątpienia, które od-dawna męczyły go jak zły sen. Wiedział, że mówić o tem nie należy — i tak przecież nikt tego nie zrozumie. Ale chwycił go jakiś przymus wewnętrzny, głębokie wzruszenie, któremu się oprzeć nie inógł. Wstał, podszedt do Batien-kowa i rzekł powoli, drżącym nieco głosem:
— Przed chwilą Kachowskij nazwał to podłością; ale to rzecz jeszcze gorsza niż podłość...
— Gorsza niż podłość? — popatrzył na niego Batienkow — znowu bez żadnej urazy, a tylko ze zdziwieniem i ciekawością.
— Co może być gorszego od podłości? — zapytał ktoś.
— Świństwo — odparł Golicyn.
— W czemże tutaj, widzi pan... żeby prawdę powiedzieć, nie skłamać... świństwo? — zapytał spokojnie Batienkow.
— Cara czyni pan Chrystusem, człowieka — Bogiem. Być może, iż to myśl wielka, ale szatańska, szatańska! Ohyda nad ohydami! Nikczem-ność nad nikczemnościami!
Nagle się opamiętał, stropił, i umilkł. Usta jego wykrzywił ironiczny uśmiech, w którym była wzgarda raczej do siebie samego niż do innych. W oczach zgasł płomień oburzenia, zapanowała martwa obojętność. Stał się podobnym do Gribojedowa w najbardziej sceptycznych momentach jego życia. „Po co ja to powiedziałem “ — pomyślał ze złością. Ogarnął go wstyd, jak gdyby zdradził cudzą tajemnicę.
Batienkow tymczasem zamyślił się głęt Widocznem było, że podejmuje ciężki wys by znowu dźwignąć, jak kamień młyński,, inent przeciw zarzutom przeciwnika.
— Być może — rzekł po chwili — że w co pan powiedział, jest dużo słuszności, prawdę powiedzieć, nie skłamać... Chcia jeszcze z panem o tem kiedyś pomówić, pan pozwoli...
Przerwał mu ogólny śmiech i gwar.
— Czy pan na seryo wierzy w szatana? pytał Bestużew.
— Na seryo. A o co chodzi?
— Wierzy pan w dyahla?
— Wierzę.
— Takiego z rogami i z ogonem?
— Właśnie w takiego.
— I przypuszcza pan, że taki właśnie: tu między nami.
— Bardzo być może.
— Winszuję panu — może się uda schwycić go za ogon.
— Dogadali się do dyabłów!
Z bawialnego pokoju wyszedł, Iakubo>’ i chwilę przysłuchiwał się rozmowie i nagi czął się gorączkować nie iadomo na kogo.
— Zamiast rozprawiać o tem co nas obol gada się o głupstwach!
— Słuchajcie, słuchajcie!
— Coż to takiego nas obchodzi?
— Zaraz się dowiecie. Car jest przyczyną ystkiego złego. A skoro tak jest, to jeśli emy odzyskać wolność...
— No dobrze, dobrze. Wiemy, żeś dzielny;at! — począł go uspokajać Rylejew.
— Niech pan przynajmniej zamknie lufcik, — bo;cze stójkowy usłyszy — śmiał się z niego żywe oczy Odojewskij.
— Nic nie szkodzi, — pomyśli, że się ćwi-my w tłómaezeniach z Szyllera, że bawimy w literaturę.
— Jeżeli chcemy odzyskać wolność, ciągnął ej Jakubowicz, nie zwracając na nikogo u-gi, i z tym samym płomienistym zapałem, z ja-i przed chwilą opowiadał o swych bohater-ch czynach na Kaukazie — to przedewszyst-111 należy zabić i zgładzić...
— Tatusiu! Tatusiu! — Na Newie lód nie zył! — wbiegła do pokoju z radosnym okrzy-m maleńka córeczka Rylejewa, zupełnie do a podobna. Tatusiu, strzelają z armat, masa zi, — tatusiu lód się ruszył!...
Tak więc nie danem było tego dnia Ja-aowiczowi powiedzieć, kogo należy zabić ’.gładzić. Wszyscy zajęli się dzieckiem. Ba-lkow wstał z krzesła, pochylił się nad stienką, rozstawił ręce, schwycił ją i podniósł góry.
D. Alere&kowski — Aleksander I. 11
— Maleńka sroczka kaszę warzyła, gości sprosiła, tamtemu dała i temu dała...
Nastienka przytuliła się do Batienkowa.
— Batia, Batia — zawołała — zaśpiewaj Na-slience piosenkę o sowie.
Batienko postawił dziewczynkę na ziemię, sam przykucnął przed nią, wytrzeszczył oczy i począł śpiewać, z początku cienkim, potem coraz to grubszym i donośniejszym głosem:
Na piecu siedzi sowa,
Pod skrzydła głowę chowa;
Oczkami łop — łop — łop,
Łapkami top — top top...
I sam bił się rękami po udach, niby sowa skrzydłami, przytupywał powoli nogami i w istocie podobny był do wielkiego ptaka.
Nastienka podskakiwała, w takt klaskała w ręce, zanosząc się dźwięcznym, dziecięcym śmiechem.
Gdy Batienkow skończył piosenkę o sowie, schwycił znowu Nastenkę wpół, podniósł wysoko do góry, wołając — „sowa poleciała“ — i opuścił ją potem na podłogę. Dziewczynka pieszczotliwie przytuliła się do jego nóg.
Jakubowicz patrzył na tę scenę groźnym wzrokiem. W końcu ruszył pogardliwie ramionami i i wyszedł, nie żegnając się z nikim.
Rylejew zaprowadził Golicyna do swego gabinetu.
— No i cóż? Podoba się panu 11 nas?
— Bardzo
— Tylko wygląda to wszystko dziecinnie, zielono? Dzieci dokazują zanadto, trzeba im dać rózgi. Nie tak?
— Nie mówię tego, uśmiechnął się iniinowoli Golicyn dziwiąc się, że Rylejew tak trafnie odgadł jego wrażenie.
— Ale tak pan myśli. Nieprawdaż? Nic nie-szkodzi. Cóż robić? Każdy ruski człowiek, gdy mu trzydziestka minie, do niczego już nie zdatny. Tylko dzieci mogą u nas zrobić rewolucyę. A co się tyczy rózeg.... gdzie pan się wychowywał?
— W pensyonacie abbe Nicolas.
— A tak, więc nie zaznał pan pewnie brzo zowego soku. A nas, biedaków, w kadeckirn korpusie, ćwiczono rózgami, co się zmieści. Zwłaszcza mnie właśnie: byłem urwiszein, z którym trudno było dać sobie rady. Ale i tak nie bałem się rózeg. Bywało nieraz, leżę pod rózgami i ani zipnę, tylko ręce gryzę do krwi. A gdy wstałem, zaraz z miejsca, robiłem jeszcze większe psoty i stawiałem się bardzo zuchwale. Niechaj zaćwiczą na śmierć! D bra to była szkoła buntu! Tak samo teraz trzeba postępować z rosyjskim rządem. Cała rewolucya leży w jednem słowie: Waż się na wszystko!
— Zauważyłem u pana wszędzie lampki przed obrazami — rzekł Golicyn, spoglądając na 11* lampkę. Spostrzegł już przedtem, że było ich także dużo w pokoju stołowym i bawialnym.
— Tak, żona to lubi. A dlaczego pan się pyta?
Golicyn nie odpowiadał nic, ale Rylejew zrozumiał jego myśl.
— Dla mnie to wszystko jedno. Nie spieram się o to. W Boga i tak nie wierzę. A zresztą nie wiem. Nie myślałem o tem nigdy. Co za grobem, to i tak nie nasze Ale, zdaje się, pewno coś jest. A pan?
— Ja wierzę.
— An, to pan wspominał dzisiaj o dyable. A dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego pan wierzy?
— Nie wiem. Ale wydaje mi się, że bez wiary niczego dokonać nie można.
— Nawet rewolucyi?
— Tak, nawet rewolucyi.
— Tak pan myśli. A ja, choć nie wierzę, mogę panu przysiądz, że za dwa lata zrobimy re-wolucyę!
Żywy płomień błysnął w jego oczach. A na ciemieniu podnosił się ciągle taki sam wicherek, jak u urwisza w kadeckim korpusie.
— Zajączek! zajączek! zajączek! — rozległ się znowu radosny okrzyk Nastienki.
Starosta Trofimicz przyniósł do kuchni obiecanego żywego zająca. Zając wyrwał się z rąk
Nastienki, która się nim bawiła i począł uciekać po wszystkich pokojach. Nastienka goniła go i nie mogła złapać. Zając ukrył się w jadalnym pokoju pod stołem. Wszczął się wielki zamęt. Kiichla wlazł pod stół, zaczepił o nogę stołu i omal go nie wywrócił. Zając tymczasem przeskoczył mu ponad głową i śmignął do bawialnego pokoju. Biegał tam i napowrót, aż wreszcie ukrył się pod spódniczkę panny Glafi-ry. Glafira uniosła nieco spódniczki, poczęła tupać nogami i piszczała przeraźliwie. Przy tej bieganinie spadła z klatki serweta; kanarki znowu poczęły świergotać na cały głos, jakby chciały przekrzyczeć gwar ludzki. Przez otwarty lufcik dolatywał wiosenny ruch miasta i szum pękających na Newie lodów, jakby zapowiedź bliskiej upragnionej swobody.
— Miłe dzieciaki! — pomyślał Golicyn. Kto wie? Może tak być powinno? Wieczne dzieciństwo i — wieczna swoboda!
Słońce rzucało na podłogę cienie żelaznych, jakby więziennych krat u okien. Wydało się Go-licynowi, że wolność przyjdzie, jako to słońce — a niewola stanie się takim wątłym cienieni, jak cienie owych krat okiennych: nawet dziecięca nóżka Nastienki może przejść przez nie bez trudu.
Rylejew i Bestużew, siedząc u kominka, w stołowym pokoju, tym sarnym, w którym odbywały się niedzielne zebrania, rozprawiali o sprawach Tajnego Związku.
Drwa na kominku paliły się dużym płomieniem. W kominie wył zimny wicher. Przez okna widać było, jak na rogu Mojki, koło niebieskiego mostu, wiatr zrywa czapki z głowy przechodniom i zarzuca na plecy peleryny szynelów urzędniczych.
Od kilku dni panował silny północno-wschodni wiatr; wszystko co odtajało, zamarzło napowrót; kałuże uliczne pokryły się cienką warstwą lodu; w powietrzu unosiła się zadymka śnieżna, spowijając ziemię białym oparem. Rozpoczęła się druga zima, tak jakby wiosny wcale jeszcze nie było.
A przecież czuć ją było w powietrzu. Po przez rzedniejące chmury przebłyskiwało zielone, przezrocze jak lód, niebo; koło południa silnie dogrzewało słońce, śnieg tajał, opary dymów podnosiły się z dachów i z grzbietów spoconych koni. Błoto uliczne iskrzyło się srebrzystym połyskiem. Zima walczyła z wiosną — a walce tej przyglądały się kanarki w klatce; gdy zwyciężała zima, szczebiot ich stawał się smutnym — nabierał wesołości, gdy powracała wiosna.
— Nikt niczem się nie zajmuje, nikt niczego nie robi — mówił Rylejew w jednym z tych okresów przygnębienia, w które popadał dość często, ale które przechodziły zazwyczaj tak szybko i nagle, jak powstawały. A przecież robić coś trzeba. Fora już rozpocząć akcyę.,.
— Tak, bezwątpienia, pora zaczynać — odezwał się Bestużew, powstrzymując ziewanie. Nie wyspał się. Początek wieczoru spędził na grze w karty w klubie, później pojechał trójką do Jekaterynhofu i tain w „Żółtej karczemce11, z cygankami spędził noc całą. Nie miał też wcale ochoty rozprawiać teraz o Tajnym Związku. Wolałby przy kieliszku pogadać z towarzyszem o przygodach swej nocnej wyprawy.
Bestużew był dobrym chłopcem: naprawdę dobrym kolegą, dzielnym i walecznym oficerem, wcale zdolnym współpracownikiem „Gwiazdy polarnej“. Ale do spisku dostał się jak Piłat w Credo — z dziecinnego uporu, bajronizmu, chęci zakasowania Jakubowicza. Bawił się w spiskowanie, tak, jak dzieci bawią się w zbójców. Ale zaczynał już rozumieć, że zabawa to niebezpieczna. Coraz częściej rozmyślał nad tem, jakby, nie łamiąc danego słowa, wystąpić z Tajnego Związku. Później w lecie, ożeniłby się w Moskwie i wyjechał za granicę.
„Teraz jeszcze dobrze, niech się dzieje wola Boska — mawiał do siebie, gdy był sam — ale, gdy się ożenię za nic nie zostanę w Związku, choćby mię mieli szkalować po całym świecie!“
— Tak, pora rozpocząć! — powtórzył z tonem zapału, pod badawczym wzrokiem Rylejewa. Odwrócił się, poprawił obcęgami drwa na kominku i szybko z przejęciem dodał:
— Powiadają, że Pestel już przyjechał.
— Pestel? Nie może być! Dlaczego się nie pokazuje, dlaczegóż dotąd u nas nie był? — zawołał ze zdziwieniem Rylejew.
— Czyżby go strach oblatywał? — rzekł Bestużew. — Podobno śledzą za nim. Car sam zwrócił na niego uwagę. I nas też mają na oku, dodał po chwili. — Szpiegów wszędzie pełno. Glinka niedawno przestrzegał nas, pamiętasz? „miejcie się na baczności11. A i Pestel zaczyna się już podobno spieszyć; w południowej armii, jak mówią, taki jest stan umysłów, że ledwo ich powstrzymać można. Niech jedna rota da hasło, ruszą się wszyscy. Pestel chce nas wezwać, byśmy się połączyli z nimi.
— Byle tylko miał się kto łączyć! — zawołał Rylejew z goryczą.
— Tak, ludzi jest niewielu — przyświadczył Bestużew. I z tym samym udanym zapałem zacytował wiersz Rylejewa:
Próżno szukasz w męce niepokoju,
Czy ci Ludzka twarz gdzie nie zaświeci,
Napotykasz po daremnym znoju Zimne trupy lub bezmyślne dzieci...
— Tak, trupy, zimne trupy! — westchnął Rylejew i spuścił głowę. — A ty, jak myślisz o tem Sasza? Pewno mówisz sobie w duszy: „innych potępia, a sam?... Nie, bracie złoty, ja się przyznaję — mam także tę podłość w sobie. Dla żony, dla dziecka, dla zacisznego, ciepłego kąta, dla dźwięcznego rymu, poświęcę wszystko, wszystkie rewolucye, ideę wolności! A inni? — Jakubowicz robi wszystko dla nasycenia swej wewnętrznej złości, Kachowskij — dla sławy, Puszczyn — dla zadośćuczynienia teoryi, Odojew-skij — ze swawoli...
— A ja?
— Ty poświęcisz wszystko dla dziewcząt, dla świecących wyłogów fligel-adjutanckiego munduru! Zresztą pocóż to mówić! Wszyscy tacy sami! Pamiętasz, co powiedziano w piśmie: „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wnijść do królestwa niebieskiego11. A my wszyscy myślimy tylko o sobie. Blagierzy, fanfaroni, frazesowicze! — Nagadamy zawsze co niemiara, a gdy przyjdzie co do czego — nogi, za pas. Eh! Sasza, Sasza! wiesz co mi czasem na myśl przychodzi?... Że iny wszyscy zbłaźni-my się w tej całej sprawie, że nic z teg® wszystkiego nie będzie!
Położył rękę na ramieniu Bestużewa i zawołał z swym mimowolnym aktorskim tonem, w który popadali wszyscy niemal członkowie Związku, nawet w chwilach uniesienia i szczerości
— I na twem czole Aleksandrze, czytani sprzeniewierzenie się celom Związku!
— Dajno spokój, bracie! Poco gadać po próżnicy! Po co w moją duszę wszczepiać swe własne żale! Wy wszyscy — jesteście marzycielami, ja jestem żołnierzem. Chcę działać, a nie gadać. Jeśli zaczynać — to zacząć naprawdę, gotów jestem w każdej chwili! — odparł tym samym aktorskim tonem Bestużew.
Czuł, że nie powinien tego mówić, czuł, że nie chce tego mówić, ale słowa same cisnęły się do ust. A jednak w słowach tych nie wszystko było kłamstwem: i on, jak każdy prawdziwy aktor, przejmował się treścią frazesu. Gdy wyobrażał sobie, że czuje coś na prawdę, zatracał świadomość kłamstwa. Tylko wtedy, gdy duszę jego opanowywały naraz uczucia sprzeczne, nie wiedział, które z nich jest prawdziwem i szcze-rem.
— Nie, teraz zaraz zaczynać jeszcze nie można — rzekł Rylejew nieco weselszym już głosem. Jak zawsze, gdy usłyszał coś, czego pragnął, przygnębienie natychmiast ustępowało. — Tak, teraz jeszcze nie można — ciągnął dalej. — Ale na przyszły rok, na wiosnę, podczas majo wej parady wojskowej, — albo podczas rewii wojskowej w Peterhofie w lecie... Jakubowicz zawsze gotowy... W każdej chwili można go spuścić z łańcucha. Ręka mu nie zadrży. Teraz jednak boję się o niego: gotów popełnić szaleństwo i wzburzyć wszystkich przeciw naszemu Związkowi.
— Strzeż się, Rylejew: twój Kachowskij jesz-uiebezpieczniejszy od Rylejewa. Niedawno znowu jeździł do Carskiego Sioła.
— Nieprawda!
— Zapytaj jego samego. Mówią, że car teraz, sam jeden, robi spacery po parku, bez straży... Sposobność tworzy złodzieja. No, a co wtedy będzie? Zginiemy wszyscy odrazu. Trzeba było się z nim porozumieć — wytłómaczyć mu...
— Wytłómaczyć mu! Łatwo gadać! — wzruszył ramionami Rylejew. Wczoraj wpadł do mnie jak waryat, nie przywitał się, ale zaraz od pierwszego słowa, począł krzyczeć: „Słuchaj Rylejew, przyszedłem ci powiedzieć, że postanowiłem zabić cara. Oznajmij to członkom. Niechaj mi wyznaczą termin11. — Leżałem na sofie, zerwałem się z miejsca: „Zwaryowałeś — rzekłem do niego. Chcesz zgubić Związek?“ I tłómaczy-łem mu to długo i szeroko. Ani weź, niechciał nawet słyszeć. Zaciął się. „Tak być musi“ — powiada. Dopiero później, gdy ukląkłem przed nim i zacząłem go biadać: „Zlituj się choć nad moją żoną i Nastienką“ — zamyślił się, ucichł, zalał się łzami, uściskał mię i rzekł: „dobrze — poczekam jeszcze trochę11. Z tem odszedł. Ale czyż to na długo wystarczy?
— Sam sobie piwa nawarzyłeś — mruknął niechętnie Bestużew. [ co to za jeden, ten Kachowskij? Skąd się wziął? Spadł jak cegła na głowę. A może to szpieg.
— Skąd ci takie głupstwa przychodzą do głowy? Szpieg! To uczciwy, gorący człowiek. Służył w gwardyi, brał udział we francuskiej kampanii, później go za jakąś niesubordynacyę przeniesiono go do armii. Podał się do dymisyi. Miał jakiś mająteczek w Smoleńskiej gubernii. Wszystko przegrał w karty, zrujnował się do szczętu. Wybierał się doGrecyi jako ochotnik armii powstańczej, ale z tego wszystkiego został się w Pe-torsburhu. Nie miał żyć z czego, cierpiał głód i nędzę. Poratowałem go pożyczką i przyjąłem do Związku.
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Po chwili Rylejew usłyszał głos Kachowskiego i służącego kozaka, Filki.
— Pan w domu?
— W domu!
— Tak to on, rzekł Rylejew do Bestużewa. Nie czekał długo.
Jeszcze więcej wygłodzony, obtargany, brudny i nędzny, niż w dzień niedzielnego przyjęcia, wszedł do pokoju Kachowskij. Przywitał się według swojej maniery w milczeniu, dumnie. Podawał dwa palce ręki, jakby z łaski. Podszedł do kominka, począł grzać zmarznięte ręce. Dziw-nie wyglądały jego podart’*, błotem oblepione buty obok eleganckich, lakierowanych trzewików fligel — adjutanta, Bestużewa.
— Cóż to ci, Piotruś? Zmarzłeś? Napijesz się wódki? — przerwał przykre milczenie Rylejew.
— Jutro wyjeżdżam. Przyszedłem się pożegnać.
— Dokąd jedziesz?
— Do Smoleńska.
— Co zamierzasz?
— Co mam tutaj robić? Żyję, jak pies, cierpię głod — chodzę obdarty, butów sobie nie mam za co kupić. A wy do niczego się nie bierzecie...
— Czas jeszcze, mój drogi. Chęci mamy, jak najlepsze. Ale nie od nas przecie to zależy.
— A od kogo?
— Od naczelnego zarządu Związku. On decyduje.
— Tajny zarząd?
— Musi być tajny... My obydwaj jesteśmy tylko szeregowcami w Związku. Wiesz o tem do-hrze.
— Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nie znam żadnego tajnego zarządu. Masońskie jakieś sekrety! Tajni bracia! Ludzi tylko okpiwacie, za nos wodzicie. W czemże ja gorszy jestem od wa szych tajnych braci? Niech ich dyabli wezmą! Żem wyrzucony z armii, obdarty, nędzarz i żebrak — to już nic nie znaczę? Jam — proleta-ryusz — tak proletaryusz! — powtórzył to nowe słowo z wyraźną dumą. I jako proletaryusz osobę swą stawiam wyżej od waszych głupich szla-chetków, oficerków gwardyi, kniaźków, kainer-juukrów i całej tej kręcącej się koło dworu hołcty!
— Czego się irytujesz bracie? Nikt ci tu nie ubliża. A jeśli chcesz wyjechać — cóż robić, przemocą cię nie zatrzymamy. Znajdziemy innych gotowych do poświęcenia. Ciągle mówisz o sobie, ale wiedz o tem, że takich, którzy dla sprawy poświęcą wszystko, nawet własne życie, nawet swą cześć, znajdzie się w Związku wielu.
— Któż taki? kto? — pobladł z rozdrażnię nia Kachowskij i rzucił się naprzód, jakby ukąszony przez psa. Może Jakubowicz?
— A choćby i on.
— Błazen przeklęty!
— Tak jesteś zawistny, mój drogi, że potępiasz wszystkich, wszystkich odsądzasz od czci i wiary...
— Nie mogę wybaczyć nikomu — podłości.
— Jakaż to podłość?
— Zemsta obrażonego głupca — nikczemna podłość! Pod pozorem dobra publicznego! Pójdzie, zabije cara — wielka sztuka! Nietylko cara, ale i was wszystkich wyrżnąć można — na to każdy się zdobędzie. Ale na to, rozumiesz, trzeba mieć prawo!
— Prawo na morderstwo?
— Nie o morderstwo tu chodzi... O co innego... o coś, co straszniejsze może od morderstwa.. Ale wy tego nie rozumiecie... nikt niczego nie rozumie... O Boże, Boże mój!
Nagle upadł na krzesło i zakrył twarz rękoma.
— Co tobie, Piotrusiu? Niezdrów jesteś?
— Nie, nic. To przejdzie. Zawrót głowy. Daj wody, albo kieliszek wódki.
W porze przedobiednej dochodził z kuchni smakowity zapach potraw. Kachowskieinu z głodu zrobiło się słabo.
Rylejew domyślił się tego, pobiegł do kuchni, przyniósł talerz rosołu z mięsem i karafkę z wódką. Gdy Kachowskij skończył jedzenie, zaprowadził go do swego gabinetu.
— Posłuchaj mię Piotrusiu! Jak ci nie wstyd, cierpisz głód, a pieniędzy przyjąć nie chcesz.
Czy tak się postępuje z przyjaciółmi?
Otworzył kantorek.
— Jeśli nie chcesz mię obrazić — weź... Zdaje się, jest tu dwieście... Wsuuął w rękę Ka-chowskiego błękitną paczkę asygnacyj.
— Po co ini tyle? — bronił się Kachowskij. Byle tylko zapłacić gospodyni za mieszkanie i w sklepiku na dole... A prawda, jeszcze i krawcowi. Nudzi żyd przeklęty, co dnia przychodzi, kozą grozi.
U krawca zamówił sobie Kachowskij mun wojskowy. Na nalegania Rylejewa postanowił wiem wstąpić znowu do służby i wniósł po nie o przyjęcie do pułku piechoty.
Nareszcie wziął pieniądze i niezręcznym chem wetknął je do kieszeni od kamizelki.
— A mundur gotowy?
— Gotowy.
Doskonale. We fraku ci nie do twarzy. W m durzę będziesz lepiej wyglądał. A i działać dzie ci łatwiej. Jeszcze jedno: jak stoi spr; z twoją posiadłością? Możeby ją sprzed. Chcesz to ci to wszystko urządzę. Mogę ta wyrobić ci kredyt.
— Nie — poco to wszystko. Zresztą wsz ko co miałem, oddawna w zastawie. Rozę się — — resztę przegrałem w karty.
— W każdym razie między nami zgoda? Pra Piotrusiu kochany? Nie gniewasz się? — ści go Rylejew za rękę i serdecznie patrzył mu w o ze swyin ujmującym, dziecinnym uśmiechem.
Kąchowskij ciągle jednak się boczył. Odsi się, nie patrzył w oczy Rylejewa, a przez gł’ przemknęłn mu myśl: „jakże się mam gnie’ gdy pieniądze wziąłem?“ Za każdym, rai gdy korzystał z pomocy Rylejewa, miał wr nie, iż duszę zapisuje dyabłu.
— Nie gniewam się. Nie. Bo i zaco? ciężko mi, bardzo ciężko. Nieraz taka nuda; przygniecie, że chyba tylko kulą w leb. Nie cę tego dalej znosić — nie mogę...
— No, no, jakoś to będzie — pocieszał go Ry-ew, widocznie myśląc już o czemś innem. — ż teraz niedługo czekać będziesz. Nie trać tyl cierpliwości... A do Carskiego Sioła po co.dziłeś?
— Do Carskiego Sioła? Wiesz dobrze. Eh, >j bracie, powiadam ci, wystarczyłoby tylko brze wycelować. O dziesięć kroków. Sam je-n. Nikogo dokoła. Ręce poprostu swędzą...
— Przecież sam mówisz: zabić nie sztuka, ale aba...
— No dobrze, już dobrze. Wiem, wiem, ale nie mogę wytrzymać. Więc kiedyż to bę e, — kiedy 9
— Mówiłem ci przecie — niedługo. Wiedz, że lie tylko mamy jednego. Ciebie i nikogo wię-1 Wkrótce zawiadomimy o wszystkiem tajny ząd, a wtedy termin się wyznaczy. Ty jeden ’yć się na to możesz. Ty jeden jesteś tego ny. Ja wiem o tem, i my wszyscy o tem iny. / oczach Kachowskiego zaświecił blask jakby strzonej stali. A Rylejew patrzył na niego, >y badając, czy nóż jest dość ostry? Tak — ’ydowałj — dosyć ostry. estużew z początkiem rozmowy Rylejewa achowskim wyszedł do drugiego pokoju, by ifereikowski — Aleksander I. 12 nie przeszkadzać. Później, gdy tamci obydwaj przeszli do gabinetu, wrócił do stołowego pokoju, zapalił fajkę, a wkrótce potem począł drzemać. We śnie majaczyło mu się, że trzyma bank, zagarnia stosy złota, a cyganka siedzi mu na kolanach, pieści się z nim, śmieje się i przeszkadza mu w grze. Zbudził się, zły i gniewny, gdy Rylejew z Kachowskim wychodzili z gabinetu. Rylejew popatrzył na zegarek. Miał jeszcze przed obiadem zajść do kancelaryi rosyjsko-ame-kańskiej kompanii. Bestużew zabierał się także do wyjścia, przypomniawszy sobie, że musi iść do ciotki, złożyć jej życzenia w dniu imienin.
— Mogę pana podwieść? — zwrócił się do ’ Kachowskiego.
— Dziękuję, Przywykłem chodzić piechotą. Zresztą idę w inną stronę.
— Proszę niech pan ze mną pojedzie. Chciałbym z panem pomówić o sprawach Związku.
— No, to dobrze, pojedziemy — popatrzył na niego Kachowskij ze zdziwieniem. Nie lubili się i nigdy dotąd o sprawach Związku ze sobą nie mówili.
Wyszli razem. Kachowskij włożył czarny o szerokim rondzie karbonarski kapelusz i dziwaczną lekką almawiwę, i w tem ukostyumowaniu jeszcze więcej stał się podobnym do teatralnego rozbójnika.
Przed domem czekał fligel-adjutancki powozik Bestużewa, elegancki, angielski, na wysokich ko lach. Na koźle siedział stangret w czapce ozdobionej pawiemi piórami. Dla dwóch osób w po-woziku było ciasno; Bestużew usiadł z boku; „gwardyjski elegant“ ustępował uprzejmie miejsca „proletaryuszowi“. Zwrócił się grzecznie do Kachowskiego, prosząc, by pozwolił odwieść mu naprzód korekty do drukarni „Gwiazdy polarnej“.
Na niebie zabłysnęło słońce. Pod jego promieniami jeszcze więcej pustemi wydawały się jed — ’ nostajne ulice, szerokie jak place, z szeregiem szarych, małych, jakby do ziemi przylepionych do inków.
Wjechali na Newski Prospekt. Od mostu Policyjnego do mostu Aniczkina, bulwar zasadzony był drzewami lipowemi. Kazał je w swoim czasie zasadzić car Paweł, wśród srogiej zimy, z poleceniem, by w przeciągu trzydziestu dni wszystko było gotowe. Musiauo z powodu mrozu, toporami wyrąbywać otwory i zapalać w nich o-gniska, by rozgrzać przemarzłe grudy. Teraz, przy zimnym wietrze, lipki te trzęsące się o-dartemi z liści gałązkami, podobne były do chorych dzieci. Wydawało się, że nigdy nie pokryją się zielonością.
Na bulwarach znać już było jednak ruch wiosenny. Spacerowali oficerowie w trójkątnych kapeluszach z koguciemi piórami, urzędnicy w szynelach, kupcy w długich tułubach. Z koszar przy dźwiękach muzyki wychodziły oddziały żołnierzy. W jednostajnym ich marszu, w jednostajnu-ści białych kolumn na żółtych fasadach rządowych domów, odczuwało się, że nad stolicą panuje duch tego człowieka, który powiedział, że „lubi jednostajność we wszystkiem“. I w ponurym tonie tej jednostajności wybijał się nastrój uroczysty i złowieszczy zarazem. Całe ogromne miasto robiło wrażenie wielkich koszar, albo placu parady, na którym przy uderzeniach bęhna wszyscy wyciągnęli się we front i zaparłszy dech w piersi, czekali komendy.
Bestużew mówił coś do Kachowskiego, ale Kachowskij go nie słuchał. Zajęty był własnemi myślami, że, oto w tym całym tłumie nikt go nie zna, i nikt o nim nie wie — a wkrótce przyjdzie godzina, w której wszyscy ci ludzie, cała Rosya dowie się o nim i wstrząśnie się grozą przerażenia na jego czyn straszliwy.
— Przyślę panu art ykuł. Niech pan przeczyta.
— Jaki artykuł?
— Mój. „Przegląd literatury rosyjskiej w r. 1824“.
Bestużew mówił o swoim artykule, o swym powoziku, o swojej ciotce, o cygance, z którą romansował, z taką wesołą miną, jakby nie mogło być wątpliwości, że wszystko to jest bardzo dla każdego zajmującem.
— Zresztą literatura — to tylko drobny epizod w mem życiu. Tak jak Chenier u stóp gilo tyny, mógłbym powiedzieć o sobie — „jest w tem dużo mojej duszy“. — Mój ton duchowy — to liarfii Eola, na której burza wygrywa melodye.
Frazes ten powiedział kiedyś Bestużew o Byronie, ale później powtarzał go o sobie.
Kachowskij popatrzył na niego ponuro.
— Zdaje mi się, że pan chciał mówić ze mną o sprawach Związku?
— Tak, w rzeczy samej. Ale przecież o sprawach Związku na ulicy rozmawiać niepodobni!. Stangret inoże usłyszeć. A na nas wszystkich zwrócone jest czujne oko szpiegów. Nie mam zaufania nawet do najbliższych towarzyszów — dodał Bestużew po francusku. Ale może pan pozwoli, że wstąpimy do pana?
— Bardzo proszę — odrzekł sucho Kachowskij.
Po drodze Bestużew kazał stangretowi zatrzymać się przed jednym ze sklepów. Kupił kilka butelek szampana i rozmaite zakąski. Kachowskij nie zapytał się, w jakim celu. Przez całą drogę milczał, zasępiony.
Mieszkał w domu Engelharla, w osobnym, na wpół rozwalonem skrz\dle.
Weszli na kręte, ciasne, brudne schody, z których dolatywała woń pomyj. Bestużew musiał się schylić i zdjąć z głowy kask z białym pióropuszem, by się nie powalać od szmat kuchennych, zawieszonych na s/nurze przeciągniętym nad schodami. Przed drzwiami któregoś z iniesz kań wymyślały sobie dwie baby, kłócąc się o jakiegoś śledzia. Ogon śledzia podsuwała jedna drugiej pod oczy. Za otwartemi drzwiami widać było tęgą dziewczynę z gitarą w rękach, a z pokoju dochodził ochrypły bas męski, śpiewający ulubioną przez niższych urzędników kancelaryjnych piosenkę:
Dusza moja twojej łaknie Aby czerpać rud jej łask...
O Glafiro! Gdy cię zbraknie,
Czem jest świat i jego blask?
Pokój, który zajmował Kachowskij, pomieszczony był właściwie na strychu. Na dole musiała gdzieś być kuźnia, bo tłychać był) ciągłe uderzenia młotów, od których trzęsły się drewniane ścianki pokoju, wyklejone błękitną, postrzępioną tapetą. Na stole obok Plutarcha i przekładu francuskiego z XVIII wieku Liwiusza, stał talerz z obgryzioną kością i niedojedzonyin kwaszonym ogórkiem. Miejsce łóżka zastępował tapczan, na którym leżał oficerski szynel i czerwona poduszka bez podszewki. Na ścianie wisiał mały mosiężny krucyfiks i portret młodego Zanda, zabójcy Kotze-buego, w ramie za szkłem, za którem znajdował się lakże zasuszony kwiatek, umoczony w krwi skazańca i kawałek papieru zawierający cztero-wiersz Puszkina, przepisany ręką Kachowskiego.
Wyznawco młody! w koronie męrzeństwa Duch twój — o Zandzie! — ua szafocie zgasł,
Ale świętego czyn błogosławieństwa Wraz z prochem Twoim został pośród nas!
Gdy weszli do pokoju, twarz Kachowskiego przybrała wyraz jeszcze więcej ponury. Widocznie wstydził się swej nędzy. Usiadł na tapczanie i ofiarował gościowi jedyne krzesło. Obaj milczeli. Bestużew trzymał na kolanach kosz z butelkami szampana, nie wiedząc, gdzie go postawić. W końcu postawił na ziemi, pod stołem.
Milczenie trwało długą chwilę. Przerwał je wreszcie Bestużew.
— Czy Rylejew nie mówił panu nigdy niczego o tajnym zarządzie? — zapytał pospiesznie i z pewnem zmieszaniem.
— Nigdy.
— Nie rozumiem, na co wszystkie te tajemnice. Takiemu człowiekowi, jak pan, można powiedzieć wszystko* A zresztą, przypuszczam, że tu tajny zarząd wcale nie istnieje. Sam Rylejew — to cały tajny zarząd.
— Jak to? A Trubeckoj, Puszczyn, Odojew-skij? — zagadnął Kachowskij, udając obojętność, lecz w istocie oczekując z wielkiem zaciekawieniem wyjaśnień ze strony Bestużewa.
— To wszystko tylko pionki w rękach Rylejewa. Rylejew decyd je i stanowi o wszystkiem wolą dyktatora. Oszukuje nas wszystkich i siebie samego. Rewolucya, a właściwie organizacya rewolucyjna, to jego obłęd. Nie zły zresztą czło wieki, ale marzyciel, poeta, jak my zresztą wszyscy. I skończy się na tem, że on piwa nawarzy, a my będziemy musieli wypić.
Milczał chwilę, poczem rzekł:
— Czułem się w obowiązku ostrzedz pana. Nie chcę przyczynić się w czeinkolwiek do tego, by na kogoś zastawiano sidła, lub utrzymywano go w błędzie. Niechże to robi kto inny, ja do tego ręki nie przyłożę. Mojem zdaniem, każdy powinien wiedzieć, co ma robić i na co ma sie ważyć. Czy Rylejew nie mówił panu, że zan na cara nie ma być łączony ze Związku1
— Mówił.
— No, więc w tem właśnie cała jego szi Uważa pana za narzędzie w swych rękach, nóż, którym cios zada a później go odrzuci. W jego oczach jest pan — skazańcem, narzędziem mordu, ofiarą przeznaczoną na zagładę. Zresztą wszyscy ci tajni bracia...
— On do ich liczby należy?
— Należy. Wszyscy ci panowie, powtarzam, tak samo chcą się wykręcić. Cudzemi rękoma chcą wyjąć kasztany z ognia. Z panem tak właśnie postąpią. Krew padnie na pańską głowę; oni umyją ręce i pierwsi wydadzą pana władzom. Jakubowicza uważają za dekoracyę związku: kaukazki bohater... A pan... Rylejew mniema, że pan jest u niego na żołdzie... Bierze pan od niego pieniądze. Uważa pana za najemnego zabójcę...
— Ja nie,... mnie... Rylejew... nie może być... Biorę od niego pieniądze... — wyszeptał Kachowskij, bledniejąc.
— Czyż pan sam tego nie widzi? Myślałem, że pan zdaje sobie z tego sprawę... — zaczął Bestużew, ale nie dokończył, znacząco spojrzawszy na Kachowskiego. Kachowskij zakrył twarz rękami i długo siedział nieruchomy, nie odzywając się ani słowem. Z dołu dochodziły ciężkie uderzenia młota, a Kachowskiemu wydawało się, to jego serce tak bije.
’rwał się z miejsca, z płonącemi oczy-twarzą wykrzywioną grymasem wście iści.
— Jeśli mię uważa za nóż w swych rękach, to sam się tym nożem skaleczyć może! Niech mu to pan powie, niech mu to pan powie!
Chwycił się rękami za głowę i począł biegać po pokoju.
— Ja życic inego i czci mojej tak tanio nie sprzedam! Nie chcę być niczyjem narzędziem. Ja ich wszystkich, wszystkich.. O łotry, łotry, łotry!...
Bezsilnie opadł na tapczan.
— Co to wszystko znaczy? Co to jest! — zwrócił się do Bestużewa. — A ja im wierzyłem... Chciałem wstąpić w ślady bohaterów starożytności! Nie widziałem zbrodni tam, gdzie chodziło o dobro publiczne. Mówiłem sobie, że dobro ludu jest celem dla siebie samego — chciałem mu się poświęcić cały do ostatniego tchnienia, do ostatniego drgnienia serca... Ojczyzna droższą mi była nad wszystko, nad szczęście świata, nad chwałę niebios nawet.
Z rozpaczą podniósł ręce nad głową, jak człowiek tonący.
— Wszystko im oddałem: i życie, i szczęście i sumienie, i cześć swoją! A oni, o i... Boże! Boże! Nie o siebie mi tu chodzi, nie o moją krzywdę, ale o krzywdę, wyrządzoną człowieczeństwu... Jakaż podłość, jaki brud może się znaleść w duszy ludzkiej...
Mówił patetycznie, stylem jakby książkowym. Brzmiało to fałszywie, choć w gruncie rzeczy było szczere: prawda kryła się w sztucznych słowach.
Bestużew wydobył z koszyka wino i zakąski. Otworzył butelkę, nalał do szklanki od piwa i fajansowego naczynia, które stało na umywalce.
— No — bracie drogi, — uspokój się, nie rozpaczaj — poklepał Kachowskiego po ramieniu, już z zupełnie wesołą miną. — Da Bóg, wszystko się zmieni. Tylao trzeba, byśmy razem zastanowili się, co mamy teraz robić. Napijmy się, to myślom daje swobodę.
Wypił, zamyślił się, i nalał znowu.
— A wie pan co? — odezwał się nagle, jakby mu coś znienacka przyszło do głowy. Znisz cztny cały Związek i rozpocznijmy sami wszystko na nowo. Pan będzie głównym dyrektorem, a ja już panu ludzi dobiorę. Zgarizi się pan?
W istocie rzeczy nie chodziło mu o to weale, by stworzyć nową organizacyę, a tylko o to, by wycofać się ze Związku. I tak samo jak Rylejew, zami< rzał uczynić Kachowskiego swem narzędziem, tylko dla dopięcia innego celu. Ale Kachowskij tego nie rozumiał i w ogóle nie słyszał prawie, co Rylejew do niego mówi.
— Nie, nie chcę — rzekł. Nie potrzeba, na nic eię to nie zda. — Machnął ręką. — Ja sani wszystko podejmę. Jeśli nikogo nie ma, jeśli nie ma Związku, ja stanę za wszystkich. Pój’1ę i — dzieła dokonam. Tak być musi. Wszystko jedno. Teraz już nikt mnie nie powstrzyma. Tak być musi., la wriem. Ja sam jeden..
Mówił, jak w gorączce. Pił chciwie szklankę po szklance. Nieprzyzwyczajony do wina, upijał się bardzo prędko. Bestużew zaproponował mu, by wypili na ty. Wypili i ucałowali się. Raz jeszcze wypili i raz jeszcze się ucałowali.
— Wiesz Sasza? — zaczął nagle Kachowskij, już bez gniewu, a z zupełnie miłym i serdecznym uśmiechem. Kto wie, czy nie lepiej, że tak się właśnie wszystko stało. Jestem sierotą na tym wielkim świecie. Nie mam rodziny, krewnych, przyjaciół. Zawsze byłem sani. Od lat dzieciństwa znamię przeznaczenia ciążyło na mnie. Ska zaniec i samotnik. No, cóż z tego? Widocznie tak być musiało. Jeden za wszystkich, za całą ojczyznę! Niczego teraz nie pragnę — ani szczęścia, ani sławy, ani nawet wolności. Choćby mię w kajdany zakuto, będę zawsze wolnym. Bo potęg? i wolność zdobywa ten, kto wcielił w siebie ducha ludzkości! Umrzeć na szafocie — czy w chwili największej rozkoszy, czyż to nie wszystko jedno? O, gdybyś ty mógł wiedzieć, drogi Aleksandrze, jaka słoneczna radość, jaki wspaniały spokój panują teraz w mej duszy!...
— A to pojechał daleko! Szyller mógłby się od niego uczyć — pomyślał Bestużew ze złością. Zrozumiał, że do rzeczy rozmawiać dalej już nie będzie można: wypłacze się, wypuszy, a w końcu wróci do Rylejewa, jak zawsze. Czart już ich powrozem związał, tak, że siła ludzka ich nie rozerwie.
Gawęda jednak trwała jeszcze dość długo. Tylko, że jeden drugiego już ani nie słuchał, ani nie rozumiał. Nie zauważył jednak żaden, że każdy mówi o czem innem.
— Bez kobiet, mon eh er, nie wartoby żyć na świecie! — wynurzył się Bestużew po drugiej butelce. A po trzeciej wyznał już, „że chciałby spłonąć w ogniu miłości“.
Po czwartej Kachowskij ze swej strony zaczął opowiadać, jak rwał kwiaty i płakał na mogile Zanda. Bestużew naśladując Jakubowi cza, wykrzykiwał na cały głos: „Dusza moja złom granitu — piorun jej nieskruszy!“ A potem pijackim już głosem zaczął znowu przypominać romansowe swoje przygody.
— Ach, kobiety, kobiety! Co za życie! Upijamy się i trzeźwimy szampanem! Vogue la galerę! Brzmią cymbały, dziewki tańczą! Cud — nie życie! Ty, Piotrek, tego nie rozumiesz, tyś mnich i mizantrop. Ale spróbuj kiedy, zobaczysz! Cóż ja mam robić? W żyłach moich płynie nie krew, lecz ogniem zionąca lawa. Zawsze gardziłem w życiu obłudą, znam świat i jego sprawy. I nie dla świata jam stworzony — serce moje to ocean spowity ciężką mgłą...
Gadał w ten sposób jeszcze długo. Ale Kachowskij znowu zamilkł i zasępił się: czuł, że za dużo wypili i za dużo mówili. Głowa mu ciężyła, nie od wina ale od gadaniny jego nowego przyjaciela: wydawało mu się, że ostra woń, którą czuje, pochodzi nie od sera limburskiego, ale z tych słów pustych i krzykliwych.
Bestużew przypomniał sobie wreszcie o imieninach ciotki.
— Muszę iść. Inaczej pogniewa się na mnie stara wiedźma. A nie powinienem jej drażnić. Mam przez nią protekcyę u mojego dziada.
„Dziadem“ był książę Wirtemberski, u którego służył Bestużew jako jeden z adjutantów.
— Widocznie stara wiedźma — protektorka, milszą być może nieraz od młodej dziewczyny? — uśmiechnął się Kachowskij z otwartem już szyderstwem. Ale Bestużew tego nie zauważył.
— Protekcyi, muti cher — nigdy nie należy lekceważyć. Nakazują to nawet statuty naszego Związku.
Na pożegnanie wyściskał, wycałował Kachowskiego.
— „Jak ja mogłem serce otworzyć przed tyin błaznem“ — pomyślał Kachowskij ze wstrętem.
Gdy gość odszedł, otworzył lufcik i wyrzucił resztki limburskiego serca. Patrzył chwilą przez okno na znane sobie dobrze uliczne szyldy: „Sprzedaż różnych wiktuałów“. „Krawiec Iwan Dobrocholow4*. Z podworca dochodził tubalny głos: — Ostrzyć noże! Ostrzyć noże!
A z dołu, ze schodów gitara:
Dusza moja twojej łaknie
Aby czerpać cud jej łask...
O filafiro! (idy cię zbraknie,
Czem jesl świat i jego blask?
Odszedł od okna i rzucił się na tapczan. W głowie odczuwał nieznośny szum. Uderzenia młota kowalskiego odzywały mu się w skroniach. Wstręt i nuda. Całe życie jak przykry wonią, limburski ser.
Wyjął z pod tapczanu misterną kasetkę, wydobył z niej parę drogich angielskich pistoletów najnowszego systemu — jedyny przedmiot zbytku w swej nędzej norze, oglądnął je i wytarł starannie zamszową ściereczką. Nabił, odciągnął cyngiel i przyłożył lufę do skroni. Zimne dotknięcie stali sprawiło mu rozkosz, jakby zdrój świeżej wody, zmywający z ciała znojną kurzawę.
Schował z powrotem pistolety do kasetki, włożył na siebie almawiwę, wziął ze sobą kasetkę i zbiegł po schodach na podwórze. Przechodząc obok gromadki dzieci bawiących się kolo studni, kiwnął na jedno z nich, imiennika swego Piotrka. Chłopak radośnie zerwał się z ziemi i przybiegł do niego. Wiedział już o co chodzi. Na krańcu podwórza stał stary barak, służący niegdyś za skład drzewa, za nim zaś ciąguęły się ogrody, dalej pustkowie a na niem opuszczona cegielnia.
Weszli z chłopcem do cegielni i zamknęli za sobą drzwi na klucz. Na podłodze stały kosze z pustemi butelkami. Kachowskij położył dwoma koiicami deskę na kupki przygotowanych już cegieł. Na desce ustawił rzędem obok siebie trzynaście butelek. Wyjął pistolety. Wycelował, wystrzelił i trafił tak umiejętnie, że rozbił w kawałki butelkę stojącą z brzegu, nie naruszając sąsiedniej, później drugą, trzecią, czwartą — i tak wszystkie trzynaście po kolei. Chłopak podczas tego ciągle nabijał pistolety. Wystrzały rozlej się bez przerwy, jeden po drugim.
Przy pierwszej butelce Kachowskij wyszep
— Aleksander.
Przy drugiej:
— Konstanty.
Przy trzeciej:
— Michał.
I tak dalej — wszystkie imiona po porządl
Gdy doszedł do imienia carowej Elżbie Aleksiejewnej, wycelował, ale nie wystrzel opuśrił pistolet. Zadumał się.
Przypomniał sobie, jak raz spotkał ją na u cy. Powóz jechał stępa; Kachowskij był si jeden na pustein wybrzeżu morza i stanął r przeciw carowej niemal twar/ą w twarz. Caro nie oczekiwała ukłonu, ale sama pierwsza, zn i czonym ruchem skłoniła swą piękną głową z tv rzą bladą, zasłoniętą czarnym woalem. Jat bywa nieraz, przy nagłych spotkaniach nie zr jących się zupełnie ludzi, spojrzenia ich, kl< się ze sobą skrzyżowały — były jasnowidzą*. „Jakie smutne oczy!“ — pomyślał Kachowsl i czuł, że ona to samo pomyślała o nim. J gdyby dwa przeznaczenia szły z wieczności, spotkać się w tem jednem spojrzeniu i rozłącz się zaraz — na wieczność.
Nie dotknąwszy „Elżbiety Aleksiejewny“ v strze]ił do stojącej obok butelki.
Kiedy porozbijał wystrzałami wszystkie, oprócz tej jednej — ustawił na desce nowy szereg.
I znowu:
— Aleksander...
— Konstanty.
— Michał.
Szkło spadało na podłogę z wesołym dźwiękiem. niby dziecięcy śmiech. A on sam, w bia-łjch dymach, oświecony czerwonymi blaskami wystrzałów, czarny, długi, chudy podobny był do upiora.
A mały Piotruś z radością patrzył na dużego Piotrmia, skakał i cieszył się, że dużemu Piotrusiowi wszystko udaje się tak dobrze. Ani razu nie chybi. Na twarzy jednego i drugiego ten sam uśmiech.
I długo, długo trwała ta niewinna zabawa — strzelanie do butelek.
ILI.
Tylu ludzi odwiedzało Rylejewa, że wreszcie w przedpokoju oberwał się dzwonek. Nim wezwano majstra do naprawy, kozaczek Kilka jako tako powiązał go sznurkiem.
„Nic się nie «tanie, jeśli i tak ktoś się nie dodzwoni; z samemi głupstwami przychodzą!a — mruczał niechętnie gospodarz, znużony wizytami. /’ A[ert£J:oit»to — Aleks.mtlrr I 13
Przytein był chory: przeziębił się widocznie, gdy lody ruszały na Newie, a on nie mógł obronić się przed Nastienką, by nie pójść z nią razem na to widowisko.
Pewnego razu, w końcu kwietnia, przesiedziawszy przy pracy do wieczora w zarządzie rusko-amerykańskiego towarzystwa, przypomniał sobie, że zostawił w doinu potrzebne papiery. Zarząd towarzystwa mieścił się w tym samym domu, tylko o dwa piętra niżej. Zeszedł na dół, otworzył, nie dzwoniąc drzwi wchodowe kluczem, który miał zawsze przy sobie Filka spał, jak zabity, na kufrze w przedpokoju. Nie zamykając drzwi, wszedł Rylejew do gabinetu, odszukał niebieską okładkę z napisem: „Kolonia Ross w Kalifornii“, i chciał się wrócić do urzędu. Ale przechodząc przez stołowy pokój, usłyszał głosy dochodzące z bawialnego. Zadziwił się. Myślał, że nikogo w domu niema; żona niedawno wyszła a Glafira miała przecież pójść z nią razem. Któż to?
Podszedł do przymkniętych drzwi i słuchał: Jakubowicz i Glafira. Dawno już Rylejew zauważył ich miłosne konszachty i prosił żony, żeby wyprawiła Glafirę z powrotem do domu, do ciotek na Czuhłomski folwark. Jakubowicz nie ożeni się, a shańbić dziewczynę, cóż to u niego znaczy. Przecież uważa się za człowieka „fatalnego“. Bardzo niedawno temu, miał Rylejew po-
« jedynek o kuzynkę żony — także uwiedzioną. Miał-żeby teraz bić się znowu z powodu głupiej Glafiry?
— Jestem — jak szczątek rozbitego okrętu, wyrzucony przez burzę na brzeg bezludny — mówił Jakubowicz — ach, czemuż morderczy ołów w górach Kaukazu nie pr/eciął dni moich... Cóż ja! Spadły liść jesienny, bandera tonącego okrętu, który za chwilę runie w bezdeń.
— Serce kochające zbawi pana — zcicha szeptała Glafira.
— Nie — nie zbawi — jęknął Jakubowicz. — Dusza moja jest jak ocean, spowity ciężką mgłą...
Rylejew zdziwił się: przypomniał sobie, że te słowa o oceanie — mówił Bestużew. Któryż z nich zapożyczał się u drugiego?
Słowa zamarły w namiętnym szepcie; po chwili dał się słyszeć okrzyk:
— Ach, Aleksandrze Iwanowiczu, proszę mnie puścić — nie, na miłość Boga — nie...
Rylejew otworzył drzwi i zobaczył Glafirę w objęciach Jakubowicza. Po sposobie, w jaki ją całował, widać było, że to nie pierwszy raz.
Glafira krzyknęła, mi ła ochotę zemdleć, ale ponieważ nie na żarty bała się „brata“, jak nazywała Rylejewa, wolała uciec do kuchni i tam się schować, jak schwytana z kadetem szesnastoletnia dziewczynka.
Rylejew wziął Jakubowicza za rękę i wyprowadził go do slotowego pokoju.
— No — cóż, winszuję, kiedyż wesele?
Jakubowicz milczał.
— Niechże pan odpowie, wyjawi swoje zamiary?
— Ja, widzisz, mój drogi, poczytałbym sobi^ oczywiście za szczęście. Ale znasz przecież warunki: nie mogę się żenić, nie mam właściwie prawa wiązać życia młodego stworzenia...
— A masz prawo shańbić?
— Posłuchaj — Rylejew — przecież Glafira nie dziecko już...
— Jeszcze czego dziecko — dojrzała panna dawno. — Ale póki jew moim domu nie pozwolę nikomu...
— Ale dlaczego tak się gorączkujesz — /mi łuj się. — Między nami przecież nic nie było...
Jeżeliby to zdarzyło się na Kaukazie — Jakubowicz przyjąłby wyzwanie, był odważny przez próżność i strzelał doskonale, a Rylejew marnie. Ale tu w Petersburgu, na oczach cara — pojedynek groził nowein zesłaniem, zupełnem zwichnięciem karyery, a inoże być, że i odkryciem Tajnego Związku, a wtedy — nieuniknioną zguhą.
— Ty t innie znasz — duszo kochana — nie jestem tchórzem, zawszeni gotów wymienić kule — ale na ciebie nie podniosę ręki. 1 nie ma za co — naprawdę...
— A — toś ty taki — podlecu — wrzasnął Rylejew. Podniósł mu się kosmyk na tyle gło wy — tak groźnie, jak niegdyś w korpusie — przed bijatyką. — Ty nie będziesz się bił? nie będziesz?... .leszcze na samym początku rozmowy rozległ się w przedpokoju dzwonek — potem drugi raz, trzeci, czwarty — cały czas dzwonił. Zepsuty dzwonek uderzał słabo, aż wreszcie uderzył głucho ostatni raz — i zamilkł zupełnie; widocznie znów się zerwał.
— Do dyabła, któż tam znowu, a Filka, gał-gan, ani się ruszy — myślał Rylejew półświadomie i to zaogniało jego wściekłość.
— Nie będziesz, nie będziesz? następował na niego blady z zaciśniętymi kułakami.
Był niewielkiego wzrostu i dość wątły, Jakubowicz zaś wobec niego wyglądał jak olbrzym i siłacz. Ale na cienkich, zaciśniętych, pobladłych wargach Rylejewa, w płomiennych oczach a nawet w dziecinnym kosmyku włosów, było coś niesamowitego, tak, że Jakubowicz zwolna się cofał, i jeżeliby^ Rylejew w tej chwili wpatrzyć się w niego uważnie, to możeby zrozumiał, że bohater kaukaski11 nie jest znów tak mężny, jak się zdaje.
— Kondratij Teodorowicz Rylejew? — odezwał się jakiś głos.
Rylejew obejrzał się i zobaczył nieznajomego młodego człowieka, w mundurze ciemno-zielonym, z wysokim czerwonym kołnierzem i sztab-oficerskicmi szlifami.
— Proszę o przebaczenie — rzekł przybyły, patrząc ze zdumieniem to na Rylejewa, to na Jakubowicza — nie mogłem się dodzwonić: widocznie dzwonek zepsuty, drzwi były otwarte.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał niegrzecznie Rylejew.
— Pozwoli pan, La się przedstawię — ciągnął gość z ledwie dostrzegalnym uśmiechem: pułkownik Paweł lwauowicz Pestel.
— Pestel! Paweł Iwanowicz! — rzucił się ku niemu Rylejew, a twarz całą rozświecił właściwy mu nagły przeskok z jednego uczucia do drugiego.
— Proszę, niech się panowie nie krępują — ja kiedyindziej — zaczął Pestel.
— Nie — nie, co znowu... Pawle Iwanowiczu, proszę, niech pan pozwoli — — zmięszał się Rylejew’, ściskając go za ręce i odbierając mu kapelusz. O Jakubowiczu jakby zapomniał. A ten prześlizgnął się inimo nich do przedpokoju, spiesznie ćię ubrał i wybiegł.
Rylejew zaprowadził gościa do gabinetu ciągle jeszcze zaambarasowany — i zachowywał się z przesadną grzeczności;!.
— Może fajeczkę pan pozwoli?
— Dziękuję, nie palę.
— No, chwała Bogu, nakoniee jest pan w Pe tersburgu — rzekł Rylejew i znów się zmięszał. A ja już, muszę przyznać, myślałem, że pan wy-jedzie i nie zobaczymy się wcale.
— Śledzą mnie, musiałem przeczekać — rzekł Pestel, bardzo poprawnym czystym rosyjskim językiem, tak jednak poprawnym, że z akcentu i wybijania sylab można było poznać Niemca. — Przyjechałem z jenerałem Kisielewym, naczelnikiem sztabu. Car się o mnie dopytywał. Trzeba być bardzo ostrożnym. A kto to był u pana?
— Jakubowicz.
— A — wiem. Drzwi, zdaje się, nie zamknął. A i pański służący tam spi.
— Ach — rzeczywiście — zerwał się z miejsca Rylejew.
Pobiegł, zamknął drzwi, rozbudził Piłkę, kazał mu czekać na panią i wrócił do gabinetu.
— No cóż tam u was, w związku południowym? — rzekł Rylejew widocznie nie wiedząc od czego zacząć. Przyglądał się ciekawie Pe-stlowi.
Pestel miał lat przeszło trzydzieści. Jak wszyscy ludzie, którzy prowadzą siedzące życie — iniał niezdrową blado — żółtą obrzękłość twarzy. Czarne, rzadkie, z początkiem łysiny włosy, zaczesane były na skronie, według mody wojskowej. Starannie wygolony. Wypukłe, gładkie lak-by utoczone ze słoniowej kości czoło. Spojrzenie czarnych, matowych, szeroko rozstawionych i głęboko osadzonych oczu takie ciężkie i badawcze, że zdawało się aż nieco zezowate. W lałej postaci miał coś ciężkiego, zastygłego, ociężałego, jak gdyby skamieniałego. Mowio jego podobieństwie z Napoleonem. Ale j istotnie podobieństwo było — to nie w sach — a w czeinś zgoła innein. Wzrostu r niż średniego, miał jedno ramię wyższe od.1 giego, jak to się zdarza u ludzi wiele pisząc Ubrany niedbale. Długi surdut źle uszyty pewne prze, s jakiegoś powiatowego żydka plecach zielone sukno nieco wyblakło, a na szlifach zczerniało. Ordery św. Włodzim z wstęgą, św. Anny „za zasługę11 i złota sz za odwagę: bohater 1812 roku.
„Tak w rzeczy samej, udaje — Napoleon; pomyślał Rylejew, który odrazu — nie wiad dlaczego, instynktownie nastroił się wobec ścia bardzo wrogo.
Pestel, nie krępując się, przystąpił do czy.
— Przyjechałem do Petersburga, ażeby zaproponować połączenie północnego Zwi z południowym — zaczął, spoglądając na t jewa uporczywem, lekko zezowatem spojizei Dlatego chcielibyśmy dokładnie wiedzieć o szych zamiarach, całej dyrekcyi tutejszej, również osobistych pana. Chciałbym miano\ wiedzieć, jaki rodzaj rządu uznaje pan dla syi za najodpowiedniejszy.
Rozmowa przeciągnęła się przeszło dwie dzinj\ Pestel proponował po kolei północi rykańską republikę. Napoleońskie tlesarstwo, rror rewolucyjny, angielską, francuską, hiszpań-ą koustytucyę. Wychwalał dobre strony każ-go z tych rządów, a kiedy Rylejew wskazy ił braki — pospiesznie się zgadzał i przecho ił do następnego. Było to podobne albo do dztwa sądowego, albo do egzaminu szkolnego.
— Pan używa metody Sokratesa — zauwa-ł Rylejew, dając tem poznać gościowi, niesto-wność takiego badania.
— Tak, lubię starożytnych — nie zrozumiał, * y też nie chciał zrozumieć Pestel i ciągnął lej egzamin.
Rylejew irytował się, a im bardziej się iryto »ł, tembar Iziej się zdradzał. Ale zarazem roz-szował się rozmową, jak mądrą książką, od órej nie można się oderwać.
„Mądry człowiek w całein znaczeniu tego nva“ — przypomniały mu się słowa Puszkina Pestlu.
Cokolwiek mówił — iniło było go słuchać, samym dźwięku głosu, był jakiś czar, a logi-porywała wprost jak urok kobiecy.
Czas biegł tak prędko, że Rylejew zdumiał;, zauważywszy, że już mrok zapada, zdawało że nie dwie, ale zaledwie pół godziny miło. I jeszcze — zdawało mu się, że słuchając ‘stla, wpada w jakiś sen magnetyczny, w dziw słodki bezwład, jak wąż urzeczony muzyką.
A może być, że gorączka wracała ku wieczorowi; niekiedy po ciele przebiegał inu lekki dreszcz, jak to się zdarza na samym początku gorączki, podobny do uczucia miłej senności.
— Niech pan posłucha — spróbował strzą-snąć z siebie ten czar. Pan widzi wszystko tak jasno — jak dwa razy dwa cztery. Ale polityka to nie matematyka, ludzie nie są cyframi, a uczucia to nie wykładniki...
— Oh — rozumie się — zgodził się Pestel — polityka nie jest pojęciem oderwanem; jest to krew i ciało, życie narodów — ich historya. Zwróćmy się do historyi...
„Rozpoczął od Nemroda — opowiadał później Rylejew — zwolna przeszedł wszystkie zmiany w prawodawstwach; wspomniał Grecyę, Rzym, dowodząc, że starożytni nie rozumieli wolności, pozbawionej przedstawicieli ludu; przeszedł prędko średniowiecze, które pochłonęło obywatelską swobodę i oświatę; zatrzymał się na rewolucyi francuskiej, nie przemilczając, że i ona nie osiągnęła celu — nakoniec stanął na Rosyi i wyłożył mi projekt swojej republiki1*.
— Musimy przyznać, że wszyscy poprzednicy nasi w zmianach rządu byli zaledwie uczniami, i nauka zresztą była w niemowlęctwie — wykrzyknął Rylejew z zachwytem.
Ale Pestel puścił mimo uszu pochwałę i ciągnął egzamin dalej.
— Więc zgadzamy się?
— Tak, tak, we wszystkiein!
— A w jaki sposób inyśli pan prz> stąpć do działania? — rzekł Pestel wolno, akcentując każde słowo.
Rylejew dawno był przygotowany ua to pytani.; odczuwał je poprzez magiczny sen, jak wąż, który widzi czarujący wzrok swego zaklinacza. Zrozumiał, że Pestel różni się od wszystkich tych romantyków, gadułów, marzycieli; dla niego zrozumieć — znaczy postanowić, powiedzieć, znaczy zrobić. I pierwszy raz uświadomił sobie Rylejew, że wszystko jest łatwe w marzeniu, a w czynie jest groźne, ciężkie, odpowiedzialne.
— Nie wiem — bezwiednie pochjlił się, ale i nie patrząc, czuł na sobie ciężar wzroku Pestki. — Nie jesteśmy jeszcze gotowi, nie postanowiliśmy dotąd niczego, nie rozstrzygnęliśmy wielu rzeczy.
— Nie postanowiliście niczego, nie wiecie? Wam Nikita Murawiew ciągle jeszcze pisze kon-stytucyę! Ale my nie piórem musimy działać. Tak, od rozmyślań do czynu bardzo daleka droga. Więc cóż teraz robić będziemy?
— Dlaczego ciągle mnie pytasz, Pawle Iwanowiczu? — Rylejew podniósł oczy i nagle uczuł, że jeszcze chwilę a porwie go ostateczna pasya i nagada mu głupstw. — A wy czy wiecie co robić?
— My? odpowiedział Peslel ndra7.11, cicho i jakby w zadumie. My myślimy — wszystkich...
— Cn — wszystkich?
— Wyrżnąć wszystkich; / es fJptHiine^urr.s itr ca lent tien: non* coiilons acoir m-aison nc’fr. Mówi pan po francusku?
— Nie, nie rozumiem. — Półśrodki do niczego nie prowadzą; chcemy działać radykalnie. Jesteśmy na wszystko przygotowani — przerwał i nasłuchiwał kroków w przyległym pokoju. — Kto tam jest?
— Moja żona.
— Można przy niej?
— Można — uśmiechnął się miinowoli Rylejew, — zresztą jeśli pan się niepokoi...
— Nie — cóż z owu — ja — zdaje mi się — pr/epraszain — bywam czasem tak roztargniony: myślę zupełnie o czem innem — uśmiechnął się Pestel niespodzianie. Dobroduszny uśmiech zmienił całą twarz jego nagle odmłodniał i wypiękniał.
— Oryginał — pomyślał Rylejew i uczuł, że chociaż Pestel uważnie przypatruje mu się — to jednak twarzy jego nie widzi — patrzy — jak gdyby przez szybę.
Kroki w przyległym pokoju ucichły.
— O czem my to mówiliśmy? — ciągnął Pestel. — A tak... a więc wszystkich, czy nie wszystkich?... Więc wy nie postanowiliście, nie wiecie?
— Wiem tylko jedno — znów chciał zbuntować się Rylejew — jeżeli wszystkich, to cała ta krew na nas spadnie. Zabójcy będą znienawidzeni przez lud, a my razem z nimi. Pomyśleć tylko, jakie prze ażenie podobne zabójstwa muszą wywołać. Oburzymy całą Rosyę...
— Oh, naturalnie, myśleliśmy o tem i postanowiliśmy przeds ęwziąć środki. Wybranido tego muszą stać poza Związkiem. Jak tylko spełnią swoje dzieło, natychmiast ukarani będą śmiercią, i tym sposobem Związek usunie od siebie wszelkie podejrzenie co do udziału. My musimy mieć czyste ręce. — Zadamy cios, a sztylet zła mieiny.
Rylejew przypomniał s’>bie, że prawie temi słowami myślał i on o Kachowskim. Ale to była najtajniejsza, straszna myśl jego. A Pestel mówił o tem zupełnie po prostu.
— Ilu macie? — spytał równie prosto.
— Ilu czego?
— Ludzi, gotowych do czynu.
— Dwóch.
— Jakubowicz i Kachowskij.
— Pewni?
— Tak — zresztą, nie wiem — zmieszał się Rylejew7, przypomniawszy sobie nagle niedawną 1’ozinowę swoją z „mężnym Kaukazczykiein“. — Jakubowicz, on — inoż.e — nie zupełnie. —
Kachowskij — pewniejszy...
— Więc jeden — dwóch. Mało. My mamy dziesięciu. Z waszymi dwunastu, alho jedenastu. I to mało.
— Ilu trzeba?
— Niech pan liczy.
Skurczył palce le vej ręki, by liczyć prawą.
— No — po jednemu na każdego. Ilu jest wszystkich?
Trzymając ręce w pogotowiu — czekał.
Noc była jasna, ale od wysokiego muru, który stał przed satneini oknami — ciemno było w pokoju. A w tej ciemności jeszcze bielską wydawała się biała ręka Pestla z brylantowym pierścieniem, pobłyskującym w oczach Rylejewa. Znów ten i zarujący go wzrok zaklinacza, znów sen magiczny...
— No więc — niech pan liczy — padł jakby rozkaz Pestla.
Rylejew posłusznie począł liczyć.
Jeden — odgiął się duży palec lewej ręki.
— Dwa — odgiął się wskazujący.
— Trzy — odgiął się średni.
— Cztery — odgiął się czwarty. — Pięć — odgiął się mały.
Czy tak pociemniało w oczach Rylejewa, czy tylko w pokoju, ale zdawało mu się, że Pestel gdzieś zniknął i pozostały tylko te białe ręce, które oddzieliły się od ciała, zawisły w powietrzu jak upiorne. I palce poruszały się
Urągliwie, jak białe kości na przyrządzie rachunkowym.
Rylejew wywoływał imiona, a palce liczyły i zdawało się, że nigdy to się nie skończy.
— Nigdy to się nie skończy! — dał się słyszeć w ciemności czyjś głos także upiorny. Jeżeli mamy zabijać członków rodziny carskiej, przebywających za granicą — nigdy to się nie skończy. Wszystkie wielkie księżne mają dzieci... Czyż nie wystarczy ogłosić, że się ich pozbawia tronu? I któż zresztą zapragnie, tak oblanego krwią tronu? Jak pan myśli?
Rylejew chciał coś powiedzieć, ale głos zamarł inu w piersiach. Jakiś ciężar spadł mu na duszę, jakby zmora.
— A wie pan, to straszna rzecz — przemówił znowu z ciemności ten sam upiorny głos. My tutaj liczy* my głowy, jak sklepikarzetowar. A przecież to krew!
Myśli Rylejewa plątały się zupełnie. Nie zdawał sobie już sprawy, czy to jego własne słowa, czy powiedział to Pestel.
— Cóż robić? Kto chce być filantropem, ten nietylko rewolucyi nie stworzy, ale i partyi szachów nie wygra. Nigdy organizatorowie republiki nie bawili się w delikatność uczuć. Nie wiein, jak pan, a’e ja dawno już wyrzekłem się wszelkich uczuć. Zostały ini tylko zasady...
Rylejew przypomniał sobie, z.e to samo dosłownie powiedział kiedyś Bestużewowi. Co to wszystko znaczy? Kto tu jest z niin razem? Pestel? Jaki Pestel? Skąd tu przybył? Przyszedł prosto z ulicy. Może to wcale nie Pestel, a jakieś upiorne widmo.
Z wysiłkiem dźwignął się z miejsca i poszedł ku drzwiom.
— Pan dokąd?
— Idę przynieść lampę. W pokoju ciemno.
Po chwili wrócił z lampą. Przy świetle Pestel okazał się znowu prawdziwym Pestlem. Znowu zaczął coś mówić. Ale Rylejew już mu nie odpowiadał, a nawet prawie go nie słuchał. Myślał tylko, żeby się jaknajprędzej pozbyć gościa. W głowie mu się kręciło. Gdy zamknął oczy — migały mu białe ręce na knwawem polu. — — C-cuje się pan niedobrze? — zapytał wreszcie Pestel.
— Tak, trochę. Głowa mię boli. To nic — przejdzie... Proszę, niech pan mówi... Słucham...
— Zmęczyłem pana... Przyjdę kiedy indziej, jeśli pan pozwoli. Zresztą i tak omówiliśmy właściwie wszystko...
Przeszli do stołowego pokoju.
— Nie wie pan — odezwał się Pestel przy pożegnaniu — gdzie można u was w Petersburgu kupić szal?
— Jaki szal?
— Zwyczajny — turecki, albo perski. Na prezent. — Nie wiem. Zaraz zapytam żony. Nata-chodź tutaj — zawołał w stronę bawialni.
Zeszła Natalia Michajłówna. Rylejew przed-vił jej Pestla. — Właśnie Paweł Iwanowicz pyta się, gdzie nożna szal turecki kupić? — A dla kogo to? dla starszej czy młodej — >y? — spytała Natalia Michajłówna.
Dla siostry? Ma siedemnaście lat. — No, to w takim razie nie turecki, ale zmirowy, lekki. Niedawno u Ajbułatowa, na iennej ulicy widziałam prześliczny bleu de t z gwiazdkami. Najmodniejsze obecnie. , estel zapytał o adres sklepu i zapisał go notesiku. — Ale tam trzeba się targować. Umie pan? — Umiem. W angielskim magazynie przed-’.oraj kupiłem szarfę trou-lrou za 25 rubli i idyny po W „ rubla za arszyn. Czy lo [jo? — No, nie tanio — roześmiała się Natalia Mi-jłówna. Mężczyźni nie powinni kupować darn-;h rzeczy. Zamilkła i dodała grzecznie. — Siostrzyczka mieszka z panem? — Nie, na wsi. Mam dwie siostry panny z tfincyi; nie mogą się doczekać petersburskich ’.entów. Każdej coś wedle jej gustu. Więc;am po sklepach. — Rozpieścił pan siostry. . AfercŁkotvxki — Al<‘kean<]nr I. 14
— Cóż robić! Takie ładne, mądre! Zwłaszcza starsza. Jesteśmy przyjaciółmi od dziecka. Mnie w pułku ciągłe chcą żenić. A według mnie dobra siostra lepsza od wszelkiej żony.
No, jak się pan zakocha — to się pan ożeni.
— Już jestem zakochany.
— W kim?
— No właśnie — w siostrze.
— Co też pan mówi — Bóg z panem — co znowu — czyż można —
— Jeszcze jak! uśmiechnął się Pestel i znów twarz mu odmłodniała i wypiękniała.
Ale Rylejew odczuł w tym uśmiechu coś smutnego, bolesnego, jak w uśmiechu człowieka śmiertelnie chorego, lub śmiertelnie zmęczonego. Zastanowił się nad wrażeniem, jakie nań wywierał Pestel. Zrozumieć, to znaczy postanowić i odrazu przejść do działania. A Pestel? Liczy morderstwa na palcach — i kupuje szarfę trólitr ou; powiada, że wyrzekł się wszystkich uczuć, a zakochany w siostrze. Czy nie jest on przypadkiem takim samym marzycielem, jak oni wszyscy — członkowie Tajnego Związku, a tylko zręczniejszą umie przybierać pozę? „Napoleon bez pozytywnych zdobyczy“ — pomyślał, uśmiechnął się i zdecydował ostatecznie: „w każdym razie to mój wróg. Albo ja — albo on“.
Pestel wyszedł. Podano kolacyę. Rylejew nic jadł wcale, ale zaraz położył się spać. Natalia
Michajłówna pokończyła jeszcze rachunki gospodarskie, odmówiła krótki pacierz i także się położyła.
Jak zawsze przed spaniem, opowiadała mężowi o różnych spiawach, o sprzedaży siana i owsa w podmiejskiej wioseczce Batowie, o szkodach „zrobionych przez chłopów, o różnych brakach, o gałganie staroście, o złożeniu siedmiuset rubli, odebranych za procenty w banku, o łapówce danej sekretarzowi za sprawę procesową matki. Zauważyła, ze nie słucha jej wcale.
— Śpisz, Atia?
— Nie, a co?
— Jakto co? Ja mówię, a ty nie słuchasz. 1 tak zawsze. Nic cię nie obchodzi, tylko twój Związek. Jeżeli ten Związek droższy ci niż wszystko, to powiedz otwarcie. Nie jesteś sam. „Konstytucya, rewolucya, republika11 — a my z Nastią co zawiniłyśmy?...
Mówiła płaczliwym głosem. Poczekała, czy nie odpowie. Ale Rylejew milczał.
— Pomyśl tylko, Atia, przecież, jeżeli nie daj Boże, coś się stanie tobie, ja tego nie przeżyję. Wiedz, że zgubisz i mnie, i siebie, i Nastię...
— Natalko — niecierpliwie przewrócił się na bok — tyle razy prosiłem cię, żebyś nie mówiła głupstw. Jaki Związek? Pusta gadanina... Możesz hyc zupełnie spokojna. Nic mi się nie sta 14* nie... no, dosyć, dosyć, moja droga, nie męcz się, nie drażnij. Śpij spokojnie.
— Ach! Atia, Atia drogi, kochany! Co ciebie obchodzi jakiś tam Związek — możesz i bez niego zrobić wiele dobrego. Ty taki mądry, takie wiersze piszesz, a jak cię lubi twoja zwierzchność! Odsuń się od nich zupełnie. Żylibyśmy tak cicho, spokojnie, szczęśliwie. Czego ty jeszcze chcesz — ach mój Beże?...
Objął ją bez słowa tkliwie i serdecznie. Uspokoiła się, ucichła, westchnę)a jeszcze kilka razy ciężko, jak dzieci małe, gdy zasypiają po płaczu i za chwilę usłyszał jej ciche chrapanie. W pierwszych dniach po ślubie, gdy ją jeszcze wysławiał wierszami.
Piękność ezarowna, jej harmonia To życie me, najdroższy skarb...
— chrapanie to dziwiło go i sprawiało inu pewną przykrość. A teraz było mu przyjemne, uspokajało go jak stara dziecinna piosenka.
Ale dziś spokój ten nie trwał długo. Czul duszność od rozpalonego pieca, uieinógł zasnąć. Miłe, słabe ręce Nataszy, która go przez sen obejmowała, slmwały go jak ciężkie okowy:
Ja nie znam przeszkód, praw, zakonów,
Nie oddam jej, lecz chwycę hroń!
Jam gotów cary strącić z tronów Na Koga w niebie podnieść dłoń I
— pisał niegdyś. A teraz wszystko s:ę zmieniło. Żeby „ich“ — strącić z tronów, musi „ją“ oddać...
Wreszcie zdołał zasnąć. Ale po chwili obudził się znowu. We śnie przeraziła go straszna jakaś zjawa. Nie mógł jej sobie przypomnieć dokładnie, powtarzał tylko z lękiem: „co to, co to takiego? “
Zegar w jadalnym pokoju tykał miarowo, w sypialni migotała zielona lampka nocna. Rozlegało się ciche chrapanie Natalki. Wszystko jak zwykle. A jednak w tem wszystkiem coś zupeł-niei nowego, coś strasznego, tajemniczego, zło wrogiego, tak samo na jawie, jak i we śnie. Co to, co to takiego?...
Nagle zrozumiał. W jednym momencie, z tą oślepiającą jasnością, jakiej doznają ci, co nagle przebudzą się nocą, wśród zupełnej ciszy, odczuł, że tuż koło niego, nie kiedyś w jakiejś nieznanej dali — ale tu zaraz jawi się — śmierć.
Czy gotów jest? Może Natalka ma słuszność? Może usunąć się od wszystkiego, póki jeszcze nie zapóźno?
Ale moment ten przeszedł,.lawa śmierci zniknęła. Już jej teraz nie rozumiał; obronił się przed nią ze zwjkłą sobie lekkomyślnością, zwykłem kłamstwem.
„Nie, już zapóżno... A zresztą śmierć — to śmierć!“
Ślub Zofii Naryszkinówny z hrabią Szuwało-wem był naznaczony na lato. Już przywieźli z Paryża przez umyślnego kuryera wspaniałą szatę ślubną, ale narzeczona stanowczo odmówiła przymierzenia jej, miino próśb matki, a potem, już nie mogła, gdyż znów ciężko zachorowała. Polepszenie, z którego tak się cieszył kniaź Waleryan było złudne. Podczas ruszenia lodów, choroba wzrosła i chora zaczęła pluć krwią. Carowi, lekarze nie zdecydowali się powiedzieć prawdy, ale wiedzieli dobrze, że dni Zofii są policzone. Była już zbyt słabą, aby ją wywozić za granicę, lub na południe Rosyi. Lekarze radzili wyjazd na wieś, za miasto.
Wiosna była wczesna, dobrotliwa, dnie słoneczne. W cienistych wąwozach leśnych, leżał jeszcze śnieg, ale na drogach już pachniała świeża ziemia. Niebo całemi dniami bezchmurne, błękitne — jak szkliwo niebieskiej lampy gorejącej wewnątrz płomieniem; gdy długo w nie patrzeć, ciemniało — jakby nocne — jakby patrzeć w głąb studni. Za całą tą ogromną jasnością — ciemna ziejąca pustka.
Dom letni Naryszkinów — na peterhofskiej drodze — był to mały pałacyk z tarasem, z którego widać było zatokę Fińską, Petersburg i Kron-stadt — z płaskim zielonym dachem i białą ko lumnadą portyku. Angielski strzyżony ogród ze szpalerami, labiryntami, dróżkami, wysypanemi żóltem piaskiem — i długa polna aleja wysokich płaczących brzóz.
W pokojach przygnębiająca wspaniałość czasów Pawła: miłowane sufity, jedwabne obicia, złocone meble, mętne zwierciadlane szyby, w których twarze żywych odbijały się trupio. Ale kilka pokoi odnowiła Marya Antonówna według nowej mody, w wesołym francuskim stylu, zwłaszcza pokój chorej na drugim piętrze, z oknami na inorze. Obicia — specyalnie sprowadzone z Paryża — były ze srebrzysto białego atłasu, a na nim rozsiane bladoróżowe gwoździki, lekkie jasne meble lakierowane, z topolowego drzewa, balkon obstawiony kwitnącemi pomarańczami. „Prawdziwe gniazdko miłości — nici d’a-itiour — dla mojej biecfhej, biednej dziecinki14 — mówiła Marya Antonówna z płaczliwą tkliwością, której stale używała, mówiąc o córce. Ale na tych wesołych mebelkach nie mogła chora ani usiedzieć, ani uleżeć: „Och — bolą, bolą moje stare kosteczki“ — smutnie żartowała Zofia. Biały atłas przypominał jej nienawistną suknię ślubną, którą teraz zdawało jej się, że wiecznie przymierza, a czerwone gwoździki męczyły oczy, jak migotliwa gorączka.
Mężnie znosiła Zofia chorobę. Jak tylko trochę było lepiej, wstawała, chodziła po pokoju i zapewniała, że już prawie zupełnie jest zdrowa. Ale Waleryanowi Golicynowi, który teraz znowu przepędzał z nią całe dnie, zdawało się, że Zofia rada z choroby i nie chce wyzdrowieć. Lekarstw nie zażywała, doktorów nie słuchała
Pewnego dnia rano, niedługo po przyjeź Izi*. czując się lepiej, czy też wyobraziwszy sobie to tylko, przeszła z łóżka na fotel stary, z poobrywaną skórą, z wychodzącein tu i ówdzie włosiem, jedyny swój sprzęt wśród tych obcych mebli. Sama umyślnie kazała go sprowadzić z mieszkania miejskiego, bo tylko na nim mogła siedzieć.
Poranek był pogodny, jak wszystkie te dni: niebo błękitne. Cisza, jaka tylko bywa wczesną wiosną wr pustkowiu iiiezamieszkanych letnisk, świergot ptaków, brzęk grabi, daleki stuk siekiery pewno rybak naprawiał gdzieś łódź na wybrzeżu. Cisza od tych odgłosów wydawała się jeszcze większa. Drzwi na balkon otwarte; zapach wiosny, puszczających pączków brzóz, zmieszany z duszącym zapachem lekarstw.
Golicyn klęczał koło fotelu Zofii i dawał jej po łyżeczce przepisany kleik z mlekiem. Zofia dawno już prawie nic nie jadła, tylko z jego rąk jeszcze czasem godziła się coś przełknąć jak lekarstwo, po łyżeczce. Stara niania, Wasilissa Prokofjewna w głębi przy drzwiach zgarbio n:i, patrzyła na „karmienie zwierza11, jak chora nazywała swój ranny posiłek.
W przerwie między je Iną łyżką a drugą, Zofia nachyliła się ku Golicynowi i przypatrywała się jego twarzy z uważnym uśmiechem.
No — spróbuj, — zrób jeszcze surowszą minę. Nie — jeszcze surowszą — no — no! — nie możesz?
— Nie mogę.
— A zmarszczka ci się została...
— Jaka zmarszczka?
— A tu, około ust. Wydaje się jakbyś się ciągle uśmiechał. Pamiętasz marmurowego dziadka Woltera u nas w bibliotece? Zobaczysz, że i ty na starość będziesz miał taki uśmiech. Z czego się wasza światłość śmieje?
— Nie wiem, kochana... Może z siebie samego...
— A w tych okularach wcale ci nie do twarzy. Zupełnie nie wyglądasz w nich na karbu* naryusza, a raczej na zwykłego dymisyonowa-nego niemieckiego profesora. I dlaczego ty nosisz te okulary? Cesarz ma racyę, że nie znosi okularów.. No dosyć już... nie chcę już więcej — odsunęła podawaną jej łyżeczkę.
— Która to już?
— Osma. A obiecałaś dwanaście.
— Nie, nie mogę... Nianiu, moja droga — pozwól mi już nie jeść, dobrze? Nie można człowieka tuczyć jak kapłona.
— Cóż to takiego? Panna Zofia to zupełnie jak dziecko, mruczała staruszka... Dobrze — wcale nie jedz... dlatego też i chora jesteś. Doktorów nie słucha, kaprysi.
Wasilissa odwróciła się, żeby się nie rozpłakać, ale nie wychodziła, jakby na coś czekając.
— I tak będzie stała, dopóki jej nie wyrzucą — szepnęła Zofia do Golicyna po francusku. Jak oua mnie męczy, żebyście wiedzieli, jak innie męczy — o Boże! — a męczy, bo kocha. Najgorsi wrogowie, to ci kochający. Prawda?
— Tak, tak — najgorsi. — Gorsi, niż uśmiech Woltera — co?
— Ciągle teraz napastują mnie takie złe, przykre myśli. Czuję od nich ból, jakby kto igłę w ogniu rozpalił i wbijał w ciało. I tobie się dostaje, biedaku — widzę, jak się kurczysz z bólu...
— Nic nie szkodzi, byleby to ci ulgę przyniosło — odrzekł Golicyn i ucałował jej przeźroczyście białą rękę z niebieskiemi żyłkami, rękę bezbronną, niemal widmową...
— No, skończmy już ten kleik, bo inaczej Wasilissa za nic nie wyjdzie z pokoju — i spojrzała Zofia na nianię. Więc jednym łykiem... dziewiąta... dziesiąta... jedenasta... dwunasta... Uf! Zabierzcie czemprędzej to paskudztwo... No, Wasilisso, widzisz skończyłam... Nie gniewaj się, nie płacz, inoja ty biedaczko! I nie martw się — ja ciągle czuję się lepiej, prawie już zupełnie dobrze... A teraz idź z Bogiem... Kniaź Walery będzie ini czytał, a ja sobię odpocznę...
Raz dziewkom, w świętojański dzień
Przyszła do wróżb ochota;
Trzewiczki zdjąwszy, poprzez sień
Rzucały je za wrota... czytał Golicyn Swieflanę Żukowskiego.
— Nie, nie to.... wolałabym co innego, przerwała mu Zofia. Pamiętasz to, co deklamowałeś mi w Pokrowskiern, tam nad stawem.
Ali, dziewczyno, gdzie twój luby?
Jakim skroń przystroisz wiankiem?
Grób twym domem — trup kochankiem...
Widzisz, że pamiętam... Ja się wtedy przestraszyłam, a ty mnie pocieszałeś:
Abyś nigdy nie zaznała
Takich snów, Świetlana moja!
— Jak ja to pamiętam! Jakie straszne, straszne sny.... Jak to już dawno było... Tyle lat... Wydaje mi się, że my już oboje starzy.... Ah, jak tu duszno... Wszystko od tych lekarstw... Chodź, pójdziemy na balkon.
Golic\ń wziął ją na ręce. Za każdym razem Kdy ją przenosił, czul, że ciężar ten staje się ‘‘oraz lżejszy. Wydawało mu się, że taje mu w rękach. Przeniósł ją na balkon i ułożył w fotelu.
Promień słońca przesunął się po złotej przędzy jej włosów i bezwładnie zwieszonej ręce. Oświetlona słońcem ręka ta wydawała się jeszcze bledszą, żyłki na niej jeszcze bardziej błękitne.
Zofia przytuliła twarz swoją do jego twarzy i przymknęła przed światłem oczy.
— Jak tu dobrze! jak dobrze! Jakie morze! Jakie żagle! Doką 1 one płyną? Pewno daleko — daleko. A gdy dopłyną...
„Gdy dopłyną, innie już nie będzie“. odgadł Golicyu — tak jak zawsze odgadywał wszystkie jej myśli.
— Mówią, że dusza jest nieśmiertelna... Ty wierzysz w to? — spytała.
— Wierzę.
— A ja, nie wiem... Jeżeli tylko dusza ma bjć nieśmiertelna, to dlaczego?... Ja hciałabym, żeby ta m wszystko, wszystko b) ło tak samo, jak tutaj. Żeby tak, jak teraz tutaj pachniała rozkopana zifin’a i pączki brzóz... Słyszysz... komar brzęczy. Chciałabym, żeby i tain brzęczał. Widzisz — pełznie pajączek, taki maleńki, taki czerwony. Niechże i on tam będzie. Nawet brodawkę niani, którą ina nad brodą, pragnę widzieć. Wszystko tak samo, jak tu’aj...
— I ja w okularach?
— Nie, okularów nie trzeba. Wiesz pr ecie. że ja ich nie lubię. I tej zmarszczki, która się tak śmieje, też nie trzeba. Ale gdzież się ona podziała? Gdzieś zginęła? Nie jest, jest, tylko jakoś się zmieniła. Taka teraz biedna, bezradna. No, taka, jaka jest teraz, to może zresztą zostać. Wszystko, co kocham, powinno tam zostać, ’ tak samo, jak tutaj... A jeśli tylko dusza, to nie chcę, nie chcę... Jak śmierć, to niechże będzie śmierć zupełna! Koniec wszystkiemu... Oh! Zmęczyłam się... Zimno... chodźmy!
Przeniósł ją do pokoju i znów ułożył w fotelu, otulił cieplej szahm, bo znów rozpoczęły się dreszcze, obłożył poduszkami, myślał, że zaśnie. Chciał odejść, ale Zofia zawołała na niego.
— A jakże tain wasze sprawy? Co się u was dzieje? Dawno mi o tem nie mówiłeś.
Zrozumiał, że pyta o sprawy Związku.
Przez długi czas nie chciał z. nią o nich mówić, żeby nie chcący się powiedziała o nich cesarzowi, nie zdradziła ich, nie wiedząc o tein. Ale wreszcie począł mówić, nie wymieniając tylko żadnych nazwisk. Nie mógł ukryć niczego: Wszystkiego o nim się domyślała, tak samo, jak f>n o uit*j. Miewała dziwne, jakby wieszcze jasnowidzenia. A zresztą tu, w pokoju chorej — niemal umierającej — tajny związek, rewolucya, ‘epublika, wydajały się, jak zabawki, któremi bawił biedne i;hore dziecko. Ale czasem ze strachem uważał, że ona rozumie więcej, niż mówi i że te zabawki są niebezpieczne. Obawiał się, że znowu stać się mogą tym ostrym nożem, którym już przedtem zadał jej śmiertelną ranę.
Wobec tego ważył ostrożnie swe słowa, mówił, myśląc li tylko o tem, by sprawić jej rozrywkę, ale nie zranić, ukryć nóż jak najgłębiej.
— Dlaczego nie mówisz wszystkiego? — przer wała mu nagle, badawczo patrząc w jego oczy. W opowiadaniu twojem rewolucya wygląda jak bajeczka dla małych dzieci: szary wilk, to ty ran, a wolność, to czerwony kapturek. A przecież tak nie jest! Nie, nigdy tak nie było. Ja dobrze wszystko wiem...
Hańbo, coś nasz splamiła wiek!...
Janczarów wdziera się gromada;
Niesławny cios za ciosem pada,
I łotr koronowany legł! ’)
Widzisz — to tak jest... A wcale nie żaden czerwony kapturek. Znasz przecie te wiersze?
— Znam. Ale ty skąd je dostałeś? Kto ci je dał?
— Wujek, Dymitr Lwowicz. On taki dobry. Wszystko, co chcę, mogę z niin zrobić. Więc i te wiersze mi dał. Prosił tylko, żebym nikomu nie pokazywała, bo by straszne miał z tego powodu przykrości. To po zamordowaniu cara Pawła F. Niania także mi mówiła.
’) l*oezye Puszkina. Wydanie Akademii. II, 493.
Zamilkła i nagle, po chwili, schyliła się do licha Waleryana i zapytała szeptem:
— Jak ty myślisz? Czy on wiedział?
Patrzyła mu badawczo w oczy.
Golicyn zrozumiał: Zofia pytała go, czy syn, następca tronu, Aleksander Pawłowicz, wiedział o tem, że spiskowcy chcą zabić ojca jego, cara Pawła.
— Dlaczego milczysz? Odpowiadaj.
— Nie trzeba, Z#siu. Dlaczego? Któż może o tem sądzić prócz Boga?
— Nie, właśnie trzeba. Ja chcę wiedzieć wszystko, o czem ty myślisz. Powiedz, tylko nie ukrywaj niczego, nie oszukuj mnie. Czy o n wiedział?
— Myślę, że nie wszystko wiedział... odrzekł Golicyn z przymusem.
— A gdyby nawet wiedział — mówiła dalej Zofia — gdyby wiedział, to jednak?... Przecież to stać się musiało? Przecież to było konie-cznem? Przecież car Paweł był zbrodniarzem?
’ — Zbrodniarzem?! Poprostu chorym, nieszczęśliwym człowiekiem...
— Wszystko jedno — był obłąkańcem...
Tyś zgrozą ziemi i wstydem przyrody Świat się przed Bogiem żali — żeś ty jest!
Pięćdziesiąt milionów ludzi w rękach obłąkańca — czy to można znieść? Nikt nie wi nien. Nikt niema prawa sądzić, prócz Boga. S ir Bóg zresztą tak sprawił, że trzeba zabij Umierać i zabijać. I ty i ty sam zabiłbyś gdyby było trzeba?
— Co? Milczysz? Nie chcesz powiedzieć? Ws/; ko jedno, ja wiem przecież, co ty myślisz...
I znów poczęła szeptem:
— Wczoraj coś ini się śniło... Nihyto wc dziiny do tego pokoiu z tobą, a tu na mo. łóżku ktoś leży — twarzy nie widać, przykr razem z głową, jak umarły całunem. A ty tr masz w ręku nóż, chcesz zabić tego leżącep skradasz się. A ja myślę: a jeśli to trup?
Żywego zabić można, ale trupa? Chcę kr knąć — brak mi głosu. Więc nie puszczam trzymani za rękę. A ty się rozgniewałeś, o pchnąłeś mnie, rzuciłeś się, uderzyłeś nożem całun spadł. 1 zobaczyliśmy kto to... Wi kto? — Wiesz kto? — powtarzała rwą< szeptem — słyszał, jak zęby jej szczękają oh! Wali! Wali! Wiesz kto?...
Golicyn wiedział. Ojciec jej, car Aleksaiu
— Zosiu! Zosiu! Zosinek najdroższy! Nie in tego! Nie trzeba! Nie inożna! — zakiył tw rękami. Przecież to tylko sen, straszny sen. Z wa wywołana gorączką! Gorączka przejdzie i zniknie straszny sen...
— Znowu kłamiesz! Znowu ukrywasz przedetnną! — krzyknęła Zofia. — Nie mów szystkiego! A ja chcę wiedzieć wszystko — zumiesz, wszystko!! Rozumiem przecie, że od wi powstała ta nazwa — czerwony kapturek.:yja to krew? Ty wiesz — ty wiesz czyja! yślałeś o tej krwi, gdyś szedł do nich?.... y wolno w imię Pana iść przez krew?.... Co y o tej krwi myślicie? Co? Mów...
— Zofio! Nie trzeba! Nie trzeba! Nie trze-! — powtarzał Golicyn, łamiąc ręce w rozpaczy.
— Więc zabijać trzeba, a mówić nie trzeba?... 5w 1 Ja dłużej tego znieść nie mogę, nie chcę! jw, nie kłam! Ja wiem wszystko, mnie nie zukasz...
Oderwała mu ręce od twarzy, popatrzyła mu oczy. We wzroku jej było uderzenie noża, dającego śmiertelną ranę. — Mów: jego cecie zabić?
— Co ty robisz, Zofio!...
— Co robię? Rozpaloną igłę wbijam ci w cia-.. ostrym nożem przebijam ciebie, człowieka wego, nie trupa... Czujęsz mękę? — Nic nie to >zi — i ty doznaj cierpienia... Nie ja sama Ina będę się wić z bólu...
W oczach Zofii zaiskrzyła się złość. Golicy-wi zrobiło się jej żal jeszcze bardziej.
— Nie ze mną, ale ze sobą co ty tobisz Zo-! Boże mój! Dlaczego?
— Nie, nie, to nie ja, ale ty, ty właśnie ze iie to zrobiłeś! Nie wiedziałam o niczem, by-
D. Merekluwshi — Alekaaiulor I. 15 łam głupią dziewczyną, dzieckiem. Żyłam spokojnie i szczęśliwie. Tyś przyszedł, zburzyłeś wszystko, zniszczyłeś. Pamiętasz na koncercie Wielhorskiego? Z tego jestem chora — przez ciebie czeka mię śmierć. Wszak powiedziano o tem właśnie w piśmie: „lepiej, że by inu kamień młyński uwieszono na szyi“... Ja przecież o nic się ciebie nie pytałam. Smti zacząłeś — dokom-z teraz!.... I czego się tego przeraziłeś? Że doniosę o w^zystkieni? Być może, że doniosę. Wiem o wszystkiem, nie oszukasz mię. Wiem, czego wy chcecie! 1 za co? Co on wam zrobił? Jak wam ręka może się podnieść na niego? Twoja ręka, Wali, Wali, jedyny, kochany, rodzony! Na niego, na ojca mojego! Lepiej byś już mnie samą...
Golicyn wstał. Twarz jego była śmiertelnie blada, ale stanowcza i prawie spokojna.
— Niech Bóg cię eądzi, Zofio! Myśl, jak chcesz: zbrodniarze, mordercy, wyrodni. A inoże głupie dzieci, sam przecież nieraz tak myślę: nic nie zrobią, nikogo nie zbawią, tylko siebie zgubią. A jednak w nich jest prawda boża.., Może nie jestem godzien, może to ponad inoje siły, może nie dostoję, ale odejść od nich nie m°g§ — nawet gdybyś ty, Zofio...
Głos mu się urwał, twarz wykrzywiła nię stra-sznem cierpieniem. Zakrył ją rękami i powtar/ał wśród gwałtownego łkania:
— Nie odejdę, nie odejdę! Nawet gdybym ciebie miał stracić, nie odejdę od nich!
— Któż cię zatrzymuje? — uśmiechnęła się Zofia, z tym samym wyrazem zawziętości, jaki się iskrzył w jej oczach przed chwilą. — Idź do nich! Idź! Idź!
Padła na wznak na poduszki drżała jak ptak raniony śmiertelnym grotem. I nagle wstrząsnął nią gwałtowny szloch, który przeszedł w straszliwy atak kaszlu. Golicynowi wydało się, że zakaszle się na śmierć i umrze zaraz — na jego rękach.
Wreszcie kaszel ucichł, ale długo jeszcze leżała z twarzą bielszą niż poduszki, z zamknię-temi oczyma, jak martwa.
Myślał, że trzeba woła<’ o pomoc. Ale poruszyła się — otworzyła oczy.
— Wala — jesteś tutaj? Nie odszelłeś? To nic, nie bój się, przeszło, daj mi wody. Jak ci drżą ręce. Nie bój się. Już mi d brz*’. Tylko nie odchodź, bądź przy mnie.
Nagle pochyliła się i zaczęła całować jego ręce; płakała, ale twarz miała jasną, cichą i jasny, cichy uśmiech.
— Przebacz mi — Wali — kochany. To ostatni raz już. Nigdy już więcej to się nie powtórzy. Tylko przebacz, nie odchodź, nie rzucaj mnie. Ja bez ciebie już żyć nie mogę..
Golicyn padł przed nią na kolana Objęła jego głowę rękami, pieściła i całowała jego włosy. 15*
— No dobrze, już dobrze! Kochany, dobry, drogi mć j chłopcze! Nie płacz. Zobaczysz, będzie wszystko dobrze. Ja wiem. Bóg nam dopomoże. Będzie mi lepiej. O, już i teraz, tak mi dobrze, tak cicho z tobą. Tylko obiecaj, że mnie zabierzesz ze sobą, ja nie chcę tu być — nie chcę, nie mogę! Ja powinnam być z tobą. Gdzie ty tam i ja. A jeśli będzie trzeba — to uciekniemy — co? Daleko — daleko od wszystkich. A potem i o n będzie też z naini. Obiecał mi przecież, że rzuci wszystko, tron i koronę, i będzie żył zernną tylko. I będziemy razem we troje. On ty i ja. Wtedy wszystko mu powiemy. On zrozumie i dokona wtedy wszystkiego. Przecież on chce tego samego, co i wy? Sam mówiłeś, że i on tego pragnie. I nie będzie krwi. Nie trzeba krwi. A jeśli trzeba, to on sam odda swoją krew, tazem z waini, za wolność, za szczęście Rosyi. Zobaczysz Wala, zobaczysz! tak się stanie. Co — prawda! Tak? Powiedz, że tak będzie — powtarzała, jak obłąkana.
— Będzie! Będzie! — powtarzał i 011, czując, że za tym jej obłędem, ukrywa się wielka jakaś prorocza tajemnica: kiedyś, gdzieś, może nie na tym już świecie — tak będzie.
Nagle oboje zaczęli i. isłuchiwać. Na moście 11 bramy stuknęły kopyta, piasek w alei zaskrzypiał pod kołami.
Golicyn wybiegł na balkon.
— On? — zapj Lała Zofia — gdy wrócił do pokoju.
— Tak. Do widzenia.
— Nie, zaczekaj — słyszysz? Poszedł do mamy. Zdążysz jeszcze, zaczekaj, chciałam ci jesz-»ze coś powiedzieć... tak — może to lepiej, że ja umrę? Łatwiej ini bęlzie pogodzić was, jego i ciebie, gdy umrę, niż za życia. Ale żywa, czy umarła, zawsze będę z tobą! Choćbyś mię odpędzał, nie odejdę. I stamtąd będę do ciebie przychodziła. Pamiętaj: gdzie ty, tam i ja. Jeśli Bóg ciebie potępi, to niechże ten wyrok potępienia i mnie dotknie. Ale Bug nie potępi! A teraz, błogosławię cię! Niech się zmiłuje nad waini wszystkimi, niech was ochroni wszech mo-mocny Bóg! Wybaw ich Boże! Wybaw ich. Matko Przeczysta!...
Przeżegnała go znakiem krzyża świętego i złożyła na czole jego pocałunek, z tym samym cichym, jasnym uśmiechem.
— A teraz idź, idź co prędzej.
Golicyn wy biegł z pokoju. Ale było już zapó-źno. Kroki cesarza dały się słyszeć na schodach. Golicyn spotkał się z nim. Usunął się na bok z niskim ukłonem. Aleksander zatrzymał się na chwilę, popatrzył na niego, wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale nie rzekł ani słowa, zachmurzył się i przeszedł mimo, kiwnąwszy nu głową.
Dawno już prosił Maryi Autonówny, żeby nie przyjmowano Golicyna. Zofja pod pozorem choroby nie puszczała do siebie narzeczonego swego, hrabiego Szuwałowa, a Golicyn całe dnie z nią przepędzał. Wydało się to cesarzowi nie odpowiednie. Uważał przytem, że te rozmowy źle działają na jej zdrowie, wzruszają ją i denerwują. Postanowił sam jej to powiedzieć.
Ale grly ją ujrzał — zapomniał o wszystkich postanowieniach. Znalazł w niej tak wielką zmianę od dwóeh dni, kiedy się z nią widział po raz ostatni, że się przeraził, jak gdyby teraz dopiero uświadomił sobie, że jest śmiertelnie, beznadziejnie chora.
Ucieszyła się’ jego przybyciem, tuliła się do niego, pieściła się z nim, jak zawsze. Ale czuli oboje, że dzieli ich jakaś niezwalezona przegroda. Obejmowała go i całowała; ale ta sama dwuznaczna sprzeczność między serdecznym u-śmiechein ust, a okrutną zmarszczką czoła, którą dostrzegła kiedyś w mannurowem popiersiu Tor-waldsena i teraz narzucała się jej oezotn! Przypomniała s ibie, jak niegdyś za czasów dzieciństwa ściskała i całowała to zimne marmurowe popiersie, tak, że ogrzewało się ono pod jej pocałunkami i wydawało się niemal żywem. I nagle ogarnął ją ogromny przest ach, by teraz, gdy całuje żywego, nie wydało się jej, że usta dotykają zimnego trupa.
W pierwszych dniach inaja naznaczono zebranie tajnego Związku u Rylejewa, ahy wysłuchać osnowy projektu Pestla.
Małe mieszkanko wywrócono zupełnie do gó-ry nogami. Wyniesiono zbyteczne meble, otwarto naoścież drzwi saloniku do gabinetu. Natasza małą Naslienką poszły na noc do znajomych. Posiedzenie było wyznaczone na godzinę ósmą, ale już o siódmej naczelnicy zaczęli się schodzić. Dziwiło to Rylejewa: zwykłe spóźniali się albo nie przychodzili wcale. Na twarzach było widać wzburzenie, oczekiwanie i powagę. Wielu przyszło w orderach i mundurach. Mówiono półgłosem, wychodzono na papierosy do kuchni. Wszyscy oczekiwali Pestla z niecierpliwością. Za każdym razem, gdy otwierały’ się drzwi zwracano się: czy nie on?
Nikita Michajłowiez Murawjew, kapitan gwar-dyi jeneralnego sztabu, lat przeszło trzydziestu, z żółtawo bladą hemoroidalną cerą, z blado żół-tawemi włosami o blado żółtych, jakby wyblakłych od słońca oczach prawdziwy petersburski urzędnik siedząc za stołem, nieco na stronie od wszystkich — czytał papiery i robił uwagi ołówkiem na marginesach. Gdy tyrlko trochę stępił się koniec ołówka wnet starannie i pospiesznie temperował na nowo. Mógł pisać tylko cie ni ul kiem końcem — podobnie jak Speraiiskij. którego był wielbicielem i mimowolnym naśladowcą. Napisze dwa, trzy słowa i znów temperuje. Za każdym razem właściwym sobie ruchem zbliżał papier do krótkowzrocznych oczu i zdmuchiwał pyłek ołówka z tak niesłychaną troskliwością, jak gdyby losy całego zebrania zależały właśnie od tego. Autor „północnej konstytucyi*, główny przeciwnik Pestla za jego republikańską bezwzględność, przygotowywał się z wystąpieniem przeciw niemu. Ale denerwował się i nie mógł się skupić.
Przyjaciele uważali go za jedynego przedstawiciela „rozumu państwowego’1 w Związku. Czem Sperańskij dla obecnej Rosyi — tein Mu-rawjewmiał być dla przyszłej. Biurokratyczny, ostrożny, uczony, umiarkowany, układał prawa rosyjskiej konstytucyi z dokładnością zegarmistrza, który przez lupę zbiera sprężynki, kółeczka, śrubki. Pracował w Tajnym Związku tak, jak w kance-laryi ministerstwa. Co napisane, zdawało mu się — już zrobione.
Uznawał konieczność rewolucyi, ale w głębi duszy bał się jej, jak wszelkiej niezwyczajnośei. Pestel żartował, że Murawjew podobny jest do człowieka, który prosi o watę do uszu, żeby nie nawiało mu wtedy, gdy go prowadzą na stracenie. W działaniach rewolucyjnych przeszkadzała mu ta wieczna wata w uszach, hemoroidy i żo na: ledwo się rozpoczynała jaka akcya, już go zabierała na wieś i tain trzymała pod kluczem dopóki się wszystko nie uspokoiło.
Temperując ołówki — rnimowoli przysłuchiwał się przeszkadzającym mu rozmowom.
W oczekiwaniu na Pesila mówiono oczywiście o nim. Opowiadano o jego ojcu, dawnym syberyjskim jenerał-gubernatorze, głupcu i łapowniku, którego pozbawiono urzędu i o idano pod sąd; mówiono o samym Pestlu — niedaleko jabłko pada od jabłoni — jak dokuczał oficerom w pułku, a żołnierzy kazał bić pałkami za najmniejsze uchybienie przed frontem.
Bić — bije, ale jednak kochają go i leoszego naczelnika, powiadają, nie chcemy.
„ — Do wszystkiego zdatny: daj mu dowództwo armii, albo zrób go jakim chcesz ministrem — — wszędzie będzie na miejscu“ — powtarzano zdanie o nim hrabiego Wittgensteina, główno Uwodzącego drugim korpusem armii.
Cesarz podczas przeglądu tulczyńskiego osobliwie był zadowolony z pułku Pestla.
„Wspaniale — zupełnie ja’< gwardva“ raczył powiedzieć i dał mu trzy tysiące dziesięcin ziemi. A kiedy dowiedział się, że Pestel należy do Tajnego Związku, zląkł się, powiadają, nie na żarty.
— Cesarz wogóle boi się nas — uśmiechnął się Bestużew, i z zadowoleniem pokręcił wąsa. — „Rozumny człowiek, w cnłem tego słowa znaczeniu* — przypomniał ktoś słowa Puszkinn o PesHu.
— Mądry, jak szatan, ale serca brak — uśmiechnął się Kiichla.
— Poprostu chytry i chciwy władzy, Chce nas okrążyć ze wszystkich stron. Poznałem tego ptaszka — zadecydował Bestużew.
— — Niczego nie dokona, tylko zgubi nas wszystka h, dla £wej fantazyi, przestrzegał Odojewskij.
— Oo mnie przeraził, — przyznał Rylejew — należy go nieco osłabić, inaczej wfeźmie wszystko w ręce i będzie rządził jak dyktator.
— Znamy tych Napoleonków z armii! — pogardliwie uśmiechnął się Jakubowicz, który zdą-żVł wc wspólnej nienawiści do Pestla pogodzić się z Rylejewem, gdy Glafira odjechała do Czuch-łomskiego futoru.
— Napoleon i Robespierre razem! Poczekajcie, gdy dorwie się władzy — pokaże on nain... gdzie raki zimują — wykrzyknął Batienkow.
Jak przez sen słuchał tego wszystkiego kniaź Waleryan Michajłowicz Golicyn i patrzył w okno na wieczorną gwiazdę, widną na złocisto-zielona-wem niebie — — wspominając oczy umierającej dziewczyny. Co jest inu droższem — jej ocalenie, czy zbawienie Rosyi?
No — niechże będzie rewolucya, ale śmierć pozostaje śmiercią. Dlaczego los czło % wieka ma być mniej ważnym od losu ludzkości? Powiedziano w piśmie: „co pomoże człowiekowi, chociażby cały swial pozyskał, jeśliby na swej duszy szkodę poniósł11. I jaki okup złożyć może człowiek, za utracenie swej duszy. Wobec śmierci, wobec wieczności, czyż nie ma słuszności ten, który powiedział: „Polityka — tylko dla mo tłochu“.
I jakże niepodobnem jest wszystko to, co ci ludzie mówią, do gwiazdy wieczornej, świecącej na niebie i do oczów umierającej dziewczyny.
Niepodobne i niesharmonizowane. W o-statnich dniach coraz częściej powtarzał to słowo: „niesharmonizowane11. Trzy prawdy istnieją na świecie: „pierwsza, gdy człowiek jest sam; druga, gdy jest ich dwoje; trzecia, gdy jesl troje, albo wiciu ludzi. I te prawdy nigdy się ze sobą nie godzą, jak w ogóle wszystko w życiu11. Niesharmonizowane, niesharmonizowane — w przerażającym stopniu.
— On! On! — rozszedł się szept po całej sali. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku wchodzącemu.
Kiedyś, w Lipsku — na jarmarku w muzeum woskowych figur — Golicyn widział figurę Napoleona, która mogła wstawać i kręcić głową. Kanciaste ruchy Pestla przypomniały mu tę figurę, a ciężkie, zbyt silnie wpatrujące się, trochę jakby zezowate spojrzenie — pewnego szkol nego towarzyska, który potetn cierpiał na cpilc-psyę.
Zgromadzeni zasiedli na skórzanych krzesłach z Wysokiem oparciem, wokół długiego stołu przykrytego zielonem suknem. Znajdował się na nim malachitowy kałamarz, bronzowy dzwonek dla przewodniczącego, kandelabry również bronzowe. Wszystkie te przedmioty wypożyczono z rosyj-sko-amerykańskiego Towarzystwa.
Zapalono świece, zresztą bez potrzeby, gdyż było jeszcze widno. Chodziło widocznie o uroczysty nastrój. Gospodarz obejrzał wszystko i był zadowolony: zupełny pa lament.
— Panowie, oświadczam, że posiedzenie ot war te, — obwieścił przewodniczący kniaź Trubeckoj 1 zadzwonił. Było to także niepotrz^bucm, gdyż w sali panowała zupełna cisza. — Głos m i dyrektor południowego zarządu Związku, pułkownik Paweł Iwanowicz Pestel.
— Połączenie Związku północnego z południowym, proponuje nasz zarząd na następujących warunkach — rozpoczął Pestel. Po pierwsze: wybrać jednego naczelnego kierownika i dyktatora obu zarządów; po drugie: uznać za obowiązujące, absolutne posłuszeństwo temu dyktatorowi; po trzecie: porzucić daleką drogę u świadomienia 1 du i powolnego działania na o-pinię publiczną, a natomiast powziąć postanowienia bardziej decydujące i energiczne, niż do tychczasowe ustawy (które właściwie wprowadzone zostały tylko na próbę, dla zachęcenia lękliwych) i ogłosiwszy konstyłucyę Związku południowego, zaprzysiądz, e innej w Rosyi nie będzie...
— Przepraszam, panie pułkowniku — przerwał przewodniczący z wyszukaną grzecznością i delikatnością, stałą w jego przemówieniach, ale dla uniknięcia nieporozumień, chciałbym zapytać: czy konslytucya Związku południowego jest republikańską?
— Tak.
— A kto ma być dyktatorem? — pocichu, jakby tylko siebie samego, a jednak tak głośno, że wszyscy usłyszeli — zapyta! Mikita Mura-wjew. nie patrząc na Pestla. W pytaniu tem u-krywało się pytanie drugie: „za pewne tym dyktatorem ma być pan?“
— Od członków’ Zwią/ku zależy wybór dyktatora — odpowiedział Pestel Murawiewowi. Zmarszczył brwi, widocznie poc/uł żądło pytania.
— Czy który z panów nie życzy sobie zabrać głosu? — zwrócił się przewodniczący do zgromadzenia.
Wszyscy milczeli.
— Zanim zaczniemy dyskutować o zjednoczeniu obu związków, należałoby dowiedzieć się o zamiarach Związku południowego — ciągnął dalej Trubeckoj.
— Jednomyślność i karność wspólnej akcyi... — podjął znowu Pestel.
— Wyhaczy pan, panie pułkowniku — przerwał inu równie grzecznie i delikatnie jak poprzednio Trubeckoj — ale przedtem chcielibyśmy dokładnie i ściśle poznać zamiary wasze najbliższe i pierwsze kroki rozpoczynającej się akcyi.
— Główną i pierwszą akcyą naszą jest — rozpoczęcie rewolucyi za pomocą buntu w armii, oraz opróżnienie tronu — odpowiedział Pestel dobitnie i stanowczo. Był już nieco rozdrażniony. Jak zawsze w podnieceniu, akcentował słowa zbyt dobitnie. Gniewało go to, że mu przerywają i nie pozwalają mówić. Należy zmusić synod i senat do ogłoszenia rządu tymczasowego z nieograniczoną władzą...
— Nieograniczoną i samodzierżawną? — znowu po cichu odezwał się Murawjew
— Tak, jeśli pan chce — samodzierżawną.
— A sainodzierżcą — kto?
Pestel nie odpowiedział, jakby nie słyszał
— Przedewszystkiein należy się postarać o to, by rodzina cesarska przestała istnieć — dokończył.
— Właśnie o to się pytamy — podchwycił Trubeckoj. Jakie są w tym kierunku zamiary Związku południowego?
— Odpowiedź jasna — jeszcze bardziej zachmurzył się Pestel. — Zamordowanie jednego rozdzieli umysły, wywoła niesnaski, pociągnąć tnoże za sobą wszystkie okropności rozruchów ludowych. Nieodzowne jest zatem wymordować wszystkich...
Mówił tak spokojnie, jakby dowodził, że suma kątów w trójkącie równa się dwom kątom prostym. Ale w tym spokoju, w tych beznamiętnych słowach, mówiących o krwi i mordzie, było coś przeciwnego naturze.
„Automat,, — przemknęła Golicynowi myśl przez głowę. — „A może tylko tak znakomicie panuje nad sobą?
G«iy Pestel umilkł, wszyscy mimowoli pochylili głowy. Zaparł się oddech w piersiach. Nastała taka cisza, że słychać było lekki szmer palących się świec i głos świerszcza z za pieca. Cisza dusząca, nie/nośna, przygniotła wszystkich.
— Nie mówiąc o zgrozie, jaką te zabójstwa wywołają, i o tem, jak mordercy będą znienawidzeni przez naród — począł Tubeckoj z wysiłkiem, przerywając milczenie — pozwolę sobie zapytać się: Czy Rosya przygotowaną jest do no wego porządku rzeczy?
— lin dłużej będzie trwał stary porządek, tem mniej będziemy przygotowani do nowego. Między złem i dohrem, niewolą i wolnością niema półśrodków. A jeżeli dotąd nie rozstrzygnęliśmy nawet tego, to po co wogóle rozprawiać — wzruszył ramionami Pestel.
Trubeckoj chciał jeszcze coś powiedzieć.
— Pozwoli pan przewodniczący, że wypo moje myśli po porządku, — przerwał mu I sucho i niegrzecznie.
Tak jak w rozmowie z Rylejewem, zaczął Neinroda“. W przemówieniach jego, niby obmyślanych był system niemal geometry’ Z ogólnych zasad przechodził do poszezegól
Wypadki lat 1812, 13, 14 i 15, równie poprzednich i późniejszych pokazały wszys tyle wywróconych tronów, tyle zburzo państw, tyle zupełnych przewrotów — że v stkie umysły już są obeznane zrewolucyą, z żliwośeią jej i koniecznością. Należy doda< każdy wiek ma swe znamiona specyalne wiek — znamionuje myśl rewolucyjna. Ot dnego krańca Europy do drugiego widzimy v dzie to samo; od Portugalii do Rosyi — wyłączając Anglii i Turcyi, tych dwóch pr wieństw. Wszęd/ie duch zmiany panuje na mysłami...
Mówił książkowo, niekiedy ciężkim kam ryjnyin stylem z niezgrabnemi przeróbkami dzozieinskich słów na rosyjskie, swojego snego pomysłu: rewolucya — przewrót, tj stwo — złowładztwo, republika — ludorząd. lubię słów obcych“ — przyznawał się.
„Planującym“ nazwał Puszkin poetą Ry wa; Pestel w polityce był też „planujący1’, ibstrakcyjnych jego projektach gorzała wola, w kryształowych lodach — księżycowy sk. Mówił jak człowiek, który czuje potęgę dzy. Czar logiki jego wywierał podobny wpływ muzyka lub piękność kobiety, ednych umiał porywać, innych gniewał, a ’a-ze innych czarował i gniewał zarazem. Ale:yscy uczuli to sarno, co uczuł niedawno Ry-:w, że to, co był dalekiem marzeniem, staje nagle bliskiein, ciężkiem, groźnem i odpowie-lalnem. ^zeszedłszy do rozbioru Murawiewowskiej istytucyi, nie zostawił w niej kamienia na ka-.*niu. Z nieodpartą jasnością odsłonił podo-ństwo jej do pradawnego udziehiego systemu, którego raz już omal nie zginęła Rosya: — zerażające rozwielmożnienie i arystokracya niężna“.
— Arystokracya taka jesl główną przeszkodą brohytu ogónego, główną podporą „złowładz-a“ i tylko jedynie rządy republikańskie zapo-dz temu mogą.
Murawjew chciał początkowo zacząć mówić piero wtedy, gdy Pestel skończy, ale słysząc siedział jak na igłach i wreszcie nie wy ymał. —.laka arystokracya, — zlituj się, Pan? żadnem europejskiem państwie, ani w Anglii, i w Ameryce nawet nie ma takiej demokracyi,
IK Al> rtłkowaki Aleksander I. 1 () jaka przez wybory będzie powołana do Izby niższej rosyjskiego parlamentu po wprowadzeniu naszej konstytucyi.
— Nazwisko moje nie ma rosyjskiego brzmienia — przemówił nagle Pestel z leciwie dostrze-galnem drżeniem głosu — lecz w przeinaczenie Rosyi więcej wierzę, niż pan. Rosyjską prawdą nazwałem moją konstytucyę i święcie wierzę, że przyjdzie czas, gdy la rosyjska prawda stanie się wszechświatową, że przyjmą ją wszystkie narody europejskie, będące dotychczas w niewoli, chociaż może nie tak widocznej, jak nasza, ale może nawet gorszej, bo nierówność majątkowa jest nu jgorszem złem. Rosya wyzwoli się pierwsza z zupełnej niewoli do zupełnej wolności. Taką jest nasza droga. Nie mamy nic — musimy zdobyć wszystko. Inaczej, gra nie warta świecy.
— Brawo, brawo Pestel, dobrze powiedziane. Albo wszystko, albo nic. Niech żyje rosyjska prawda! Niech żyje rewolucya! — dały się słyszeć oklaski i okrzyki. (idyby Pestel zatrzymał się był w odpowiedniej chwili, porwałby wszystkich i odniósł zwycięstwo. Ale jego samego poniosła druzgocząca logika — przesłanka za przesłanką, dowód za dowodem. Nie mógł sii, * już powstrzymać. Rozgorzało księżycowe światło w kryształowych lodach: zupełna rówmśc. tożsamość, jednakowość w żywych gromadach ludzkich.
— Równość wszystkich i każdego, naiwiększe dobro, największej liczby ludzi, — taki jest cel ustroju społecznego. Prawda ta jest tak jasną, jak każda prawda matematyczna, nie potrzebująca dowodzenia, mieszcząca w samem założeniu swojem zupełną niezbitość. A jeżeli wvnika z tego, że wszyscy Indzie powinni być sobie rć*ni. to wszelkie postanowienia przeciwne tej równości, nie mogą być cierpiane i muszą uledz zniszczeniu. Niech w nowym porządku i cienia starego nie będzie.
Matematyczna równość, j >k brzytwa, goliła do krwi; jak ostry sierp ścinała kłosy, kosiła głowy, by wszystkich zrównać do jednego poziomu.
— Wszelka różnica stanu i powołania — znosi się. Wszystkie tytuły, nawet nazwa szlachcica — zniesione. Stan kupiecki i mieszczański — zbyteczny. Wszystkie odiębności, wynikające z praw poszczególnych pl mion — zniesione. Nawet ich nazwy, prócz jednej jedynej Wielko-rosyjskiej — zniesione.
Coraz ostrzejsze rzuty brzytwy.
— „Zniesione11 — „zbyteczne11 — w słowach t.\ch słychać było stuk noża gilotyny. Ale czar logiki w olbrzymich lodowych kryształach, o-świetlonych księżycowym ogniem, działał jak imzyka. Strasznie i słodko zarazem, jak w zaczarowanym śnie, jak w widzeniach nie z tego świata. Stopnie wschodzące z bezcennych kamieni 10* rzucano przez Wielkiego Budowniczego wieczności.
A gdy znikną wszystkie różnice stanów, majątku, rasy, obywatele podzielą zicinię między sobą, aby byt, oświatę i prawo dać każdemu jednakowo, i równi między sobą, będą w tej równości wszyscy — zakończył i przeszedł do szczegółów.
Cenzura druku, jakna jsurowsza; tajna policya ze szpiegami, wybranymi wśród nieposzlakowanych obywateli; swoboda sumienia wątpliwa; re-ligia prawosławna ogłoszona jako panująca, a dwa miliony polskich i rosyjskich żydów skazać się ma na wj gnanie z Rosyi i założyć dla nich państwo żydowskie na brzegach Małej Azyi.
Słuchacze jakby się budzili z zaczarowanego snu. Z początku spoglądali po sobie w milczeniu, potem dały się słyszeć drwiące szepty i wreszcie okrzyki oburzenia.
— Przecież to gorsze od Arakczejewa!
— To wojenne kolonie, a nie rzeczpospolita!
— Należałoby może jeszcze wprowadzić mundur dla wszystkich Uosyan z dwoma równo-, ległymi sznurami nn znak równości!
— To nie rosyjska prawda, lecz niemiecka!
— Despotyzm najgorszy!
A Pestel, nie widząc i nie słysząc nic zgoła, ciągnął swoją rzecz, jak gdyby mówił sam z sobą.
Golicyn wpatrywał się w niego i przypomniał mu się ów mały człowiek, ze spokojną twarzą, w trójgraniastym kapeluszu, w szarym płaszczu, na Szewardyńskiej reducie, w chmurze dyinu i ognia, nad zwaliskami zabitych i rannych gdy chodził tam i napowrót ciężkimi krokami, tak, że zdawało się, że nie od armatnich str/ałów drży i jęczy ziemia, ale od tych kroków. Mały człowieczek podobny był do swej własnej lalki, do automatu w muzeum woskowych figur. Ciężar jakiś nieziemski, wyroczny spokój. Jakby to nie on się poruszał, ale ktoś pociągał go za jakąś niewidzialną nitkę.
Pestel wyjął z portfela przerysowaną mapę wojenną Rosyjskiego Cesarstwa, rozłożył ją na stole i począł objaśniać podział obwodów przyszłej Rzeczypospolitej z nową stolicą, łączącą Europę z Azyą — Niżnim-Nowogrodem, przemianowanym na Włodzimierza, ku czci św. Włodzimierza. Mapa była dołączona do „Ruskiej prawdy’1.
— Dzielimy skórę nieupolowanego jeszcze niedźwiedzia — zauważył ktoś urągliwie.
— A gdzie Polska?
— Tutaj — pokazał Pestel na mapie.
— Jak to tutaj? Za granicą?
— Tak, oddzielona od Rosyi...
— Nie wiem, jak panowie — zerwał się Rylejew ze swego miejsca, wybladły i drżący, ale ja nie pofcwolę iiikoniii rozgrywać w kości los-iw mujcj Ojczyzny.
— Zerwali się i inni i pocięli wołać rozdrażni eui.
— Nie pozwolimy! Nie pozwolimy!
— Patrzcie, dokąd to zmierzają panowie południowcy!
— Rozdrabniać Rosyę! Do dyabła z waszą republiką!
— Przedawczyki!
— Wrogowie Ojczyzny!
Kuchelbecker w ataku wściekłości porwał mapę i rozdarł ją m dwie części.
Przewodniczący dzwonił ze wszystkich sił w dzwonek, ale długo nie mógł zapanować nad hałasem.
— Sądzę, panie pułkowniku, że oderwanie tak rdzennych części jak Polska od państwa Rosyjskiego, nie znajdzie wielu zwolenników. — zaczął pokojowo Trubeckoj, — gdy się nieco uspokojono.
— A ja sądzę, panie przewodniczący, że wj znajeiny liberalne poglądy nie dlatego aby się podobać ludziom, z których większa część, to głupcy, uśmiechnął się Pestel tak dumnie, że nawet łagodny i uprzejmy Trubeckoj stracił równowagę.
— A najważniejsza rzecz w tem, że wszyscy — chamy! Nie cd ognia, ani od potopu, tylko od tego chamstwa zginie cała ziemia! — wj palił nagle dotychczas milczący Kachowskij i znów zamilkł na resztę wieczoru. — Z jednem nie mogę się absolutnie pogodzić, oświadczył Rylejew. W waszej Rzeczypospolitej znosi się karę śmierci, a przecież nie obejdziecie się bez gilotyny. — 1 jak jeszcze: nam — pierwszym naprzykład — poucinacie głowy.
— Nie gilotyna — tylko pestelina! krzyknął Bestużew.
Odojewskij zakrztusił się i zakaszlał od śmiechu tak, że musiał wyjść do drugiego pokoju. Golicynowi wydawało się, że wszyscy runęli jakąś masą, aby bić kogoś śpiącego, czy też pijanego.
Do przewodniczącego zg:osił się Murawjew, poczuwszy zwycięstwo i poprosił o głos.
Gdy mu go udzielono, Murawjew począł inó-w ić: wszyscy uczuli ulgę, że rzeczy, strącone przez Pestla, wracają na dawne miejsca. Znowu wszystko staje się niezbyt ciężkiem, nie groź-nem, nie odpowie>1zialnem: ostra brzytwa została owinięta watą, lodowe kryształy tajały i zamieniały się na ciepłą wodę.
Murawjew dowodził konieczności działania powolnego.
— W samej przyrodzie stopniowy bieg czasu daje wszystkiemu życie, wzrost i dojrzałość. Wielkie i nagłe zmiany powodują jedynie wi ehry, burze, trzęsienia ziemi i katastrofy. Podobnie więc narodowi, który wieki przeżył, nie znając wolności obywatelskiej należy dać ową wolność stopniowo. Wprowadzenie zaś nagłe i gwałtowne zamiast prawego rządu, samowolnych czasowych dyktatorów, ludzi nieznanych, jest rzeczą nierozsądną. W przekonaniu — zakończył mówca — że Rosya nie może inaczej być rządzoną, jak tylko przez monarchę dziedzicznego, Związek północny odrzuca wszelki projekt republikańskiej formy rządu i jako jedyny swój cel uważa konstytucyę monarchiczną.
— Brawo, brawo Murawjew! — poczęli krzyczeć, i klaskać wszyscy ci, którzy przed chwilą oklaskiwali Pestla.
— Nie trzeba Rzeczypospolitej!
— Niech żyje monarchia!
— Niech żyje północna konstytucya!
Golicyn już od dłuższego czasu obserwował jak twarz Pestla bladła stopniowo, mętniała, a w mglisto czarnych oczach, zapalił się konwul-syjny blask. Nagle uderzył z eałą siłą pięścią w stół.
— A jednak będzie Republika!
Na minutę wszyscy ucichli. Lecz w tejże chwili podniósł się nieludzki wrzask:
— Na pohybel dyktatorowi!
— Na pohybel Pestlowi!
— Drugi Bonaparte!
— Drugi samodzierzca!
— Drugi Paweł!
Pestel jakby się budził ze snu, powiódł po wszystkich zwolna wzrokiem.
— Panowie, — rzekł zmienionym głosem — z cichem smutnem zdumieniem w zagasłych o-czach, na żadne osobiste obelgi odpowiadać nie będę. Nie po to przyszedłem tutaj. Jeżeli obraziłem kogo, proszę o przebaczenie, ale wstyd temu kto podejrzywał we mnie osobiste względy-Czas pokaże, że ich nie miałem. Zresztą, jeżeli „a jestem przeszkodą, — gotów jestem usunąć się ze Związku...
Zatrzymał się, chwilę milczał, a potem jakby w roztargnieniu myśląc o czemś innem, potarł czoło ręką.
— Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale to już wszystko jedno...
W twarzy, w głosie Pestla było coś tak szczerego, tak smutnego, że przez moment wszyscy opamiętali się, i jak niedawno, wstrzymali oddech, pochylili głowy, nie patrząc jeden na drugiego.
Milczący, duszący ciężar znów spadł na wszystkich. Poczuli, że nie powinni byli mówić tego, co mówili, i że nie jego, ale samych siebie tein poniżyli.
Golicyn wstał i podszedł do Pestla.
— Chcę panu to powiedzieć wobec wszystkich, Pawle Iwanowiczu, że może nie zawsze zgadzam się z panem, ale zasadniczo ma pan racyę, i ja jestem najgłębiej lego samego zdania: zniweczenie dynastyi, ogłoszeme rzeczypospolitei jest nieod/ownem. Ookolwiekbądź inówionoby, bez tego do niczego nie dojdziemy.
Pestel popatrzył na Golicyna ze zdziwieniem, jakby jeszcze nie rozumiejąc, potem nagle u-śmiechuął się prostodusznie, tak właśnie jak się uśmiechał, pytając, Rylejewa o szal perski dla siostry, i uśmiech ten odmłodził twarz jego, wypięknił do niepoznania.
— Dziękuję panu... Nie znani pańskiego nazw iska...
— Kniaź Wjleryan Michajłowicz Golicyn.
— Dziękuję, dziękuję. — Silnie do bolu uścisnął mu rękę.
Golicyn spojrzał w oczy Pestla i także się u-śiniechnąl; uczuł, że mógłby go pokochać jak brata. Lec« w tejże samej chwili przesunęła mu się przed oczyma twarz umierającego dziewczęcia.
Pestel zabierał się do odejścia. Schował do portfelu papiery, arkusze „Rosyjskiej Prawdy“, i rozdarte kawałki mapy rosyjskiej republiki. Widać było, że w domu je starannie złoży i podlepi. Nikt z całego zgromadzenia go nie zatrzymywał.
Zdjęto ze stołu zielone sukno, wypożyczone z amerykańsko-rosyjskiego Towarzystwa i pokryto stół białym obrusem. Pogaszono świece, zapalono ponez ananasowy; głowa cukru po cięła płonąć w niebieskiej fali spirytusowego płomienia. Trzasnęły korki, pocfcął się lać szampan. Była to uczta składkowa: po dwadzieścia pięć rubli od każdego z uczestników.
Z jakąż lubością członkowie zgromadzenia Tajnego Związku, zrzucali z siebie groźny, ponury ciężar rozumowań Pestla i powracali do zwykłej lekkomyślności! Robili wrażenie ludzi przebudzonych ze strasznego, przykrego snu. Prostowali znużone członki i w gwarze rozmów starali się pochwycić zwykły ich wątek.
Poczęto więc inówić o ostatnim przeglądzie wojsk, o rangach i orderach, o głośnej tancerce Istominowej, o zakulisowych przygodach oficerów gwardyi, o aktorce Siemienowej, która niedawno J, położyła się“ w roli Fedry. Sprzeczali się o cyganki: Feszkę i Małas/kę, która lepiej śpiewa, z takim samym zapałem, jak dopiero co przedtem o republikę i monarchię.
Cij mbiriak-czymbiriak-czymbiryczki,
Cudne oczy macie, duszyczki!
— śpiewał Bestużew, naśladując Feszkę.
Rozległ się śpiew chóralny
Jęczy ojczyzna nasza, łotrze,
Pod jarzmem, któreś włożył jej!
Wolności, wolności! Ty króluj nam!
Kuchelbecker zaczął tańczyć kozaka i ruinił na ziemię wśród ogólnego śmiechu
Jakubowicz wygłosił mowę:
— Panowie! — ja nie chcę odtąd należeć do żadnych tajnych związków! Nie chcę tańczyć, jak mi kto zagra! Według mego zdania, jeden człowiek zdecydowany niezależny pożyteczniejszy jest od wszystkich związków. O 11 inię głęboko obraził. Czyż nie wiecie, dlaczego ja tu siedzę w Petersburgu? Czyż na czole mojein nie znajduje się widoczne dla wszystkich krwawe znamię?...
Zerwał przewiązkę z głowy, a z bocznej kieszeni wydobył zniszczony prawie zupełnie kawałek papieru. Była to nominacya sztabu gwardyi, mianująca go — kapitanem, nie pułkownikiem,
Machać nim począł nad głową:
— Oto pigułka, którą od ośmiu lat noszę na sercu! Osiem lat żaru zemsty! Nie ujdzie mi 011! nie wywinie się z rąk moich!... Wtedy korzystajcie z chwili, róbcie co chcecie! Zwołajcie wasz wielki wiec i bawcie się do syta!
Wysłuchano go w milczeniu i zaraz rozpoczęto mówić o czem innem. Zastanawiano się nad tem, gdzie przepędzić resztę nocy — czy pojechać na trójkach do „Czerwonej karczemki’1 — czy też zostać w Sąsiedztwie, na Fonar-nym „z dziewczynkami11. Ale w rozmowie widoczną już była nuda i niechęć wzajemna. Wszyscy upili się od razu i caie zgromadzenie ogarnął nastrój ciężki zmęczenia i wyczerpania. Wesołość przygasała, jak blado — niebieski ogień płonącego ponczu.
Raz jeszcze spróbowali zaśpiewać pieśń chóralną:
Jakże despotyzm nas iwaska!
I znowu:
Czymhiriak, czymbiriiik, c..ymhirj i zki.
Cudne oczy inac.ie duszyczki!
Ale i w śpiewie tym widoczną już była nuda i apatya.
W gabinecie sam jeden, wciśnięty w kąt kanapy, zakrywszy twarz rękami, siedział Odojew-skij. Golicyn podszedł do niego. Odojewskij u-słyszał.pgo kroki i odjął ręce od twarzy.
A wie pan — rzekł — a Golicynowi wydało się, że ma łzy w oczach — że Pestel ma racyę: wstyd, wstyd. Boże inój, jakie wstrętne to wszystko. Nic z tego nigdy być nie inoże, Lo tylko majaki, puste słowa, frazesy...
Golicyn w milczeniu ścisnął mu rękę i wyszedł na ulicę.
Dokoła niego, na ulicach miasta, panowała ja nośc, cisza i pustko Niebo białe, przeźrocze, jak zaszklone oko trupa.
Na rogu ulicy Wozniesieńskiej dopadł go Rylejew. C/as długi s/li obok siebie w milczeniu.
— No jakże? — zaczął.’eszuie Golicyn. Ale Rylejew machnął tyłku rękami.
— Lepiej nic nie mówić. Źle, bardzo źle..
I znowu szli w milczeniu po jasnej, głuchej, pustej uli»v. Nad ich głowami wznosił się strop nieba, biały, przeźroczy, jak zaszklone oka ti upa.
Nagle obydwaj drgnęli. W martwej ciszy rozległ się donośny dźwięk, jak szarpnięta struna i nagle zamarł. Zaraz za nim rozległ się drugi, trzeci, całe powietrze wypełniło się powoli metalicznymi dźwiękami. W Wozniesieńskiej cerkwi dzwoniono na jutrznię.
Stanęli i przysłuchiwali s.ę.
— Tak, nie będzie z tego nic, my nic nie zrobimy — począł mówić, Rylejew, jak gdyby powtarzając dobrą nowinę. — A jednak trzeba zacząć! Musi uderzyć głos wolności i zbudzić Rosyę z uśpienia...
Mówił jak zwykle pompatycznie, górnie i u-roczyście. Ale, choć me w słowach, lecz w wyrazie twarzy i tonie głosu brzmiała nuta szcze nnci i prawdy, jak niedawno u Pestla.
Golicyn położył mu rękę na ramieniu i spojrzał w jeg) twarz bladą, w mglistości porannego światła niemal martwą.
— Tak, zacząć trzeba! — rzekł, jakby odpowiadając na głos dzwonów. I choć pan w Boga nie wierzy, niech pana wspomaga Bóg!
Objęli się uściskiem i pocałowali w milczeniu.
Gdy Rylejew odszedł, Golicyn długo jeszcze słuchał głosu dzwonów, potem zdjął czapkę i począł wymawiać słowa modlitwy, którymi błogosławiła go na pożegnanie Zofia.
„Niech się zmiłuje nad wami wszystkimi, niech was ochroni wszechmocny Bóg! Wybaw ich Boże! Wybaw ich Matko Przeczysta!“
Następnego dnia niedaleko mostu policyjnego, na Newskim Prospekcie spotkał Pestla. Twarzy jego nie widział, szedł z tyłu — ale poznał go odrazu. Pestel niósł pod pachą małą paczkę, pewnie ów szal per-ki. prezent dla siostry. Dogoniwszy go, Golicyn szedł obok niego, ale Pestel nie zauważył tego, i szedł dalej, nie patrząc po za siebie. Twarz martwa, wzrok niewidzący, krok mierzony. Wydawało się, że gdyhy na drodze był dół, nie wstrzymałby się, jak puszczony w nich automat.
Słońce już przygrzewało po letniemu. Mizerne lipy na bulwarze, ledwo rozwinięte, rzucały sła-b\ cień. Pestel przysiadł na ławce, zdjął czapkę i wy taił czoło chustką, — leszcze nie poznawał „cale, czy nie zauważył Golicyna, klór\ usiadł ’bok niego.
— Dzień dobry, Pawle Iwanowiczu.
— Ach, Waleryan — widocznie z trud noś przypominał sobie nazwisko — Waleryan chajłowicz, przepraszam, jestem roztargniony, kogo nie poznaję.
Golicvn zaczął mówić o wczorajs’em posiec riiu. Ale Pestel ledwo go słuchał, niechętnie powiadał, jakby myśląc o czeinś innem. rad był spotkaniu. Zapomniał o wczorajszej wd czności.
— Nieprzyjemnie tu u was w Petersburgu nagle w środku rozmowy obejrzał się i marszczył; gorąco, kurz, smród... Zresztą \ sny wogóle nie lubię. To nie jesień, zwiastun wsi, późna jesień, na głuchej wsi. Czytał „Rozkosze melancholii11.
— Nie co to takiego?
— Taka stara książeczka. Podoba mi się. V śnie teraz, gdy szedłem po Newskim Prospet przypominałem sobie. Niech pan pozwoli że to? „Szczęśliwy kątku bez t oski, sann wiosko, do cichego twego łona w szumie jes nych burz tęskni mój duch osmętniałv; dr pustkowie żywiące melancholię moją“. Niepi daż, dużo w tem uczucia? Głupie, ale z u ciem — jakby przekład z niemieckiego. I\ być, że właśnie dlatego podoba in< się
A jak do pomnika Piotra dojść? — za; wstając.
— Tutaj niedaleko. Podprowadzę — jeśli pan azwoli.
Poszli razem. Po drodze znów mu począł Pe~ el cytować ustępy z „Rozkoszy melancholii11. „Wśród październikowej niepogody, wśród gę-ej mgły i świstów wichru powitał go przyja-ly głos Cynthyi“... Co to takiego Cynthya? Ja-jś postać z mitologii?
— Jakto i tego pan nie pamięta? — roześmiał ę Golicyn.
— Czytałem to jeszcze z matką, gdy byłem ałym chłopcem, a potem z siostrą. Nieraz w je-;nnym zmroku, chodziliśmy po brzozowej alei d jeziorem — było u nas wspaniałe jezioro parku z cudownym widokiem — pożółkłe cie szeleszczą nam pod nogami, a my czytamy imartina, Chateaubiianda, albo tę „Melan olię“.
— Pan i wiersze lubi?
— Nie, wierszy nie lubię, zresztą nie wiem, ało czytałem — tyle co z siostrą. — Samemu dno i czasu niema.
— A Puszkina?
— I Puszkina znam niewiele.
— Zdaje się, że panowie się spotykali?
— Tak, raz w Kiszyniewie, dawno już. Całą c rozmawialiśmy o polityce i o nieśmiertelno duszy.
— No i co?
Z) i erf żkouwki —.Aleksander T.
— Nic. Jak zwykle, każdy został przy swojem zdaniu. On dowodził, że i Boga i nieśmiertelności niema. A ja mówiłem mu, że tego dowieść właściwie nie można. Nie doszliśmy do niczego. Moncoeur est materialistę, tnais ma raison s’y refuse.
— Czy nie jest właśnie odwrotnie? — zadziwił się Golicyn.
— Nie, ja sądzę tak właśnie — lekko zachmurzył się Pestel i w oczach pojawił się wyraz, który i przedtem zauważył Golicyn — jak gdyby zatrzasnęły się drzwi przed nosem ciekawego gościa, drzwi, wiodące do wewnętrznych komnat gospodarza; zaraz też począł mówić o czemś innem: opowiadał, że Puszkin chciał wstąpić do ich Związku, ale nie można było przyjąć. Jaka byłaby tam jego rola?
Przez bulwar Admiralicyi doszli na plac Senacki, do pomnika Piotra.
Pestel obszedł go, oglądał z wielką ciekawością, potem przystanął, oparł głowę na ogrodzeniu i patrzył długo w twarz posągu, jak gdyby to był żywy człowiek, długo milczał, jakby zapomniawszy o towarzyszu. Wreszcie szeptem powiedział po francusku:
— Przecież to przepaść. Jeśli koń opuści kopyto — jeździec poleci do dyabła.
— I połamie kości...
— A my z nim?
— Czyż my — z nim?
— Az kim?
— Tam, pod kopytami konia — przepaść, rewolucya.
— Tak pan myśli! A Puszkin mówił, że on właśnie — wskazał na pomnik — że on zaczął pierwszy rewolucyę w Rosyę.
— I samodzierżawie także on — zauważył Golicyn.
— Tak, ostateczności schodzą się. A my co mamy robić: z nim, czy przeciw niemu? — chwilę przemilczawszy spytał Pestel.
— Nie wiem, uśmiechnął się Golicyn — nie wiem, jak my — Pawle Iwanowiczu, ale pan napewno z nim.
— Dlaczego ja?... — odrzekł Pestel, ale znów już z roztargnieniem, jakby myślał o czem in-nem. Drzwi do wnętrza komnat zatrzasnęły się. Nie czekając odpowiedzi, nagle pożegnał się z Go-licynein, zawołał na dorożkę i odjechał.
Golicyn, zostawszy sam, długo jeszcze wpatrywał s:ę w posąg „Miedzianego jeźdźca®. A w duszy jego kryło się pytanie: „z nim, czy przeciw niemu? “
Odpowiedzi się nie doczekał, lecz w końcu rozstrzygnął: „z nim, czy przeciw niemu — ale rozpocząć trzeba“.
CZĘŚĆ TRZECIA.
I.
Ojciec Focyusz leżał w trumnie i odpoczywał w niej z przyjemnością.
W domu hrabiny Anny Aleksiejewnej Orłowej-Czesmeńskiej, w którym przebywał po kilka miesięcy w roku, urządził sobie podziemną celę. Z ciemnej piwnicy, oświecanej t^lko światłem wieczystych lamp, prowadziły wąskie schody. Podłoga wyłożona marmurem w czarne i białe płyty; ikonostas lśniący od złota i drogich kamieni. Focyusz lubił klejnoty; w prostocie swojej nie znał ich ceny i przyjmował od hrabiny Anny w podarunku spodek z rubinami lub jachon-tami, jak spodek poziomek.
Pośrodku celi stała trumna. Focyusz sypiał w niej w nocy a nieraz i w dzien kładł się w niej na spoczynek.
Hrabina Anna z początku bała się trumny, później się przyzwyczaiła. Trumna wydawała się jej odtąd czemś naturalnem, zwłaszcza gdy Focyusz zmienił czarne obicie, które mu się sprzykrzyło i zastąpił je białym atłasem, aby trumna była jaśniejszą i przyjemniejszą. I gdy w szacie umyślnie zrobionej na zamówienie na wzór takich jakie mają na sobie pustelnicy na świętych obrazach, Focyusz spoczywał w tej,,przyjemnej“ trumnie, Anna przyglądała mu się z zachwytem.
Cały dzień spędził Focyusz na ofic\ silnych wizytach w sprawie Golicyna. Był zmęczony i wyczerpany. Po powrocie do domu położył się do trumny, by wypocząć. Miał ochotę napić się gorącego ukropu. Pił ukrop zamiast herbaty — „ziela dyabelskiego“. Ale nikt prócz Anny nie umiał przyrządzać ukropu, a Anna wyjechała właśnie z wizytami.
Focyusz gniewał się i wymyślał. Trzymał ją bardzo krótko, poniewierał nieraz jak dziewkę 8ł żebną. A przecież teraz z przyjemnością odpoczywał w trumnie i radował się w duszy, wspominając ostatnie spotkanie metropolity z Arak-czajewem.
Arakczejew dotrzymał obietnicy danej carowi; pojechał do metropolity i spróbował pogodzić go z kniaziem Golicynem. Ale próba się nie po-powiodła.
Metropolita zdjął z głowy biały kołpak i rzucił go na stół:
— Hrabio, odpowiedz carowi to, co widzisz i słyszysz. Nie chcę być nadal metropolitą, nie chcę służyć z kniaziem Golicynem, bo Golicyn jest jawnym wrogiem cerkwi, tronu i ojczyzny?
„Arakczejew patrzył na to, jako na rzecz rzadko się zdarzającą11 — opowiadał o tem później Focyusz. I w rzeczy samej rzadką było w Rosyi rzeczą, po czasach Piotra I — widzieć spór białego kołpaka, korony prawosławia, z koroną samodzierżawia.
Metropolitę Serafina nazywał Focyusz „zmokłą kurą“. Pewnego razu Serafin gotując się do wypowiedzenia kazania w obecności cara Pawła, uległ tak silnemu lękowi, że nie mógł wymówić ani słowa i musiał odejść od ołtarza. A niedawno. gdy jechał do Zimowego Pałacu w sprawie Golicyna, trzy razy wychodził i wchodził do karety. Dopiero Focyusz zatrzasnął w koii‘;u drzwi od karety i zawołał do stangreta: „ru szaj!“ A tuż za karetą jechał w dorożce Magni-ckij i kiedy spostrzegł, że stangret na rozkaz metropolity zawraca na lewo, skierował go wprost do pałacu. Gdy zaś wrócił władyka do domu, oblany był cały potem, „jak gdyby stał pod wodospadem;11 taki według słów Focyusza „ogarnął go strach przed gniewem cara“.
„Ze zmokłej kury nie zrobi się orzeł, metropolita Serafin nie przemieni się w Nikona. A Focyusz wstrząśnie grodem świętego Piotra, mó-
’ttiło proroctwo. Czyż Rosya cała nie czeka takiego wstrząśnienia, które sprawi patryarcha Focyusz?“
Uszu jego doleciał turkot podjeżdżającej karety. Do podziemnej celi wbiegła w salopie, w czapce futrzanej, w woalu na twarzy, hrabina Anna.
Twarz plaska, okrągła, czerwona, piegowata, jak u wiejskiej dziewki. Wzrostu olbrzymiego — grenadyer w spódnicy. Lat około czterdziestu, a rozwój umysłowy, jak u dziecka. „Mózg ptasi“, mawiał o niej Focyusz. Ale w oczaci jasnych, jak woda źródlana, po przez głupo ę rozumu, świecił rozum serca. Hrabina Anna v tajemnicy przygotowywała się do postrzyżyn. Nuoiła wło-eiennicę pod jedwabną suknią frejliny. Całe życie poświęciła na to, by pokutą i skruchą odkupić zbrodnię ojca, hrabiego Aleksego Orłowa — udział w zamordowaniu Piotra III.
— Nie moja wina, ojcze... — zawołała Anna z pośpiechem i strachem wpadając do celi. Księżna Zofia Siergiejewna nie chciała za nic puścić mię bez herbaty... Opowiadała dużo o księdzu Gosnerze... Ach, gdybyś wiedział, ojcze, ile nowin, ile nowin...
Księżna Zofia Meszczerska, jedna z „córek duchownych11 Focyusza była znaną wielką plotkarką. Księdza Gosnera, zagranicznego kaznodzieję, nazywał Focyusz „wcielonym szatanem*1.
Przy pomocy Magnickiego i oberpolicmajstra Gładkowa z polecenia Focyusza wykradziono z drukarni drukujące się arkusze książki Go-snera. Focyusz na ich podstawie sporządzał donos i zamierzał sprawę tę połączyć ze sprawą Golicj na.
W innych warunkach, słysząc o nowinach, Focyusz zacząłby się rozpytywać o nie z wielką ciekawością. Ale teraz, z powodu, że Anna się spóźniła, udał, że nie słyszy. Leżał w trumnie z zamkniętemi oczyma, jak nieboszczyk. Wreszcie otworzył oczy, i gniewnie począł się wpatrywać w Annę. Po chwili zapytał:
— Gdzieś się podziewała, dziewko szatańska? Na spacerzysku pewno byłaś?
— Byłam — przyznała się Anna lękliwie. Nie umiała kłamać. Raz tylko jeden się przeszłam...
Niewinną przechadzkę w letnim ogrodzie, na którą Anna nieraz się wybierała w tajemnicy przed Focyuszem, nazywał on „szatańskim spa-’>, erzyskiem“.
— Narzeczonego sobie łapałaś? A wielu się tam włóczy tych bezwstydników, cywilnych i wojskowych...
— Co ojciec mówi? Wie przecie ojciec, że nic podobnego nigdy mnie nawet przez myśl nie przejdzie...
— Wiem, wiem. Ale to sobie zawsze pamiętaj, że jesteś brzydka i stara. Więc nie dla cie bie, a dla twych pieniędzy kręcić się koło ciebie będą bezwstydne zalotniki. Ograbią z pieniędzy i wypędzą jak psa.
Focyusz wyciągnął nogę z trumny. Ze zwykłą sprawnością przypadła Anna do trumny i ściągnęła mu z nogi dziegciem wysmarowany, podbity gwoździami but chłopski.
— Oh, odciski, odciski! — Dokuczają strasznie! Widocznie na deszcz się zbiera — mówił Focyusz, wyciągając drugą nogę.
Na jasnych rękawiczkach Anny — nie zdążyła ich zdjąć w pośpiechu — pozostały plamy czarnego dziegciu.
— Myślisz, dziewko szatańska, że nie wiem, co ci teraz do głowy przychodzi? — rzeki Focyusz z jadowitem szyderstwem. — Wiem, wiem, strzygo szatańska — widzę cię na wskroś. Oto — myślisz sobie — ja, taka osoba, milionerka, córka Orłowa-Czesmeńskiego, jaśnie wielmożna hrabina, rączki sobie walam o chłopskie, śmierdzące buty! Ale ja plwam na twoje hrabstwo i na twoje miliony. Trzydzieści milionów — trzydzieści srebrników. Cena krwi. A wiesz czyjej krwi? Dlaczego milczysz? Szczekaj I Wiesz, czyjej krwi?
— Wiem — wyszeptała Anna, bledniejąc i spuszczając oczy.
— Aha! wiesz! A jeśli wiesz, to kajaj się przed ojcem duchownym i słuchaj go ślepo. Nie wolno ci ojca rodzonego kochać więcej, niż ojca duchownego. Posłuszeństwo więcej znaczy, niż posty i modlitwy. A jak ja tobie powiem: „Anno, masz potępić swego ojca!“ — to musisz go potępić.
Orłowa odwróciła się w milczeniu. Po chwili rozległ się jej urywany płacz. Gotowa była znosić od Focyusza wszystko; ale kiedy znieważał pamięć jej ojca, cierpienie jej stawało się już zbyt ciężkiem.
— Czego plączesz, głupia? Z miłości mówię to do ciebie.
— Przebacz ojcze! — przypadła do jego ręki, zapominając zupełnie o urazie.
— Bóg ci przebaczy! A teraz idź! Przyrządź mi ultrop.
Ktoś zastukał do drzwi.
— Kto tani?
— Jego Ekscellencya, kniaź Aleksander Miko-łąjewicz Golicyn — zameldował sługa Focyusza.
Anna zerwała się z miejsca, chciała pobiedz na spotkanie gościa.
— Stój! Dokąd? — zatrzymał ją Focyusz. Nic nie szkodzi, niech zaczeka. D/iura w niebie się nie zrobi. Dawaj buty!
Wciągnął buty z pomocą Anny, podszedł do iko-nostasa, zapalił świecę, do ręki wziął krzyż, czyniąc to wszystko umyślnie powoli. W końcu kazał przywołać Golicyna. Anna podbiegła do drzwi.
„Wszedł kniaź, jawiąc się w postaci swej, jakoby zwierz nieczysty“, — opowiadał o tem później Focyusz.
— Pobłogosław mię ojcze.
— W książce bluźnierczej i szatańskiej, noszącej nazwę „Tajemnica krzyża“, wydrukowanej pod twoim nadzorem, kniaziu, znajdują się słowa: „duchowieństwo jest jako zwierz“. A ponieważ ja, grzesznik niegodny, duchownym także jestem, przeto cię błogosławić nie chcę, a i ty błogosławieństwa inego nie potrzebujesz — odezwał się Focyusz donośnym głosem.
— Dobrze, niech i tak będzie! — zawołał Go licyn, odrazu popadając we wzburzenie. — Dobrze: woina, to wojna. Skończą się raz już wszystkie intrygi, skończą się kłamstwa!
— Jakie kłamstwa? jaka wojna? Nie rozumiem, o czem ty mówisz do mnie, kniaziu.
— Ojciec nie rozumie? A więc dobrze, wy-tłóinaczę to ojcu. Uprzedzam, że ja wiem wszystko. Wiem, żeście zawarli sojusz przeciwko mnie z niegodziwcem Arakczejewem, wiem, że oczerniacie mię przed cesarzem. Jedną ręką mnie głaszczecie, a drugą sięgacie za nóż. Chcecie mię sprzedać pocałunkiem judaszowym. Powtarzacie. „Chrystus pośród nas“, a w istocie jest wpośród was szatan, ojciec kłamstwa. Wykradliście z drukarni arkusze książki. To przecież nikczemność! Jakże wam tego nie wstyd! Ale ja już o wszyst kiem opowiem cesarzowi. Zobaczymy, kto kogo zwycięży l...
Focyusz milczał, jak gdyby nie słyszał.
Obydwaj stali naprzeciw siebie, zawzięci, nienawistni, gotowi stoczyć śmiertelną walkę.
— Lękaj się gniewu Bożego, kniaziu — odezwał się wreszcie Focyusz — za co ty mi złorzeczysz? Względem ciebie żadnego zła się nie dopuściłem. Bóg z tobą...
— Nie kłam, ojcze — choć teraz, nie kłam! Drugi raz oszukać się nie dam. Za głupca mię uważacie, czy co... Powiedzcie lepiej odrazu, czego odemnie chcecie?
— Kajrj się, zarzuć księgi bezbożne, które szerzą rozpustę i rewolucyę — zaczął Focyusz.
— Ileż razy mam wain powtarzać: ja niczego porzucać nie mogę! Nie mnie wińcie, ale cesarza.
— A więc idź do cara, rzuć się przed nim na kolana i powiedz, że sam żle p ostępowałeś 1 jego..
— Jak ojciec śmie, — począł nagle krzyczeć Golicyn i zatupał nogami, jak ojciec śmie w ten sposob mówić o Najjaśniejszym Panu. O rewolucyę innych pomawiacie, a sami postępujecie, jak najgorsi rewolucyoniści.
— Jam sługa Pana mojego, Jezusa Chrystusa, zesłany tu na ziemię, by ciebie podeptać i skruszyć! — zawołał wielkim głosem Focyusz. — Górze ci, Kniaziu! Górze nieszczęśniku! Górze bluźnierco! Stanę przed tobą na strasznym sądzie i ześlę cię w czeluści piekielne!
Obaj krzyczeli na cały głos. Anna słuchała za drzwiami z przerażeniem. „Zaraz się pobiją®.
— Z tobą, ojcze, mówić nie podobna! — próbował się uspokoić Golicyn. zmierzając do schodów. Myślał już teraz tylko o tem, by uniknąć otwartego skandalu. — Kto inny może potrafi z tobą się porozumieć, ale ja nie. Noga moja tu więcej nie postanie i tak powiem Najjaśniejszemu Panu. Żegnam cię, ojcze Focyuszu.
— Stój! Poczekaj! Tak nie odejdziesz, nie wykręcisz się... Wyciągam oto rękę nad tobą...
— Puść mię! puść! — krzyczał Golicyn w przestrachu, usiłując wyrwać swą rękę z rąk Focyusza. Ale Focyusz go nie puszczał: jedną ręką trzymał kniazia, drugą podniósł krzyż. Twarz jego była tak straszną, że wydało się Golicynowi, iż za chwilę uderzy go krzyżem, jak nożem i — zabije.
— Wyciągam oto rękę nad tobą i rzucam klątwę na ciebie i na was wszystkich! Ilu was tu jest? Mrowie niepoliczone sił piekielnych! Wychodźcie wszyscy I I niech na was wszystkich spadnie grom Wszechmocnego. Przeklinam! Przeklinam! Anatema!
Golicyn zbladł jak trup. „Obłąkany!“ przemknęło mu przez głowę, tak jak niedawno przedtem cesarzowi. Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem wyrwał rękę i rzucił się do ucieczki. W górę po schodach i po wszystkich pokojach biegł tak szybko, że gwiazdy orderowe podskakiwały na jego piersi i rozwiewały się poły fraka.
Focyusz gonił za nim; twarz jego wykrzywiła się straszną nienawiścią, oczy gorzały płomieniem, włosy powstały na głowie: zwierz dziki, obłąkany.
Sługa Focyusza otworzył usta i przysiadł na ziemi z przerażenia. Urzędnik synodu, Stiepanow, podobny do starego suma, (to on wykradł arkusze korekty książki Gosnera) osłupiał ze zdumie-mienia i błędnym wzrokiem patrzał na tę nieprawdopodobną scenę. I gdy ci dwaj biegli przez wielką salę przyjęć z portretami panujących o-sób — wydało się, że i wszystkie te portrety, od Piotra I, który rozpoczął, do Pawła I, który dokonał ujarzmienia cerkwi przez władzę świecką, patrzą ze zdumieniem na niebywałe widowisko: klątwy rzuconej na oberprokuratora synodu, przyjaciela i powiernika cara.
Anatema! — grzmiał głos Focyusza w ślad za uciekającym. Bądź przeklęty! Niech oczy twe nie oglądają oblicza Bożego! Przepadnij w czeluściach piekielnych! I wszyscy z tobą niech będą przeklęci! Anatema! Anatema! Anatema na wszystkich!
Anna biegła za Focyuszem i usiłowała chwycić go za poły.
— O jcze! Ojcze i...
Golicyn tymczasem dopadł sieni i staczał się na swych krótkich nóżkach jak kulka po stopniach głównych schodów. Focyusz nie zaprzestał pościgu i wydawało się, że gonić będzie Golicyna jeszcze na ulicy. Ale Anna go dopędziła, oplotła rękami jego szyję i wreszcie zdołała go zatrzymać.
Wydał jeszcze ze siebie ostatni przenikliwy okrzyk „Anatema!“ — z zachrypniętego już gardła i powalił się na ręce sług spieszących z pomocą. Przeniesiono go do sali i usadzono w fotelu. Wstrząsał nim spazm histeryczny, śmiał się i płakał naprzemian, rzucając się całem ciałem.
Spełniło się proroctwo: Focyusz wstrząsnął całym grodem świętego Piotra. Klątwa rzucona na oberprokuratora synodu, dostojnika od lat trzydziestu związanego przyjaźnią z carein, była jakby klątwą rzucouą na samego cara.
Wszyscy oczekiwali co z tego wyniknie? Obiegały pogłoski, że car usposobiony jest bardzo gniewnie.
Anna nie przestawała się lękać, że nagle wpadną żołnierze, pochwycą Focyusza i wywiozą go na Sybir. Z przestrachu zachorowała.
— Nie bój się Aniutka! Co mi może zrobić oberprokurator? Pchła, którą pies zabija wstrzą-śnieniem uszu. Ze inną Bóg! Bóg wszystkich potęg z nami — któż się ostoi przeciw nam? — nadrabiał miną Focyusz, ale w duszy taki-czuwał lęk. 15 maja w dzień Wniebowstąpienia Pań go siedział Focyusz przy łóżku chorej Anny cieszał ją i radził, by nie udając się o p> lekarzy „Niemców, sług szatana“, natarła ciało maścią i odmawiała przytem modlitwy
— Pamiętaj, w zielonych słoikach maść chuda, daleko lepsza w białych. Natrzesz si i jak ręką odjął.
Opowiadał także Annie, by ją zabawić, o \ kim dzwonie ważącym 2.000 pudów, który zamiar odlać dla pustelni pod wezwaniem Jerzego. Dzwon ten odlany miał być z ta kradzionej miedzi.
— Dźwięk jego będzie wspaniały i upajają
Ale Anna nie słyszała słów jego. Ciągle ^ biła ją obawa, że lada chwila wpadną do pałacu, porwą i uwiozą precz „świętego czennika“.
Sługa Focyusza zapukał do drzwi i oddał
— Od kogo? — zapytała Anna.
— Od metropolity — odpowiedział Focyu rozpieczętował go drzącemi rękoma.
Nagle zerwał się z miejsca, uderzył w dłi i począł śpiewać po cerkiewnemu.
— Alleluja! Alleluja! Alleluja! Sława Ci E Panie zastępów, sława Ci po wsze wieki! Pu zwyciężone, szatan pokonany! Upadła wla eckiej przemocy nad cerkwią! Sława Focyu-wi! Sława Bogu! Sława Arakczejewowi!
Ynna patrzyła i nie wierzyła swoim oczom. ’, yusz podjął swą suknię, jak gdyby zabierał do tańca.
— Powstań niewiasto, — chwycił ją za rę-
— nie bój się niczego. Uzdrowią cię odrazu cudowne słowa. Nie potrzeba już żadnej ma-
Powstań z łoża, tańcz i śpiewaj, niewiasto!
— Co mówisz, ojcze? Co ci się stało? Prze-ż ja nie jestem ubrana.
— Bóg ci przebaczy, nie wstydź się, tańcuj chwałę Fana!
— Ależ ojcze, co się z tobą stało? — pobla-z trwogi Anna. Wydało się.jej, że Focyusza vycił nagły obłęd.
— A ot co, — rzucił jej Focyusz list. — Jtaj: letropolita zawiadamiał go o dopiero co 1 pisanym przez cara ukazie: oberprokura-świętego synodu, kniaź Golicyn zwolniony swych obowiązków; ministerstwo spraw du-twnych zniesione, dawne prawa synodu przy-ócone.
Jo tem zdarzeniu znowu wszystko ucichło. Car dawał znaku życia, jakby zupełnie zapomniał?ocyuszu.
Nareszcie 13 czerwca późnym wieczorem przy-dł pod adresem Focyusza, rozkaz najwyższy,
O. Jtfereikow&ki — Aleksander I. 18 aby nazajutrz stawił się przed obliczem cara w Zimowym Pałacu.
Nie wiedział, co go czeka — czy otrzyma godność archireja, czy też pójdzie na wygnanie, w Sybir. Na wszelki wypadek postanowił się wyspowiadać.
II.
Tak jak za pierwszym razem szedł Focyusi do cara z kamerdynerem Mielnikowein tajnemi schodami Zubowa, tak samo idąc przez nie żegnał znakiem krzyża wszystkie kąty, drzwi i ściany, by „odeguać siły nieczyste, gnieżdżące się w tych miejscach, owładniętych przez szatana“. Wszedłszy do gabinetu cara, z początku również powolnie i uroczyście się przeżegnał, a potem dopiero spojrzał na Aleksandra. Car zrobił kilka kroków na jego spotkanie i posadził go za swym stołem. Ale gdy Focyusz baczniej mu się przypatrzył, zrozumiał odrazu, że tym razem wcale nie pójdzie tak gładko. Ogarnął go strach; począł się trząść lekkim nieznacznym dreszczem, który go nie opuścił już do końca rozmowy. Opowiadał potem, jakoby w czasie tej rozmowy wystąpi’ na jego ciele krwawy pot.
— Wezwałem cię ojcze Focyuszu, by z własnych twych ust dowiedzieć się, czy prawdą jest, że rzuciłeś klątwę na kniazia Aleksandra Mikolajewicza Golicyna?
— Najjaśniejszy Panie, nie ja, ale sam Pan z niebios —
— Proszę odpowiadać na pytanie! — krzyknął na niego car, a w głowie jego zabrzmiały te saine piskliwe tony, jakie wydawał ze siebie car Paweł, gdy gniew nim owładnął. — Prawda, czy nie prawda?
— Prawda.
— Na mocy jakiej władzy to uczyniłeś? focyusz milczał, patrzył na cara i robił szybkie, urywane znaki krzyża.
Twarz cara była gniewna. Z początku chciał tylko zastraszyć Focyusza, ale potem, jak aktor przejął się rolą i mówił niemal szczerze.
— Na mocy jakiej władzy to uczyniłeś? Kto ojcu dał prawo stawać między mną a cerkwią, między mną a Bogiem? I za co wy wszyscy napadliście na Golicyna? Czego chcecie przez to dokazać? Może dążycie do tego, by wyzwolić cerkiew z pod wpływów władzy świeckiej? A czyż nie wy sami przyjęliście na siebie jej jarzmo? Dużo iny monarchowie widzimy naokół siebie podłości, ale takiej jak u was, panowie duchowni — Bóg mi świadkiem — nigdzie nie spotykałem. Gdyście głową cerkwi, w miejsce Chrystusa, ogłosili samodzierżcę rosyjskiego, człowieka zrobili Bogiem — nikczeinność nad nikczemnościami — gdzie była wtedy u was wolność cerkwi? Wszystkoście zaprzedali, wszystko zdradzili, zelżyliście świętość nad świętościa-mi! Wszyscy co do jednego, wszyscy pasterze cerkwi rosyjskiej, padaliście do nóg moich, i wołaliście ku mnie: „Hosanna!“ — jakby ku samemu Chrystusowi Panu. Czyż nie ja musiałem dopiero wydawać ukazy, by się to nigdy nie powtarzało, byście mię nie nazywali Bogiem, święty’m i nieśmiertelnym? Wstyd i strach o tem mówić i myśleć, ale wyście się już dawno wstydu wyzbyli! I teraz naraz buntować się wam zachciało! 0 wolności cerkwi mówić się ośmielacie! — Nie chcieliście Golicyma — będziecie mieli Arakczejewa! A ty, ojcze Focyuszu, myślałem, żeś lepszy od innych — zawierzyłem ci, i — oto czemeś mi za to odpłacił! Bóg niech cię sądzi! Rozumiesz, rozumiesz, coś zrobił?
Zerwał się z miejsca i szybkimi krokami zaczął chodzić po pokoju. Jak zawsze, gdy gniew go porywał, pokrywała się rumieńcem nie cała twarz, a tylko czoło. Car zakrył go chustką, jak gdyby obcierał pot.
Focyusz nie zmienił pozycyi. Przez cały czas patrzył przez okno w niebo, trząsł się drobnym dreszczem i ciągle się żegnał.
— Rozumiesz? — zapytał car, stanąwszy wprost przed nim. Ale gdy spojrzał w jego twarz, spostrzegł, że niczego nie rozumie, i nigdy nie zro zumie: wszystko jedno, co rzucać groch na ścianę.
Car rzucił się w krzesło i nagle poczuł, że cały jego gniew przeszedł.
— Dlaczego milczysz, ojcze Focyuszu, dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, Najjaśniejszy Panie? — nieśmiało spojrzał na niego Focyusz. Gdyby już nie kniaź Golicyn, a anioł zeszedł z nieba i głosił rzeczy z nauką cerkwi niezgo-ne, powiedziałbym: przeklinam!
— I mnie byś to powiedział?
Focyusz milczał.
— No dobrze, już dobrze. Mów ojcze, słucham — rzekł car z ledwie widocznym, wzgardliwym uśmiechem.
— Co uczyniłem, nakazane mi było z góry, jako, że zesłał mnie Pan, bym obwieścił prawdę carowi mojemu. I uczyniłem to, — już nieco śmielej spojrzał na niego Focyusz. — Widząc, jak wszystkie świętości w gruz się rozsypują, królestwo szatana rozpościera się na ziemi, — czyż mogłem milczeć, czując, że podlegasz temu złemu, które tworzył Golicyn, Najjaśniejszy Panie, i chcesz, bym i ja mu podlegał. Święty Mikołaj cudotwórca na powszechnym soborze spoliczko-wał kłamcę Aryusza...
Podał carowi wydartą z książki kartkę, zawierającą opowieść o tem, jak ojcowie soboru nicejskiego za aany Aryuszowl policzek. postanowili pozbawić św. Mikołaja godności archireja.
— Widzi ojciec, jak postąpiono ze św. Mikołajem — rzekł car, nie doczytawszy kartki do końca.
— Postąpiono niegodnie, — odparł Fo-cyuBz.
— Jakto niegodnie?
— Doczytaj do końca, Najjaśniejszy Panie l Ojcowie potępili wyznawcę Pańskiego — a Pan sam ukazał się, podał mu Ewangelię świętą, na znak, że moce niebieskie go bronią.
Długo jeszcze mówił Focyusz, stopniowo co raz głośniej. Nareszcie tak, jak za pierwszej bytności, począł wołać wielkim głosem, potem rzucił się na ziemię, wybuchnął płaczem, zaczął wyciągać z za rękawów, z butów, z za pazuchy niezliczone kartki papieru, któremi był cały o-kryty niby waleczny rycerz bliznami.
Car słuchał go w milczeniu z coraz to wzrastającą nudą.
Wydobywając jeden z papierów, FocyuBZ odsłonił z pod sutanny ciało. Chciał je zakryć, ale car mu nie dał, pochylił się nad nim, rozsunął sutannę i zobaczył pod żelaznymi prętami, na gołej piersi Focyusza straszną, krwawiącą, przetartą do kości ranę.
— Czemu się dziwisz, carze? — wykrzyknął Focyusz. — Patrz, jeśli chcesz i wiedz, że gdy sa mego siebie nie żałuję, nie pożałuję nikogo, kto sprzeciwia się Panu.
Car odwrócił głowę. Po twarzy jego przebiegł bolesny dreszcz. Żal mu było Focyusza, ale żal też było siebie samego. Żal i wstyd. Przypomniał sobie, jak za pierwszej u niego bytności Focyusza padł mu do nóg, i gotów był w nim widzieć swego zbawcę, wysłannika Bożego. Chwycił się jak tonący człowieka niesamowitego, najprawdopodobniej obłąkanego. Nadewszystko na świecie lękał się śmieszności. A wobec Focyusza się o-śmieszył. Tego nie przebaczał nigdy nikomu, — nie przebaczył i jemu
Focyusz w dalszym ciągu rzucał się w obłąkańczych drg;nvkach.
Car wstał, nalał wody do szklanki i podał Fo-cyuszowi.
— Niech się ojciec uspokoi. Proszę wypić tę-wodę. Nie ma-n do ojca żalu Co powiedziałem, to powiedziałem — i na tem koniec. Zawsze będę rad widział ojca u siebie, ale teraz, proszą-wybaczyć, jestem zajęty.
Zadzwonił na Mielnikowa.
Było to ostatnie spotkanie cara z Focyuszem,
Na razie wydawało się wszystkim, że Focyusz tryumfuje. Ksiądz Gosner otrzymał nakaz wyjazdu za granicę. Książka jego spaloną została w piecu cegielni Aleksandro — newskiej Ławry. Przy ceremonii spalenia był obecnym Focyusz. i wygłosił uroczystą klątwę. Arakczejew wyjednał mu list z uznaniem za „obronę prawosła-wia“.
„Raduj się starcze przewielebny — pisał o tych zdarzeniach Focyusz do archimandryty Ge-rasima — rozpusta się skończyła, hufce szatańskie w puch rozbite, język heretyków i sług ducha nieczystego oniemiał. Ministrem naszym jedynym — Jezus Chrystus. Módl się za Arakczejewa. Zjawił się sługa boży i walczył za cerkiew świętą i wiaię, jako Jerzy, pogromca smoka“.
Ale na tem też skończył się tryumf Focyusza. Nagle, jakby za wspólną zmową, wszyscy’ się od niego odsunęli. Focyusz długo nie mógł pojąć, dlaczego się to stało, gdy zaś wreszcie zrozumiał, że łaska carska go opuściła, upadł zupełnie na duchu, zachorował, oinal nie umarł, i ledwo przyszedł do siebie, wyjechał z Petersburga, „miasta będącego we władzy tzauma jako piekło samo“ i schronił się wraz z Anną w Nowgorodzkim monasterze.
Ministrem spraw duchownych został zaś nie Jezus Chrystus, jak tego oczekiwał Focyusz, ale hrabia Arakczejew. Wszystkie protokuły świętego synodu carowi przedstawiał on sam osobiście. W rękach jego połączyła się odtąd władza duchowna i świecka nierozerwalnym już węzłem. Odrazu zaprowadził wojskowy porządek w synodzie: ojcowie nie śmieli przy nim pisnąć słów ka. I wtedy dopiero poczęli żałować Golicyna: jeśli Golicyn chłostał ich biczami, to Arakczejew skorpionami.
A u Arakczejewa na wsi w Gruzinie, w cerkwi pod wezwaniem świętego Andrzeja, pojawił się po jego nominacyi nowy obraz: Zbawiciel trzymający w ręku Ewangelię. Obraz zasłonięty był litą srebrną ryzą; gdy się otworzyło ramy i odchyliło ryzę — widać było, że jedna z kart srebrnej Ewangelii, może się odchylać na ledwo dostrzegalnym sztyfciku. Znajdował się zaś na niej drugi obraz: Arakczejew w paradnym mundurze jeneralskim ze wszystkimi orderami, płynący na obłokach, jako sędzia jedyny żywych i umarłych.
III.
„Cesarz robi na mnie wrażenie tego spartańskiego chłopca, który siedząc w szkole, ukrył pod opończą lisa, a kiedy zwierz mu gryzł wnętrzności, cierpiał i milczał i od ran zginął11.
Takie myśli przychodziły do głowy kniaziowi Aleksandrowi Mikołajewiczowi Golicynowi, gdy car w rozmowach z nim dochodził do szczerych wynurzeń. Wydawało się, że lada chwila będzie mówić o tem, z powodu czego być może, rozpoczynał wogóle całą rozmowę — o lisie gryzącym mu wnętrzności, o — Tajnym Związku. Ale na gle przerywał, milkł, a towarzysz jego czuł, że gdyby o tem zaczął mówić pierwszy, car nie przebaczyłby mu tego nigdy i trzydziestoletnia przyjaźń skończyłaby się odrazu.
— Nie gniewasz się na mnie, Aleksandrze Mi-kołajewiczu?
— Za co, Najjaśniejszy Panie? Przecież i tak sam chciałem się podać do dymisyi.
— Naprawdę, nie gniewasz się? Ani troszkę,, ani troszeczkę? — dopytywał się cesarz z tym miłym uśmiechem, z powodu którego Sporanskij nazwał go kiedyś „czarodziejem“.
— Naprawdę, ani troszeczkę! — uśmiechnął się mimowoli także i Golicyn.
Jeśli w głębi serca czuł się dotkniętym, to nie dymisyą, ale klątwą Focyusza, nie tem, że poświęcono jego, przyjaciela od lat trzydziestu, dl3 „niegodziwca11 Arakczejewa, ale tem, że postępują z nim obłudnie i nie wierzą mu, iż dawno już przebaczył carowi tę zdradę, jak zresztą przebaczał mu wszystko.
— Bóg lepiej od nas wie, co nam jest potrzebne; poddajmy się woli Jego, w nadziei, że wszystko ku dohreinu się obróci — rzekł Golicyn owym pustym głosem, jakim się wymawiają zawsze tego rodzaju frazesy.
— Tak, wszystko obróci się ku dobremu, ku lepszemu — oświadczył car z taką rezygnacyą, że Golicyn w zupełności już zapomniał o urazie i patrzył na Aleksandra, jak kochająca matka na chore dziecko.
— Czego tak na mnie patrzysz? — zagadnął car. O czem ty myślisz?
— Pozwolisz mówić otwarcie, Najjaśniejszy Panie?
— Ależ proszę bardzo.
— Myślę sobie, że wielu ludzi spoglądając na ciebie, Najjaśniejszy Panie, powiada sobie: czyż nie stoi on teraz u szczytu swej potęgi? — Wy-Dawiciel Rosyi, wybawiciel Europy, Agameinnon między monarchami:
Aleksandrze, aniele pokoju!
Szczodry darze wspaniałej natury Tarczą królów płaszcz twojej purpary A narzędziem cudów twój miecz w boju!
— jak śpiewaliśmy niegdyś... Czegóż jeszcze więcej pragnąć może? Czemuż smutek uciska jego duszę?
Rozmowa ta odbywała się w domu ministerstwa na Fontance, naprzeciw Michajłowskiego zamku, w maleńkim pokoiku, tuż obok domowej cerkwi pod wezwaniem św. Ducha. Jedyne okno zabite było zupełnie, tak, że ani jeden promień dziennego światła nie przenikał do pokoju. Nie dostawał się też do niego żaden dźwięk prócz cerkiewnych śpiewów. ’V godzinach, w których nie było nabożeństwa, panowa ła też w nim martwa cisza. Na ścianie, przed wielkim drewnianym krzyżem, zamiast lampy, wisiało olbrzymie serce z ciemno — czerwonego szkła, z płonącym płomieniem w środku.
— Sam niewiem co to wszystko znaczy — rzekł car po długiej chwili milczenia. — Gdy babka uczyła nas astronomii, kazała nam patrzeć na słońce przez zakopcone szkła. A ja teraz tak samo patrzę na wszystko, jak gdyby przez ciemne szkło: tout a une łeinłe lugubre autour dc moi. Wydaje mi się, jakby dokoła panowało zaćmienie słońca. Pamiętasz słowa modlitwy: nie odpędzaj mię Panie z przed oblicza Twego i nie odejmuj dłoni Twojej odemnie. Zdaje się, że modlitwa moja nie została wysłuchaną: Bóg mię opuścił.
— Nie mów tak, Najjaśniejszy Panie! Nie trzeba kusić Boga!
Aleksander spojrzał na Golicyna; w zmarszczkach jego twarzy dostrzegł uprzejmą uległość, jaką się widuje u poczciwych starych piastunek. Nie był on może opoką, na której by się oprzeć można, ale poduszką, w którą się można wypłakać, wykrzyczeć swój ból — nikt nie usłyszy.
— Ja nie bluźnię, Golicyn — uchowaj Boże! Miałżebym zapomnieć o niezliczonyli dobrodziejstwach, którymi mię Pan obsypywał? „Aniołom swoim dam pieczę nad tobą“... pamiętasz ów werset psalmu? Chcieliśmy wówczas zasięgnąć wróżby z ksiąg świętych i otworzyły się nam one właśnie na ten werset, gdy Napoleon przechodził przez Niemen. Spełniło się proroctwo: aniołowie wzięli mię na ręce, i ogjrnął mnie wśród wszystkich mąk, rozterek i zwątpień taki spokój, jaki odczuwa niemowlę na opiekuńczych rękach matki. Pan Zastępów szedł przed nasze-mi wojskami. On to zwyciężał wrogów, nie my. A jakie były to tryumfy, od Moskwy do Paryża! Jaka sława — nie dla nas, nie dla nas, ale dla Imienia Twego Panie! Kiedy na placu Zgody odprawialiśmy uroczyste nabożeństwo, na tem samem miejscu, na którem śmierć męczeńską poniósł Ludwik XVI, a wraz z nami zgięła kolana cała Europa — uczyniłem w duszy ślub dokonania dzieła Bożego: wezwania wszystkich narodów, by ukorzyły się przed Ewangelią. Postanowiłem Zakon Boży wywyższyć nad wszystkie zakony ziemskie; u stóp Wszechmogącego złożyć wszystkie berła i korony... Oto czego chciałem, oto dlaczego utworzyłem Święte Przymierze...
Mówił ze wzruszeniem i z widocznym nerwowym pośpiechem. Wstał i chodził po pokoju. Mimo czerwonego światła lampy, twarz jego była upiornie blada. Potem znowu usiadł i oparłszy się łokciami na kolanach, ukrył twarz w dłoniach.
— W czemże więc moja wina? Szukam w myślach, przypominam, dociekam, co zrobiłem — za Co opuścił mię Bóg?
Golicyn chciał coś powiedzieć, ale zrozumiał, że nie trzeba nic mówić, nie trzeba pocieszać Aleksandra. W milczeniu ujął jego rękę, podniósł ją do ust i rozpłakał się.
Obydwaj grzesznicy, — obydwaj obłudnicy. Ale prawda Boża była w tem, że grzesznik użalił się nad grzesznikiem, obłudnik nad obłudnikiem.
— Dziękuję ci, Golicyn. Wiem, że mię kochasz — rzekł cesarz przez łzy, całując pochyloną przed nim łysą głowę.
— Nie ja sam — nie ja jeden tylko, Naj jaśniejszy Panie! Cała Rosya, — pięćdziesiąt milionów wiernych twych poddanych...
— No, o wiernych poddanych lepiej nie mówmy, — odparł Aleksander szorstko. — Co ich miłość jest warta, wiein dobrze. W Moskwie podczas koronacyi tłum tak mię otoczył, że koń nie mógł się ruszyć. Ludzie rzucali się pod nogi konia, całowali moje szaty, buty, żegnali się prze-demną, jak przed świętym obrazem. „Uważajcie, — wołałem — by koń was nie stratował!* A na to głosy: „carze, ojcze rodzony, słoneczko jasne, — my ciebie i konia na barkach naszych zaniesiemy i czuć nie będziemy ciężaru41. A w o-siemset dwunastym roku, w Petersburgu, w rocznicę koronacyi, gdy nadeszła wieść o pożarze Moskwy, — z godziny na godzinę oczekiwano powszechnego buntu. Mnsiałem udać się do soboru kazańskiego na nabożeństwo. Pamiętam jak dziś: szliśmy z cesarzową matką i cesarzową — toną po schodach soboru między dwiema ścianami tłumu, a cisza była taka, że słychać było łylko nasze kroki. Nie jestem tchórzem, — ty wiesz o tem Golicyn — a wtedy ogarnął mię strach obłędny. Jakie spojrzenia! Jakie twarze!.. Nigdy tego nie zapomnę... A wkrótce potem, po pierwszem powodzeniu, znowu: „carze, ojcze rodzony, słoneczko jasne!“ Ale wtedy wied’iałem już co miłość ich warta. Ludzie są podli, ale bywają także narody tak samo podłe, jak ludzie...
— Nie bądź niesprawiedliwym, Najjaśniejszy Panie — przerwał carowi Golicyn. — Sława twoja to sława Rosyi. A czyż Rosya nie powstała, jak jeden mąż w godzinę klęski?
— I niedźwiedź wstaje na obydwie łapy, gdy go wyganiaja z barłogu — wzruszył ramionami car, z tą samą znowu szorstkością. — Po cóż zresztą o tem mówić? Być może, że oni nie odczuwają ucisku mego panowania, ale dla mnie to panowanie jest strasznym ciężarem, bo ciężko jest — pogardzać swą ojczyzną. Czy wiesz, druhu serdeczny, że przychodzą na mnie takie godziny, iż chciałbym głową tłuc o ścianę!
W oczach Aleksandra zabłysnął promyk, który w Golicynie wzbudził przypuszczenie, że cesarz zaraz rozpocznie mówić o Tajnym Związku — o zwierzu gryzącym mu wnętrzności. Ale pro myk błysnął i — przygasł. Aleksander poc mówić o czem innem.
— Pamiętasz, co ci mówiłem, kiedy podpis wałem akt o dziedzictwie tronu?
— Pamiętam, Najjaśniejszy Panie.
— A więc rozumiesz do czego zmierzam.
Manifest o zrzeczeniu się tronu przez Konstant*
Pawłowicza i mianowaniu następcą Mikałaja, p* pisał Aleksander w Carskiem Siole, w jesieni, zapieczętowanej kopercie położył cesarz nap „przechowywać w soborze Uspienskim wraz z nymi państwowymi dokumentami, aż do chwili żądania przezeinnie, a w razie mej śmierci otwor natvchmiast przed wszelką inną akcyą. O manifeś « tym wiedziało w Rosyi tylko trzech ludzi: Golić który go napisał, Arakczejew i Filaret, archim dryta moskiewski. Wtedy to także Aleksander \ powiedział kilka zagadkowych słów o możliwi swej abdykacyi. Golicyn zdziwił się, przestras i zrozumiał, że napis na kopercie „do zażąda i przezemnie“ mógł oznaczać tę właśnie ewenti ność abdykacyi cara Aleksandra Pawłowicza.
— Rozumiesz, do czego zmierzam? — pow rzył car.
— Boję się rozumieć, Najjaśniejszy Panie..
— Czegóż się tu można bać? Prosty żołni po dwudziestu pięciu latach otrzymuje zwolr nie ze służby. — Pora i na mnie. O zbawię duszy trzeba pomyśleć. olicyn patrzał na Aleksandra z takim samym strachem, jakiego doznał wtedy w Carskiem s: abdykacya wydawała się mu obłędem. — Dawno już chciałem ci o tem powie, ć — ciągnął dalej cesarz. — Wtedy tak do-napisałeś ten manifest; spróbuj i teraz, mo i się uda.
Nie wymagaj tego odemnie, Najjaśniejszy e! — wyszeptał Golicyn z przygnębieniem.

mogę to zrobić? Czyż ręka moja zdoła wy-j takie słowa? I któż się na to zgodzi? Je o tem, Boże broń, dowie się Rosya, pomyśl lśniejszy Panie, jakie może to za sobą po-ląć następstwa!

Być może, że masz racyę — uśmiechnął cesarz takim uśmiechem, że dreszcz prze-* t po plecach Golicyna. Przypomniał mu się ech cara Pawia I, gdy popadał w obłą-e
Nie uwierzą mi, nie zgodzą się, nie pu-ą mię za życia... Więc cóż robić? Udać rłego? Albo opuścić Petersburg i wyjść na t Boży, jako tułacz nędzny i bezdomny? razy ja im zazdrościłem!... Albo uciec, jak młodzieniec w Getsemańskim ogrodzie, któ-ostawił płaszcz swój żołnierzom i uciekł na-Jak myślisz? Zrobić tak? Zrobić?... jwił cichym głosem, jakby do siebie Zda się, że zapomniał zupełnie o Golicynie. Na-
Mertłkow.iki — Aleksander f. 19 gle spojrzał na niego i przesunął ręką po twarzy.
— No i cóż? Przestraszyłeś się? Myślisz, że zwaryowałem? Nie bój się, żartowałem tylko. Nie będę udawał umarłego, nie ucieknę nago z Petersburga. Ale o abdykacyi pomyśl. Nie zaraz jeszcze, nie teraz, może nawet nie tak prędko... Ale jednak pomyśl... Dziękuję ci, żeś mię wysłuchał. Nie miałem komu tego powiedzieć. A teraz powiedziałem i zaraz mi lżej na serca. Dziękuję ci, druhu serdeczny. Nigdy o tobie nie zapomnę..*
Wstał, uściskał Golicyna i coś inu szepnął do ucha. Golicyn otworzył tajemną skrytkę u podnóża krucyfiksu, wyjął z i ej złote naczynie i chustkę jedwabną. Rozłozył chustkę na stole i postawił na niej naczynie.
Ucałowali się trzykrot ie, wymawiając przy tem słowa, których się używa przy nabożeństwie, przed spełnie iem świętej ofiary.
— Chrystus w pośród nas.
— Jest i będzie.
Obydwaj uklękli, wykonali ziemne pokłony i poczęli odmawiać modlitwy cerkiewne, a później także i ne, tajemne. Mówili i śpiewali głosami nie wyćwiczonymi, ale widać było, że przywykłymi do tych modłów i pieśui.
Ty, Panie dro„ę mą naprawisz,
Od zguby wiecznej mnie wybawisz,
Ocalisz twór Twych rąk...
Była to ulubiona modlitwa cara, wiersze masońskiej pieśni, przepisane na obrazku, który Aleksander zawsze:;osił na piersi. Ton ich śpiewu był żałosny i smutny.
— Nie odrzucaj mię Pnnie i Ducha Twego Świętego nie odejmuj odeinnic! — wykrzyknął car drżącym głosem. Łzy pociekły po jego twarzy. W szkarłatnem świetle lampy wydawało się, że to Izy krwawe. Nie odejmuj oiemnie! Nie odejmuj odemnie! — powtarzał, uderzając czołem o ziemię, z głuchym szlochem, w którym poczęła przebrzmiewać nuta, wywołująca ponownie zimny dreszcz u Golicyna.
Opanowawszy wrażenie, Golicyn powstał z ziemi, począł błogosławić złote naczynie ze słowami, jakie wypowiada kapłan podczas liturgii, następnie udzielił komunii carowi i sam ją z rąk jego przyjął.
Gdyby ich był Focyusz widział w tym momencie uznałby, że nie po próżnicy rzucił na nich klątwę.
Duchowny z miasta Bałty, urodzony we wsi Korytne. ojciec Teodozy Lewickij, przesłał caro i memoryał o nadchodzącein Królestwie Bożem. Car zapragnął go widzieć. Na feldjegerskiej kibitce przywieziono ojca Teodozego z Bałty do Petersburga, prosto do Zimowego Pałacu. On to właśnie nauczył cara owego tajemnego obrzędu, utrzymując, że ma on w sobie więcej mocy, niż 19* eucharystya, udzielana w cerkwiach. A car ob nie, zwłaszcza po klątwie, rzuconej na Golicj przez Focyusza, przeniósł ów tajemny obrz nad jawny, cerkiewny.
Po przyjęciu komunii odmówili modlitwę, k’ rej również nauczył ich ojciec Teodozy. Moc i twa ta mówiła o dokonaniu się królestwa Bo go na ziemi, o ocaleniu całego rodu ludzkiegi zjednoczeniu wszystkich kościołów w jedn; Kościele powszechnym.
— Zbaw Boże ginący świat! — kończył! każdy z wersetów modlitwy.
Następnie ucałowali się trzykrotnie pocałunkit wielkanocnym: „Chrystuszmartwychwstał!11 „W stocie zmartwychwstał!“ Golicyn zamknął < skrytki naczynie złote i chustę jedwabną, p czem obydwaj przeszli do gabinetu. Światło dzie> ne zmieniło wyraz ich twarzy; zamiast tajny( braci niewidzialnej cerkwi, znowu car i jeg dworak.
Poczęli mówić o sprawach codziennych.
— A, dobrze, że sobie przypomniałem — rzeJ Aleksander. — Prosiłem wczoraj Maryę Ant< nównę, by nie przyjmowała więcej twego sj nowca, kniazia Waleryana. Nie wiem o czei oni rozmawiają z Zosią, ale te rozmowy działs ją na nią podniecająco, a stan jej zdrowia wymag teraz spokoju. Wytłomacz mu to, — usprawiedlh mnie jakoś przed nim, by się nie obraził...
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! — czyżby śmiał...
— No, no, — nic złego... Zdaje się, dobry chłopak i wcale nie głupi... Tylko poddał się wpływom tego dzisiejszego liberalizmu...
— Oh, nie mów, Najjaśniejszy Panie! Skarał mię Bóg synowcem I Istny karbonaryusz! Kiedy zacznie rozprawiać, włosy stają na głowie... I wszyscy oni tacy sami. Wyobrazić sobie nie możesz, Najjaśniejszy Panie, do czego ta hałastra jest zdolna... Wysłać ich na Sybir — to jeszcze za mała byłaby dla nich kara...
— Dlaczegóż odrazu na Sybir? Litować się nad nimi trzeba. Wszak to nasze dzieci, a my ojcowie będziemy za nie odpowiadać...
Znowu przebłysnął w jego oczach promyczek, znów się wydało Golicynowi, że oto za chwilę rozpocznie mówić o tej rzeczy głównej, jedynej, dla której, być może, wogóle całą tę rozmowę rozpoczął.
Ale błysk zgasł, a Golicyn zrozumiał, że cesarz nigdy o tem nie wspomni. I choćby straszliwy zwierz, targający mu wnętrzności, miał go za-gryść na śmierć, będzie milczał i cierpiał.
IV.
Kniaź Aleksander Mikołajewicz Golicyn, zakomunikował synowcowi swemu, kniaziowi Wale-ryanowi życzenie cesarza, by Waleryan przestał bywać u Naryszkinów. Ale Marya Antonówna dowiedziawszy się o tem, oświadczyła, że nie chce pozbawiać swej chorej, być może umierającej córki, ostatniej jej radości i zwróciła si« do kniazia Walerya a z prośbą, by po dawnemu odwiedzał Zofię. Obiecała przy tem, że całą odpowiedzialność za to weźmie przed cesarzem na iebie. Z hrabią Szuwałowem, narzeczonym Zofii, stosunki Maryi Antonówny coraz s-ę pogardzały, aż wreszcie doszło do otwartej kłótni.
Marya Antonówna mówiła do wszystkich, że w razie, gdyby Zofia wyzdrowiała, nigdy nie pozwoli na tnalże’stwo Zofii z tym „wietrznikiem“, choćby cesarz najusilniej na to małżeństwo na-stawał. Była ona tak samo namiętna i zacięta zarówno w nienawiści, jak i w miłości.
Jak postanowiła Marya Antonówna, tak się też i stało. Kniaź Waleryan w dalszym ciągu odwiedzał Zofię, starając się tylko unikać spotkania z cesarzem. Bywał wskutek tego rzadziej u Na-ryszkiiów, wyjeżdżał częściej do Petersburga, gdzie większą część czasu spę ^zał z nowym swym przyjacielem, kniaziem Aleksandrem Iwa-nowiczem Odojewskim.
Kniaź Odojewskij liczył sobie zaledwie lat <1wadziefcia. Różowego oblicza, o jasnych oczach, zawsze lekko przymrużonych w wesołym uśmiechu, o pięknych kręconych włosach — nosił przydomek „pięknej dziewczyny“ w pułku, w kté rym służył w randze korneta. Wydawało się, że naturalniejszą dlań byłoby rzeczą bawić się z dziećmi takimi jak on i łapać z nimi motylki, niż biać czynny udział w spiskach i sprzy-siężeniach.
— Z natury jestem wesoły, lekkomyślny i leniwy — mawiał sam o sobie. Nigdy nie spotkała miv w życiu żadna przykrość; jestem po-ptustu zbyt szczęśliwy.
Zerwijmy barwny kwiatek skrycie.
Nim kosa go swem ostrzeni tknie;
Lenistwem pizedłużajmy fcytie,
Bo szybko, nazbyt szybko mknie.
— to o mnie i takich jak ja powiedziano.
Przysłuchując się płomiennym dyskusyom o losach Rosyi, o wolności, o „przyszłej doskonałości świata11, milczał, uśmiechał się, a potem nagle zrywał się z miejsca, chwytał za swój kask z białym pióropuszem i pytał: „Dokąd pójdziemy na spacer? — Na Newski Prospekt, niepiawdaż?il A wyszedłszy na ulicę, dzwonił szablą po trotuarach z taką młodzieńczą lekkomyślnością. jakby nic dla niego nie istniało prócz spacerów i parad wojskowych.
Ale pod tą dziecinną powłoką ukrywał się w jeg° duszy gorący płomień uczucia.
Matkę swą kochał tak, że po jej śmierci omal nie popadł w przygnębiającą melancholię. „Ma teńka moja była dla mnie drugim Bogiem“ pisał do brata. Często w marzeniach senr stawała przed jego oczyma. Wydawało mu że go wzywa do siebie, a on słyszy słodki głos. Nieraz w chwilach najwięk wesołości spływał na niego głęboki i c smutek. A wtedy przypominała mu się inna piosenka:
Jak pszenica pod sierpem morderczym [wiarze
Po matce kochał najwięcej ze wszystkiego świecie — muzykę.
— Słowa kłamią — mawiał nieraz — jr i tylko muzyka nigdy nie kłamie.
Rozmowy o wolności były dlań także muz Jakakolwiek w nich fałszywa nuta obrażała uczucia tak samo, jak fałszywy ton w mu< i zostawiała w duszy jego piętno, nihy od na zwierciadle.
— Pan dąży do wyżyn, ja także. Bąc przyjaciółmi! — zwrócił się do Golicyna pr na drugi dzień po zapoznaniu się z nim.
Golicyn uśmiechnął się, ale wyciągnął H-* rękę. 1 odtąd, gdy duszę jego nachodziło z. pienie w siebie, w drugich, niewiara w spu ogółu, wystarczało inu, gdy sobie przypór miłego Saszę, drogiego chłopca. Było mu w lżej; nabierał ufności do życia.
Prowadzili ze sobą długie rozmowy. Rozpoznali je w domu, ciągnęli dalej na ulicach i za astem, na dalekich spacerach.
Na Krestowszczyźnie, w alejach wysypanych tym piaskiem, przechadzali się z poczuciem ej godności młodziutcy kollescy asesorowie aseczkami w rękach i starzy urzędnicy z żo-mi i córkami w słomianych kapelusikach. Przy-chiwali się stłumionej, nakształt organów cer-;wnych rozbrzmiewającej muzyce, z wspania-willi Mon Plaisir na Aptekarskiej Wyspie i zkoszowali się „świeżem powietrzem11. Opodal. harmonijnym rechotem żab w błotnistych ka-’ lach, łączyły się dźwięki piosenki: „Ach mein ber Augustin, Augustin“ i niemieccy robotni-wytańcowywali swoje z ojczyzny zapamiętane ’ice. W powietrzu unosiła się woń świeżej tra-j. Z Nowej restauracyi dolatywały odgłosy rzypków, śpiewów cyganek, brzęk szabel o-otnych do zabawy oficerów gwardyi. Na estowskiej Wyspie panowała wolność obycza — w, jak za szczęsnych czasów arkadyjskiego >tego wieku. Nawet palić można było wszę-ie, podczas gdy w Petersburgu policya areszto-\ iła palących na ulicy. Subjekciz gościnnego dwo-u z zapałem używali huśtawki, śpiewali najroz-< aitsze piosenki i wiedli głośne zawzięte spory c aktora Jakowlewa i jego rolę w Dymitrze >ńskim. A starsi kupcy z żonami swojemi roz siadali się przy stolikach i popijali herbatę ze spodków, przyrządzaną w samowarach, tak samo jak oni pękatych, a obecnie świecących jaskrawię w promieniach zachodzącego słońca.
Wśród sosnowych gajów stał cały szereg malutkich domków, robiących wrażenie jakby z kart stawianych, a wynajmowanych na lato przez miłośników przyrody, którzy w nich mogli rozkoszować się naturą, cieszyć siv brzękiem dzwonków pasących się owiec i przysłuchiwać się fletni pastuszej — „zupełnie tak, jak w Szwaj-caryi“.
W takich to miejscach, w Nowej restauracyi, przy małym stoliku i butelce wina, obydwaj przyjaciele wiedli ze sobą rozmowy o takich sprawach, że gdyby nawet ktoś ich podsłuchał, nie zrozumiałby ani słowa. Golicyn opowiadał Odojewskiemu o swych paryskich dysputach z Czaadajewem i przy dolatujących dźwivkach piosenki „Ach, mein lieber Augusti, Augustin% szeptał mu do ucha słowa modlitwy Pańskiej, które, jak w to głęboko, z całego serca wierzył Czaadajew, miały się stać przyszłą hosanną wolnej Rosyi: „Przyjdź królestwo Twoje. Adveniat regnum tuum“. I obydwaj ie zdawali sobie sprawy z tego, że Czaadajew dodając tekst łaciński,, czyni) to sam także nieświadomie dlatego, że i w jego uszach brzmiały te słowa — nie po rosyjsku. ojewskiego ujmowała przedewszystkiem ta Czaadajewa, że bez rełigii, bez Boga nie istnieć prawdziwa wolność, a bez cerkwi.ech;’.ej Rosya nie może uzyskić wyzwoli
Tak, to wielka, wielka prawda! — powta-’chy chłopiec, przejęty wzruszeniem, rumie-ię wstydliwie od napływającego uczucia. rzecz ze wszysikich najważniejsza. Ale o zrozumie... \ tyś zrozumiał? — zapytał go nagle Go-spojrzawszy nań z tym na poły ironicznym hem, klórego tak się lękał Odcjewskij. eństwo do Gribojedowa, który był także:ieJem Golicyna, w tym właśnie ironiezr.yir, rym uśmiechu, zdawna już zauważył ’skij, ale nigdy nie wspomniał o niem a:.i *ti» — Golicynowi. Odczuwał jednak zawsze powodu te^o uśmiechu przykrość, tyś zrozumiał?. ie wiem, być może, że nie zrozumiałem — ienił się Odojewskij i zawstydził się jesz c i.Cej. — Ja w filozofii nie jestem mo rozumem nie wszystkiego doścignę, ale nie tylko rozumem dochodzi się do i Sasza, przedewszystkiem trzeba dochodzić rozumem... Tu jeden włosek oddziela i od kłamstwa — wolność od niewoli. soo
Stoi się nad przepaścią. — Gdy się głowa zawróci, wpadniesz w nią i runiesz na samo dno. Trzeba wybrać jedno z dwóch. Tyś wybrał? Zrozumiałeś? A może zrozumiałeś, inaczej jak należy?
— Inaczej jak należy?
— Nie tak, jak ja, jak my obydwaj z Czaa-dajewem.
— A może i wy nie rozumiecie?
— W takim razie samych siebie nie rozumiemy.
— I to się zdarzyć może. Często człowiek samego siebie nie rozumie.
Tego samego dnia spotkali się obydwa na wyspie Ełagina z carem Alesandrem.
Car jechał konno. Towarzyszył mu jeden tylko adjutant, pozostający w pewnem oddaleniu. Poznawszy cara Golicyn i Odojewskij zatrzymali się. Kamerjunkier zdjął kapelusz, oficer oddał pokłon wojskowy. Car odkłonił się z owym ujmującym uśmiechem, którym zawsze umiał zjednywać serca. Uśmiech ten był dla wszystkich jednakowy i dla każdego z osobna przeznaczony.
— Co się tobie stało? — zapytał Golicyn Odojewskiego, który patrzył w śl»d za carem z twarzą promieniejącą od radości.
— Nic, nic... tak sobie... — jak gdyby oprzytomniał Odojewskij i znowu zawstydził się i zaczerwienił. — Sam nie wiem, co się ze mną. fje, kiedy go widzę. A jak on na nas spoj-, jak się uśmiechnął!... — Tak go kochasz? dojewskij milczał, czerwieniąc się coraz bar-i*
Dlaczegóż ty wstąpiłeś do Tajnego Związku“, ił zapytać Golicyn, ale Odojewskij sam, bez nia odpowiedział:
Gdyby on wiedział, czego my pragniemy, im pierwszy szedłby razem z nami...
Jakto z nami? Przeciw sobie samemu?
A tak. Samby o sobie nie myślał, gdyby o dobro ojczyzny, oddałby wszystko za ezczę-za wolność Rosyi. Jeśli car-ojcem, jakżeby pragnąć, by dzieci jego były niewolnikami, ętasz słowa Pisma: synowie są wolni.
Ależ to o Bogu, nie o carze.
Wszystko jedno.
Nie, nie wszystko jedno, ydwaj zamilkli i popatrzyli jeden na dru-z tem zdziwieniem, które zdarza się w bar-eszcze niedawnej przyjaźni. Wydawało im e widzą się po raz pierwszy.
Za cóż my jego zabić chcemy? — nagle chnął się Golicyn swym ironicznym, szy-m uśmiechem.
Zabić? — wykrzyknął Odojewskij. — Eh, mój, czyż my mało głupstw wygadujemy, siebie oczerniamy? Przecież jeśli ktoś na wet naprawdę pójdzie z zamiarem morderstwa, gdy zobaczy jego twarz, oczy, uśmiech — taki uśmiech, z jakim przed chwilą na nas patrzył — ręka mu opadnie, serce cofnie się przed.zbrodnią! Niema na świecie takiego złoczyńcy, któryby nie pokochał cara i nie był gotów sam za niego umrzeć. Wiesz przecie, jak prosty naród nazywa cara: „car-ojciec rodzony, słoneczko jasne!“ Kto tego nie odczuwa, nie jest Rosya-ninem. A przecież my jesteśmy synami Rosyi. Myśmy może wszyscy o tem zapomnieli, ale przyjdzie czas, w którym sobie to przypomnimy...
— Ktoś może lubić arbuza, ktoś woli melona, ktoś cara, a ktoś wolność — roześmiał się Golicyn. Ale niepodobna kochać i cara i wolność...
— Dlaczego niepodobna?
— No widzisz, niedanno pytałem się ciebie przed chwilą, czyś dobrze zrozumiał...
— Nie, nie, to nie o to chodzi...
— O to, wierz mi Sasza, tylko o to.
Znowu spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, i jak często bywa w przyjaźni, poczuli, że kochają się wzajemnie, ale jeden drugiego nie zna. Ale czyż naprawdę się kochają? Czy nie pospieszyli się l przyjaźnią?
Wrócili na wyspę Krestowską, wynajęli łódkę i wyjechali na morze.
Była biała noc petersburska. Jasno jak we dnie. Tylko barwy wszystkie pobladły. Zostały właściwie tylko dwie: biała i czarna, jak na rysunku węglem: biała woda, białe niebo, bez chmur i czarny pas ziemi. Dokoła panowała martwa cisza. Dopiero później przerwał ją statek, płynący do Kronstadtu, pierwszy w Rosyi parowiec. Gdy przepłynął — cisza wydawała się jeszcze głębszą.
Rzucili wiosła. Łódka kołysała się na falach.
Poczęli rozmawiać o Gribojedowie.
— Kiedy hrabia Zawadowskij pojedynkował się z Szereinetjewem o tancerkę Istominową. Gribo-jedow był sekundantem — opowiadał Odojewskij. Właściwie przez niego pojedynek ten się odbył: przeciwnicy byli już skłonni do zgody, a on ich wzajemnie znowu podniecił. „ laczego t« zrobiłe % sam nie wiem, mówił potem — czart jakiś mię opętał11. Szeremetjew padł raniony śmiertelnie — tarzał się na śniegu. Drugi sekundant, h zar Kawerin, straszny pijak, ale dobry chłopak, podbiegł do Szeremetje wa, załamał nad nim ręce i zawołał: „Ot, Waśka, przyszedł na ciebie koniec!“ Kiedy Gribojedow o tem opowiadał, śmiał się jak zawsze swym zimnym. ironicznym śmiechem, w którym było coś strasznego. A później ogarnęło go straszne przygnębienie. Nie mógł sobie dać rady i wciąż przed jego oczyma jawił się tarzający się na śniegu we krwi Szeremetjew...
Odojewskij zamilkł izamyślił się. Długi czis uporczywie wpatrywał się w Golicyna i nagle zapytał:
— Prawda, że gdyśmy przed chwilą mówili carze, pomyślałeś, że mogę się okazać zdrajra
— Nie, drogi Sasza, nie o ciebie ja się lękat ale o nas wszystkich. My jesteśmy marzyciel romantycy...
— „Miłośnicy czadu, który z samowara się ro chodzi “ — właśnie Gribojedow powiedział to romantykach — roześmiał się Odojewskij. Dobr: to powiedział?
— Tak, dobrze. Czad ten wszystkich nas ki dyś zatruć może. Tego się właśnie boję. Ma: racyę, że wiele się gada rzeczy niepotrzebnyc dla samego gadania. Ale cóż? — pogada się, pom, rzy, a gdy dojdzie do czynu, nic z tego wszystki go. A może i w tem masz racyę, że my wszyst jeszcze kochamy cara i wierzymy, że car Rosyi c Boga zesłany. Jakie wyjście z tego wszystkiego Sami go nie znamy, nie zdajemy sobie z ni* go sprawy, a gdybyśmy nawet je sobie uświ: do mili, to wówczas okażemy się tchórzami, ni* zaradnymi, jak małe dzieci. Skończy się na pł; czach i skargach, a wreszcie na okrzyki „carze, ojcze, słoneczko jasne — Wszystkieg się wyrzekniemy, wszystko zdradzimy. Upodlim wielką myśl. A za to nie ma przebaczenie Wszyscy będziemy się miotać i tarzać na krwi wym śniegu, a czart wypowie nad nami ostatn słowo pożegnania: „A, Waśka, przyszedł na cif bie koniec!“
— Straszne jest to, co ty mówisz, straszne, aleryanie! Ochroń nas Boże i Ty, Matko Prze-ysta! — zawołał Odojewskij i nabożnie przegnał się znakiem krzyża świętego.
I znowu obydwaj zamilkli i pogrążyli się myślach. Obydwaj chcieli jeszcze coś powie-eć, ale cisza owładnęła ich słowami. Łódka łysała się na falach. Odojewskij położył się dnie, założył ręce pod głowę i patrzył niebo.
— A wiesz ty, jaki niedawno dziwny sen mi przyśnił? — uśmiechnął się nagle z dziecin-railością. — Wydało ini się, że siedzę sobie jokoju, w zimie, o wczesnym ranku, kiedy.cze ciemno na dworze, na wsi, u brata me-Włodzia, on zas przy lampie księgę jakąś niecką czyta, filozofa Szellinga, jak się zdaje. co napróżno oczy psujesz — powiadam do o. Powiedz lepiej, czy twój Szelling wierzy!oga?“ —,,Wierzv“. — „Iw Matkę Boską? w nią wierzy“, odpowiada. — „A co to
— pytam — według ciebie święto Matki tiej Opiekuńczej?“ Przerzucił kilka ka. książki, znalazł stronicę, pokazał palcem. taj“, powiada. Przeczytałem: „E.s hcrulif alln/ isr Gnie iiber die Welt. Wszechm.r(-i hr>jć panuje nad światem“. „Tak — tło y ini — brzmi to po niemiecku, a po ro u znaczy to święto Matki Boskiej Opiekuń-
Werrit. imtaki — Aleksander I, ’’ czej. Zrozumiałeś?* — „Zrozumiałem“. I nagle zrobiło się jasno, niby od słońca. Zdało mi się że słvszę już nie głos Włodzia, ale jakby jakiś dź muzyczny albo głos matki, który mi szej.ce do ucha: „ufaj Sasza, wierz w to ca lem sercem, ze wszystko się spełni, czego pragniecie, — i prawua, i szczęście, i wolność — tylko wierz, że nad wami wszystkimi czuwa Matka Boska Opiekuńcza I wtedy się przebudziłem.
Na niebie tymczasem rozpłynęły ostatnie chmury i stało się ono zupełnie białem. Wydawało się, że niema już ani nieba, ani ziemi, ani wody, ani powietrza, tylko wszędzie pustka i cisza, tylko wszędzie białe przeźrocze. A tam w oddali, gdzie Petersburg, błyszczała igła Petropa-włoskiej twierdzy i czerniały gdzieniegdzie grudki ziemi, które odwilż wiosenna przyniosła i woda znowu z powrotem zabierze. Dokoła cisza i pustka, jakby całun grobowy. Czyż to jest święto Matki Boskiej Opiekuńczej?
— Sasza, a, Sasza! — wykrzyknął Golicyn, tylko po to, by usłyszeć dźwięk własnego głosu.
Ale Odojewskij nic nie odpowiedział. Zasnął. Być może. iż znowu w marzeniu sennem słyszał głos matki, brzmiący gdy by głos muzyki.
Golicyna ogarnął nagły, nieuświadomiony przestrach. Chciał znowu wydać z siebie okrzyk, le glos zamarł w jego piersiach. A gdyby na-ret wydobył z siebie okrzyk, wydałoby mu się, e to nie jest głos jego własny, ale głos nocne-~o szatana: „ot, Waśka, przyszedł na ciebie doniec! “
Gdy wrócił do miasta, zastał u siebie posłańca z listem od Maryi Antonownej. Pisała do nie-jo, że Zofia nagle zasłabła i prosi go, żeby na ychmiast przyjechał.
Zrozumiał, że Zofia jest konająca.
V.
Że Zofia jest umierającą, cesarz wiedział. I wie-iział także, iż wraz z tą śmiertrą przetnie się Dstatni jego związek z życiem. Ale według swego zwyczaju, zmartwienie swe ukrywał przed wszystkimi. Przed iiikun się nie żalił, nie zaniedbywał swych zajęć, nie zmienił codziennego trybu życia. Jak zawsze w letnich miesiącach przebywał już to na Kamiennej wyspie, już to w Car-skiem Siole lub w Krasnem, gdzie przygotowywały’ się wielkie manewry, w których car mir<ł zamiar osobiście uczestniczyć. Ale gdziekolwiek był, dwa lub trzy razy na dzień feldjegerowie przywozili mu wiadomości o chorej, a on sam ją także prawie codzień odwiedzał.
Po większej części, siedział przy jej łóżku w milczeniu, albo też czytał jej coś na głos. 20*
Zofia prawie nie słuchała, leżała bez ruchu z głową opartą na poduszce z zamkniętemi oczyma, z wyciągnięteini, przeźroczo — blademi rękami o niebieskich żyłkach. Zrzucała z siebie kołdrę (wszystko wydawało się jej cięż-kieni, jak zwykle u chorych na suchoty przed zgonem) i leżała pod samem prześcieradłem, tak, że widać było dokładnie drobne kształty jej ciała.
Niekiedy otwierała oczy i wpatrywała się w ie-go długo, w milczeniu. I wtedy wydawało mu się, że ponosi wobec niej nieodkupioną jakąś winę, i że należy coś powiedzieć, coś uczynić, by winę tę zgładzić, dopóki jeszcze nie za późno. Wydawało inu.ię także, że ona odchodzi od niego w niedosięgnioną dal, pogrąża się w jakąś bezdenną głębinę — i wtedy nagle zanikał boi, opuszczał go strach, żal i współczucie i budziło się w jego sercu tylko uczucie zazdrości: chciałby iść z nią razem.
Dnie były gorące i parne w połowie czerwca. Od czasu do czasu słychać było dalekie gromy, zapowiadające gwałtowną burzę.
Pewnego dnia, w popołudniowych godzinach, gdy czytał jej na głos Ewangelię, Zofia otworzyła oczy. Po wyrazie jej twarzy poznał, że chce mu coś powiedzieć. Pochylił się nad nią, przysunął prawe ucho, na które lepiej słyszał niemal do samych jej ust. Zofia wyszeptała ci chym, ledwie dosłyszalnym szeptem, przypominającym szmer spadających liści:
— Sianokos, papo?
— Tak. Ale siano może przepaść, jeśli będą ciągłe deszcze.
— Łacinie teraz musi być w polu — szeptała Zofia. Położyć się w trawie, ukryć w niej głowę, zasnąć. Dohrzeliy było, przyjemnie. A tu gorąco, duszno, niema czem oddychać. A po nocach Atka...
— Jaka Atka?
— Małpka. Nie pamiętasz, papo?
— Ali, jakże, pamiętam.
Mówili to, myśląc o czem innem, tylko, żeby coś powiedzieć, przerwać zbyt ciężkie milczenie.
— A mamusia także chora?
Mamusią nazywała Zofia cesarzową Elżbietę Aleksiejewnę. Cesarz do tego się przyzwyczaił i sam ją tak nazywał.
— Powiedz jej, że mi się śniło niedawno, że razem z nią jesteśmy gdzieś daleko, nad morzem, pewno na Krymie...
Aleksander w ostatnich czasach, często mówił 0 tem, że po zrzeczeniu się tronu, po „usunięciu się od wszystkiego11, kupi Orcandę, ulubioną miejscowość na poludnioweni wybrzeżu, ’ wy-baduje tam maleńki domek uad samein morzem, w lcsie i tam będzie mieszkać razem z nią 1 mamusią.
— Na Krymie? — spytał ze zdziwieniem. A mamusi także się śniło niedawno, że razem jesteśmy wszyscy, ale w Oreandzie.
Zufia milczała chwilę.
— Tak, razem wszyscy — wyszeptała tak cicho, że cesarz jej nie usłyszał. Byle tylko jak najprędzej!
Aleksander począł w dalszym ciągu czytać Ewangelię. Przeczytawszy jeden ustęp, przerwał i popatrzył na nią: leżała z zamkniętemi oczy ma, jak gdyby spała.
Zamyślił się, wspomniał niedawną swą rozmowę z Golicynem o zrzeczeniu się tronu. O-garnął go cichy, skupiony smutek. Czyż nie jest on podobnym do budowniczego, który począł budować basztę, założył fundamenty i nie miał sił prowadzić dalej budowy? Czyż całe jego życie nie jest li ruiną niedokończonej budowy? Marzył o wielkich czynach — o Świętem Przymierzu, o Królestwie Bożem na ziemi. A jedynego małego czynu, któryby mógł był spełnić — dać szczęście jednemu człowiekowi, właśnie tej oto Zofii — tego czynu nie spełnił. Po c© ją na świat wydał? Był przyczyną jej niepotrzebnej męki, sprawcą tego, że życie jej się zmarnowało, że teraz czeka ją śmierć. Czem tę winę odkupić? Co powiedzieć, co zrobić, dopóki jeszcze nie zapóźno? A może już zapóźno?
Zofia otworzyła oczy, popatrzyła na niego u-ważnie, jak patrzyła zawsze w ostatnich tych dniach, i nagle wydało mu się, że ona o tem samem myśli — wszystko widzi, wszystko sobie uświadamia, sądzi go, jak równa równego.
— Nie smuć się, ojczyku złoty, kochany — znów szeptała, gdy się do niej pochylił — nie myśl o niczem, nie lękaj się. Wszystko będzie dobrze, będzie lepiej... Ty sam przecież mówisz zawsze: „wszystko ma się ku lepszemu14...
W jej niedoścignienie dalekim, obcym uśmiechu była jasność i mądrość i jakby litość nad nim. Gdyby do grzesznych ludzi uśmiechali się aniołowie, uśmiech ich byłby takisam.
Coś jeszcze szeptały jej znużone wargi, ale on już tego nie słyszał, choć słuchał z wysiłkiem, pochyliwszy swą łysą głowę i wyciągnąwszy szyję tak, że żyły nabiegły krwią i wytrzeszczyły się blado-niebieskie, krótkowidzące oczy.
„Śmieszne oczy, zupełnie jak u cielątka 1“ Nagle przypomniało się jej, jak gdy była maleńką dziewczynką, pieszcząc się, całowała te blado niebieskie oczy z jasnemi brwiami. Przypomniała sobie także podsłuchaną niegdyś rozmowę starszych o złośliwym żarcie Sperańskiego, który w Iście do przyjaciela, przejętym przez tajną policyę, nazwał cesarza „białem cielątkiem“: „nasz Vanban — nasz Veaublanc“. Vauban był francuskim inżynierem, architektem twierdz (cesarz zwiedzał w tym czasie twierdze); a Veau biauc znaczy po francusku biate cielątko. Cesarz za ten żart tak się rozgniewał, że w pierwszym porywie chciał Sperańskiego rozstrzelać. Zofia nie mogła wtedy zrozumieć, o co mu chodziło: „białe, różowiutkie cielątko — cóż w tem obrażającego?“ Jej samej wydawało się, że w rzeczy samej cesarz jest podobny do cielątka. Uderzyło ją to podobieństwo zwłaszcza kiedyś w cerkwi Matki Boskiej Opiekuńczej, gdy na stropie zobaczyła złotego, sześcioskrzydłego cherubina z obliczem cielca; — wyrazem łagodności i spokoju w zupełności przypominał jej ojca.
Wszystkie te myśli przemknęły teraz w jej uśmiechu, pełnym nieziemskiej jasności i nieziemskiej mądrości, gdy szeptała z dziecinną miłością przedśmiertną swą pieszczotę:
— Cielątko białe!
Aleksander słów nie dosłyszał, ale zrozumiał, co w nich było. Se ce ścisnęło mu się uczuciem niewysłowionego żalu. Wyszedł z pokoju, by nie wybuchnąć płaczem.
Przed drzwiami zobaczył Dymitra Lwowicza Naryszkina. Często stał on tutaj, w ciemnym kącie u drzwi, nie śmiejąc wejść, nasłuchując z cichy m szlochem. Zdradzony mąż, z którego wszyscy się śmieli, kochał cudze dziecko, jak swoje własne.
Gdy zobaczył cesarza, po * strzymał się od płaczu.
Cesarz wziął go w ramiona, uściskał i obaj wybuchnęli płaczem.
Przez dwa dni następne Aleksander nie odwiedzał Zofii. Było dużo pilnych spraw; na dzień 18 czerwca wyznaczone zostały manewry. Ostatni dzień spędził cały na letuiem mieszkaniu u Naryszkinów. Po powrocie do Petersburga dowiedział się, że Zofia przyjmowała ostatnie sa-kramenta Przprazil się, pomyślał, że to już koniec. Ale okazało się, że w ostatnich czasach stan chorej się nie pogorszył. Była tylko niezmiernie osłabioną. Nie mówiła prawie nic, nie otwierała oczu, leżała spokojnie, jakby nieprzytomna. Kiedy pochylał się nad nią, zapytała.
— Ty tutaj, ojcze? Nie odjechałeś? Nie odjeżdżaj, nie pożegnawszy się ze mną. A jeśli będę spała, obudź mie.
Widocznem było, że Zofia strasznie się czegoś lęka. I jego także ogarniał lęk coraz większy. Za każdym razem, gdy odchodził od niej, myślał: jutro, jak przyjadę, być może, nie zastanę już jej przy życiu. Dziś lęk len był silniejszym, niż kiedykolwiek. Może lepiej zostać? Kazać odłożyć manewry — odroczyć wszystkie in^e sprawy? Zostać na czas dłuższy, doczekać się końca? Wszakże i tak niezadługo nastąpić on musi.
Ale wstyd, który już tylekroć razy w życiu czynił go, wrażliwego i współczującego, pozornie obojętnym, i tym razem nad nim zapanował. Zapanował zaś bezpodzielnie: nie mógł przenieść na sobie, by ból swój i mękę wystawiać na po kaz oczom ludzkim. Było to uczucie prawie zwierzęce, to samo, które przynagla chore zwierzę do chronienia się w swym barłogu, by nikt nie patrzył na jego walkę ze śmiercią. A im większym stawał się ból, tem silniejszem stawało się także to uczucie wstydu.
Wreszcie postanowił, że pojedzie i wróci jutro zaraz po manewrach. Pocieszał się tem. że przypadki takiego osłabienia zdarzały się u Zofii dawniej i przechodziły. Da Bóg, że i ten przypadek przejdzie.
Ledwie to postanowienie zapadło w jego duszy, chora zaniepokoiła się, poruszyła się na łóżku, otwarła oczy, wezwała go spojrzeniem i zapytała:
— Która godzina?
— Dziewiąta.
— Późno już... Musisz jechać, papo. Inaczej rano, gdy będziesz wstawać, będziesz zmęczony. Nie, nie jeszcze, poczekaj papo. Cóż to ja chciałam? Ciągle zapominam... A tak, wiein już...
Podniósł jej głowę i oparł na swem ramieniu, by jej lżej było mówić.
— Papo, ty strasznie nie lubisz kniazia Wa-leryana? — wyszeptała po francusku, jak zawsze, gdy mówiła o ważnych sprawach.
— Nie lubię? Dlaczego? Za cóż miałbym go nie lubieć? — odrzekł cesarz, ale nie dokończył. Z tonu, którym zadała to pytanie, odczuł, że kłamać nie można.
— Mało go znam — dodał po krótkiej chwili milczenia — ale zdaje mi się, że to raczej nie ja jego, ale on mnie nie lubi.
— Nie, to nieprawda! Jeśli mnie kocha, to i ciebie kocha, będzie kochał... — popatrzyła na niego tym wzrokiem, który, jak mu się wydało, widzi w jego duszy najgłębsze tajnie i wydaje sąd nad niemi.
— A dlaczegoś go sobie przypomniała?
— Chciałam cię prosić papo, byś go wezwał i pomówił z nim.
— Zaraz?
— Nie, potem.
Zrozumiał, że „potem“ znaczy: „Kiedy umrę,.
— 0 czem mam z nim mówić?
— Zapytaj, papo, o wszystko o czem myśli, czego pragnie, czego oni pragną dla szczęścia Rosyi... Przecież i ty, papo, tego samego pragniesz...
— Jacy oni?
— Ty wiesz, papo — skończyła po rosyjsku. Nie pytaj... A jeśli nie chcesz, nie trzeba. Przebacz...
Tak, on wiedział, kto są oni. Co za nikczem-ność! Buntować córkę przeciw ojcu, dziecko chore, umierające czynić narzędziem zbrodniczych zamiarów. Oto, jacy są oni wszyscy! Ani wstydu, ani sumienia. Ścigają go jak psy gończe zająca, tropią tu nawet, w ostatniej przystani je^o miłości i jego bolu.
A Zofia ciągie patrzyła w jego oczy swym jasnym, wszystko widzącym wzrokiem. I nagle odczul, że nastąpił moment, w którym musi coś powiedzieć, coś zdziałać, coby mogło odkupić i’ go winę — teraz, zaraz, albo już nigdy.
— Dobrze — rzekł bledniejąc — pomówię z nim, i wszystko, co będę mógł, zrobię.
Radość zabłysła w jej oczach, radość żywa, ziemska, radość z tego świata, jakby z tej nie-d ścignionej dali, w którą odchodziła, da nem j | było wrócić na krótką, mijającą chwilę.
— Przyrzekasz?
— Daję ci słowo.
— Dziękuję! To już wszystko, tak... to już wszystko.
W niemocy opadła na poduszki i westchnęła ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Pobłogosław mię..
— Bóg z tobą, Zosinek najdroższa, spij spokojnie!... Pocałował jej przymknięte już oczy i poczuł, jak pod jego wargami powieki jej lekko się poruszyły — skrzydła zasypiającego motyla.
Poczekał chwilę, popatrzył na Zofię. Zasnęła; oddech jej był spokojny Podszedł do drzwi, na progu stanął i obejrzał się. Wydało mu się, że go woła. Ale Zofia go nie wołała; przebudziła się jednak i patrzyła na niego w milczeniu, szeroko otwartemi oczyma, pełnomi przerażenia.
Wrócił i podszedł do jej łóżka.
— Jeszcze raz... uściskaj mię... O! tak!
Przylgnęła ustami do jego ust, jak gdyby pragnęła w tym pocałunku oddać mu całą duszę.
— No, idź już, idź! — odezwała się od niego. — Nie lękaj się, nie lękaj... już niedługo... razem...
Nie dopowiedziała swej myśli. Często potem wspominał te słowa i starał się odgadnąć tę niedopowiedzianą myśl.
Wyszedłszy z pokoju, polecił Dymitrowi Na-ryszkinowi, by posłał natychmiast feldjegera, jedliby w nocy coś zaszło. Wsiadł do powozu, dawno już czekającego u bramy i pojechał do Krasnego.
Następu jącego dnia obudził się późno. Popatrzył na zegarek: już wpół do ósmej, a manewry zaczynają się o dziewiątej. Zadzwonił na kamerdynera. Zapytał, czy w nocy nie przyjeżdżał feldjeger Nie przyjeżdżał. Uspokoił się. W łóżku wypił herbatę. Umył się prędko, ubrał, wyszedł do drugiego pokoju, gdzie czekali na niego były naczelnik głównego sztabu, długoletni przyjaciel i towarzysz wszystkich podróży, kniaź Piotr Michajłowicz Wołkonskij, starszy lejbme-dyk baronet Jakób Wasiljewicz Willie. z pochu-dzenia Szkot i chirurg nadworny Dymitr K:i’-mentjewicz Tarasów, który dokonyw nł codziennie opatrunku chorej nogi cesarza.
Wpatrując się ukradkiem w ich twarze, ksauder domyśli! się odraza, że wszysc ukrywają.
— Ono modo calcs? — zapytał Taraso łacinie, żartobliwym tonem, którego zawsz< wal podczas opatrunku.
— Be uf caleo. aułocrator — odpowi Tarasów.
— A na dworze, zdaje się dziś wiatr? gnął dalej car z pozorną obojętnością, spo jąc kolejno na twarze otoczenia z coraz t< kszyin pośpiechem i rosnącą trwogą.
— Zdaje się, że będzie deszcz, Nąjjaśi Panie.
— A to dobrze — bardzo potrzebny.
Szybko odwrócił się do Wołkońskiego, stał u drzwi ze spuszczoną głową. Takim s tonem zadał mu pytanie:
— Co słychać nowego, Piętrzę Michajło
Wołkonskij nic nie odpowiedział, tyłki ezcze niżej opuścił głowę.
Willie począł się kręcić niespokojnie, i podszedł do cesarza i rzekł po angielsku
— Bardzo dobrze, doskonale! Wkrób dziesz zupełnie zdrów, Najjaśniejszy Pani
— Do ślubu się zagoi? — uśmiechnął leksancer. Nagle pobladł straszliwie, spoji lejbmedylca i uporczywie wzrok na nim miii.
— Co się stało? Co się stało? Mówcież nareszcie!...
Ale i Willie także nie odpowiedział ani słowa, równie jak Wołkońskij. Tarasów tymczasem nakładał but na chorą obandażowaną nogę cesarza. Aleksander odepchną! go, sam naciągnął but, zerwał się z miejsca, schwycił Williego za rękę i stłumionym głosem zawołał:
— Feldjeger?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie. W tej chwili przyjechał.
I stanowczym tonem, jak podczas operacyi przy pierwszem cięciu noża, potwieadził to, czego Aleksander od dawna się już domyślał:
— Wszystko skończone. Ona przestała istnieć.
Cesarz zakrył twarz rękoma. Tarasów przeżegnał się. Wołkońskij obróciwszy się do ściany, szlochał z cicha.
— Zostawcie mnie samego — rzekł Aleksander, nie odejmując rąk od twarzy.
Wszyscy wyszli. Przypuszczano, że manewry zostaną odwołane. Ale po upływie pewnego czasu z pokoju toaletowego cara dał się słyszeć głos dzwonka. Tam i napowrót przeszedł kilka razy kamerdyner Mielników, niosąc cesarską szpadę, rękawiczki i wysoki trójgraniasty kapelusz z białym pióropuszem.
W kilka chwil później Aleksander wszedł do pokoju przyjęć, gdzie czekali na niego wszyscy sztabowi jenerałowie, naczelnicy dywizyj, mendanci batalionów, by mu towarzyszyć na le manewrów. Rozpoczął z nimi rozmowę, z wał pytania i dawał wyjaśniające odpowie ze zwykłą sobie ujmującą uprzejmością.
„Wpatrywałem się w twarz jego uważnie — c < wiadał potem Tarasów — i ku swojemu z wieniu nie dostrzegłem w niej niczego, <* mogło zdradzać wewnętrzny stan jego umęi nej duszy. Do tego stopnia umiał zachować nowanie nad sobą, że oprócz nas nikt wt nie dowiedział się o zgonie, ani się domyś że cara przed chwilą spotkał jeden z naibi śniejszych ciosów w życiu“.
W 1812 rokn, w Wilnie, gdy tańczył na b{ wiedząc już o tem, że Napoleon przekro< Niemen, twarz jego była taka sama. Zupeł spokojna, podobna do maski lub do tego T waldsenowskiego marmuru, którego zimny 1 mień ogrzewała maleńka Zofia swymi pooału kami.
Biła godzina dziewiąta, gdy Aleksander w szedł i pałacu i dosiadł konia.
Zaczęły się manewry. Zwykłym swym zach cającym głosem, który budził otuchę w żołni rzach, wypowiadał słowa komendy, ze zwyk uwagą dostrzegał wszystkie niedokładności w lir przed frontem, drgawki ciała, mimowolne rt chy, nierówność w szeregach, u któregoś z ot; rćw sztabu niedostatecznie wyczyszczoną uzdę konia, u drugiego niezupełnie odpowiadający irmie rynsztunek. Ale z ogólnego rezultatu był idowolony, i zarówno oftcerom jak i żołnie-om wypowiedział miłościwe wyrazy uznania. Gdy manewry się skończyły, wrócił do pała-, szybko się przebrał, siadł do powozu za-zężonego w cztery konie, i pojechał do letnie-mieszkania Naryszkinów.
Stangreta Ilię wzywał ciągle do tak szybkiej idy, że jeden z koni padł w połowie drogi, agi przy wjeździe na szosę peterhofską.
Co się działo po przyjeździe, u Naryszkinów, inógł sobie nigdy dokładnie przypomnieć, tfrok jakiś pokrywał wszystko, jakby w cięż-1 śnie. Otaczały go znajome i nieznajome irze, które wydawały mu się widmami. Pował pośród nich to Maryę Antonównę, która cała mu się na szyję z teatralnie nienatural-1 okrzykiem: „Alexandre“ 1; to Dymitra Lwo-za, który chciał płakać, a nie mógł i tylko;le wysuwał koniec języka; tc piastunkę Zo-Wasilissę Prokofjewnę, która powlarzała ystkim bez ustanku, jedno i to samo opolanie o śmierci Zofii: umarła tak cicho, że o tem nie wiedział, nikt nie słyszał.
Rankiem, ledwo się dzień zaczął, podeszłam liej — opowiadała Wasilissa. Widzę, śpi. ułam odejść, ale nagle mię coś tknęło. Za-Vv. aiiii’xhi — Aleksander I. 21 wołałam: Zosiu! — wzięłam ją za rękę, a ręka zimna, jak lód. Wybiegłam z pokoju, poczęłam krzyczeć: doktora! Przyszedł doktór, popatrzył na nią, nachylił się, dotknął jej ręki i czoła. Dwie godziny temu — powiada — umarła.
W pokoju, obitym białym atłasem, otwarte były drzwi na balkon. W powietrzu, po świeżym deszczu unosiła się woń kwiatów, wiosennej wilgoci, skoszonych traw. W dali, oświecone promieniami słońca białe żagle na tle czarno-sinej chmury. Powiew wiatru poruszał czerwone płomienie świec i mały kosmyk włosów, wydobywający się z pod śmiertelnego wianka na czole umarłej. W sukni ślubnej, tej samej, której nie chciała przymierzać, leżała w trumnie, smukła wyciągnięta, jak strzała naprężona na cięciwie.
Aleksander dotknął ustami jej zimnych ust i dostrzegł na jej piersi maleńki portrecik cesarzowej Elżbiety Aleksiejewnej, wyjęty ze złotego inedaliona — nie należy złota kłaść do trumny. Nagle oczy jego spotkały się z oczami Kniazia Waleryana Michajłowicza Golicyna, stojącego z drugiej strony przy trumnie. Zofia spoczęła wiecznym snem między nimi dwoma, jakby po zgonie jeszcze chciała ich zjednoczyć i pogodzić.
Aleksandrowi nagle pociemniało w oczach, krążyć poczęły dokoła niego zielono-czerwone plamy. Słyszał chrapanie konia, takie samo, jak dopiero co przedtem, na drodze, gdy jeden z koni powalił się w pyle, a na pysku wystąpiła mu krwawa piana. Przypomniał, że wzrok konia wydał mu się podobnym do spojrzenia cesarzowej Elżbiety Aleksiejewnej.
— Nic, nic — to rzecz bez znaczenia. Maleńki upływ krwi — usłyszał Aleksander koło siebie głos lejb-medyka Rimana, jednego z dwóch doktorów, leczących Zofię. Drugi lejb medyk Miller podawał mu szklankę z wodą, zmąconą przez wpuszczone do niej krople.
Zęby cara dzwoniły o szklankę. Z pełnym zażenowania uśmiechem starał się drżącemi wargami pochwycić brzegi szklanki.
A teraz znowu jedzie. Tam, czy z powrotem? Wraca czy przyjeżdża? A może to wszystko tylko straszny sen? Znowu przed jego oczyma bezkresna równina, bez jednego wzgórza, bez jednego krzaczka. I wydało mu się, że tak jedzie i jedzie już oddawna i nigdy nigdzie nie dojedzie.
— Trr! Trr! — krzyczał stangret Ilja, ściągając lejce. Powóz się przechylił i omal nie wywrócił. Jeden z dwóch koni padłych niedawno na drodze, leżał przed powozem. Żywe konie przelękły się, stanęły dęba i niespokojnie się rzucały. Z pola zerwało się kraczące stado wron i zginęło w przestrzeni.
Ilja zeskoczył z kozła i z wysiłkiem starał się wydobyć koło powozu z rowu. Zaglądnął do środka. Cara nie było widać, ni słychać. Może spi?
Nie, nie spał; wcisnął się w kąt powozu. Straszliwie bladą twarz wykrzywił mu grymas przerażenia; oczami szeroko otwartemi patrzył w bezkresną dal. w której nie dostrzegał nikogo.
Kazał jechać do Krasnego, nie do Carskiego Sioła. Zabronił oznajmiać o swoim przyjeździe, chociaż wiedział, że carowa Elżbieta Aleksieje-wna będzie się niepokoić, gdyż obiecał jej, że przy jedzie.
Poszedł odrazu do sypialnego pokoju. Przypomniał sobie, że nic nie jadł, nagle odczuł mdłości z głodu. Kazał podać sobie herbaty. Spać mu się tak chciało, że ledwie się trzymał na nogach. Nie położył się jednak zaraz, ale napisał przedtem dwa listy. Jeden do cesarzowej (korespondował z nią często z pokoju do pokoju).
List o jednym wierszu, po francusku:
EUe est morte. Je regois le chatiment de tous mes egarements.
Drugi list do Arakczejewa:
„Nie niepokój się o ’iinie, kochany przyjacielu. Wola Boża — należy Jej się poddać. Z cierpliwością znoszę ten ciężki cios i proszę Boga, by wzmocnił moje siły. Spodziewam się, że będę mógł się z tobą zobaczyć jutro, i że mój wyjazd i sprawy, któremi się po wyjeździe zajmować będę, przywrócą mię do równowagi i rozerwą nieco moje smutne myśli.
Zawsze ci szczerze oddany Aleksander11.
Położył się do łóżka. Już zasypiał, gdy nagle przebudził się z powodu nagłego dreszczu. Przypomniało mu się, co widział niedawno temu na drodze, gdy zerwało się stado wron ł pola.
Staruszek, podobny do tych żebraków, którzy chodzą po drogach, zbierając jałmużnę na budowę domu Pańskiego. Łysy, siwiuteńki, z błęki-tnemi oczyma. „Biedne oczęta zupełnie jak u cielątka“ — jak u niego samego, gdy się przeglądał w lustrze. Widział już raz tego staruszka, wkrótce po śmierci ojca, gdy wydawało się, że popadnie w obłęd. Wtedy go nie poznał, ale teraz już wie: to on sam. car rosyjski, który wyrzekł się tronu i został wędrownym żebrakiem.
Widzieć siebie — po śmierci. „No i cóż to — pomyślał — „śmierć jest także rezygnacyą i być może lepsza, jak życie. Wszystko ma się ku lepszemu!“ — uśmiechnął się nagle z wielką ulgą, obrócił się na lewy bok i natychmiast zasnął.
Na drugi dzień wyjechał, by razem z Arakcze-jewem zwiedzić kolonie wojskowe.
„Wojenne kolonie będą istnieć, chociażby przyszło zasłać trapami drogę od Petersburga do Czudowa’1 — powiedział car Aleksander, otrzymawszy wiadomość o buncie kolonistów. Groźby tej dotrzymał: buntowników poskramiano kar taczami i krew się lała, jakby w najzaciętszych bitwach.
Czasy te jednak dawno już minęły. Bunt został uśmierzony. „Dzięki Bogu panuje teraz spokój i uległość11, donosił Arakczejew.
„Wojsko rosyjskie bohaterstwem swojem ocaliło i zadziwiło nietylko własną ojczyznę, ale i całą Europę: zasługuje zatem na odpowiednią nagrodę“ — głosił manifest, obwieszczający zakończenie wojny 1812 roku. Tą właśnie nagrodą odpowiednią zasługom, miały być kolonie wojenne.
Marzenia cara Aleksandra o przyszłej Jerozolimie, o teokratycznych rządach, o Królestwie Bo-żem na ziemi, doprowadziły do utworzenia Świętego Przymierza w Europie i założenia wojennych kolonij w Rosyi.
„Cesarz niekiedy postępuje źle, ale zawsze chce postępować dobrze11 — powiedział ktoś o Aleksandrze. Zakładając kolonie, miał on także jak najlepsze intencye. Jeśli się mylił, to nie tylko on sam jeden. Speranskij napisał broszurę:
„O pożytku i korzyściach wojennych kolonij“, Karamzin mniemał, że „są one jednem z najważniejszych urządzeń tak słynnych dla Rosyi obecnych rządów11. Jenerał Czernyszew pisał do Arakczejewa: „wszyscy z zachwytem mówią, że doskonałość kolonij przechodzi wszelkie wyobrażenie. Cudzoziemcy patrzą ze zdumieniem na rzeczy zupełnie u nich nieznane“.
Cesarz wier-ył temu wszystkiemu. I kiedy dochodziły doń rozpaczliwe skargi: „Ochroń Naj jaśniejszy Panie, naród chrześciański przed A-rakczejewem!“ — zdumiewał się i postanawiał świadczyć pomimo to dobro ludzioin, nie oczekując od nich wdzięczności. „My panujący — mawiał — wiemy, że wdzięczność jest tak rzadką na świecie, jak biały kruk11.
Wyjechawszy z Carskiego Sioła, Aleksander spędził dziesięć dni na oglądaniu kolonij, położonych nad brzegami Wołchowa.
Ale w pierwszych dniach swej podróży był jeszcze w zupełności przygnębiony zmartwieniem. Starał się tylko ogłuszyć szybkością ruchu. Że szybkość ta go uspokajała, wiedział z dawniejszych doświadczeń.
Pociechą było także dlań towarzystwo Arakczejewa. Jak zawsze w zmartwieniu, szukał u niego pomocy, przytulał się do niego, jakby przerażone dziecko do matki.
Jadąc z nim w tym samym powozie, poprawiał na nim szynel. Gdy tylko powiał wiatr chłodniejszy, otulał Arakczejewa i zapinał na nim guziki szynela. Od much i komarów opędzał go witką z gałązek.
Dziewiątego dnia przejechał Aleksander z Arak-czejewem na promie przez Wołchow. Stamtąd już zaczynały się ziemie gruzińskie. Chłopi, poddani Arakczejewa oczekiwali na cara z chlebem i solą:
— Jak się macie, dzieci!
— Zdrowia życzymy, Najjaśniejszy Panie f — wykrzyknęli po wojskowemu, ustawiając się we frontową linię.
— Nigdy nie widziałem takich zdrowych twarzy i takiego wojskowego porządku! — zauważył Aleksander po francusku, zwracając się do swych towarzyszy. „Cudowna piękność kolonij“ zaczynała na niego wywierać swój wpływ zwykły.
— Ze wszystkiego widać, że kolonistom dobrze się dzieje — przyznał jenerał Dybicz, nowy naczelnik głównego sztabu.
Droga prowadziła aleją, obsadzoną brzozami. Na lewo rozciągała się płaska równina, z prawej strony widać było mętne wody Wołchowa. Dzień był nieco pochmurny, ale ciepły i cichy. Zdała było widać białe baszty Gruzina. Szosa wspaniała; powóz toczył się po niej lekko i swobodnie.
— A cóż — jaka droga?
— Nie droga, a raj, Najjaśniejszy Panie! — odwrócił się z kozła stangret Ilja, chytro się uśmiechając. Wiedział, czem carowi wygodzie. Wiedział także, iż po tej „rajskiej“ drodze, nie wolno było nikomu jeździć. Zamykano ją żela znemi wrotami, od których klucz znajdował się u stróża w Gruzinie. A niedaleko od niej była droga boczna — dla wszystkich, pełna błota i strasznych wybojów.
Naprzód obejrzeli Gruzińską kolonię drugiej i trzeciej dywizyi grenadyerskiego korpusu. Porządek panował tam jeszcze więcej drobiazgowy. Taka regularność, ład i jednostajność we wszyst-kierri, że trudno było jedną kolonię odróżnić od drugiej.
Jednakowe, różowe domki wyciągnięte w rząd, jak żołnierze w szeregu, w długą dwu, lub trzy-wiorstową linię, tak, że końca ulicy dostrzedz nie było można. Jednakowe aleje wątłych brzózek obcinanych pod jednakową miarę. Jednakowe we wszystkich domkach czerwone okieaice, jednakowe zielone mostki. Wszystko czyste, gładkie, jakby wylakierowane.
Co do wszystkich drobiazgów, istniały jak najściślejsze przepisy: o miotłach, któremi zamiata się ulice, o utrzymywaniu okien w należytej czystości, o polewaniu i lic. Świń nie wolno było trzymać. „Świnia jest tego rodzaju zwierzę ciem, które ryje ziemię i w ten sposób robi nieporządek. Jeśli kto będzie prosił o pozwolenie trzymania świń, winien się zobowiązać, że Świnia nigdy nie będzie chodzić po ulicy, i nigdy nie wyjdzie po za podwórze. Wrazie przyjęcia takiego zobowiązania wydać mu bilet. Jeśli zaś Świnia wyjdzie na ulicę, zająć ją, a kolonistę zapisać do księgi karnej
Wszystkie roboty w polach odbywały się również według ścisłych przepisów. Chłopi rozpisani byli na roty, ostrzyżeni, wygoleni, ubrani w mundury. Na znak bębna, wychodzili w mundurach w pole i na orkę. Pod komendą kaprala szli za pługiem, w wyciągniętej postawie, jak gdyby podczas marszu. W gumnach odbywały się codzień wojskowe ćwiczenia.
„Umundurowanie dzieci, począwszy od szóstego roku życia — donosił Arakczejew cesarzowi — według mego rozporządzenia, rozpoczęło się tego samego dnia, o szóstej rano pod komendą czterech rotmistrzów, w czterech miejscach od razu. I dalej szło w tym samym porządku, ku środkowi, w jednej wsi po drugiej, trudności żadnych przytem nie było, oprócz kilku starszych bab, które płakały. Co się zaś tyczy u-mundurowanych dzieci, to przyjemnie na nie patrzeć: — starają się one jak najprędzej skończyć roboty, a po powrocie do domów, umywszy się, czyszczą mundury i wychodzą na spaceri chodząc grupkami z jednej wsi do drugiej. Gdy kogo spotkają, same ze siebie ustawiają się w linię frontową“.
Tak też było i teraz. Zobaczywszy cara z A-rakczejewem, młodziutcy żołnierzykowie ustawiali się po formie i cieniutkimi głosikami wykrzykiwali:
— Zdrowia życzymy, Najjaśniejszy Panie!
— Aniołki! — rozczulił się Dybicz.
Na ulicach panowała martwa cisza. Karczmy były zamknięte, śpiewanie pieśni wzbronione. Dozwolone były tylko pieśni duchowne.
Wewnątrz doinów także taka sama jednostajność we wszystkiein: jednakowy rozkład pokoi, jednakowe meble, malowane tą samą farbą. Na wszystko przepisy, prawidła i regulamin: o takiej i takiej godzinie mają być zamykane bramy, zamiatane pokoje, opalane piece i gotowane jedzenie. W jaki sposób pielęgnować, kannie i obmywać niemowlęta — 36 paragrafów. Paragraf ostatni: „starosta podczas kontroli mieszkańców ma doglądać i zapisywać, czy wszędzie panuje porządek. Regulamin ina być przybity w ka-żdem mieszkaniu pod obrazem świętym, tak by go zawsze można widzieć“.
W dzień przeznaczony na zawieranie małżeństw, ustawiano „kandydatów“ w dwa szeregi. W jednym kawalerów, w drugim panny przezuaczone do wyjścia za mąż. Do jednej czapki wkładano nazwiska mężczyzn, do drugiej nazwiska kobiet. Wyciągano kartki kolejno: para za parą. Jeśli kto się będzie opierał, rezolucya: „przymusić’1.
„W koloniach moich — mówił Arakczejew, każda kobieta musi co rok wydawać na świat dziecko. Jeśli urodzi się córka, a nie syn, — sztraf. Jeśli kobieta poroni, także sztraf. A jeśli nie będzie miała w którym roku dziecka — musi oddać jako grzywnę 10 arszynów płótna11.
Cesarz i jego towarzysze zachwycali się wszyst kiem.
— Ależ likscelencya rozpieści tych chłopców — załamał ręce Dybicz, gdy zobaczył na piecach żelazne amorki, wieńczące się nawzajem różami.
Na obiad we wszystkich domach podawano tak tłusty rosół i tak suto omaszczoną kaszę, że jenerał major Ugriumow, pokosztowawszy potrawę, oświadczył uroczyście:
— Nektar i ambrozya!
Gdy zaś w dodatku jeszcze ukazało się pieczone prosię, wszyscy byli tego zdania, że chłopi mają istny raj na ziemi.
— Czegóż im jeszcze potrzeba?
— Istny karnawał!
— Wiek złoty!
— Królestwo Bożt!
Jenerał Szkurin miał łzy w oczach, a drewniana twarz Kleinmichela tak się zmieniła od promieniejącego w niej zachwytu, jakby oglądał nie wieś chłopską Psie Garby, lecz samą niebieską Jeruzalem.
Zwiedzono następnie szpital kolonii wojskowej. Tam znowu urządzenie miejsc ustępowych, wprawiło w zachwyt leib-chirurga Tarasowa.
— Urządzenie prawdziwie carskie! — zdał raport Aleksandrowi, nie nazbyt zręcznie.
— Inaczej tu być nie może — zauważył cesarz nie bez pewnej chełpliwości i wyjaśnił, że urządzenia te na wzór angielski, po raz pierwszy zastosowano w Rosyi właśnie w koloniach wojennych.
Arakczejew na chwilę wyszedł. Korzystając z tego jeden 7. chorych po cichu wstał z łóżka, podszedł do cara i padł mu do nóg.
Był to młody człowiek z obłąkanemi oczyma i zastygłym wyrazem przerażenia na twarzy. Spuszczone powieki i rozdzielona broda z dołkiem czyniły go podobnym do Arakczejewa.
— Wstań — nakazał cesarz, który nie znosił, by mu padano do nóg. Kto jesteś? Jaką masz do mnie prośbę?
— Kapiton Alitujew, poddany hrabiego Arakczejewa — malarz. Ochroń mię, zlituj się nade-mną, wybaw mnie, carze, ojcze najmiłościw-szy!... — zawył pełnym rozpaczy głosem. Zamilkł potem zaraz i trwożliwie obejrzał się na drzwi, któremi wyszedł Arakczejew. Wid?ąc, że go nie ma, począł bełkotać coś niezrozumiałego o obrazie Matki Boskiej i o drugim obrazie samego hrabiego Arakczejewa; o biesach, które się za nim, Kapitonem włóczą i z pewnością tej jeszcze nocy zabiją go ua śmierć; o tajemnych zbrodniach Arakczejewa, „szatana w ludzkiem ciele“, którego jednak, niewiadomo dlaczego, nazywał także ojczulkiem.
Cesarz poczuł, że dochodzi od niego zapach wódki.
— Ależ on pijany?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział felczer, także nie bardzo trzeźwy, jak można było wnosić z mocno zaczerwienionej twarzy.
Nie przyszło na myśl carowi zapytać się, skąd mogła wziąć się wódka w szpitalu.
Wszyscy zmieszali się nieco, jak gdyby cień przesunął się po szczęśliwości złotego wieku Psich Garbów.
Wszedł Arakczejew i zobaczywszy Kapitona Alitujewa, także nieco się zmieszał. Ale po chwili dał znak, na który natychmiast schwytano chorego i przeniesiono go do innego oddziału.
Alitujew bronił się, co miał sił.
— Dyabli, dyabli, dyabli wszystkich was tu wyplenią! I ciebie ojczulku!
Wytłómaczono carowi, że jest to pijak w przystępie ataku deliryuin. Car polecił Tarasowowi by zbadał chorego i udzielił mu pomocy lekarskiej.
Dymitr Klementjewicz Tarasów pochodził sam z prostego ludu. Był synem ubogiego popa miejskiego. Znał też lud dobrze, kochał go i umiał się z nim porozumieć. A chłopi także inieli do niego zaufanie, czuli, że to „swój człowiek11, i chętnie odpowiadali na jego zapytania.
Zostawszy w szpitalu po odjeździe cara, Tarasów dowiedział się rzeczy wcale dziwnych.
Kapiton Alitujew wychowanek gruzińskiego protojereja, ojca Fedora Malinowskiego, jak mówiono, naturalny syn Arakczejewa, oddany został w chłopięcych jeszcze latach do hrabkiej. Izby czeladnej w Gruzinie. Uczył się malarstwa a także zdejmowania planów i rysowania map u inżyniera wojennego, Batienkowa. Malował jednocześnie na rozkaz Arakczejewa, święte obrazy dla soboru i nieprzyzwoite rysunki dla jednego z pawilonów w gruzińskim parku Był bardzo pobożny i od dziecka sposobił się do klasztoru. Rysowanie nieprzyzwoitych obrazków uważał za grzech nieśmiertelny. Zamęczyły go wyrzuty sumienia: począł pić i doprowadził się do ataków deliryum. Chciał się utopić. Wydybyto go z wody i skazano na straszliwą chłostę. Począł pić jeszcze więcej. Kiedyś w a-taku szału pokrajał nożem nieprzyzwoite rysunki, wykonano na rozkaz Arakczejewa. Spotkała go nowa za to chłosta. „Wychłostać go należycie a potem pokazać11 — polecił Arakczejew
Znaczyło to: pokazać plecy, czy chłosta odpowiednio surowa. Oprawcy ulitowali się nim i natarli mu plecy krwią zarżniętej k jakto nieraz robili w podobnych wypad kat tem ocalili go od śmierci. Ale i tak napół i twego po egzekucyi, odstawili do szpitala.
Dowiedział się Tarasów jeszcze innych rzec: wojennych koloniach.
Szpital duży i dobrze urządzony, a wszęi po wsiach panują epidemiczne choroby, od 1 rych ludzie mrą jak muchy. Posadzki wycz; czone i świecące, ale chorzy nie śmieją po i chodzić, by ich nie powalać i wyskakują z łć przez okna. Trzydzieści sześć paragrafów, odnoś cych się do wychowania dzieci, a jedna z ina dziecko swe zabiła: jeśli zabierają dzieci in kom, lepiej niech ich wcale nie będzie.
Czystość w domach rzeczywiście zdumiewa ca, ale na to, by do niej przyuczyć mieszki ców, zużywane są całe wozy rózeg. Chłopi i miatąją aleje, a w, polu żyto sypie się z kłosó-drzewa strzyże się pod miarę, a siano na łąka gnije. Piece ozdobione żelaznymi amorkami, a pa w nich nie ma czem. Na obiad podają prosię piecz ne; jeden z carskich fligeladjutantów odciął prosi ciu ucho w pierwszej izbie i przystawił mu je w pi tej: gdy cesarz przechodził z domu do domu [ ulicy, prosię przenoszone było przez podwórz Karczmy zamknięte, a wódkę rozwozi się w p znch. Wszyscy piją do upadłego, a kto nie
— traci zmysły lub sam na siebie rękę pod-. Całe rodziny uciekają w lasy i błota, i tam jrają z głodu i wycieńczenia. Gdyby zebrać ystkich zabitych, zachłostanych na śmierć i obójców, to spełnićby się mogło to, czem yś gro.ził car „ojciec naj miłości wszy “ — rao->y zasłać trupami drogę z Petersburga do do w a.
Dchroń, Najjaśniejszy Panie, naród chrześciań-przed Arakczejewem!“ — gotów był powtó-Tarasow, słysząc te opowiadania. Kochat, wiedział, że Aleksander ma naprawdę do-serce, i nie rozumiał jak mógł tak dać się ikiwać. Albo też ma racyę Kapiton, mówiąc to wszystko „szatańska sprawa11 i że kie-dyabli wszystkich wyplenią? cesarz wjeżdżał do Gruzina z tem uczuciem, ego zawsze doznawał w tych miejscach. Jak fcony podróżnik, gdy po latach tułaczki pocą do ojczyzny: tu o wszystkiem zapomni, ’.najdzie ciszę i ukojenie. „Gdy jestem u cie-
— czuję się, jakbym był u Chrystusa w go-ie“ — mawiał do gospodarza. z tem łączyło się inne jeszcze uczucie rów-; kojące: rozmyślając nad „rajem ziemskim* Jnij wojennych doznawał jedynej pociechy, a mu pozostawała w życiu: sain był nie-ęśliwy, a czynił innych szczęśliwymi. . HerpżJcowftki — Aleksander T. 22
Z tą myślą zasnął i spał tak spokojnie i błogo. jak już oddawna nie pamiętał.
Arakczejewa często trapiła bezsenność. Położy się, zgasi świecę, zainkrie oczy, lecz zamiast zasnąć, zaczyna myśleć o śmierci, odczuwa trwogę, bicie serca, rozstrój nerwów i czuje, że cała noc przepadła.
Tak się też zdarzyło właśnie tej nocy. Długo przewracał się z boku na bok. Zażył nasennych kropli — nic nie pomogło. Wstał, włożył szary surd-\t o dł ginh połach, w rodzaju szlafroka, który zawsze rosił w Gruzinie — nie lubił „e-lega:icyi,! — i począł błąkać się po pokojach.
Chciał znaleźć sobie jakieś zajęcie, by roze-giać nudę. Kontrolował wiszące na ścianach inwentarze przedmiotów znajdujących się w każdym pokoju, z ostrzegawczym napisem: „pa-trzaj oczyma, rękami nie dotykaj“ Oglądał, czy wszystko jest w porządku, czy każda rzecz stoi na swojem iniej-cu, czy co gdzie nie zginęło, czy niema gdzie plamy, pajęczyny, kurzu. Zmoczył śliną chustkę, położył się na ziemi, podpeł-znął pod mebel i pióbował, czy podłoga jest dobrze wyczyszczoną, czy chustka zwilżona nie zaplami się kurzem. Ale kurzu nie było. Stękając, powstał z ziemi i znowu błąkał się po pokojach.
G ly się zmęczył przysiadł na krzesłach, przeglądał stojące na stole prezenty i souvenir’y.
Odnalazł wiersze poety Olina „Na portret hr. Arakczejewa“.
Oto Cyncynat nasz I Jak w duszy swej pogodny W wieńcu zasług i chwały oracza wiedzie pług.
Druh Aleksandra, kłamstwa wróg,
Niechciwy ludzkiej czci, pamięci wiecznej godny.
Gdy nań zawiścią syczy podły gmin
Jak olbrzym z góry mierzy go spojrzeniem.
Ciesz się nim, Rosyo, wielkim jest twój syn,
On, nieśmiertelny poświęceniem.
Ale wiersze nie przyniosły mu ulgi. Począł przeglądać książki rachu. kowe, w których dro-bnem pismem notowane były wszystkie wydatki domowe i pozycye gospodarskie: kiedy kupiona głowa cukru i porąbana na kawałki; wiele wyszło butelek wina; wiele łyżek postnego masła; wiele perkału na spódnice dla dziewek dworskich i t. d. Rozchody znaczne; jeśli tak dalej pójdzie nie zwiąże się końca z końcem. Lepiej o tem nie yśleć, bo popada się w jeszcze gorszy humor.
Rozpoczął czytać „karną księgę”, w której były zapisane przewinienia i kary: komu, za co i ile rózeg. Mówił przytem głośno, jakby odkrywał swą duszę przed niewidomym słuchaczem.
— Ludzie powinni robić wszystko, co potrzeba, a jeśli to źle robią, na to są rózgi. Niepraw 22* dą jest, by ludzi nie można utrzymać w takim rygorze, aby wszystko akuratnie robili.
To znowu skarżył się żałośnie:
— Znartwiłeś mię, starca, a każde zmartwienie mi szkodzi i przybliża koniec dni moich, do którego zresztą się sposobię. Wiesz, że ze mną trzeba się obchodzić, jak należy...
To znowu krzyczał na głos:
— W Sybir nie zeszlę, ale zato sam zabiję.
Powtarzał kilka raz cichym, szepcącym, jak gdyby pieszczotliwym głosem:
— Wychłostać porządnie! Wychłostać porządnie!
Przyszedł do opamiętania, rozglądnął się doo koł i, zobaczył, że nikogo niema, machnął ięką i znowu począł się błąkać po pokojach. Nie mógł znaleźć sobie miej na. Nuda ogarniała go taka, że na płacz mu się zbierało. Możeby zajść do Nastienki? Nie, niema ochoty. Możeby napić się kwasu — tak w gardle zaschło? — Nie, i na kwas i iema ochoty. Na nic niema ochoty. Nuda śmiertelna, pustka dojmująca — której się ni-czem nie zapełni. Zwaryować można. Przeraził się; znowu zażył kropli nasennych — znowu nic nie pomogły.
Sam się nie spostrzegł, jak znalazł się na dole w bibliotece. Obok półek z książkami stały kadzie z soloną wodą, w których moczyły się rózgi. Włożył palec do kadzi i popróbował jęzj-kiem wody, czy dob/ze słona.
Patrzył na tytuły ulubionych książek, ustawionych na osobnej półce. Jedynie tylko te książki czytał: „Młody człowiek, czyli niebezpieczny pęd pierwszych namiętności“, „Dziki człowiek urągający nauce i obyczajom współczesnego świata“, „Wielkopostne rozmyślania14, „Sennik egipski, czyli najnowszy wróżbiarz“, „Sposób spędzania czasu“.
Otworzył „Sposób spędzania czasu11 i począł czytać. Po chwili rzucił książkę. Nudno, a przy-tem ciemno. Ogarnęła go duszność — postanowił wyjść na dwór, na świeże powietrze — może to przyniesie mu ulgę?
Włożył palto i skórzane kalosze. Nosił je nawet w czasie pogody. „Powietrze zawsze niepewne, nagle spadnie deszcz, przemoczy siv nogi, zaziębi się — później z tego gorączka i — czyż wiele potrzeba człowiekowi“?
Przechodząc w przedpokoju obok lustra, zobaczył w nim niespodziewanie swoją twarz. Przeraził się jeszcze więcej: chudy, blady, zielony — „szkielet szkieletów“. Odwrócił się i plunął ze złością. \. szedł do ogrodu. Biała, porąci, duszna noc. Słychać tylko brzęczenie komarów i rechot żab. Zapach brzóz dochodził i tutaj, przypominając moczone rózgi. Nie ma czem oddechrć. Gd/ się P’ trzy na niebo, niepodobna poznać, czy cą na niem chmur, — takie jest białe i puste. Wy daje się, że i tam na niebie, jak w jego duszy panuje bezpodzielnie, zabijająca, głęboka nuda.
Oglądać począł ulice w ogrodzie, czy należycie zamiecione. Porządku przestrzegał w ogrodzie tak samo dokładnie, jak w domu: gdy ktokolwiek przeszedł ulicą, dyżurny ogrodnik miał rozkaz zaraz zamieść po nim ślady miotłą.
Masa pomników i pamiątkowych napisów: „Kochanej Djance“, „Wiernemu Żuczkowi“. Przypomina to cmentarz. A i on sam w tym ogrodzie wygląda na upiora ze cmentarza. Być może, iż już dawno umarł, wstał z grobu, chodzi po cmentarzu i będzie tak chodził do skończenia świata.
Wrócił do domu. Na ławce, u bocznego skrzydła ktoś siedział. Miejsce zaciszne. I we dnie rzadko kto tam chodził. Na lewo — krzaki aka-cyi, na prawo — ściana niezamieszkałego skrzydła. Kto to taki? Szary, straszny, podobny do widma. Kapiton Aliłujew, obłąkany. W szarym, szpitalnym chałacie, w białym kołpaku przysiadł na ławce, jak gdyby kogoś wypatrywał. Pewno na niego tu czeka. — „Zarżnie mię!“ — pomyślał Arakczejew i chciał skryć się w krzakach. Aliłujew zobaczył go, pokiwał głową i począł mu dawać znaki. Głosu jego słychać nie było, ale po poruszaniu warg widocznem było, że szepce:
— Ojcze! Ojcz**!
I śmieje się cicho.
Za węgłem skrzydła, paradny front. Znajdowali się tam żołnierze, ustawieni na warcie pod oknami carskiej sypialni. Arakczejew chciał ich zawołać, ale głos zamarł mu w piersiach, chciał uciec, ale ciało jego ogarnął bezwład. A Aliłujew ciągle dawał mu znaki, jakby wiedział, że Arakczejew uciec od niego nie potrafi. I nagłe coś pociągnęło Arakczejewa do Aliłujewa. Podszedł do niego, usiał obok na ławce. Kapiton w milczeniu patrzył na Arakczejewa, śmiał się i kiwał głową.
— Cóż ty tu Kapitonie porabiasz — spytał Arakczejew ostrożnie, podstępnie i łagodnie.
— Czekam na cara — odpowiedział mu obłąkany. z taką chytrą miną, jakby chciał dać do^ poznania, że niełatwo będzie go oszukać.
— A na co ci car potrzebny?
— Chcę wnieść do niego skargę.
— Na kogo?
— Na ciebie, ojcze.
— A w jakiż sposób dostałeś się tu ze szpitala?
— Dyabeł mię zaprowadził. Dyabli zawsze koło mnie chcdzą i niedługo już zabiją mię na śmierć.
— Ah, Kapitonie, nie mów lepiej o dyabłach po nocy, nie przywołuj ich tutaj!
— Pocóżbyn — miał ich przywoływać? I tak przecież zawsze są koło mnie. Przypatrz się tylko, ilu jest ich tutaj! Bies Zawalidroga na ramionach, bies Kołotun na plecach, bies Gaduła na języku. Trzech dużych dyabłów a dziesięć maleńkich. O, patrz tu, na każdym palcu...
Arakczejew chciał się przeżegnać, ale nie mógł poruszyć ręką
— Za obrazy szatańskie, za dzieła bluźnier-cze te biesy mię inęczą. Ale nie myśl ojcze, że tylko mnie samego. I ciebie także męczyć będą, Razem staniemy na Boskim sądzie!
Znowu obydwaj zamilkli, patrząc wzajemnie na siebie, tak, że wydawało się, że już teraz nie jeden tylko z nich jest obłąkanym, ale o-bydwaj.
— I za cóż ty na mnie chcesz się skarżyć przed carem?
— Nie wiesz ojcze? Za krew niewinnie prz< laną! Za potępionych, poduszonych, rozstrzek nych, zasieczonyeh rózgami! Za dzieci, za żonj za starców! Za cały naród prawosławny! Zi całą Rosyę! I za samego cara! I za moją krew. za moją mękę!...
Rozległ się odgłos bębna, dochodzący z dala z odwachu i bliskie kroki żołnierzy znajdujących się na warcie.
— Straż! — chciał krzyknąć Arakczejew, ale krzyk jego był tylko słabym szeptem.
Po raz ostatni pogroził mu Kapiton Aliłujew pięścią i nagle rzucił się do ucieczki. Widać tył ko było szare poły jego chałata w szarym mroku nocy.
— Straż! — krzyknął Arakczejew, tym razem już z całego gardła. Łapaj! Łapaj I Łapaj!
Nadbiegli żołnierze. Nie mogli z początku zrozumieć o co chodzi. Nareszcie Arakczejew im wytłomaczył. Szukali Aliłujewa po całym ogrodzie, ale nigdzie nie inogli go znaleźć. Przepadł, jak gdyby ziemia się pod nim rozstąpiła, albo naprawdę dyabli go ze sobą unieśli.
Wróciwszj do domu, Arakczejew poszedł do sypialnego pokoju, położył się w ubraniu na łóżku i popadł wkrótce w półsenne odrę‘wic~„e.
Wstał wczesnym rankiem chory, rozbity. Ni-jednak nie wspominał o tem, co się w no-iało. Widocznie wstyd mu było. rannem śniadaniu, zaprowadził cara do i i pokazywał mu no\.e urządzenia: gazo-> iatowe, altanki. iczył na ścieżce kota. Zawołał dyżurnego — ogrodnika. Był nakaz chwytania kotów dzie i wieszania ich, by nie płoszyły sło-Arakczejew tak był wrażliwy na śpiew v, że nieraz słuchając go, płakał. Innym.azałby wychłostać chłopca, ale przj go ach wstyd inu było. Wziął go tylko za ucho, uszczypnął i zapyta1:
— Kotek?
Chłopiec się zmieszał i przest\pował z nogi na nogę.
— A wiesz ty, jaka jest różnica między rózgą a chłopcem?
— Nie wiem.
— No, to ja tobie powiem. Rózgę naprzód się wytnie, a potem położy, a chłopca naprzód się położy, a potem wytnie. Zapamiętaj to sobie 1
Całe towarzystwo udało się następnie do stawu, wsiadło na łódkę i pojechało na wyspę, na której znajdował się pawilon, poświęcony pamięci jenerała artyleryi Melessina. Pod jego komendą rozpoczął Arakczejew wojenną służbę. W pawilonie znajdowały się nieprzyzwoite obrazy, malowane przez Kapitana Aliłujew. Ukryte one były pod lustrami, które otwierały się za naciśnięciem sprężyny
Arakczejew wszedł pierwszy, by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku.
— On! on! on! Nie wchodźcie! Wszystkich nas pozarzyna! — wykrzyknął Arakczejew z przerażeniem, stracił przytomność i upadł na ręce cara.
Goście rzucili się do pawilonu. Było tam ciemno, gdyż wszystkie drzewa zasła; jały okna. W najciemniejszym kącie, między dwoma zwierciadłami widać było jakąś stojącą postać. Nie można jednak było rozeznać, co ona tam robi.
Dybicz podszedł do niej. Dostrzegł si q twarz, wytrzeszczone oczy, wysunięty język. Wyciągnął rękę, dotknął jej, i natychmiast się cofnął. Stojąca postać pochyliła się, jak gdyby miała na niego upaść.
— Ktoś t się udusił — rzekł Dybicz po chwili.
— Weźcie go stąd! — rozkazał car, wchodząc do pawilonu. Zobacz, Tarasów, może da się jeszcze przywrócić do życia.
Samobójcę zdjęto z pętli. Wisiał tak nisko, że nogi niemal dytykały ziemi. Złożono go na podłodze. Car pochylił się nad nim i poznał Kapi-tona Aliłujewa.
— Nie żyje?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Tarasów. Jeszcze w nocy się powiesił.
— Co to jest? — wskazał car na papier, który samobójca trzymał w skostniałej ręce tak silnie, że Tarasów ledwo zdołał go wydobyć. Okazało się, że była to zapieczętowana koperta z napisem: „Najjaśniejszemu Panu — do rąk własnych“.
Tarasów podał kopertę carowi.
Aleksander chciał ją oddać Kleinmiehelowi, ale zastanowił się i wsunął za wyłóg rękawa.
Tymczasem Arakczejew powrócił do przytomności. Posadzono go na ławce i dano mu wody dla orzeźwienia. Gdy inu się zrobiło lepiej, odprowadzono go do łódki, a następnie, trzymając go pod ręce, dostawiono do domu. Z przestrachu wystąpiły wkrótce potem przypadłości rozstroju żołądka. Aleksander bardzo się zaniepokoił, Tarasów jednak oświadczył, że cały ten atak nerwowy jest bez znaczenia. Polecił Arakczejew owi pić rumianek i robić okłady. Car przez cały dzień nie odchodził od chorego i pielęgnował go z pieczołowitą troskliwością.
Gdy w nocy Aleksander został sam, odpieuzę-tował kopertę Aliłujewa. Wiedząc jednak, że jest donos na Arakczejewa, postanowił nie czyt ć. Przejrzał tylko początek i koniec.
„Najjaśniejszy Panie, Ojczj najmiłościwozy! Sama myśl o wojennych koloniach napełnia serce rz-łowieka trwogą i przerażeniem!“...
A ustęp ostatni:,.Wojenne kolonie są najstraszniejszem okrucieństwem, jakie zaciekłe samowładztwo wymy-śleć mogło “...
„Nie — to nie on pisał — pomyślał Aleksander. Gdzieżby potrafił napisać to pijak i waryat. i o ktoś za niego pisał... Pewno któryr znich“..!: ’-liał na myśli któregoś z członków Tajnego Związku.
Wziął świecę, podpalił papier, rzucił do kominka i czekał, póki nie obróci się w popiół.
Na drugi dzień wyznaczony był odjazd cara. Stan zdrowia Arakczejewa znacznie się poprawił, gdy mu doniesiono, że ciało Aliłujewa zaszyto w worek i wrzucono do Wołchowa. Przeżegnał się i począł grać z Kleinmichlein po groszu w bostona. Nieomylny był to znak zdrowia.
W samem centrum kolonii Gruzińskiej, we wsi Lubyni, stała na wzgórzu baszta, podobna do strażnicy pożarnej. Widać było z niej całą okolicę jak na dłoni. Na szczycie baszty — złote jabłko, błyszczące w słońcu i harfa Eola z ua-ciągniętemi strunami, wydającemi podczas wiatru żałosne dźwięki. Koloniści przechodząc obok baszty wieczorem, szeptali:
— Chroń nas Boże, przed siłą nieczystą!
Na tę basztę zaprosił Arakczeje\ swych gości w dzień odjazdu, żeby po raz ostatni mogli siv rozkoszować widokiem Gruzina.
Wyszli na sam jej szczyt, ustawili lunetę i poczęli oglądać z wysokości lotu ptaka, wsie okoliczne: Chotitowo, Modnię, Motylje, Katowi ce, Robódkę, Psie Garby. Widok, który się oczom ich przedstawiał, nie robił wrażenia krajobrazu, ale raczej geometrycznego rysunku. Wszystko regularnie pod linią i cyrklem. Pola, łąki, siano’~rsy, pastwiska, każdy dział, jakby opatrzony numerem. Proste drogi, wyciągnięte w dal nieskończoną, z szeregiem drzew również robiących wrażenie, jakby wszystkie były ponumerowane. Tam gdzie niegdyś rosły masztowe sosny, dziś nie było nawet śladu trawy: wszystko wyrąbane, zrównane z ziemią, wyczyszczone, jak „dyby nad całą tą ziemią przeszedł niszczą cy orkan. Ina całem tej ziemi obliczu widniała taka sama bezdenna nuda, jak na twarzy Arakczejewa.
Tarasów przypomniał sobie opowiadaną w szpitalu opowieść w jaki sposób odbywała się niwe-lacya terenu przeznaczonego na kolonię wojenną: żołnierze burzyli całe wsie rozwalali cerkwie, rozkopywali groby na cmentarzach, ściągając z nich przemocą stare kobiety. A w okół słychać było szept przerażonych głosów ludzkich: „Koniec świata, antychryst nadchodzi!“
Ale oprócz jednego Tarasowa, wszyscy się zachwycali, a najwięcej cesarz Aleksander. Gotów był uwierzyć w dawne swoje marzenie: aby w całej Rosyi utworzyć takie same kolonie wojenne. Wszędzie jednakowe wsie-koszary, jednakowe różowe domki, białe kominy, zielone mostki, proste aleje. I \ szędzie tak samo chłopi w mundurach, maszerujący za pługiem; wszędzie na obiad prosię pieczone, wszędzie amorki żelazne na piecach. Żadnych rewolucyj, żadnych Tajnych Związków! „Dzięki Bogu wszędzie pokój i cisza“! Raj ziemski, Królestwo Boże na zieini, Syon obiecany.
— Kochany druhu — zwrócił się z łzami do Arakczej wa, obejmując go w uścisku — dziękuję ci za twoje wszy ’tkie trudy. Niech ci je wynagrodzi Bóg!
— Wszystko dla ciebie, Najjaśniejszy Panie, wszystko dla ciebie, zaszlochał Arakczejew i upadł na pierś Aleksandra. Zechcesz rozkuza’ — a całą Rosyg zai ienimy w kolonie wojenne!
— struny harfy eolskiej płakały żałoś ie i wydawało się. że płacze w nich dusza Kapitona Aliłujewa i wraz z nią dusze wszystkich pomęczonych, pomordowanych:
— Antychryst nadchodził
VII.
Pamiętnik kniazia Waleryana Michajłowicza Golicyna 1 stycznia 1824 roku. „Carowie rosyjscy są głową cerkwi“. Orzeczenie to znajduje się w akcie o dziedzictwie tronu, odczytanym w Moskwie w soborze Uspienskim przy wstąpieniu na tron cara Pawła pierwszego. Nader charakterystyczna rozmowa o tem z Czaadajewein. Ogłoszenie cara ziemskiego głową cerkwi w miejsce Chrystusa, władcy niebios, jest nietylko ostateczną nik-czemnością, ale zarazem zupełnem wyrzeczeniem się Chrystusa według słów pisma: „Inny przyjdzie w Imię moje; wyznacie go“. 2 lip ca 1824 roku. Rok przeszło minął od Czasu, w którym rozpocząłem pisać ten pamiętnik w Paryżu, ale zaraz go przerwałem. Ta właśnie rozmowa z Czaadajewem była ostatnią. Po przyjeździe do Rosyi nie miałem chęci do pisania pamiętnika.
Teraz znowu do niego wracam, gdy zmie się kierunek inoich myśli.
Jestem chory, ale nie wiem na co. Leks pułkowy Kossowicz, dobry staruszek, który mną opiekuje, tfkże nie może się zdecydowJ albo melancholia spowodowana chorobą śledź ny, albo ukryta gorączka nerwowa.
— Należałoby panu postawić pijawki.
— Ano dobrze: niechże będą pijawki na jawki.
Przestraszył się; myślał, że bredzę w mi gnie.
— Co to ma znaczyć, pijawki na pijawki?
— Sam przecież mówiłeś doktorze, że lud we wszystkiem dopatrujący się złego, podobni do felczerskich pijawek ssących zepsutą krt Na tem właśnie polega moja choroba. Staraj ją uleczyć, doktorze, jeśli potrafisz.
— Nie — odparł Kossowicz — lekarstwa na wiele się panu przydadzą. Panu pomoże in leczenie, — duchowne.
— Może filozofia?
— Dlaczegóż zaraz filozofia? Jej światło w 1 rzach ludzkiej niedoli daleko mniej przynosi ul jenia, niż jedna mała lampka zapalona pri obrazem Świętej Dziewicy.
— Dziękuję jak najuprzejmiej. Dość już t; lampek, które stryj mój przed obrazami zaps Wolę pijawki! oześmiałem się. Głupi to był i wstrętny ch, ale nie mogłem się od niego powstrzy-Zdarza się to nieraz, że mam ochotę pła-a wybuchapi śmiechem, staruszek mój, usłyszawszy ten śmiech, roz-vał się nie na żart. Jest przecież także mi-em, także członkiem tajnego Związku (nie edni jesteśmy na świecie) filadelfijskiej cer-radczyni stanu, Tatarinowej. ipca. Trzeci tydzień od zgonu Zofii. Gdy-mógł płakać, obeszłoby się i bez pijawek, iłakać nie mogę. Piastunka Zofii, Wasilissa >fjewna, na grobie jej ciągle stawia naczy-wodą: „żeby duszyczka miała czem się u — powiada z taką wiarą, jakby żyjącej ała tę posługę. A dla nas, zgrzybiałych ’.ków, zgrzybiałego Woltera, „przypuszcze do nieśmiertelności duszy nie są jasne“ — lawiał jeden z moich dziadków, zaciekły yanin. „Zobaczymy się jeszcze, jeśli figiel się iiila“. Figiel miał oznaczać śmierć. A my. Ki dzia łka, nawet na ten figiel zdobyć się niemy. nadarmo ostrzegała mię, Zofia, że twarz la starość stale wykrzywiać będzie óv ny uśmiech. Już teraz pojawia się coraz j wszyscy wierzymy nie w Przemądrą Do-cierującą sprawami świata, a w małpę sy 1 fereikoirski. — Alek-aiuler I. 90 stemu Holbaeha. „Wyobraź sobie przeznaczenie w postaci olbrzymiej małpy. Kto potrafi ją uwięzić na łańcuchu? Ani ty, ani ja. Z tego wynika, że niema o czem mówić, i że zbytecznem byłoby także cokolwiek działać“ — pisał Puszkin do Wiazemskiego, gdy otrzymał od niego wiadomość, że umarło mu dziecko. A więc niema o czem mówić i zbytecznem jest cokolwiek działać. Ale śmiać się można. Widzieć we wszystkiem zło i śmieszność i nasycać się, jak pijawka czarną krwią.
Obłąkani rozmawiają podobno sami ze sobą. Zdaje mi się, że i ten pamiętnik jest taką rozmową obłąkanego. 4 lip ca. List od ciotki. Zaprasza mię na wieś. Nie, nie pojadę. I tu mi dobrze, w Petersburgu, w pustem mieszkaniu, w starym domu Bauera. Okna zamazane kredą, meble i lustra w pokrowcach; puste pokoje, po których spacerować można do woli. A gdy ogarnie zmęczenie przeczytać sobie można relacyę o bitwie pod Kulmem na starych, pożółkłych arkuszach Senackich Wiedomosti. Zawinięta w nie jest także i waza na stoliku w kącie. Albo położyć się na kanapie i wpatrując się w sufit, ścigać marę własnych myśli. Tyle na niej już przemyślałem, że jej nigdy nie zapomnę. A jeśli dokucza gorąco otworzyć okno. Z Fontanki dolatuje wtedy zapach wędzonej ryby i dziegcia. A niekiedy nagle z Letniego Ogrodu dojdzie miodowa woń lip — i wtedy przypominają mi się stare lipy pokrowskie nad stawem, gdzieśmy czytali razem z Zofią Ludmiłę Żukowskiego:
Tu drogi naszej kres, Ludmiło Spoczniemy razem pod mogiłą Och, jakże słodko snem kamiennym Spać pod całunem, pod trumiennym...
Sen byłby słodki, gdyby nie zjawy straszliwe. Staje mi ciągle przed oczyma Atka, która straszyła Zofię przed zgonem, lecz w postaci tej olbrzymiej małpy, o której wspomina Puszkin w liście do Wiazemskiego. Zwali się’ na mnie swą potworną włochatą piersią i dusi, że tchu nie staje. A znowu po chwili dźwięczy mi w u-chu jakby brzęczenie komara i zda mi się, że słyszę głos rniłego mego Saszy: „Przemądra Dobroć rządzi sprawami świata“.
Znowu ów wstrętny uśmiech pojawia się na mych ustach. Czuję go nawet we śnie i wydaje mi się, że umierać będę z tym samym wstrętnym uśmiechem. 8 1 i p c a. Komedyopisarz Gribojedow mieszka U Odojewskiego. Są oni w przyjaźni. A ja nie lubię Gribojedowa. Są tacy, którzy zabijają się nożem, inni kulą, a on, on zabija się śmiechem.
Mówią, że jestem do niego podobny. Czyżby tak było naprawdę? Czyż i mój śmiech ma taki 23* martwy dźwjęk, jak gdyby kto stukał kośćmi trupa?
Niedawno czytał w większem towarzystwie swą komedyę Biada temu, kto ma rozum. Siadł 7.a stołem i położył na nim rękopis. Podszedł do niego poczciwy staruszek Wasyl Mikołajewicz Fedorow, autor lichego dramatu: Elżbieta, czyli skutki pychy, wziął rękopis ze stołu i ważył go w ręce.
— Oho, powiada, ciężki, wart mojej Elżbiety.
Gribojedow spojrzał na niego z pod okularów i wycedził przez zęby.
— Ja nie piszę głupstw.
Fedorow się zmieszał.
— Nikt o tem nie wątpi — zwrócił się do Gribojedowa. Nie miałem bynajmniej zamiaru obrażać pana porównaniem ze sobą i jak najchętniej sam się z tego śmiać mogę...
— Może pan, jeśli panu się podoba, śmiać się ze siebie, ale ja nikomu nie pozwolę śmiać się ze mnie.
— Ależ na prawdę, ja zupełnie nie miałem na myśli...
— Oh, ja wiem, że pan powiedział to bezmyślnie!
Gospodarz spostrzegł, że sytuacya staje się nader przykrą. Podszedł do Fedorowa i wziął go pod rękę.
— Więc my za karę posadzimy Wasyla Mi-chajłowicza w ostatnim rzędzie krzeseł.
— Sadzajcie go, gdzie chcecie, ale ja przy nim czytać nie będę! — oświadczył Gribojedow, wstał i zaczął chodzić po pokoju, paląc papierosa
Fedo ow bladł i rumienił się na przemian. Ledwo że nie wybuchł płaczem. Wreszcie wziął kapelusz.
— Bardzo żałuję, że niewinny mój żart stał się powodem tego wszystkiego, ale nie chcąc pozbawiać towarzystwa przyjemności wysłuchania pańskiej komedyi, odchodzę.
Odojewskij powtarzał nieraz: „poznać Griboje-dowa, to znaczy pokochać go“. Być może, iż nie lubię go dlatego, że nie lubię siebie samego, a jego uważam za swego sobowtóra. 9 lip ca. Wczoraj byłem na śniadaniu u Odo-jewskiego. Rozbolała mię głowa. Odojewskij zaprowadził mię do swego gabinetu, ułożył — na kanapie, zapuścił rolety i zrobił mi okład na głowę. Wkrótce potem zasnąłem. Przebudziła mię rozmowa w sąsiednim pokoju.
— Twórca Famusowa i Skałozuba, a zatem człowiek wesoły, powiadasz. Gdzież tain! Ja wcale nie jestem człowiek wesoły; wszystko dokoła mnie wydaje mi się nieznośnem. wstrętnem, nudnem. Ciągle żyję życiem cudzem, nie swojem własnem. A czas leci, w duszy goreje pło mień, w głowie kłębią się myśli. Więc dlaczegóż ja jestem niemy, niemy jak grób? Nie mogę zdać sobie sprawy, czy wogóle jestem coś wart, czy jeszcze potrafię pisać. Staje się to dla mnie dręczącą zagadką. Dusza próchnieje, myśli jałowieją, widzę przed sobą ciemną pustkę i nudę bezgraniczną!... Niech sobie to znosi, kto może, ja nie mam zamiaru uzbrajać się w cierpliwość obojętnego na wszystko zwierzęcia!... Sasza, Sasza, na miłość Boską pomóż mi, powiedz, co mam robić, by się ochronić przed obłąkaniem albo kulą pistoletową, bo czuję, że jedno albo drugie mi grozi.
„Ot, Waśka, przyszedł na ciebie koniec!“ — przypomniały mi się słowa sekundanta Kawerina nad zwłokami Szeremetjewa.
Ogarnęło mię niesłychanie nieprzyjemne uczucie, jakbym podsłuchiwał swego sobowtóra, który o mnie opowiada.
Odojewskij starał się pocieszyć Gribojedowa, <>le ten prawie już go nie słyszał. Siadł przy klawecynie i począł grać. Grał długo. Mógł tak improwizować całemi godzinami. Zapominał wtedy o wszystkiem. I wydawało się wtedy, że istotnem jego powołaniem była muzyka — nie literatura.
Ogarnęła mię znowu senność. Nie słyszałem, jak poczęli się schodzić członkowie Tajnego Związku. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy mu zyka umilkła i dolatywać mię począł stuk martwych, uderzanych o siebie kości: to Gribojedow się śmiał.
— I pocóż to, moi panowie, napróżno wygadywać takie głupstwa!
— Dlaczego głupstwa?
— Stu oficerów chce zrobić w Rosyi rewolucyę I Nie stu oficerów, ale cały naród!
— O narodzie lepiej nie wspominać.
Wszedłem do pokoju. Gribojedow zacisnął swe cienkie wargi, popatrzył się z pod okularów i dodał już bez śmiechu, ale z tonem głębokiej goryczy.
— Tak, o narodzie lepiej nie wspominać. To co się rozumie pod słowem naród, w Rosyi nie istnieje. Panowie i chłopi w Rosyi — to dwa różne plemiona. I jakie złowrogie czary spowodowały to, że dziś jesteśmy obcymi na własnej ziemi? Nikt nas nie rozumie i my siebie nie rozumiemy... Dzieci Piotrowe...
— Jakie znowu dzieci Piotrowe?
— A, no, waszego ulubieńca, Piotra Wielkiego... Niechże go jasne pioruny!
Zaklął, roześmiał się znowu swym szyderczym śmiechem i począł uderzać jednym palcem po klawiszach.
Po chwili zerwał się z miejsca.
— Eh, panowie lepiej pojedźmy sobie do Schusterklubu. Doskonały jest tam porter, a jaki tani! Przy butelce zapomnimy o polityce!
Wracałem do domu z Iwanem Twanowiczem Puszczynem. Przypomniałem mu, że przed kilku dniami namawiał nas Gribojedow, byśmy poszli do cerkwi: „Tylko w cerkwiach — mówił — ludzie czują i modlą się po rosyjsku. My jesteśmy Rosyanami — tylko w cerkwi11.
Puszczyn zamyślił się.
— Być może, że to właśnie jest prawdą.
— — Jaką prawdą? Więc pan także chodzi do cerkwi?
— Chodzę.
— I modli się pan za cara?
— Nie. Ale przecież nie o to chodzi.
—.la kto nie o to? Wszakże car jest głową cerkwi
— Nie car, lecz Chrystus.
— Gdzieindziej może Chrystus, ale u nas car.
— Dlaczego u nas?
— Dlatego, że „w Rosyi carowie są głową cerkwi “.
— Skąd pan to wziął?
Powiedziałem mu skąd. Bardzo się zdziwił.
— Że też nikt o tem nie wie!
— Widzi pan — dążymy do obalenia samo-dierżawja, a nie wiemy, na czem się ono opiera.
Nastała długa chwila milczenia. Rozstaliśmy się bez dalszej dyskusyi. 11 l i p c a Bułharyn i Grecz są wydawcami najmizerniejszego w ś wiecie Liternckief/o Przetjlądn.
— Czy to prawda, że Grecz służył kiedyś w tajnej policyi? — zapytał pewnego razu Rylejew.
— Ależ gdzie tam! Zgłosił się do nich, ale nie chcieli go przyjąć — odpowiedział Bułharyn.
A po chwili, gdy się już upił, począł ściskać i całować Grecza.
— Greczku mój, Greczątko kochane, ja cię przecież rozumiem. Jako wierny poddany, musisz donosić o wszystkiem. To przecież twój święty obowiązek. Ale mnie, starego przyjaciela, powinieneś przynajmniej uprzedzić, bym się mógł zabezpieczyć.
— Jak tylko będzie rewolucya, to my ci za twój Literacki Przegląd utniemy głowę! — groził Bułharynowi Rylejew.
— Mnie? Za co? Przecież ja jestem liberał większj od was. Ojciec mój — był republikaninem. Zesłano go w Sybir za udział w pol-skiem powstaniu. A ja otrzymałem imię Tadeusza, na cześć pamięci Kościuszki.
— A, łżesz, łżesz — ty — Tadeuszu!
— Przysięgam na siwe włosy mej matki!
— Wczoraj przecie mówiłeś, że matka twoja dawno umarła!
— A więc na cienie mej matki!
Gribojedow nazywa Bułharyna swoim kaliba nem i nie ukrywa wcale sympatyi do niego.
— Wiem, duszo złota, że jesteś kanalją, ale cię lubię za twój rozum!
Umiera ze śmiechu, gdy „znakomity pisarz“ odpowiada nam, w jaki sposób ocalił Napoleona w czasie przeprawy przez Berezynę.
Wczoraj u Rułgaryna, podczas „kawalerskiego śniadania14 śpiewaliśmy piosenki, z początku rozwiązłe, później rewolucyjne Mieszkanie jego znajduje się na ulicy Oficerskiej, niedaleko od odwachu.
Bułharyn od czasu do czasu wybiegał do drugiego pokoju, by zobaczyć, czy nie podsłuchuje który ze stójkowych.
— Nie jestem tchórzem, moi kochani, ale rozumiem, że trzeba być ostrożnym. Złożyłem przecież dostateczne dowody odwagi pod Lipskiem. Wiecie, że otrzymałem tam ranę...
— Ranę?... Gdzie...
— W pierś!
— Nie w plecy?
— W pierś! klnę się na siwe włosy mej matki. Nie jestem tchórzem, ale boję się dwóch tylko rzeczy na świecie: żandarmskiego munduru i czerwonej spódnicy mojej „tanty“.
„Tantą“ nazywał Bułharyn nie swoją rodzoną ciotkę, ale żonę jakiegoś dalekiego swojego krewniaka. Bijała go ona często i to tak, że musiał nieraz nakładać ciemne okulary, by zakryć sińce pod oczami.
Z tymi dwoma łajdakami łączy nas taka przyjaźń, iż rozerwanie jej wydaje się prawie nie możliwem. Tego tylko brakuje, by obydwaj wstąpili do Tajnego Związku.
W jaki sposób narzucili się oni nam? I dlaczego takeśmy ich polubili? Puszczyn powiada, że pochodzi to ze znamiennej cechy rosyjskiej — upodobania do łajdactwa.
A jednak nawet czterdzieści tysięcy Bułhary-nów nie przekona mnie o tem, że nie istnieje w nas poczucie prawdy. Tylko my lubimy poniżać tę prawdę, poniżając zarazem samych siebie.
Chcemy spełnić krwawy czyn, a wstępujemy w błoto.
A gdy wydobędziemy się z błota, znowu będziemy pragnąć krwi. 12 lip ca. Wczoraj odbyło się zebranie u Puszczyna. Rylejew przedstawił nam marynarzy kronsztadzkich, młodziutkich poruczników i micz-manów. Utworzyli oni samoistnie oddział Tajnego Związku i przybyli do Petersburga, by połączyć się z nami.
Istne dzieciaki i żółtodzióby. Wszyscy wyglądają tak samo: Wasia, Kola, Pietja, Mitja.
— Jak łatwo urządzić w Rosyi rewolucyę! — powiada Mitja. — Wystarczy rozesłać po całej Rosyi dokumenty z pieczęcią senatu.
— Jeśli — powiada Kola — weźmie się wielką księgę ze złotą pieczęcią, napisze na niej wielkiemi literami „Zbiór praw“ i rozniesie po pułkach, można zrobić wszystko, co się tylko komu podoba.
— Nawet i księgi nie potrzeba — powiada Pietia. — Wystarczy z bębnem przejść po pułkach od kompanii do kompanii, a wszyscy pójdą, jak w dyin!
Projektowano, by po strąceniu z tronu cara, ogłosić następcą małoletniego wielkiego księcia Aleksandra Mikołajewicza i ustanowić regencyę. Inni byli zdania, że powinno się ofiarować koronę cesarzowej Elżbiecie, ona zaś, znana z dobroci, sama się zgodzi na republikę, lub też, żeby utworzyć nowe państwo na Kaukazie z dy-nastyą Jermołowych a później zawojować Rosyę. Przedewszystkiem jednak należy, nie tracąc czasu, założyć tajną drukarnię, ukryć ją w lasach, zarazem zaś urządzić fabrykę fałszywych bank-no to w.
Chciałem już odejść, przypomniawszy sobie powiedzenie hrabiego Potockiego, gdy mu proponowano, by łapał ryby na wędkę: „wolę się nudzić w inny sposób“.
Ale Rylejew ożywił zgromadzenie, wypowiadając mowę o zamordowania cara.
— Wstyd, zawołał, by pięćdziesiąt milionów ludzi cierpiało przez jednego człowieka i nosiło na sobie jego jarzmo!
— Prawda! Prawda! — poczęli wołać jednogłośnie Wasia, Kola, Pietja i Mitja. — Wszyscy tak myślimy! Wszyscy jesteśmy gotowi! Trzeba wyplenić zło i odzyskać wolność!
— Kupić wolność krwią!
— Ostatnią kroplę krwi przelać z uśmiechem za ojczyznę!
— Jak Kurcyusz rzucić się w przepaść, jak Fabiusz poświęcić się na ołtarzu ojczyzny!
— Panowie! ja za siebie sam odpowiadam! — wyrwał się nagle najmłodszy w tym gronie chłopczyk, z błękitnemi oczami, jak bławatki, 0 rumianych policzkach, z brzoskwiniowym puszkiem — ubrany jak z igiełki, zupełnie widocznie mamin synek. Panowie! jestem gotów stać się regicydą! Ale na chłodno mordować nie potrafię, bo mani zbyt dobre serce.Wezmę dwa pistolety. z jednego wystrzelę do niego, z drugiego do samego siebie. Nie będzie to morderstwo, ale pojedynek na śmierć nas obu.
A drugi chłopczyk, nieco starszy, mówił o morderstwie, jakby o niewinnej zabawce, z wesołym, dziecięcym uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę:
— Niema nic łatwiejszego, jak zabić cara, gdy wychodzi z pałacu albo na spacerze; w rękojeści szpady wystarczy ukryć malutki pistolecik 1 pochylając szpadę, wystrzelić.
Wziął ołówek i wyrysował rękojeść szpady z otworem, do którego włożyć można było pistolecik dziecinny, taki, jaki się wiesza na choinkach
— Kulka także bardzo mała, ale można dobrze wycelować, prosto w oko, albo w skroń. Możnaby także zatruć kulkę jadem, a wtedy najdrobniejsza ranka wystarczyłaby do spowodowania śmierci. 1 znowu poczęli mówić wszyscy na raz: nie wystarczy zabić samego tylko cara — trzeba wszystkich.
— Wszystkich wymordować, bez względu na wiek i płeć!
— Wytracić wszystkich do ostatniego!
— A prochy rozrzucić na wszystkie strony świata!
— Dzielne chłopaki! — począł się chwalić Rylejew, kiedy wyszli. Z takich to właśnie zło-żyćby trzeba kohortę spiskową.
— Podnieść im koszulę i rózgą jak należy nauczyć rozumu! — zawarczał Kachowskij. Mleko pod nosem, a już o krwi rozprawia.
— A pan co myśli? — zwrócił się do mnie Rylejew.
— Wie pan, odpowiedziałem, jak się nazywa to, co my robimy?
— Jak?
— Uwodzenie niewiniątek.
Zdaje się, że nie zrozumiał. Gdym odszedł, pytał się wszystkich, za co się na niego obraziłem.
Tak, uwodzenie niewiniątek. Zabójstwo jest zbrodnią, ale jeszcze większą zbrodnią mówić o zabójstwie ze świadomością, iż się go nie spełni.
Zabić cara, rzeczywiście wcale nie trudno: w Carskiem Siole, na spacerach, na ulicy, zawsze sam jeden, bez straży. W rzeczy samej i z pistoletu dziecinnego zabićby go można. A jednak go nie zabiją: „ręka się nie podniesie — serce nie pozwoli“.
Tchórze? Nie, nie tchórze. W naszym pułku był kapitan niezmiernie odważny: wśród kul i kartaczy stał bez zmrużenia powieki. A w swej sypialni zakrywał twarz ręcznikiem, by nie zobaczyć upiora. Takim samym upiorem dla nas jest — morderstwo cara.
Przypomina się straszny sen Zofii, jak rzuciłem się z nożem w ręku, by zabić trupa. I jego twarz nad jej zwłokami: twarz żywego człowieka, a bardziej w swym wyrazie martwa od twarzy trupa.
Wystąpić ze Związku byłoby rzeczą podłą. Ale zostawać w pośród nich z takiemi myślami, jakie mię nachodzą, jest rzeczą jeszcze podlejszą. Nie chcę wdawać się w te wszystkie o-kropności, w ten cały chaos głupstwa. Nie chcę mieszać błota z krwią. 13 lip ca. Oświadczyłem Rylejewowi, że występuję z Tajnego Związku. Chciał wszystko w żart obrócić, ale gdy zobaczył, że ja wcale nie żartuję, — \yybuchnął gniewem, zażądał wy jaśnień, nagadał mi iinpertynencyj. Miałem wr żenie, że skończy się to wyzwaniem na poj dynek. Ale wmieszał się Puszczyn i rzecz zał godził. A i sam Rylejew nagle jakoś posmutnis zamilkł i odszedł odemnie, jak mi się wydawał rozgoryczony i zgnębiony.
Żal mi go. Widzi, że sprawy idą bardzo źl a ciągle sam siebie podnieca, sam sobie doda. otuchy. vGdyby nawet wszyscy wystąpili z Ta nego Związku — oświadczył — nie przestań wierzyć, że istnieje on nadal we innie samym’
Być może, że ma racyę: błogosławieni, którz wierzą. 14 lip ca. Kossowicz opowiadał mi o misty cznym Związku Tatarinowej.
— Na zawsze przechowam w sercu mojem rzekł, niezłomne przekonanie, iż prorocza nauk: Elżbiety Filipówny jest darem Ducha świętego Daną jej została władza nad moją duszą: ko moje smutki, pociesza w dolegliwościach, budź do nowego życia. Zaprawdę, uważam ją za matkę przez Boga mi zesłaną. I za każdym razem doznaj* uczucia, jakobym wstąpił do domu rodzioielskiegt i znalazł nad sobą opiekuńczą miłość matki.
Następnie zawiadomił mię, że Katarzyna Fili-pówna poleciła mu i mnie przesłać swoje błogosławieństwo. Namawia mię, bym do niej poszedł: „jedno matczyne słowo uzdrowi pana stokroć skuteczniej, niż wszystkie lekarstwa*1. yć może, iż go usłucham i pójdę kiedy do Nie jest że wszystko jedno, czy iść do an-kiego klubu, czy na śniadanie do Bułhary-i czy do towarzystwa filadelfijskiego?
’< 1 i p c a. Pojechaliśmy z Kossowiczem do rinowej. i krańcach miasta, za moskiewską rogatką trzy drewniane domy. Wrota zamknięte, na łańcuchach, dokoła wysoki częstokół niany. Wygląda to trochę na klasztor, tro-na więzienie. Wewnątrz ciemne schody i kozę. Pokoje mają charakter cerkiewny: obra-horągwie, kadzielnice, świece na wysokich imentach. W wielkiej sali, obraz św. Ducha mująca całą ścianę Wieczerza Pańska, pę-członka Akademii, Borowikowskiego. ni Tatarinowa przyjęła nas w swym sypial-pokoju, w ciasnej celi, w której panowała lekarstw, lawendy i piżma. Mimo, że był to w piecu było napalone. W małym pokoju yio się mnóstwo gości: tajny rad-a, dyrek-epartamentu w byłem ministerstwie spraw )wnych mego stryja, Wasyl Michajłowicz w; radca sta>>u, dyrektor „Towarzystwa aciół ludzkości“ Marcin Stefanowicz Pileckij; m sztabu Gagin; porucznik w rezerwie, sio-liec jenerał-gubernatora, Alosza Miłorado-niegdyś mój rywal w zalotach do tancerki inowej; komendant gwardyi przybocznej je-
Me reska w*!:i. — Alekasunler I. 24 gierskiego pułku, jenerał major Gołowin; jakiś staruszek Łochwickij w kurtce z samodziału, nazywany tu amatorem kufla, dalej jeszcze panna Piter, klucznica pani Zagriażskiej, praczka Lu-kerya, Praskowja, żebraczka zabrana z dziedzińca cerkiewnego.
Ale najciekawszym ze wszystkich był — Ni-kituszka. Prosty żołnierz, niegdyś członek kapeli w pierwszym kadeckim korpusie, obecnie tytularny radca. (Godność tę otrzymał za dar proroczy). Właściwe jego nazwisko było Nikita Iwa-nowicz Tedorow. W towarzystwie filadelfijskim po „matce“ Tatarinowej zażywał największego wpływu i znaczenia. Wygląd miał nieprzyjemny. Brudny, w zatłuszczonym fraku, z orderem św. Stanisława na szyi i z miedzianym kolczykiem w uchu, podobnym był do jakiegoś przebranego w suknie świeckie cerkiewnego dziada. Ledwo umiał czytać, litery stawiał trudnością, biegły był natomiast w muzyce i komponował święte pieśni na melodye ludowych śpiewek.
Nikituszka siedział u stóp matki Tatarinowej na malutkiej ławeczce i przebierał palcami po strunach gęśli.
Pani Tatarinowa, dnia tego niezdrowa, leżała w skórą obitem przenośnem krześle. Twarz zmęczona, sucha, wychudła, Na górnej wardze inały wąsik. Podobna do starej cyganki. Oczy przeźroczysto — żółte, najprawdopodobniej świecące w ciemnościach, jak u kota. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć u kobiety takich męskich oców. A kontrast ten działał nader pociągająco.
Sposób rozmowy i zachowania się zupełnie światowy, wytworny. Fani Tatarinowa, z domu baronówna Buchsgewden otrzymała staranne wychowanie. Po francusku mówiła lepiej, niż po rosyjsku.
— Jeśli panu nie będzie się podobać nasze filadelfijskie towarzystwo, rzekła do mnie z godnością, to prosiłabym tylko, by pan o nas nikomu nie opowiadał: i tak Petersburg ma za dużo spraw, któremi się zajmuje.
Pochyliła się ku mnie i szepnęła ini do ucha poufnie, tak, jak gdybyśmy byli starymi znajomymi:
— Wiem, że pan ma wielkie zmartwienie. Niech pan jednak nie traci nadziei w miłosierdzie Pana.
Lękałem się, że zacznie mówić o Zofii. Zdaje mi się, że gdyby to się stało, wstałbym i odszedł. Widocznie jednak zrozumiała, że o tem mówić nie można, gdyż zamilkła i dopiero po chwili dodała:
— Serce ludzkie podobne jest do tych drzew, które nie pierwej wydają ze siebie kojący bóle balsam, aż wrogie żelazo naprzód im samym zada ranę.
Wreszcie zapytała mnie zupełnie po prostu, prawie ordynarnie, ale i ta ordynarność mi się podobała: czy wierzę w Boga. A gdy odpowiedziałem, że wierzę, rzekła:
— Nie wiem, czy i pan także, ale ja oddawna już zauważyłam, że nikt nie przeczy istnieniu Boga, prócz tych, którym istnienie Jego jest niepotrzebne.
— Albo — dodałem — i tych, którym potrzebne jest to, by nie istniał.
— Tak, tak, właśnie! — odpowiedziała, pochyliwszy głowę, jakby na znak, że w zupełności zgadza się ze mną.
Spostrzegłszy, że dziwi mię to, iż Nikituszka obchodzi się z jenerałem Gołominem bezcere-mialnie, a on natomiast w stosunku do niego zachowuje się z pełnetn u«zan waniem, powiedziała po francusku, nie bez subtelnej ironii:
— Niech pana nie dziwi to, że nastrój duchowy objawia się w naszych czasach, przedewszyst-kiem wśród ludzi z niższych sfer, albowiem sfery wyższe, ulegające w zupełności wpływom europejskiej oświaty, to jest rozkoszom świata, jego żądz i namiętności, nie mają czasu na dodawanie się rozmyślaniom zbawiennym dla duszy. Wszakże już w początkach epoki chrześciań-skiej, w najniższych warstwach ludności objawiał się Duch Boży.
I dokończyła po rosyjsku, położywszy z macierzyńską czułością rękę na głowie Nikitu-szki:
— Nieprzenikniony w swej mądrości. Ojciec Światłości wybrał niegdyś rybaków i prostych ludzi. Tak i teraz w dobroci swej nieskończonej przebywa z nimi. A ty, co o tein myślisz, Ni-kituszka?
— Tak jest, mateczko. Pozwól ucałować twą rękę! Prostych ludzi wybrał Bóg. by zawstydzić wielkich tego światu. O tein właśnie mówią także słowa ludowej piosenki:
Och głuptaki, głuptaki,
Durne wiejskie cepaki,
Tak jak z miodem buraki!
Ale i w tych głuptakach Sam Pan Bóg przebywa... zaśpiewał nagle cienkim głosikiem, przebierając palcami po strunach gęśli. A wielu z gości, poczynając od praczki Lukerji i żebraczki Prasko-wji, a skończywszy na radcy stanu Pileckim, tajnym radcy Polowie i jenerale Gołowinie — wtórowali piosence Nikitmzki. Przypomniały mi się słowa Gribijedowa o tein, że prosty naród na zawrze ruzszedł się z warstwami oświecone-ini. Czyżby tu właśnie, w filadelfijskim towarzystwie u matki Tatarinowej znaleść się miała droga pojednania? Droga harmonii i zgody między czynnikami rozbieżnymi?
— No i cóż? — zapytał mię Kossowicz, gdyśmy wychodzili od maiki T»tnrinowpj.
— Mądra, odpowiedziałem, bardz > mądra!
Staruszek pokiwał głową.
— Pan przypisuje tylko jej rozumowi to, co płynie z przejęcia się Duchem Bożym.
Nie wiem, czy tak j^est, czy Kossowicz ma racyę — wiem tylko, że Tatarinowa zdaje sobie dobrze sprawę z tego, o co jej chodzi! 19 lip ca. Zacząłem i ja bywać u „mateczki*1 Tatarinowej. Myślałem z początku, że będzie to śmiesznem, albo nawet wstrętnem. A i teraz jeszcze nie wiem, czy filadelfijskie towarzystwo, to rzecz, którą można nazwać rozsądną, czy obłąkanie, czy rzecz święta, czy czartowska? A może być, jedno i drugie razem. Tak, jak w pieśniach Nikituszki, słowa święte, a muzyka taka, że mogłyby przy niej tańczyć wiedźmy na Łysej Górze. A przecież i dziatki „mateczki“ Tatarinowej tańczą przy tej muzyce i „weselą się duchem**.
— To „wesele duchowe** — tłómaczył mi Kos sowicz — to tak jakby bal niebiański, w którym serce znajduje przedsmak tej rozkoszy, jaka będzie udziałem dusz czystych i wybranych Sam król Dawid tańcował przed Arką przymierza. I my tańczymy, jako duchy czyste upojone świętym szałem, z pogardą dla mądrości ziemskiej i jej wszystkich praw. I to jeszcze powiem panu, jako lekarz: święty ten taniec, jako ruch wzmacnia w wysokim stopniu organizm cielesny, gdyż powoduje w nas taką transpiracyę, po kté rej czujemy się, jak dzieciątka małe, rzeźwymi i lekkimi.
Być może, iż to wszystko prawda, a jednak trudno mi się z tem oswoić.
Dziwaczną piosenkę zaśpiewał wczoraj Niki-tuszka:
Hej, tam, w raju, w siódmem niebie,
Sam Zbawiciel poszedł w tan.
Ach dusze, duszyczki,
Chrystus ma trzewiczki Drobno haftowane!
W słowach tych, prawie bezmyślnych, łączył się jakiś święty szał z rozmachem karczemnym. Widziałem, jak tajnemu radcy Wasylemu Michajłowiczowi Popowowi drgać poczęły odrazu ręce i nogi. Wydawało się, że za chwilę zerwie się z miejsca i rzuci się w opętańczy wir taneczny, jakby na Łysej Górze.
Wstrząsnął mną śmiech, a później ogarnęło mię przerażenie pełne grozy mistycznej. 2 1 1 i p c a. Tajny radca Popow oświadczył wczoraj publicznie:
— Mateczko, mam zamiar czyścić buty ludziom i uważani to za nakaz dany mi z góry. Tylko się wstydzę...
— Czego się wstydzisz, synu?
— Że będą się śmiać ze mnie.
— Ukorz się bracie, przed Panem, poradził Nikituszka.
— W sobotę — ciągnął dalej Fopow — wybraliśmy się z Martynein Stefanowiczem do kąpieli. Oblaliśmy się trzy razy zimną wodą, w imię Ojca i Syna i Świętego Ducha. A Martyn Stefanowicz powiada do mnie: „słuchaj Wasia. ja jeszcze raz cię obleję“. Wziął kubeł i oblał mię w imię przenajświętszej Dziewicy Maryi. I natychmiast, jak gdyby rozwarły się iiadeinną niebiosa, zstąpiła na mnie łaska. Czułem, że Matka Boża przemienia gwiaździste ciało moje w swoje Księżycowe ciało i w nocy Saturna otwiera prze-demną światy najwyższej mądrości...
Martyn Stefanowicz Pileckij potwierdził to opowiadanie co do słowa.
Amator kufla, staruszek Łochwickij, także miał swoją przygodę.
— Siedzę kiedyś, opowiadał, na imieninach u kupca Iwanowicza, i widzę, że w spodniach na kolanach i u dołu porobiły się dziury. Zawstydziłem się, chciałem zakryć dziurę ręką. A głos jakiś wewnętrzny mi szepce: „nie zakrywaj, to twoja chluba!“ I nagle ogarnął mię taki tryumf duchowy, że całe ciało drżeć poczęło, jakby osika.
Ktoś zaczął opowiadać o ziemskich szczątkach błogosławionego Teodozyusza Totiemskiego.
— Otóż — zauważył kapitan sztabu Gagin — przemądry Newton, który zjednoczył matematykę z fizyką, umarł i zgnił. A nasz prosty chłop rosyjski leżał w ziemi dwieście lat i nie i zgnił!
Wszyscy poczęli przeklinać zawodny rozum ludzki, który podobny jest do światła tworzącego się na bagniskach i moczarach.
Popow począł spoglądać w moją stronę. Twarz jego była blada i blade błękitne oczy, oczy „zdychającego cielęcia“, (jak powiedziała pewna dama o Sperańskim). Od czasu do czasu błyskały w nich szatańskie ogniki.
— Wielu — oświadczył — poczęło dziś cuchnąć uczonością. I jeszcze się tem chwalą. Należałoby ich powiesić nad wolnym ogniem, pięty im trochę przysmarzyć. Niech ciało cierpi, byle wzmógł się duch.
A może mi się to tylko zdawało, że słyszę to wszystko? Może uległem napadowi gorączki? Przecież „mateczka“ Tatarinowa — kobieta rozumna. Jakże to wszystko znosić może? Chyba, że jej to na rękę.
Durne wiejskie głuptaki,
Tak, jak z miodem buraki.
Trzeba, trzeba jednak przyznać, że jest w tym miodzie i łyżka dziegciu. 21 lipca. Alosza Miłoradowicz wyjaśnił mic tajemną naukę o beznamiętnych pocałunkach.
— Człowiek udziela w tych pocałunkach magiczną tynkturę dla poczęcia potomstwa, tak jak niegdyś Adam w raju. I chociaż obecnie tynktura ta udzielać się musi przez pospolity kanał, ale w miłości niebiańskiej osięga się ponownie stan nadnaturalny, za sprawą którego płodzenie dzieci nie odbywa się według praw przyrody, dokonywuje się beznamiętnymi poca-nnkami, bez spółkowania cielesnego.
Biedny Alosza! Stan nadnaturalny doprowadził go do suchot.
„Dieńszczyk“ jego, szeregowiec Tieduła Pie-trow nawrócił go na wiarę skopców. Alosza zakochał się w Bogarodzicy skopców, rozpustnej dziewce Katasanównie i omal sam się nie wytrzebił. —
Gdy wieść o tem rozeszła się na dworze — poczęły się szemrania: porucznik gwardyi przybocznej, siostrzeniec jenerał gubernatora, śliczny młody chłopak, Alosza — skopcem! Pogłoska doszła do cesarza, i wówczas Kondratij Seliwanow, apostoł skopców, został z Petersburga wydalony.
Cerkiew filadelfijska dużo od skopców przejęła. Jak powiadają, mateczka pobierała od nich nauki. „Powiadam wam — mawiał Popow — gdyby nie to że Seliwanow jest skopcem, poszliby ludzie za nim jak pułki wojska“.
Gdy Alosza skończył swe opowiadanie o beznamiętnych pocałunkach, zapytałem go:
— Ty w to wierzysz?
— Wierzę. A dlaczego? Czyż i w chrześciań-skich tajemnicach nie znajduje się wiele rzeczy, niedoścignionych dla rozumu?
— Tak, naturalnie, Ale czy ty pamiętasz Alosza, Istominową? Jak ślicznie tańczyliście mazurkę!
— Po cóż — odrzekł Alosza — wspominać takie głupstwa?
Zachmurzył się, a potem podniósł oczy i u-śiniechnął się dawnym miłym uśmiechem. Twarz jego zapłonęła rumieńcem.
— Nie — rzekł po chwili, — nie żal mi przeszłości. Wspominasz ini o tych balach, a ja ci powiadam, że dzisiejsze moje natchnienie lepsze od wszelkich balów.
Biedny Alosza! 22 1 i p c a. Czy my wszyscy przypadkiem nie jesteśmy zakochani w mateczce, jak Alosza w swej Bogarodzicy?
— Mateczko! Gołąbko moja! Weź mnie do siebie! — jęczy gruby i zasapany kapitan sztabu Gagin.
— Kochanku mój — pociesza go mateczka — Żal mi cię tak jak rodzonego dziecka żal matce. I tak samo cię kochani. Niechże z naszych obojga serc stanie się jedno serce Jezusa Chrystusa!
A jenerał major Gołowin, który niegdyś prowadził swoich żołnierzy w morderczy ogień Ba-griatonowskich armat, teraz leży u nóg mateczki jak lew obłaskawiony przez gołębicę.
Stara, chora, wyczerpana, więcej do trupa niż żywego człowieka podobna, a przecież rozumiem że się w niej zakochać można. Straszne i lubieżne jest to wyrafinowane kazirodztwo duchowe: dzieci zakochane w własnej inatce.
Tylko puścić wodze wyobraźni, a zatęsknisz za żółteini, kociemi oczami, jak pijak za kieliszkiem wódki. 23 lip ca. Dobrze wyraził się o mistykach Łabzin: „panowie ci dobijają się do Boga tylnemi drzwiami11. I jeszcze: „ich ta najwyższa mądrość trąci zwierzęcością“. 24 lipca. Nikituszka miał widzenie prorocze:
Co począć? Jak żyć?
Krwią trzeba Ruś zmyć.
Praskowja żebraczka także:
A ja cara wielkiego w szarą ziemię złożę...
Mówił mi Kossowicz, że kiedy mi o tem opowiadał, pobladłem, jak płótno.
Jaki car? jaka krew?
A cóż będzie, jeśli to proroctwo się spełni? Złączenie w jedno dwóch Tajnych Związków? 25 lipca. Mówiąc o prześladowaniach towarzystwa filadelfijskiego, jenerał major Gołowiu oświadczył:
— Szatan wcielił się w serca wszystkich osób stojących u steru rządów!
Zacząłem mówić o polityce. „Mateczka“ Tata-rinowa przerwała mi jednak odrazu:
— My nie mięszamy się do spraw politycznych. Dążenia nasze nie dotyczą spraw tego świata.
Z jednego Tajnego Związku dostałem się więc do drugiego. W jednym — ludzie bez Boga, w drugim — Bóg bez ludzi. W jednym i drugim otchłań obłędu. Jakie stąd wyjście? 26 lipca. Gorąco, parno, zaduch. W Petersburgu latem nie do wytrzymania. Ze sklepów dolatuje woń zgniłej kapusty, z budujących się domów wilgoć i zapach kału ludzkiego. Mularze nie używają miejsc ustępowych. Żelazne pręty na wozach przejeżdżających przez ulice wydają. przeraźliwy łoskot. Ze ścian sypią się okruchy białego wapna. Niebo wydaje się rozpaloną miedzią.
Wczoraj na ulicy zobaczyłem pijanego mularza malującego dom. Stoi na rusztowaniu pod-noszonem sznurami, krzyczy i śpiewa na całe gardło, a gdy opuszczają rusztowanie, chwieje się na nogach jakby tańczył. Patrzę na niego » i śmieję się tak, że przechodnie się zatrzymują.
A mnie przypomina się tajny radca Popow gdy śpiewał pod akompaniament Nikituszki:
Ah, dusze, duszyczki Chrystus ma trzewiczki Drobno haftowane!
Śmieję się i śmieję, aż się dośmieję do obłędu. 27 lipca. Malarz Borowikowskij, staiy, poczciwy człowiek, jak się zdaje nałogowy pijak, za ciągnął mię wczoraj do restauracyi na szklaneczkę rumu. Miało to oznaczać herbatę z rumem.
Po trzeciej szklaneczce zaczął mi dowodzić, że „pojęcie Boga złączone jest z pojęciem piękna“ — i że on właśnie sztuką swą tej idei służy. Ale działalności jego nikt nigdy nie zrozumiał.
Począł się skarżyć na braci filadelfijskich.
— Nie znalazłem wśród nich jednego choćby szczerego wobec mnie i kochającego mię człowieka. A gdzie niema miłości, tam nic rozwinąć się nie może... Dość wskazać naprzykład, na Marcina Stefanowicza. Ten pan Pileckij, jak gdyby piłą piłuje moje serce i doprowadza mię do ostatecznej rozpaczy i przygnębienia. A tajny radca Popow...
Opowiedział mi tutaj coś takiego, czemu z razu nie chciałem wierzyć. Lecz gdy przypomniałem sobie żółte oczy „mateczki14 Tatarinowej, świecące w ciemności, jak u kota, uwierzyłem.
Córka Popowa, piętnastoletnia dziewczyna czuła wstręt do filadelfijskich praktyk, a „mateczkę“ Tatarinową nazywała na głos starą wiedźmą. Przesądny i zabobonny Popow wytłoma-czył to sobie w ten sposób, że córka jego jest opętana przez szatana. By go z niej wypędzić począł ją dręczyć, morzyć głodem, a gdy i to nic nie pomagało, zamykał ją w piwnicy i tam siekł rózgami tak, że krew bryzgała na ściany
Zachodzi obawa, dodał Borowikowskij, że ją na śmierć zasiecze. I zaręczał przy tem, że Popow robił to wszystko na wyraźny rozkaz „mateczki“ Tatarinowej, która znowu oświadczyła ze swej strony, że otrzymała takie polecenie „z góry“.
Bez Boga — carobójstwo, z Bogiem — dzieciobójstwo. Uciekłem od krwi i znowu w krwi brodzę. Jeden wspólny łącznik obydwu Tajnych Związków — krew.
Nie, nie, to już nad ludzkie siły!
Obłęd, szaleństwo!
Już dosyć, dosyć tego. Póki czas jeszcze — rzucić wszystko, uciekać! 28 lipca. Uciec nie można. Trzeba wypić czarę do dna, przeniknąć wszystkie te obłędne drogi, choćby samemu przytem musiało się zmysły postradać.
Alosza Miłoradowicz wtajemniczył innie w naukę skopców o Carze-Chrystusie.
Kondratij Seliwanow jest carem Piotrem Trzecim, a zarazem drugim Chrystusem, carem nad wszystkimi carami i bogiem nad wszystkimi bogami. W krotce zasiądzie na carskim tronie, a wówczas świat cały uzna go za Syna Bożego.
Oto, co znaczy: „carowie rosyjscy są głową Kościoła!“ Oto, kogośmy chcieli ubić z pistoletu wyglądającego jak dziecinna zabawka. To już nie mara rozgorączkowanej wyobraźni, ale upiór rzeczywisty z ciała i krwi! O czem mówiliśi z Czaadajewem w paryskich naszych dysputa* i co przeczuwaliśmy niby we śnie, spełniło się jawie. Niezamknięte koło staje się zamknięte, n dopowiedziane myśli wypowiedziały się jasno.
Uciec od tego nie można, tak jak nie moż uciec od rzeczywistości.
Poprosiłem Aloszę, by mnie zaprowadził < skopców. 31 lipca. Byłem u nich. Dzięki stryjowi Al ksandrowi Mikołajewiczowi Golicynowi. Oni uw żają go za swego dobrodzieja i przyjęli mnie ji rodzonego syna.
— No, kniaziu — ty chcesz być naszyn rzekł do mnie jeden z ich dygnitarzy, Gr bow.
„Naszym“ — znaczy, zostać wytrzebionym.
Gdy się wymówiłem od tego zaszczytu, Gr<» bow chytrze się uśmiechnął.
— Widzę cię na wskroś, dostojny kniazi Nie ukryjesz przedeniną i w sobie nie schowas tego co czujesz. Wy jesteście naszymi dobr< czyńcami i chcecie tego samego co my.
— Czegóż to chcemy?
— By Chrystus panował na ziemi jako sam* dzierżawca. 1 sierpnia. Na wyspie Wasiljewskiej, n rogu Małego Prospektu znajduje się traktyerni kupca Ananjewa. Na dole sklep, czyli poprost k, a na górze większe pokoje, także nieco ne. W jednym z nich odbywają się zgromienia. ońce bije w okna; muchy brzęczą. Na stole lymi samowar, z którego idzie taka para, stro pokryte jest perlisteini kroplami. Skopcy [ herbatę. Twarze żółte, pomarszczone, jakby vodnej puchliny. Wstręt innie ogarniał z po-ku, później się przyzwyczaiłem. Ludzie roz-:i; przewaznie bez bród, bez wąsów, ale nie rozumu. Filozofowie przyrody, iwarzystwo tutaj więcej demokratyczne niż iteczki. Sam gospodarz, właściciel traktyerni, ec Ananjew. kupcy Mfiiutyn, Nienastjew, downikow — wszystko milionerzy. Razem ini rozuosiciel chleba, mieszczanin Kurytkin, gły żołnierz z artyleryjskiego pułku Iwan Bu-1; szeregowiec Tieduła Pietrow, ten sam, y Aloszę nawrócił na wiarę skopców; kan-.ta Duszeczkin we fraku urzędowym z ine-m 1812 roku. A najgłówniejsza wśród nich >a — nadworny lokaj Kobelew. Zesłany do wieckiego monastyru zbiegł stamtąd i prze-szfciwał nadal w stolicy za fałszywym pasz-em. Staruszek ślepy i głuchy; mruczy coś nosem niezrozumiale. Był w Ropszczy w 1762 i i „na własne oczy widział wszystko“. Mo-fcaświadczyć, że Kondratij Seliwanow jesl ca-Piotrem trzecim. >r Merczkowslci. — Aleksander I. 25
Alosza i ja siedzimy na kanapce, skopcy na krzesłach, pod ścianami. Na środka pokoju przodownik Grobow mówi z pamięci o tem, jak sa-modzierżawca rosyjski „z własnej woli poszedł na tułaczkę11.
Syn przeczystej dziewicy cesarzowej Elżbiety Pietrownej wychowany został i wytrzebiony w Holsztynie. Zona jego, cesarzowa Katarzyna II. oddawszy się rozpuście, postanowiła zabić męża, gdy się dowiedziała że nie jest zdolnym do płciowego stosunku. Ale on uciekł z Ropszczańskiego pałacu w przebraniu żołnierza, którego następnie, jako jego zabito. Schwytany w Moskwie przez ober-policmajstra Archarowa, skazany został na chłostę knutem i zesłany do katorgi na Sybir. Skuty był tam jednym łańcuchem z rozbójnikiem Iwanem Blochą. pierwszym spowiednikiem Syna Bożego. Znowu uciekł, ukrywał się w polnych jamach, piwnicach, w chlewach. „Bywało mnie, Bogu Najwyższemu, świńskie koryto niebem“ — mówił Odkupiciel. Znowu go schwytano, zakuto szyję w obrożę, rwano cęgami twarz, bito knu-taini i z turmy do turmy wleczono. „Sto turem obszedłem — mawiał — i do was, dzieci moje, zaszedłem“
— Tak cierpiał Stwórca od nierządnicy! — kończy Grobow, a słuchacze wszyscy wzdychają:
— Tyle nasz Pan i Ojciec wycierpieć raczył, a my za niego cierpieć nie chcemy.
Ze wzruszenia płaczą i jeszcze więcej potnieją. Woń w powietrzu taka, że boję się zemdleć.
Z szynku na dole dochodzą śpiewy pijaków. „ „Wiele jeszcze dziatek inoich pod szynkami w błocie się tarza — a mnie i pijaków żal!“ powiada Odkupiciel.
Przodownik mówił dalej słowa objaśnienia i odkrywał ostatnią tajemnicę Cara-Chrystusa.
Biały Car — to znaczy wybielony, wytrzebiony.
Jak Chrystusowa zasłona Dusza nasza wybielona
„Teraz zaś purpura carska od krwi szkarłatna, ale krew Baranka uczyni ją bielszą od śniegu — i wtedy powstanie Biały Car. Białem się stanie słoneczko czerwone i cały świat uwierzy “.
„A wtedy — powiada Odkupiciel — zgromadzę wszystkie me dziatki pod swój płaszcz. 1 pokłoni mi się wówczas cała ziemia i wszyscy carowie rochjlą berła przedemną i rzucą pod me slopy korony i będzie carstwo moje na niebie i ziemi11.
Szaleństwo, obłędne majaki — a przecież coś tajemnego brzmi w tych słowach. Nie marzenie li to imperatora Aleksandra Błogosławionego — teokracya, carstwo Boże, monarszą wolą objawione, święte Przymierze? 1 jeszcze jedno marzenie (nikt o nim nie wie, ja tylko jeden do wiedziałem się od Zofii) — zrzeczenie się przez cara tronu, nie jest że to dobrowolna tułaczka cara? Nie jest li marzeniem całej Rosyi — cierpiący Bóg? 2 sierpnia,, W carze rosyjskim ukrywa się — sani Bóg Sabaoth i z rękami i z nogami11 — mówią skopcy i spoglądają niewinnie, jak małe dzieci. — To także uwodzenie dzieci, u^odzenie maluczkich.
Kto to uczynił? Kto winien?
Nie jest że to wina całej Rosyi i czy za maluczkich tych nie odpowie pived Bogiem cała Rosya? 3 sierpnia. Niedawno zbiegły żołnierz Iwan Budylin pokazywał stare srebrne ruble.
— Wiecie dziatki, czyje to podobizny?
— Wierny, Ojca naszego i jego Matki.
I żegnając się znakiem krzyża całowali na rublu podobiznę cara Piotra III., a na drugim podobiznę Elżbiety Pietrowny — Chrystusa i Bożej Matki. 4 sierpnia. Wytrzebiają się, pozbawiają się płci męskiej, by przechować miłość nieskalaną do
Cara-Chrystusa. 5 sierpnia. Nie wszystko u nich jest obłądną baśnią. Mają oni także swą rzeczywistość.
W roku 1805 w jesieni przed kampanią Au-sterlicką, car Aleksander I. odwiedził Kondratija
Seliwanowa, długo z nim rozmawiał w cztery oczy i ten, jak mówi podanie, przepowiedział mu klęskę.
„Wszystkiegom się wyrzekł i wszystkom oddał Aleksandrowi11, — mówił Odkupiciel.
U stryja mojego, ministra wiedziałem tajną notę Magnickiego wręczoną carowi w roku zeszłym 1823: „Plan narodowego wychowania11. W nocie tej na pierwszem miejscu znajdowało się. co następuje: „Zasadniczą podstawą narodowego wychowania w Rosyi powinno być utworzenie dwóch religij: religii pierwszego i drugiego stopnia11. Słowa te wtedy zaraz u stryja przepisałem. A dalej: „wierny syn cerkwi prawosławnej, za pomazańca Bożego, Chrystusa na ziemi, uznać nie może nikogo innego, jak tylko Cara-samodzier-żawcę wszechrosyjskiego11.
To właśnie oznacza r e 1 i g i a dwóch stopni. Jeden stopień, to Chrystus władca niebios, drugi, to Chrystus, car ziemski. 6 sierpnia. Alosza Miłoradowicz wydostał od nadwornego lokaja Kobelewa projekt szambe-lana-skopca, radcy stanu Aleksjewa Mirhajłowicza Jeleńskiego, urządzenia w Rosy i teokratycznego systemu rządów. W r. 1804, niezadługo przed spotkaniem dwóch cesarzy wręczył carowi projekt towarzysz ministra sprawiedliwości, Mikołaj Miko-łajewicz Nowosilcow.
Dla pomyslnsj walki z Napoleonem proponuje szambelan Jeleńskij powołanie do życia „świętej kancelaryi“, złożonej z mnichów prawosławnych i skopców-proroków. Mnichy powinny być uczone w piśmie, natomiast skopcy muszą być prostaczkami, bnwiem „dla maluczkich zgotowane jest królestwo niebieskie“. Na każdym wojennym okręcie i w każdej dywizyi wojsk winien się znajdować jeden mnich i jeden skopiec, aby zasilać Radę państwa proroczą myślą. Sam szambelan.leleńskij z pocztem dwunastu skopców proroków winien być powołany do głównego sztabu wojennego, a „nasz mistrz, naczynie Bożej służby“, (Kondra-tij Selivanow) do boku samego cara-samodzier-żawcy. Gdy to wszystko będzie spełnione, „bez wielkich nawet sił wojennych zwycięży Pan zastępów wszelkich wrogów, obroni swą ukochaną Rosyę, a cały świat przekona się, jako jest z nami Wszechmocny Bóg“.
Szambelan.leleńskij wysłany został do twierdzy suzdalskiej, — a w dziesięć lat potem projekt jego został urzeczywistniony pod nazwą Świętego Przymierza. 7 sierpnia. Widziałem zdaleka Rylejewa na ulicy.
Jaki mi się wydał daleki, daleki, jakby nie z tego świata.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, tak, jakbym się przeraził i zawstydził jego widoku. I dlacze góż? Czyżbym poczuwał się do jakiejkolwiek wobec nich winy? Przecież zupełnie już wystąpiłem z ich koła.
Ah, gdyby oni mogli wiedzieć to, o czem ja wiem już teraz... Gdyby mogli zrozumieć! Ale nie, nie, nigdy tego nie zrozumieją. 8 sierpnia. Byłem na zebraniu skopców — od szóstej godziny wieczorem do szóstej godziny zrana. Chwieję się na nogach jak pijany. Widocznie rozpoczyna się u mnie okres gorączkowy. Niechże się jak najprędzej rozpocznie. Trzeba przecież jakoś skończyć.
„Górnym Syonem“ — nazywa się dom kupca Sołodownikowa, jednopiętrowy, drewniany, otoczony ogrodem z facyatką na górze, w której przemieszkiwał „ Odkupiciel Nad facyatką złotemi literami napis: „Święty Przybytek11. Ściany pomalowane niebiesko-błękitną farbą. Na suficie postacie cherubinów, na podłodze dywan z wyhaftowanymi figurami aniołów i archaniołów. Wysokie łoże z muślinowym baldachimem i złotymi kutasami. Tu na poduszkach, niby na obłokach niebieskich spoczywał niegdyś Car Batiuszka, sam Bóg Sabaoth. Tuż na ścianie — jego portret: staruszek, podobny do baby; włosy na głowie i brodzie rzadkie i skąpe; głowa ostrzyżona po chłopsku. Ubrany w bogaty szlafrok lewantyński, trzyma na kolanach białą chustę w czerwone i niebieskie kwiatki. Skopcy modlą się przed tym portretem, biją przed nim pokłony: „witaj Carze-Batiuszko nasze słoneczko czerwone11.
Zebranie odbywało się na dole w dwóch dużych salach z gładką, z lipowego drzewa podłogą. Jedna sala dla mężczyzn, druga dla kobiet. Obydw e sale oddzielone od siebie wąskim korytarzem z wiel-kiemi drzwiami naprzeciw siebie. Znoszono z góry na czas zebrania łoże carskie. Z łoża tego „Batiuszka11 błogosławił wiernych.
Mężczyźni mieli na sobie długie bibłe koszule, kobiety białe kaftany. W lewej ręce każdy z mężczyzn i każda z kobiet, trzymali białą chustę, w prawej zapaloną świecę woskową. Nogi bose. Pośród kobiet znajdowała się także i „Bogarodzica11, Akulina Iwanowna Katasanowa, w której się kocha Alosza. Piękna na twarzy, ale po oczach jej widać było, że inogła zrobić to co o niej mówiono: dziewce Tekli z zazdrości wypaliła sutki piersiowe rozpalonym żelazem „do kości11.
Poczęto śpiewać głosami ponurymi jakby dochodzącymi z oddali:
Carstwo, ty carstwo nasze, carstwo duchowe.
Pieśnią tą zawsze rozpoczynały się zebrania
W męskiej sali wyszedł na środek staruszek, niepodobny do skopca, miłej powierzchowności Iwan Płochoj, żołnierz odstawny, poseł zamkniętego w Suzdalu Cara-Batiuszki. Wszyscy wstali, żegnając się obiema rękami. (Ptak nie lata jednym skrzydłem, a modlitwa jest lotem białego gołębia). Następnie złożyli przed Iwanem potrójny pokłoD. Iwan odpowiedział jednym ziemnym pokłonem, i począł rozdawać z torby podarunki od Cara-Batiuszki: medaliki, obrazki, „cząsteczki żywych relikwij“ — włosy, kawałki paznogci, pęcherzyki z wodą, w której batiuszka mył nogi, szmatki z jego spodniej bielizny. Po sposobie w jaki te dary przyjmowano widać było, że był on dla tych obłąkańców naprawdę Bogiem „z nogami i rękami“.
Potem, gromkim głosem, tak, że rozlegał się on donośnie w obu salach, Iwan wypowiedział słowa, które kazał mu powtórzyć Car-Batiuszka:
— Ja — dziateczki moje — radosny jestem i tylko ciało moje w niewoli, a duch zawsze z wami. I nie opuszcza was nigdy, sieroty inoje najdroższe. Dalej Iwan nie mógł już mówić ze wzruszenia i — wybuchnął płaczem. Płacz rozległ się do wtóru w obu salach i przeszedł zwolna w śpiew przejmująco-ponury, brzmiący tonem lamentów, jakie zawodzą baby we wsiach nad zwłokami zmarłych.
Ty nasz promieniu, nasze słoneczko czerwone Carze ty nasz, Batiuszka rodzony,
Zaszło na niebie słoneczko czerwone Ty nam odbiegłeś w dalekie strony.
Czy to z rozstroju nerwowego, czy też pod wpływem wrażenia z tego śpiewu, chwytającego za serce, ja sam nie mogłem powstrzymać się od łez. Jak gdyby istota kłamstwa uderzała w moją duszę, ciągle ta sama modliwa: adveniat regnum Tuum, wygłaszana z czeluści obłędu.
Wreszcie szlochy umilkły. I nagle poczęto szeptać sobie do uszu wieść radosną:
— Batiuszka nasz rodzony niedaleko od nas. Z ciemnicy go wywiedziono i wkrótce wśród nas stanie.
— Stanie wśród nas! Stanie! — biegł w tłu mie szept radosny niby w lesie powiew wiosennego wiatru.
Twarze się rozjaśniły i nagle wybuchła pieśń huczna i wesoła:
Jak u nas na Donie,
Zbawi’ iel w naszym domie!
Śpiewano i uderzano w ręce, uderzano się po kolanach, po udach.
Jak n nas na Donie,
Zbawiciel w naszym Domie!
Z aniołami Z archaniołami.
Nagle zamilkli i w ciszy rozległ się jeden t»Iko kobiecy głos. Głos cudowny — sama Catalani mogłaby mu pozazdrościć. Śpiewała Katasanowa.
Mróz przeszedł nas po kościach. Dosłuchiwałem się w tym głosie syku rozpalonego żelaza, którym wypalała Katasanowa sutki piersiowe dziewki Tekli.
I znowu po chwili głosy zlały się w jeden chór, dziki, groźny i potężny jakby głos nadchodzącej nawałnicy. .lak u nas na Donie,
Zbawiciel w naszym domie!
I nagle wszystko się skłębiło w jednym kon-wulsyjnym, przeraźliwym potępieńczym tańcu. Patrzyłem nań, w głowie mi się kręciło. Wydawało mi się chwilami, że tracę przytomność, i że wir tańca wciąga mię w piekielne koło. Taniec trwał długo i stawał się coraz namiętniejszy, coraz gorętszy, coraz więcej nie ludzki. Gdym odzyskiwał przytomność, widziałem taneczników przystających na chwilę, wyk ęcających koszule z potu, od którego tworzyły się kałuże na podłodze.
Doznawałem niewytłómaczonego uczucia: wskroś trwogi, przerażenia, wstrętu — zachwyt, którego przedtem doznałem raz tylko w życiu, dawno już przed laty. Było to na polu bitwy pod Lipskiem. Miino naszej dywizyi przejechał galopem na koniu car a z piędziesięciotysięcznych zastępów armii wydarł się okrzyk: hurra! I gotów byłem wtedy, w chwili śmierci powiedzieć carowi — Bogu mojemu: „witaj Carze-Batiuszko, słoneczko nasze czerwone!“ 9 września. Powracam do mego pamiętnika po miesiącu. Znajduję się obecnie w Carskiem Siole, w chińskim domku, dokąd mię przewiózł mój stryj.
Byłem chory, dziesięć dni leżałem bez przytomności. Powracam powoli do zdrowia, ale jestem jeszcze bardzo osłabiony.
Dnie ciche, ciepłe jakby moseuue. Złote liście krążą w powietrzu, jakby złote motyle. Z błękitnego przestworu niebios dolatuje okrzyk niewidzialnego klucza żórawi. Wydaje mi się chwilami, że wzywają mię one, bym poleciał z niemi w krainę, z której już nie ma powrotu. 10 września. Carskie Sioło opustoszało. Cesarz Aleksander jeszcze 16 sierpnia wyjechał do wschodnich gubernij. Cesarzowa Elżbieta Ale-ksiejewna przebywa sama w pałacu, lecz nie daje prawie znaku życia.
Cesarz przed wyjazdem pytał o mnie stryja i chciał się ze mną widzieć. Gdy dowiedział się, że jestem chory, posłał do mnie lejb-medyka Stoffregena, który podobno ocalił mi życie. Gdybym był został z Kossowiczem, źle by się było skończyło. A więc właściwie cesarzowi zawdzięczam życie.
Stoffregen powiada: „wkrótce będzie pan* zdrów jak ryba“. Ale choćbym odzyskał zdrowie — żyć nie mam dlaczego. 12 września. Sąsiadem moim w chińskim domku jest — Mikołaj Michajłowicz Karamzin.
Znam go już oddawna: spotykaliśmy się przed laty u Oleninów i u Wiazemskich. Stryj powierzył mię opiece Katarzyny Andrejewnej Karam-zinowej. Jest dla mnie bardzo dobra. Mąż jej także. Wie zresztą o łaskach, które mi cesarz okazał. Wspominał kilkakrotnie, że mam być wkrótce mianowany szambelanem.
Miły to hardzo staruszek. Łagodny i cichy, jak wieczór jesienny. — Wysokiego wzrostu; włosy szpakowate, zaczesane na przód łysej głowy; twarz wysmukła, podługowata i blada. Około ust dwie głębokie zmarszczki. Kryje się w nich melancholia i uczuciowość. Śmiać się właściwie nie umie pełnym śmiechem, za to ma ciągle na ustach uśmiech uprzejmy — uśmiech dawnych czasów, jakiego się dziś już nie spotyka. Orderowa gwiazda na tużurku o długich połach, skrojonym także według dawnej mody. Wogóle w całej jego postaci jest coś z dawnej epoki, coś imponującego i pociągającego. Glos cichy, jakby szelest jesiennych liści.
Spacerujemy w parku; Stoffregen pozwolił mi na krótkie spacery. Idziemy wolnym, spokojnym krokiem, obydwaj opieramy się na laskach, jak rówieśnicy.
Cały park w Carskiem Siole z białymi marmurami swych posągów, z żółtymi liśćmi w alejach, z okrzykiem łabędzi, dochodzącym w zamglonych stawów w wieczornej porze przy zapa dającym zmroku — wszystko tworzy dokoła atmosferę cichej łagodnej melancholii, której w swoim czasie tak wytwornym piewcą był Mikołaj Michajłowirz Karamzin. .A gdy nieraz widzimy w oddali w wieczornym mroku cesarzową Elżbietę, przesuwającą się jak cień, wydaje się, że my wszyscy troje jesteśmy cieniami, cieniami które odeszły już dawno w milczącą krainę elizejskiej ciszy. 18 września. Tryb życia Karamzina jest tak jednostajny, jak ruch wahadła w starym angielskim zegarze. W rannych godzinach praca nad XII toinem Historyi Cesarstwa rosyjskiego. „W pogodnych latach mej starości — mówi Karamzin — opisuję okrucieństwa Iwana Groźnego“. Następnie spacer piechotą albo konuo, nawet w czasie deszczu i niepogody.
„Po takim spacerze — powiada Karamzin — tem przyjemniej odczuwa się ciepło w pokoju*. Obiad z niezawodną filiżanką bulionu. Fajeczka, nigdy więcej, jak raz w dzień, po ohiedzie. Tabakę francuską otrzymuje się zawsze od Dazera, herbatę z jarmarku nowogrodzkiego. Na wieczerzę — dwa pieczone jabłka i szklaneczka starego portwejnu.
Katarzyna Andrejewna, żona Karamzina, nie jest jeszcie daleko posuniętą w latach. Piękna, zimna i biała jak śnieżny posąg z marmuru. Prawdziwa Muza poważnego historyka. Gdy wie czorną porą grzeczne dzieci zasiadają z matką przy okrągłym stole, w kręgu światła domowej lampy, a ona później żegna je znakiem krzyża świętego przed pójściem na sen: Bonne nuit, papa! Bonne nuit, maman! — patrzę na to jak na czarowny obrazek z jakiegoś lege-darnego świata. Po odejściu dzieci matka albo starsza córka czyta na głos którąś z na wodzących sen powieści pani Suz&. Mikołaj Michajło-wicz siada plecami do lampy, by nie męczyć oczu i przy ustępach najbardziej wzruszających ma łzy w oczach. Punkt o godzinie dziesiątej, wszyscy udają się na spoczynek.
— Wiek mój i wrodzone usposobienie — powiada Karamzin — skłaniają mię do cichego życia domowego. Dzień za dniem upływa tak samo. Całem sercem dziękuję Bogu za każdy dzień spokojny.
— Ekscelencyo! — mówię do Karamzina, jest pan prawdziwym mistrzem sztuki życia!
Odpowiada mi łagodnym uśmiechem.
— Szczęście polega na spokoju, mądrość życiowa na tem, by przyjmować otwartemi rękoma to, co każdego dnia Bóg nam zsyła. W cichej rozkoszy życia spokojnego i jednostajnego chciałbym nieraz powiedzieć słońcu: „stań!“ Jedynem mojem obecnem życzeniem jest — nie pragnąć niczego, niczego. W modłach mych błagam Stwórcę, by wszystko pozostało tak jak jest, bez żadnych zmian.
Być może, iż ma słuszność. A tylko mnie ci gle się wydaje, że obydwaj dawnośmy już marli, a rozmowy nasze są rozmowami zrna łych, prowadzonemi w krainie wieczności. 19 września. Złota jesień się skończył Deszcz, słota, chłód przejmujący. Boreasz jesie ny szumi po gałęziach drzew odartych z lis i miota po powietrzu ostatnie z nich.
Katarzyna Andrejewna cierpi na fluksyę; ma Andrzej chory na gardło; jedtia z córeczek kas! okropnie, tak, że zachodzi obawa kokluszu; 1\ kołaj Michajłowicz skarży się na dokuczają reuinatyzmy i wyrzeka na drobne przykrości d mowego ży ia.
— Dobrego kucharza kupić dziś nie inożt Sprzedają tylko pijaków i złodziei. Wczoraj oc słałem Timoszkę do zarządu policyjnego z po’ ceniem, by go ukarano chłostą i oddano w kruty...
Milczę. Karamzin wie, że postanowiłem u mowolnić moich chłopów i czynu tego nie | chwała. Chce mię naprowadzić na dobrą dro
— Nie wiem — powiada — czy ludzie z ci sem nie dojdą do umiejętności korzystania z pr. obywatelskiej wolności, ale to wiem, że drr do tego bardzo daleka i bardzo uciążliwa...
Ja ciągle milczę. A on spogląda na tn, ukradkiem, a po chwili zaczyna ciężko wzi chać.
— Bóg widzi, że kocham ludzkość i lud ro-ski, ale jeśli myślę o rzeczywistem, prawdzi — m szczęściu naszych chłopów, to życzę im ko, by mieli dobrych panów i środki oświaty. Wstał, podszedł do stołu, znalazł na nim pi-iO do swoich chłopów w majątku Bortnoje niżnonowogrodzkiej gubernii. Niby dla nara i enia się z żoną, ale właściwie dla pouczenia nie, przeczytał ustęp pisma:
„Jestem waszym ojcem i sędzią. Kocham was, k swoje dzieci i zdam za was rachunek przed )giem. Moją rzeczą jest wiedzieć i uznawać, > dla was może być pożytecznem, i co jest — usznem. Nie zasypujcie mię niepotrzebnemi ośbamS, słuchajcie rządcy, żyjcie jak należy, jeśli będziecie się buntować, to zwrócę się do ojennego jenerała gubernatora z żądaniem, by użyciem wszystkich surowych środków, które la do rozporządzenia, zmusił was do posłu-zeń»twa“.
A na zakończenie rozkaz: „buntowników, ję li się nie uspokoją, ukarać chłostą11.
Wieczorem zaś, podczas lektury powieści pani?uz;i, znowu będzie miał łzy w oczach. 20 września. Chwali Arakczejewa.
— Człowiek rozumny, mąż stanu. Nie łatwo jo zastąpić kim innym. Teraz ludzi zdolny ^n mało, mniej jeszcze ludzi szlachetnych.
Robi zarzuty Puszkinowi.
Dr MercHowski. — Aleksa u tler I. 26
— Talent prawdziwy; szkoda, że nie ma równowagi i nie kieruje się rozumem. Jeśli1 się nie poprawi — będzie szatanem, jeszcze przed zesłaniem go do piekła. 10 października. Uprzykrzył mi się już chiński domek. Chwilami zbiera mię chęć uciec stąd, gdzie oczy poniosą, uciec od tego miłego staruszka i uprzejmego jego uśmiechu, od dostojnej Katarzyny Andrejewnej i jej grzecznych dziateczek, od wiśniowej fajeczki („niewięcej, jak jedna w dzien“), od płaczliwych romansów pani Suza i listów do rządcy z poleceniem chłosty i od dwunastu tomów historyi, w których autor dowodzi j.isno nam — co trudu mu nie sprawia. —
Niezbędność samodzierżawia
I knuta dziwny czar.
Jak się zdaje Karamzin wie, że jestem członkiem Tajnego Związku i starli się zapuścić sondę w moją duszę rozumowaniem o sprawach politycznych. — Zasadniczych podstaw urządzeń państwowych zmienić nie można: możecie dół umieścić na górze, ale zawsze będzie dół i góra, wolność i niewola, bogactwo i nędza, zadowolenie i cierpienie. Czyż może kio temu zaprzeczyć?
Ja nie zaprzeczam, a on mówi dalej:
— Pochwalam sainodzierżawje i oświadczam się przeciw ideom liberalnym, dlatego, f, ‘ — ba pochwalać piece w zimie w północnym klimacie. Wolność daje nam nie cesarz, nie parlament, lecz każdy z nas samemu sobie, przy pomocy Bożej. Pogardzam tutejszymi liberałami i uznaję tę tylko wolność, której sam jestem dla siebie twórcą, i której żaden tyran pozbawić mię nie może.
Ja znowu się zgadzam, a on znowu mówi dalej.
— Niechże młodzież się gorączkuje; my, ludzie starsi uśmiechamy się z jej zapałów. To będzie, co być musi — i wszystko będzie zmierzać ku lepszemu, bo taka jest wola Boga. Polityką moją jest — religia. Nie wiem może dlaczego, ale wiem, że wszystko tak być musi, jak jest.
Ja milczę, milczę — wszystko mi zresztą jedno, byle mię tylko nic zanudzał.
Ale niekiedy wydaje mi się, że ten starzec miły, rozumny, dobry, uczciwy, jeit niebezpieczniejszym od najgroźniejszych rozbójników i złodziei. Jeśli zginie Rosya, to nie od głodu, zarazy i moru, ale od tej przemądrej zasady, że „wszystko musi być tak, jak jest“. 13 października. Karamzin oświadczył, że będzie przebywał na łetniein mieszkaniu w domku chińskim, tylko do pierwszego śniegu. Dzisiaj właśnie doczekaliśmy się tego śniegu. Spadł wieczorem dużymi płatami i pokrył czarną ziemię białym całunem. Wszystkie dźwięki zamilkły jakby pod miękką poduszką, tylko gdzieś z da li dochodził nikły, jakby pogrzebowy odgb> dzwonka.
Siedzę u kominka, patrzę na gasnący popiół Przed oczyma przesuwają mi się wspomnieni tego, co przeszedłem w życiu. I wydaje mi sif jakby to były wspomnienia człowieka dawn zmarłego.
Wiedziałem kiedyś, że nie wszystko po winno być tak, jak jest. I te^az jeszcz wiein, że ci, od których ucickłen, członkowi Tajnegu Związku, prawi są prawością wieczysty wobec ludzi i wobec Boga. Musiałem przejś sam tę obłędną gorączkę, którą przechodzi cał Rosya, by to poznać. Za to wiein teraz tak głę boko, jak nikt nie wic, że oni mają słusznosc
Niech robią co chcą — niedorzeczne głupstwj nikczemności, niech brodzą w brudzie i krw ale to, do czego dążą, jest prawdą i obecnie dl całej Rosyi innej prawdy niema, i niema i^neg ocalenia przed ową obłęd lą gorączką i przed o wą przemądrą zasadą, że „wszystko musi by tak, jak jest“. A nawet gdyby ich dążenia si nie spełniły, to i tak pozostanie przy nich pod jęcie wielkiej proroczej myśli, której jeśli Rosy nie zrozumie, nie usłyszy — zginie.
— Tak — ja wiem to wszystko. Wiem lal jak wiedzą umarli. irna ziemia, pokryta białym całunem, cisza rwa, pogrzebowy głos. dzwonka. Koniec stkiego: „nie wiem dlaczego, ale wiem, że * stko być musi, tak jak jest“. października. slie badaj,.jaką idę teraz drogą,, iem się zwróciła, świat rzuciwszy wasz? ziemi miałam, co ludzie mieć mogą, am, kocnałam, szczęściu patrząc w twarz!zy się ziściło to, czegom czekała? lęku wierz — w mcm sercu niema zdrad — tak: a teraz, gdym lot powstrzymała, 1 patrząc, wiem, jak pięknym jest was/, świat. )ch, to, co wielkie na ziemi — nie zginie, iż stałym, luby, a dowiesz się snąc, tutaj nic bez echa nie przeminie rok, tchnienie, mysi, tu wiecznie będą trwać. 3rsze Żukowskiego, z nowego wydania roku. czego je tu przepisałem? siałem, że Zofia pragnie tego, bym wy-z Tajnego Związku. Miałem nadzieję, że do innie, jeśli wystąpię. Ale nie wróciła, z wydaje mi się, że odchodząc od nich, “dłem oa niej. października. Co to było? Sen, c^y:nie — nie wiem. Wiem tylko, że było. iła swą obietnicę daną mi przed śmiercią:
„zawsze będę z tobą i stamtąd nawiedzać cię będę“.
Po przebudzeuiu się, płakałem z radości. Nie pamiętam, skąd płynęła ta radość, wiem tylko, że Zofia kazała mi wrócić do nich i przypomniała mi moje własne słowa: „niczego nie zrobią, nikogo nie zbawią, tylko siebie zgubią. A przecież prawda Boża jest wśród nich. I choć może jestem niegodny, choć ini sił nie starczy, nie opuszczę ich“.
Teraz dopiero zrozumiałem, co te słowa znaczą. I niechaj znowu ogarnia mię strach, rozpacz, zniechęcenie, przerażenie przed krwią i brudem, tego, co zrozumiałem, nigdy już nie zapomnę.
Och, to co wielkie aa ziemi — nie zg.nie.
Bądź stałym, luby, a dowiesz się snac,
Ze tutaj nic bez echa nie przeminie:
Wzrok, tchnienie, myśl, tu wiecznie będą trwać.
Znowu teraz inogę płakać, migę się modlić, lak, jak się z nią modliłem:
„Niech nas ochrania, niech się nad nami wszystkimi zmiłuje Bóg i Matka Jego Przeczysta!“ 16 października. Wyjechałem do Petersburga do Odojewskiego. Powiedziałem Pus^czy-nowi, że chcę powrócić do Związku. Czy mię przyjmą? Nie hę lą tnię uważali za wroga i zdrajcę?
Puszczyn w milczeniu wziął mię w objęcia i ucałował, jak brata. 17 października. Widziałem wszystkich Powitali mię z radością. Rylejew rzucił mi się na szyję i wybuchnął płaczem. Kiichelbecker począł machać rękami, przewrócił butelkę i rozbił kieliszek. Batienkow rozpoczął 113 nowo dysputę o rządzie monarchicznym i republikańskim, tak, jakby przez te sześć miesięcy nic się nie zmieniło. Kachowskij tak samo stal pod piecem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Bracia kochani, rodzeni. Źli, czy dobrzy — to moi bracia jedyni i innych mieć nie będę. 24 paździeinika. Proponowano mi, bym dla prowadzenia układów ze Związkiem południowym pojechał do Wasilkowa do Sergiusz i Murawjewa i do Tulczyna do Pestla. Gotów jestem jechać choćby zaraz. 26 październik a. Nie, zaraz teraz nie pojadę. Wczoraj powrócił do Petersburga cesarz Aleksan-Stryj mi mówił, że pytał się o mnie. Poczekam mowę z cesarzem. Zofia tego sobie życzy, i s t o p a d a. Puszczyn pokazy wał mi Kate-hiein Prcticosławny, przeznaczony dla poruszenia wojsk i ludu prostego. Ułożył go Sergiusz Murawjew.
W katechizmie są między inneini, lego rodzaju pytania:
— „Dlaczego naród rosyjski i wojsko ro skie są nieszczęśliwe?
— „Co zakon nasz święty każe czynić n rlowi rosyjskiemu i wojsku rosyjskiemu?
— „Zbudzić w sobie skruchę, że tak d. naród i wojsko żyły w niewolnictwie, uzi. się przeciw tyraństwu i nieszczęściu i po[ siądź sobie, że nad wszystkimi będzie pan jedyny władca niebios i ziemi — Jezus (
W sposób prostszy i prawdziwszy nie że słów tych powiedzieć nikt, — i dopók powtórzą ich wszyscy, w Rosyi nie będzie
Myślałem, że ja jeden tylko te słowa 5 ale wiein teraz, że już nietylko ja jeden. 1 jeśli tylko iny wszyscy znać je będ i powlórzyiny je innym, to choćbyśmy ni nie zdziałali, — kiedy inni czynu wielkieg konają — wspomną o nas i o naszej pra\ stus“ nosci.
KOMEI TOMU PlKKWSZI OO.

Tom II[edytuj]

LEKSANDERI
PRZEKŁAD KONRADA RAKOWSKIEGO
TOM II.
W KRAKOWIE
GŁÓWNY SKŁAD W KSIĘGARNI G. GEBETHNERA! SP. 1913.
ALEKSANDER I.
ALEKSANDER I.
PRZEKŁAD
KONRADA RAKOWSKIEGO
TOM II.
W KRAKOWIE CZCIONKAMI DRUKARNI »CZASU« 1913
Hie poidła się to toniu 8601 21/1 & & iii
Biblioteka Uniwersytetu Gdańskiego 1100683672
NAKŁADEM WYDAWCY.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.
Cesarzowa Elżbieta Aleksiejewna, stojąc przed *vierciadłem, nakładała na głowę stroik z raj-skim ptakiem, podarunek męża. Stroiki takie byty w modzie jeszcze przed dziesięciu laty; ale i“, co podobało się Aleksandrowi, dla niej nie vsychodziło nigdy z mody.
Przymierzała stroik z taką starannością, jak kochana dziewczyna. Gdy sobie to uświadomi-patrząc w lustro, rumieniec oblał jej po-i zki.
„Czyż taka, jak ja tnoże się podobać? Sta-n zła Niemka. Koniec nosa czerwony, jak u łzystkich starych kobiet, skłonnych do płaczu. I usta zaciśnięte, jakby u wiecznej ofiary. Jak ł nazywają po rosyjsku? Aha — „płaksa“. Odwróciła się z goryczą od zwierciadła i prze-iła do swego gabinetu. U kominka, w zaciszni kąciku, zastawionym wygodnymi mebelka-
D. Mcrełkowaki. Aleksander I. — Tom II. 1 mi i parawanikami, przygotowaną była zastawa do herbaty. Cesarzowa oczekiwała Aleksandra. Popatrzyła, czy wszystko jest w porządku, czy herbata dobrze zaparzona, czy są na swojem miejscu obwarzaneczki z anyżem, sucharki, wszystko, co on lubi. A na drugim stoliku warcaby, patyczki do rachowania, karty: niekiedy grywali ze sobą w ecarte, albo w muszkę. Przemieniła różowy abażur lampy na zielony — ulubiony kolor Aleksandra.
Usiadła przy komiuku i zamyśliła się.
Teraz, gdy nie patrzyła w zwierciadło, twarz jej była bardzo piękna. Z-j młodu nazywano ją Psychą. Miała wtedy duże dziewczęce oczy, z wyrazem zdziwienia, dzięwczęce proste ramiona, a pod złotym ciężarem włosów smukłą dziewczęcą szyję, jak łodygę, uginającą się pod brzemieniem kwiatu. Ten wdzięk młodych lat przygasł. Ale zastąpił go inny, nie ulegający zwiędnięciu. Jeżeli wtedy była muzyka — dziś była cisza po muzyce.
Myślała o tem, dlaczego cesarz w dniach o-statnich tak często ją odwiedza. Wied/iała z doświadczenia, że jeżeli mu się dobrze dzieje, to ona jest mu wtedy niepotrzebna. Przyzwyczaiła się do tego tak, że za każdym razem, gdy się do niej zbliżał, zapytywała sama siebie: „co to znaczy, co mu się stało?“ i zawsze zgadywała. Ale tym razem zgadnąć nie mogła, tylko czuła, 4e musi być coś strasznego dla nich obojga. Przypominała sobie jego smutny, jakby zawstydzony uśmiech, w czasie ostatniej choroby, kiedy mówił do niej:
— Nie wiem, czy to dlatego, że jestem chory, czy może dlatego, że się już postarzałem, ale nie mam sił do walki z chorobą.
Przypomniała sobie także i to co powiedział do kniazia Wasilczikowa, gdy już powracał do zdrowia:
— Tym razem się jeszcze udało. Ale wcale nie byłem od tego, by zrzucić to brzemię korony, które mię tak straszliwie gniecie.
Chciał je zrzucić razem z życiem. Im więcej o tem myślała, tem większy lęk ją ogarniał. Wiedziała o tem, że sam nigdy o tem nie zacznie inówić — a zapytać się go, jeszcze gorzej.
Usłyszała jego kroki i zarumieniła się znowu, jak zakochana dziewczyna. Aleksander wszedł, pocałował ją w rękę, a ona jego w głowę.
— Oh! ledwo się wyrwałem! Familijny obiad! mówił po francusku, jak zawsze, gdy z nią rozmawiał. — Dziś mama cały dzień nie dawała mi spokoju i pilnowała mię zawzięcie. Dopiero w o-statniej chwili dałem im znać, że nie przyjdę. Inaczej by mię nie puścili... A ty, jak się miewasz?
— Dobrze. Gorączki zdaje się, wczoraj nie miałam, a i mniej także kaszlę.
— Dzięki Bogu! Tylko teraz uważaj na siebie. Nie wychodź z domu. Czas straszny, ciągła słota i silny wiatr od morza. Woda się podniosła, boję się, że będzie powódź...
Z isiedli do herbaty. Później zaczęli grać w warcaby i rozmawiać o drobnycn dworskich plotkach. Cesarzowa starała okazać się wesołą.
Zgadało się o ostatniej kłótni rodzinnej z powodu frejliny Prota <owej, złośliwej staruszki, której cesarzowa matka poczęta okazywać fawory, by dokuczyć Elżbiecie Aleksiejewnie.
— Ah, mój drogi, gdybyś wiedział, jak mię męczą te wszystkie intrygi. Matka, Niks, Michel, Aleksandrowa — wszyscy przeciwko mnie Istny spisek...
— Ależ, TJse, nie myśl o tem, nie przywiązuj do tego wagi. Co cię to wszystko obchodzi? Wie*z przecie, że im więcej ci będą chcieli dokuczyć, tem silniej ja będę cię bronił...
— Właśnie tego nie mogę im darować! Do wszystkiego są zdolni, byle mi tylko w twych oczach zaszkodzić... Zwłaszcza matka. I za co mię to wszystko spotyka? Za co ta nienawiść względem mnie?
Mówili o najbliższych krewnych, jak o obcych, prawie jak o wrogach. Największymi wrogami są członkowie rodziny — oboje rozumieli to doskonale.
— Czyż na chwilę choćby przypuszczasz, Li-se, że te wszystkie intrygi mogą mieć jakikolwiek wpływ na mnie? — rzekł łaskawie Aleksander i wziął ją za rękę.
Elżbieta milczała, smutnie spuściwszy głowę.
— Nie wierzysz? — powtórzył jeszcze serdeczniej.
— Wierzę, ale jeśli mi ciężko, nie moja w tem wina...
— A czyjaż? Mów, mów wszystko, Lise, na Boga.
— A więc, o to mi przedewszystkiem chodzi, że dowiaduję się nieraz od innych tych rzeczy, które powinnam wiedzieć wprost od ciebie — rzekła Elżbieta i podniósłszy oczy popatrzała na niego ze stanowczością.
— Cóż mianowicie takiego?
— O zamiarach twej abdykacyi.
— Ileż razy ci o tem mówiłem Zapomniałaś?
— Mówiłeś żartem...
— Nie, wcale nie żartem.
— A tak, tak, właściwie wcale nie żartem. Konstanty zrzekł się już praw do tronu. Następcą jest — Mikołaj.
— Skąd wiesz o tem? to jeszcze wcale nie zdecydowane. Być może... po mojej śmierci...
— Właśnie, że za twego życia. Przecież ty sam im to powiedziałeś. Matka z pewną inten-cyą zapytała mię: „nie zwierzył ci się z ni czem?“ — A więc to znaczy, że coś postanowiłeś...
Aleksander pochylił głowę.
— Nudne to rzeczy, moja droga. Wiesz przecie, że nigdy z tobą nie mówię o polityce.
— Tu nie chodzi o politykę, ale o los twój i mój. Jak mogłeś coś postanowić, nie powiedziawszy mi o tem? Innym się zwierzasz, a przedemną wszystko kryjesz...
— No, przecież teraz już wiesz wszystko, Lise. I nie jesteś kontenta? — Pomyśl tylko, uwolnić się od tego wszystkiego, żyć razem... Pamiętasz, jak marzyliśmy o tem zawsze.
Elżbieta potrząsnęła głową.
— Nie, nie, to nie to. Ty nie chcesz o tem mówić, ale ja się domyślam. Tobie co innego leży na sercu...
— Co innego? Wiesz co? — zapytał cichym głosem i popatrzył na nią uważnie. Wstał, odwrócił się do pieca i począł poprawiać węgle na kominku.
— Tajny Związek — rzekła Elżbieta tak samo cichym głosem, nie spuszczając z niego oka.
Szybko odwróci się do niej. Po twarzy przebiegł mu dreszcz, jakby nagłego bólu, a było w nim coś tak żałosnego, tak tchórzliwego, jak u człowieka, który traci zmysły, wie o tem, i boi się, żeby kto z otoczenia tego nie spo-Btrzegł.
— Głupie plotki! — rzekł już spokojnie, zapanowawszy nad sobą. Począł spacerować po pokoju, wziął ze stołu książkę, tom poezyj Puszki-na. i przewracał kartki.
— Proszę cię, Lise, nigdy nie mów ze mną o tem. Ze mną, ani z nikim innym. Rozumiesz?
— Ja nigdy sama nie zaczynam o tem mówić, ale ze wszystkich stron ciągle dochodzą mię o tem słuchy — odpowiedziała,, bledniejąc.
Dawna uraza otwarła się w duszy Elżbiety, jak rana. Wied«iałs o tem, że tajna policya dostarcza Aleksandrowi jej listy, a on je otwiera, tak samo jak listy wszystkich członków carskiej rodziny. Nie było to dla niej już oddawna tajemnicą, ale nigdy mu o tem nie wspomniała. Wstydziła się; niegodnym wydawał się jej ten zwyczaj, utrzymujący się na dworze od czasów cara Pawła I. Teraz zaś pomyślała sobie, że on patrzy na nią tym samym wzrokiem, jaki mieć musi, gdy czyta jej listy. Poraź tysiączny doznała roczarowania, uwierzywszy w jego do niej zaufanie i po raz tysiączny przeniknął ją ten sam dotkliwy ból, jaki odczuwała i za pierwszym razem. Przez lat trzydzieści nie mogła się do tego przyzwyczaić, i nigdy się nie przyzwyczai.
— Kto? Kto ci to powiedział? — pytał Aleksander, coraz to natarczywiej i coraz podej rzliwiej. — Muszę to wiedzieć, Lise... No, bądź rozsądną... Powiedz mi to, jeśli mię kochasz...
I znowu przemknął po jego twarzy ów dreszcz tchórzliwy, żałosny, podły. „Tak — podły!“ — pomyślała z przerażeniem. Czyż nie jest rzeczą podłą — wypytywać się jej, badać, patrzeć na nią oczyma szpisgs?
Odwróciła się i poczęła nalewać herbatę; ale ręce jej tak się trzęsły, że wypadła z nich filiżanka. Wybuchnęła płaczem.
— Co tobie, Lise? Dlaczego płaczesz? Tyś mię nie zrozumiała. Oddawna już chciałem ci wszystko powiedzieć. Ale ty byłaś chora. Nie chciałem...
— A czyż myślisz, że tak jest lepiej? — wykrzyknęła z rozpaczą... Gorzej, gorzej — nie może być gorzej! Z tego właśnie jestem chora! Ty milczysz, a ja... Że ty też tego nie widzisz, że ja tego znieść nie mogę dłużej, nie inogę!... To nad moje siły!...
Aleksander podszedł do niej i uklęknął.
— Ależ, Lise, na Boga, nie martw się... Nie trzeba — całował jej ręce. Czyżbym ja ci nie powiedział, gdyby coś było naprawdę. Ale nic nie ma; przynajmniej ja o niczem nie wiem. Być może, iż ty sama wiesz więcej odemnie? Nieraz budzi się we mnie myśl, że są tu osoby więcej odemnie we wszystko wtajemniczone — dodał z chytrym uśmiechem.
Elżbieta przestała płakać; zapomniała zupełnie o sobie, myślała tylko o nim, i o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Mówił mi o tem Karamzin i mój sekretarz Longinów. Ale, jak się zdaje, wiedzą o tem wszyscy.
I opowiedziała mu wszystko, co dochodziło jej uszu. Kiedy skończyła, Aleksander popatrzył na nią z uśmiechem.
— Że też ty potrafisz się męczyć takiemi bagatelami!
Pocieszał ją i uspokajał. O wszystkiem wie już od dawna. Trzyma w swem ręku wszystkie nici spisku. Zna nawet nazwiska wszystkich spiskowców. Zniszczyć ich może w każdej chwili, a jeśli zwleka, to tylko dlatego, że mu ich żal, że ma litość nad nieszczęśliwymi, „których błędy są błędami naszego wieku“. Czeka, żeby się sami opamiętali. Zresztą wszelkie środki ostrożności są zachowane, i nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
Aleksander mówił tak szczerze, iż prawie u-wierzyła w jego słowa. Wierzyła rozumem, ale sercem czuła, że kłamie. Widziała w jego oczach tę jasność, której się zawsze lękała, bezdennie przeźroczą i nieprzeniknioną, taką samą, jak u kobiet, kiedy kłamią. Ale nie miała sił walczyć z tem kłamatwem; zdolna była do wszystkiego, byle nie zobaczyć znowu tego tchórzliwego, po dłego dreszczu, który przemknął przed chwilą po jego twarzy. Wyczerpała się, zrezygnowała.
Może być, że ma on słuszność — myślała — iż na pomoc jej nie liczył, bo i komu ma ona pomagać, kogo podtrzymywać, skoro sama z sił opada?
Nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na nie* go tak, że przypomniały mu się oczy klaczy> która zdychała na peterhofskiej drodze z krwawą pianą na uździe.
— A wiesz, Lise, co mnie najbardziej ze wszystkiego męczy? To, że przezemnie nieszczęśliwi są wszyscy ci, których kocham... odezwał się po chwili. Zrozumiała odrazu, że teraz już nie kłamie.
— Przez ciebie?
— Tak, śmierć Zofii, twoja choroba, wszystko przezemnie. Tego sobie nigdy nie przebaczę. Widać, że mogłem był kochać i nie kochałem — a od tego meraa większej męki na świecie... O! jak to okropne, jak okropne, Lise, myśleć o tem, że nigdy już tego nie można będzie odkupić, nigdy tego wrócić!... A przecież i tak, w ostatnią moją godzinę, ja do ciebie przyjdę, a ty do mnie...
Nie dała mu dokończyć, rękami objęła jego głowę i przytuliła d » siebie, bez słów, bez łez, czując tylKo, że ten jeden moment wynagradza jej wszystkie cierpienia.
Ktoś z cicha zapukał do drzwi. Ale oni nie słjszeli. Drzwi się uchyliły.
— Najjaśniejszy Panie!
Oboje skoczyli, jak schwytana na gorącym uczynku para kochanków.
— Kto tam? — zawołała Elżbieta — kazałam przecie... No, kto tara? Proszę wejść!
— Najjaśniejsza Pani! Jej cesarska wysokość, cesarzowa Marya Teodorówna — zameldowała freilina Wałujewowa.
Elżbieta spojrzała na męża z rozpaczą. Aleksander się zmarszczył. Wałujewowa patrzyła na nich z ciekawością, stojąc i oczekując dalszych rozkazów.
— No, i czegóż pani stoi? Zna pani przecież swe obowiązki! — rozgniewała się na nią Elżbieta. — Proszę iść, przyjąć Jej cesarską Wysokość.
— Nie bój się Lise, ja postaram się jakoś pozbyć się jej jak najprędzej. Powiem, że jesteś chora i rzecz skończona.
Elżbieta wyszła do pokoju toaletowego.
— A, oto, gdzie cię znajdujemy, Alexandre! A szukaliśmy cię, szukaliśmy: gdzieś się podział? — mówiła wchodząc cesarzowa Marya Teodorówna.
Lat około 65 — czerstwa, krzepka, rumiana, jak dobrze wypieczona bułka z niemieckiej piekarni. Mimo okazałej tuszy, ściśnięta, zasznu rowana, tak, że wydawało się, iż lada chwila suknia pęknie w szwach. Cała twarz w uśmiechu, który miał być nie3łychaiie miłym, ale w którym widać było aż nazbyt widocznie jad u-kryty. Zawsze zaaferowana, spiesząca się, „jakby na pożar leciała“ — jak mawiał o niej za życia mąż cesarz Paweł I.
— Ale ja nietylko sama jedna tu do was przyszłam Alexandre: my tu wszyscy jesteśmy, cała rodzina, — i Niks i Michel i Aleksandra i Helena i Mery. Zaraz tu przyjdą. Musicie nas przyjąć; ja ich sama namówiłam, inaczej by nie śmieli. A i ja nigdy bez zapowiedzenia się nie przychodzę. Ale dzisiaj, takeśmy się za wami stęsknili — trajkotała bez przestanku po francusku z lichą składnią i z wybitnym niemieckim akcentem. Ale gdzież ona, gdzież Lise!
Cała uśmiechnięta jej twarz nagle przybrała wyraz jadowity.
— Zdaje się, że nie w porę przychodzimy? Jeśli wam przeszkadzamy, powiedz odrazu, mój drogi. Nie krępujcie się.
— Ale cóż mama mówi! Lise zawsze wam rada. Tylko na chwilę wyszła do pokoju toaletowego. A otóż i jest.
Elżbieta weszła do pokoju. Cesarzowa matka ucałowała ją długim pocałunkiem — niesłychanie serdecznym.
— No i jakże się miewasz? Dobrze? Prawda? My tu do ciebie wszyscy razem. W rodzinnem kółku chcemy spędzić dzisiejszy wieczór.. Ależ duszko złota, nie stój tak blisko przy kominku!... Tyie razy ci mówiłam: tam okno, tu kominek, a ty na samym przeciągu. Od tego się właśnie zaziębiasz.
— Dziękuję, mamo. Ale ja się już przyzwyczaiłam.
— Nie, nie, dziecko, nie mogę na to pozwolić. Usiądź gdzie indziej. Prawdę mówi przysłowie: Strzeżonego Pan Bóg strzeże.. Ale cóż to duszko, widzę, że jeszcze więcej zmizerniałaś? Samaś sobie winna, martwisz się niepotrzebnie, rozdrażniasz się, za wiele myślisz, za mało jesz. Tyle razy ci mówiłam; trzeba dużo jeść. Prze-dewszystkiem jajka. Dużo jajek: trzy jajka na śniadanie, trzy jajka na obiad, t zy jajka na podwieczorek. A wtedy będziesz dobrze wyglądała... Widzisz, tak, jak ja...
Elżbiecie od tej gadaniny ciemniało w oczach W skroniach czuta ból, jak gdyby w nich huczały śmigi młyńskie. Ale nie było na to rady: trzeba było zastygnąć, znieczuleć i czekać, póki się to wszystko nie skończy.
W przyległym pokoju dały się słyszeć głosy i kroki.
— A otóż i oni! Tutaj, tutaj, moje dzieci — zawołała cesarzowa matka. u
Wielcy książęta Mikołaj Pawłowicz i Michał Pawłowicz, wielkie księżne Aleksandra Teodorówna, Helena Pawłówna, Marya Pawłówna, weszli wszyscy razem, hurmem. Przywitali się, usiedli. Milczeli. Tylko cesarzowa matka trajkotała bez ustanku. Napróżno cesarz myślący ciągle o tem, w jaki sposób pozbyć się gości, — próbował powstrzymać upusty jej wymowy.
Wszyscy odczuwali nastrój ciężki, przykry, nużący. Wielkie księżne siedziały nie podnosząc oczu, — wielcy książęta zachowywali sztywną powagę. W wyrazie ich twarzy widoczny był przymus. Mikołaj Pawłowicz, nazywany Niksein — prosty, wysoki jak sosna, z niezwykle regularnymi rysami twarzy, miał jednak minę tak gniewną, jak gdyby wiecznie był na kogoś wściekły.
„Apollo, którego bolą zęby“ — powiedział ktoś o nim. Michał Pawłowicz, zwany Michel, — dobroduszny, niezdarny, drągal, podobny był naprawdę do miszki-niedźwiedzia, tańczącego pod akompaniamentem bębna.
— Niks, Michel, — gdzie wy jesteście? oglądała się za nimi carowa. Ah, są 1 Cóż za nieznośne chłopaki! Zawsze tak robią: usiądą w kącie, jak inruki. Oni tak ciebie się boją, Ldse. Ale u mnie w Pawłowsku nieraz tak się rozdo-kazują, że rady sobie z nimi dać nie można... No, dalej, panowie kawalerowie, chodźcie bawić damy. Alemandrine, Elćne, biedactwa wy moje, — ładnych macie mężów!
Obaj wielcy książęta, jak na komendę wstali stanęli za krzesłami żon. W obecności starszych zachowywali się jak kadeci wypuszczeni ze szkoły.
— No, i cóż z nimi robić? Oszaleć można! — ciągnęła dalej carowa. Poza maneżem i stajnią, świata Bożego nie widzą. A przecież, moje chłopcy, nie będziecie całego życia spędzali w koszarach; musicie się przyzwyczaić do dobrego towarzystwa... Powinieneś Aleksandre pomyśleć o tem, wyuczyć ich dobrych manier... O, ty sam byłeś za swoich młodych lat zupełnie inny. Czarujący kawaler pierwszej wody. A i teraz jeszcze mógłbyś ich w kozi róg zapędzić... Prawda, Lise, że i dziś jeszcze można się w nim zakochać? — Czegóż tak na mnie wszyscy patrzycie? Czy ja co złego powiedziałam? Zresztą musicie mi na to pozwolić — ja zawsze mówię to, co myślę. Żona zakochana w mężu, po trzydziestu latach małżeństwa — to w dzisiejszych czasach wyjątek. Nie gniewaj się, Lise, ja muszę ci to powiedzieć. Niech się ze mnie śmieją — a ja i tak jestem szczęśliwa. Przecież mój najdroższy, mój jedyny Aleksander jest wszystkiem dla mnie!... przew óciła oczyma z afektacyą.
Elżbieta nie słyszała już ani słowa. W lewej skroni odczuwała ból wprost nieznośny i była bliską utraty przytomności. Twarz jej tal dła, że cesarz patrząc na nią, lękał się. zemdlała.
— Mateczko, Lise, zdaje się, jest bard czona. Doktorzy kazali jej wcześnie kłaś łóżka — powiedział i wstał z krzesła miał, że bez niego nie odejdą.
— Ah, mój Boże, Lise, prawda, zmę cię?
— Ależ, mateczko, bynajmniej. Pros stańcie jeszcze.
— Nie. nie można. Mąż nie chce, mę ba słuchać. A ja myślałam, że spędzimy razem, ugadamy się, pogramy w karty, 1 kieś inne gry towarzyskie. Żebyś ty ich u mnie w Pawłowsku! Naprzykład on potrafi wyprawiać. On tylko przy nieuka udaje, ale u mnie potrafi być d bawy! Wczoraj naprzykład zadał nam taką, żeśmy pękali ze śmiechu. No słuch, jak jest to pierwsze: — cor...
— Tak jest, cor — róg myśliwski.
— Tak, tak, ale wtedyś jeszcze w: złożył, jakbyś trąbił na rogu... No, dobra gie — pue.
— Pue — znaczy „śmierdzi“ — podpc Mikołaj.
— Tak, tak. I wtedy, proszę was, zal palcami i wykrzywił się, jak gdyby czu
’koła siebie... A trzecie lance — lanca; i tu ‘machnął się kijem bilardowym na staruszkę slidową, tak, że ta zaczęła krzyczeć ze stra-u. A wszystko razem cor pu-lence, to znaczy yłość, — i to niby mam być ja. A przytem wiązał się poduszkami i zaczął chodzić ciężko, dwo ruszając nogami. Prawda, że to dowci-ie?...
Elżbieta czuła, że jeśli to trwać będzie jesz-e dłużej, spadnie zemdlona z krzesła.
— No, chodźcie dzieci! Naprzykrzyliśmy ci?, Lise, nie prawdaż? Jakto mówią po rosyj-u — no, — nieproszony gość gorszy, gorszy... 1 kogo gorszy, Niks?
— Gorszy od tatara...
I znowu cała jej uśmiechnięta twarz przybra-wyraz jadowity.
— Do widzenia, duszko złota! — pocałowała ibietę długim, serdecznym pocałunkiem. A nie oruj mi już więcej, bądź rozsądna! Trzymaj tak, jak ja, jak ja! Pamiętaj, jajka przede-zystkiem! Dużo, dużo jajek: trzy jajka na adanie, trzy jajka na obiad, trzy jajka na ko!yę...
Areszcie wyszli. Cesarz wraz z nimi, gdyż JRzej byliby się obrazili. ^żbieta została sama. Upadła w niemocy na laP§ i leżała długo bez ruchu, z zamkniętemi Ina> jak gdyby w omdleniu. Po godzinie do-
Aleksander 1. — Tom U. 2 piero zadzwoniła na kamerdynerów, kazała zdjąć sobie z głowy stroik z rajskim ptakiem i podać perfumowanego spirytusu. Przykładała go do skroni i czoła. W całem ciele czuła takie zmęczenie, jakby ją zbito pałkami, a w głowie taki szum i zamęt, jakby się jeszcze w niej obracaty śmigi wiatraka.
Gdy położyła się do łóżka i zgasiła świecę — cała rozmowa z mężem stanęła jej żywo w pamięci. Przeraziła się: jakże mogła dać wiarę jego słowom, lub udawać, że wierzy?
Nagle zrozumiała tak jasno, jak dotąd nigdy, że on skazany jest na zagładę, a ona ocalić gonie może. 11.
Tej nocy cesarzowa spała bardzo źle. Ciągle bolała ją głowa, dręczyły gorączkowe sny. Wydawało się jej, że gdzieś trzepią olbrzymie dywany olbrzymimi kijami. Nie było to /łudzenie zupełne. Z Pietropawłowskiej twierdzy rozlegały się salwy armatnie, obwieszczające podnoszenie się wody na Newie i grożącą powódź.
Gdy zrana poczęli palić w kominie, okazało się, że dymi.
— Mówiłam już nieraz, że piece są zepsute — odezwała się ze złością do dyżurnej frejliny, Wałujewowej.
— Nie, Najjaśniejsza Pani! Piece w swoim czasie wyczyszczono, a ten dym pochodzi od wiatru.
— Od wiatru... od wiatru... chyba w twojej głowie, łaskawa pani. Jeszcze trzy dni temu kazałam pani sprowadzić zduna...
— Nie mnie, Najjaśniejsza Pani, ale Sabłu-kowej.
— Wszystko jedno której. Zawsze znajdziecie wymówkę.
— W czem tu moja wina, Najjaśniejsza Pani! Cokolwiek kto zrobi — wszystko na mnie spada... — zabierała się do płaczu Wałuje*owa, a niemiła jej ptasia twarz, jeszcze się zrobiła brzydszą. — Madame Pitt, księżna Wołkońska, mademoiselle Sabłukowa — wszystkie cieszą się twą łaską, Najjaśniejsza Pani! Tylko ja jedna nie mam szczęścia! Wiem przecież, że Najjaśniejsza Pani nigdy nie ma dla mnie wyrozumiałości...
Sceny takie powtarzały się każdego niemal dnia. Wszystkie frejliny kłóciły się ze sobą, były zazdrosne o względy cesarzowej i — dokuczały jej. Oddawna już postanowiła Elżbieta raz zrobić koniec z tem wszystkiem.
Obecnie na widok Wałujewowej usiłującej płakać, porwała ją złość. Miałaby ochotę zerwać Sl? z miejsca, krzyczeć, tupać nogami i wyrzucić frejlinę za drzwi.
— Słuchaj, Wałujewowa, wiem, że pani ma oczy na mokrem miejscu, i że pani potrafi płakać. Ale ja tego dłużej już znosić nie mam zamiaru! Rozumie pani?! Jeśli moje usposobienie pani się nie podoba — proszę bardzo, nikt pani tu nie zatrzymuje. Czy jestem zła, czy dobra, dla pani się już nie zmienię, są przecież i takie, które doszły do przekonania, że można żyć ze mną. No, a teraz dosyć... niech pani idzie i zawoła zduna.
Zdun przyszedł i potwierdził, po opatrzeniu kominka, że wszystko jest w porządku, a dym pochodzi od wichury.
— Na dworze taka burza, że wiatr dachy zrywa.
Cesarzowa przeszła do swego gabinetu; napalone tam było jeszcze wczoraj wieczorem. Opanowując dreszcze, zawinęła się w szal, napiła się herbaty i zaczęła przeglądać papiery Związku patryotycznego. Jedne z nich podpisywała, inne odkładała na bok, by porozumieć się co do nich z sekretarzem swym, Longinowein.
Przypomniała sobie scenę z Wałujewową i zawstydziła się. Za co obraziła biedną dziewczynę? Tak, cesarzowa matka ma racyę, kiedy się na nią skarży, że ona, Elżbieta, ma nader przykry charakter. „Zawsze nie w humorze, zła Niemka. Dlategoteż ciągle choruje “.
Namyślała się, w jaki sposób przywołać Wału-jewową i załagodzić nieprzyjemną scenę. Tymczasem Wałujewowa sama wbiegła do pokoju.
— Najjaśniejsza Pani! — proszę popatrzeć, co się tam dzieje!
Cesarzowa spojrzała w okno i nie chciała wierzyć własnym oczom; woda na Newie tak przybrała, że zrównała się niemal z kamiennem o-cembrowaniem wybrzeża. Olbrzymie fale szaro-ołowiane podnosiły się wysoko, jak jakieś złe potwory, drażnione niewidzialną ręką. Po gwałtownych bryzgach wody poznać można było niezwykłą siłę wiatru.
Tłumy ludzi zgromadziły się na wybrzeżu, dzieci śmiały się i dokazywały, skacząc około krat podziemnych kanałów, przez które woda Wydobywała się fontannami, zalewając wybrzeże.
Nagle cały tłum z przeraźliwym okrzykiem rzucił Bię do ucieczki. W mgnieniu oka całe wybrzeże opustoszało. To tu, to tam przelewały się fale przez granitową ścianę, jak ze zbiornika przepełnionego wodą. Po chwili cała ulica zniknęła pod wodą i fale poczęły uderzać o ściany pałacu.
— Powódź! Powódź! — krzyczała Wałujr-wowa z takiem przerażeniem, jakby woda miała za chwilę wedrzeć się do pokoi.
A cesarzowa nasycała się tym widokiem, z u-Czuciem tego rodzaju, jakie owłada ludźmi przy wybuchu nocnego pożaru, gdy ciemne niebo o-kryje krwawa łuna. I w duszy jej budziło się nieuchwytne pragnienie, by woda przybierała coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej — by zatopiła wszystko, — wszystko zniszczyła i — położyła koniec wszystkiemu.
Do gabinetu wszedł sekretarz Longinow i począł opowiadać swoje przygody. Omal nie utonął. Kiretę zalała woda Musiał klęczeć na przedniern siedzeniu, przemoczył nogi. Dopiero w domu zmienił obuwie — pokazywał ze śmiechem cudze trzewiki na nogach, a panie także się śmiały.
— Okropna klęska! Dwie trzecie miasta znajduje się już pod wodą! — kończył Longinow swe opowiadanie. — Zawsze mówiłem, że ludzie nie powinni osiedlać się tam, gdzie katastrofy im grożą. I Petersburg kiedyś spotka los Atlantydy...
Naokoło słychać było okrzyki:
— Biedni ludzie! Ile ofiar! Ile nieszczęść!
A cesarzowej wydawało się, że wszyscy się cieszą i weselą.
Przeceż wesoło jest patrzeć, jak feldjeger jadący na pocztowym wózku (koła pruły wodę, jak maleńki młyn wodny) stanął, gdyż zmiarkował, że lada chwila podniesie wózek, jak łódkę; razem z woźnicą wygramolili się z wózka i prowadząc konie za uszy szukali, suchego miejsca.
Wesoło jest patrzeć, jak trochę dalej chłop jakiś wydrapuje się na drewniany słup latarni. Słup osłrbiony naporem wiatru i tak chwieje się; chłop traci równowagę i wpada do wody. Zanurzył się, wypłyną*. Biegnie kilka kroków, później rzuca się wpław; — prawdopodobnie utonie. A znowu gdzieś naprzeciwko, pies wydostał się na daszek budy i podniółszy łeb, wyje. Ale za podwójnemi ramami okien wycia tego nie słychać, nie słychać także szumu nawałnicy ni rechotu fal. Nie dobiegają tu także głosy wołające o pomoc, wydaje się, że martwa r.isza panuje nad olbrzymią pustynią wód. Od Zimowego pałacu do fortecy, jeden wściekły wir wody, niosący na sobie barki, łodzie, ploty, dachy, sprzęty, belki drewniane, deski, paki towarów, trupy zwierząt i krzyże z mogił cmentarnych.
Sześć stopni wyżej zera, ale barometr ciągle spada i spada.
Światło coraz to ciemniejsze, jak u człowieka prze! om Heniem? kiedy na oczy jego mrok pada. Niekiedy wyjrzy słońce z za chmur jak twarz nieb jszczyka i wte iy jeszcze bardziej u-Łr^ala się wrażenie, że to coś podobnego do końca świata.
Gorączka u Elżbiety przeszła. Czuła się rzeź-w3» silną, lekką, jak w latach dziecięcych podczas najbardziej swawolnej zabawy. I nagle Przejmowała ją bólem myśl, że woda za chwilę opadnie, cofnie się w swe brzegi — i będzie wszystko jak zawsze — ta sama nuda, czczość, niedorzeczność życia, te same głupie sceny zWa-łujewową, rozmowy z cesarzową — matką, papiery Patryotycznego Towarzystwa. I zrobiło się jej żal: dreszcz przebiegał po ciele, nogi się pod nią ugięły i znowu stała się starą, słabą i chorą.
— No, Mikołaju Michajłowiczu, mamy dziś dużo do załatwienia.
Longinow usiadł i czytał jej sprawozdanie, a Elżbieta starała się słuchać i nie myśleć o powodzi.
Ale Wałujewowa przerwała im pracę okrzykiem:
— Najjaśniejsza Pani! Najjaśniejsza Pani! Już tam, już tam powódź dochodzi!...
I znowu przerażenie i radość — że wszystko się skończy.
— Chodźmy do narożnego pokoju, tam będzie widniej — rzekła Elżbieta do Longinowa.
Gdy przechodzili korytarzem, usłyszeli krzyk:
— Potopiły się! potopiły! Dzieci wy moje najdroższe!...
Stefania Pietrowna Golaszkinowa, wdowa po lokaju nadwornym, staruszka ośmdziesięcioletnia, zawodziła w tłumie dworskiej czeladzi.
Zobaczywszy cesarzową, padła jej do nóg.
— Najjaśniejsza Pani! matko! zmiłuj się! Każ dać łódkę!...
Nie mogła mówić dalej — głos jej uwiązgł w gardle. Elżbieta zapytała o wyjaśnienie któregoś ze służby. Wytłomaczono jej, że córka Go-laszkinowej jest zamężna za drobnym urzędnikiem, mieszkającym w Czekuszach, na wyspie Wasiljewskiej, w małym domku, na samym brzegu Newy. Wszystko tam teraz już zalane, bo miejsce nisko położone. Ludzie to ubodzy, nie mogą trzymać żadnej służby. Rano ojciec wychodzi z domu do urzędu, matka na targ. Dzieci same jedne zamykają w domu. A teraz babka się boi, że dzieci utonęły.
— A czy możnaby posłać po nie łódkę? — zapytała cesarzowa Longinowa.
— Niech Najjaśniejsza Pani nie raczy się niepokoić — odezwał się stary, siwy kamerdyner nadworny. Ona sama nie wie, co mówi. Ze zmartwienia rozum straciła. O jakich łódkach myśli! Kto ją tam zawiezie? A zresztą wszystkie łódki już rozesłane. No, uspokój się, Pietrowna. Może nic im się nie stało. Módl się do Boga. A teraz chodź — nie kłopocz głowy carowej.
Staruszkę odprowadzono. Ale długo jeszcze słychać było jej rozpaczliwe krzyki. A w krzykach tych, jak gdyby połączyły się wszystkie niezliczone jęki ginących... Elżbieta teraz dopiero zrozumiała, co się stało.
— Mikołaju Michajłowiczu, proszę iść dowiedzieć się, gdzie jest cesarz — zwróciła się do Longinowa.
Longinow chciał coś powiedzieć, ale cesarzowa poczęła krzyczeć na niego.
— Idź pan, idź pan zaraz! słyszał pan mój rozkaz?
Weszła do narożnej komnaty i poszła patrzeć przez okno.
Na Newie, naprzeciw admiralskiego wybrzeża, tonęła barka napełniona ludźmi. Woda zerwała most już dawno; tonący na barce rozpaczliwymi gestami a zapewne krzykami, których słychać w pałacu nie było, wzywali pomocy. Cesarzowa dostrzegła płynący ku nim z ratunkiem osiem-nastowioslowy statek pułku gwardyjskiego, stojący zawsze na kotwicy pod pałacem na Newie. Na wzburzonych falach olbrzymia łódź wydawała się orzechową łu liną. Zatory wodne podnosiły się w górę wysoko i rzucały w dół z przeraźliwą szybkością, tak, że wydawało się, że lada chwila się łódź wywróci i pójdzie na dno. A może ni tej łodzi właśnie jest cesarz?
Longinow przepadł, nie wraca. M )że posłać Wałujewową? Po co — głupia nic nie poradzi.
Przez ookój szybkim krokiem pr-echoiził młody oficer. Przemokły był do nitki; przed chwilą stał po pas w wodzie. Prosta, miła twarz jego posiniała od zimna, a w oczach taiło się to samo radosne przerażeuie, jakiego nie dawno doznawała cesarzowa. Spostrzegłszy Elżbietę, zatrzymał się i oddał jej pokłon wojskowy.
— Nie wie pan, gdzie jest cesarz?
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani — odparł oficer, szczękając zębami. — Mówią, że w pałacu, ale mówią też, że na tej łodzi — wskazał na Newę — z jenerał-adjutantem, Benkendorfem.
— No dobrze, może pan iść.
Oficer pobiegł szybko, zostawiając za sobą kałużę wody.
Wreszcie Longinow wrócił.
— Nikt nie wie! Doprawdy aż strach patrzeć na to wszystko. Ludzie tracą zupełnie głowę. Miotają się, jak szaleni...
— Ależ Mikołaju Micha jłowiczu, przecież tak nie można, zawołała Eiżbieta ze łzami w głosie... Boże mój! Boże! — No, to ja sama pójdę, jeśli żaden z was nie chce...
— Najjaśniejsza Pani!
— Idźcie za mną!
Wszyscy troje pobiegli: — cesarzowa, Wałujewowa, Longinow.
Spotkali po drodze kamerdynera Mielnikowa. Ale i ten nie wieiział, gdzie się cesarz znajduje.
— Sami go szukamy, Najjaśniejsza Pani. Cesarzowa Marya Teodorówna także się raczyła zaniepokoić. W żaden sposób nie możemy — mówił Mielników, tonem zresztą tak spokojnym i oboję’nyin, jakby zginęła igła.
— Głupiec! — krzyknęła cesarzowa po francusku i pobiegła dalej.
Jenerał-adjutant Kniaź Mienczykow uspokoił ją nieco wiadomością, że widziano cesarza na dole, na schodach. Elżbieta natychmiast skierowała tam swe kroki.
Pałac cały robił wrażenie rozko anego mrowiska. Ludzie biegali tam i napowrót, zawadzali o siebie, kłócili się, krzyczeli, tak, że niczego nie można było zrozumieć.
Cesarzowej wydawało się, że to wszystko kiedyś już, jakby we śnie widziała i taksamo biegała po jakichś zakamarkach i schodach,, taksamo szukała cesarza i nigdzie go znaleźć nie mogła.
Żołnierze wynosili po schodach z zalanych wodą komnat, złocone meble, obrazy, lustra, wazy nawet kuchenne sprzęty i lichy dobytek dworskiej czeladzi. Jakiś olbrzym, z dobroduszną twarzą, zgięły jak Atlas pod ciężarem brzemienia, dźwigał na plecach ogromną kowaną skrzynię i przywiązane do niej łóżko ze zmoczoną już pierzyną, w zębach zaś trzymał klatkę z kanarkiem.
Jednym z korytarzy niepodobna było przejść. Słychać było rżenie koni i niespokojny tupot. Longinow zapuścił się w czarną czeluść; korytarz zamieniony został w stajnię. Wprowadzono tu, na najwyższe piętro konie wielkiej księżnej Maryi Pawłownej, stojące zwykle w stajni na placu pałacowym, by uratować je przed powodzią.
Na ciemnych, krętych schodach, ktoś krzykną grubym głosem, nie poznawszy cesarzowej:
— Dokąd idziecie? Tam niema pizejścia. Woda wszystko zalała.
Elżbiecie wydało się, że słyszy szmer spadającej wody, szmer cichy, złowieszczy, jak gdyby ktoś się z kimś umawiał... tak, jak wtedy we śnie...
Jacyś ludzie nieśli jakiś przedmiot zawinięty w białe prześcieradło.
— Co to takiego? — spytała cesarzowa.
— Zwłoki i topionej kobiety — odpowiedzieli tragarze.
Wałujewowa wydała ze siebie pisk przeraźliwy. Zdawało się, że zemdleje. Okropnie bała się trupów.
Ody wreszcie dostali się na dół, dowiedzieli Bl§i że cesarz był tu wprawdzie, lecz poszedł do Ermitażu, dokąd przypłynęło duże czółno. Trzeba było znowu drapać się po schodach. Po drodze ktoś krzyknął do nich, że cesarza wcale już nie ma w pałacu. Dopiero co odpłynął na czółnie.
Przechodząc przez swoje własne pokoje, Elżbieta zobaczyła stół nakryty do śniadania i ogarnęło ją zdziwienie, że ludzie wogóle jeść mogą. Ale Longinow złapał po drodze kawałek chleba 1 sera i spożywał go, biegnąc dalej.
W wielkich salach pałacu panował jeszcze zu-pełny spokój. Za oknem — koniec świata, a tu w salonie dwaj szambelanowie staruszkowie rozmawiają jaknajspokojniej o nowym balecie Zefir i Flora.
Zobaczywszy cesarzową, z szacunkiem powstali z miejsc i nisko pochyliii siwe głowy.
Spokój ich uciszył trwogę Elżbiety. Ale tylko na chwilę. „Ci ludzie — pomyślała — zachowaliby się z taką samą obojętnością także i wte-dy, gdyby naprawdę był koniec świata*4.
W błękitnej sali stały na krzesłach: wielka księżna Aleksandra Teodorówna i Frejlina Plu-skowowa, wysoko podciągając spódnice.
— Aj, aj! — wrzeszczała Frejlina. — Ja sama na własne oczy widziałam — tu ich jest mnóstwo. Niech Wasza Cesarska Wysokość tylko spojrzy! Pełzną już po ścianie.
— Co takiego? — spytała Elżbieta.
— Pluskowowa drgnęła dostrzegłszy cesarzową.
— Szczury, Najjaśniejsza Pani! A jakie złe! Ledwo mię nie ugryzły w nogę.
Wałujewowa znowu poczęła piszczeć i wyskoczyła na krzeszło. Bała się szczurów jeszcze więcej jak trupów.
— Z dołu tu przychodzą, z piwnic — wyjaśniał zgarbiony staruszek, cały pomarszczony i jakby zapleśniały, emerytowany kuchmistrz Izotow.
— Podczas powodzi w roku 1777 także masa Szczurów i myszy rozlazła się po całym pałacu, tek że, gdy powódź minęła, nie można było dać sobie z nimi rady. Świętej pamięci cesarzowa Katarzyna Aleksiejewna sama wtedy raczyła zastawiać pułapki.
— Pan pamięta tę powódź? — rzekła cesarzowa, nie wiedząc zresztą, o co pyta.
— Pamiętam, Najjaśniejsza Pani I także i powódź z roku 1755, 18 listopada i z roku 1762, 25 sierpnia i z roku 1764, 20 listopada. Wszystkie pamiętam. Ledwo sam się nie utopiłem. To-n%ł także mój ojciec i dziadek. Od tego czasu boję się wody. Od ognia uciec można — przed w°dą, gdzież się ucieknie?
Zamilkł, zaczerpnął tchu i znów zaczął mówić zmęczonym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Starzy ludzie opowiadają, że na petersburskiej stronie koło cerkwi świętej Trójcy stała wysoka topola. Na dziesięć lat po wybudowaniu ®la<sta powódź była taka, że topolę zupełnie Przykryła. I wtedy rozeszło się międ/y ludem proroctwo, że gdy drugi raz będzie taka sama powódź, zniszczeje także i Petersburg i miejsce, na którem stał, pozostanie puste. Taka miała być Wola Boża — naprzeciw woli ludzkiej. A cesarz, lmPe, ator Piotr Aleksiejewicz, gdy się dowiedział kté^ ^roroc*’w’e> kazał topolę ściąć, a ludzi, zy głosili, kołem łamać bez miłosierdzia. jednak w proroczem słowie była prawda, kté ra zaiste się spełni: „wody pokryją cię i kniesz z powierzchni świata“.
Z mistycznem przerażeniem słuchali wszi — słów starca. I wydało się im, że oto właśnie tr raz nadszedł czas wypełnienia się groźby P; skiej: tam, gdzie był Petersburg — wodna p stynia, z której niby maszty okrętów, stt igły Admiralicji i Petropawłowskiej twierdz
Nagle cesarzowa przypomniała sobie di jeszcze obiegające między ludem proroctwo: 1777 był rokiem urodzenia cesarza Aleksan i zarazem rokiem największej powodzi. T * sama powódź miała nastąpić w roku j śmierci.
Chwycił ją obłędny strach.
Do pokoju wbiegła cesarzowa matka.
— Lise! Lise! gdzie cesarz?...
— Nie wiem, mamo, sama go szukam...
— Herr Jesus! Co to jest? Co się dziej \ Niks, biedactwo, tam sam jeden w Anicz w skim pałacu, i nie wie, co się tu z nami d
A posłać niema kogo. Nikt nas słuchać nie >. wszyscy nas opuścili!... A wy, czego tu stc Chodźmy, chodźmy, co prędzej szukać cesar
Wszyscy pobiegli pędem z sali. Pozostał w sam jeden tylko starzec Izotow, i głosem czonym, ledwie dosłyszalnym, powtarzał:
„Wody pokryją cię i znikniesz z powier: światal“ li przez sale, wychodzące na plac ozległ się szczęk, jakby od rozbija-Drzwi trzasnęły i zawyła straszliwa ła nawałnicy była taka, że żelazne /ane z dachów, zwinięte w pół, latały zu jak arkusz papieru. Jedna z nich ’ okno i rozbiła je na drobne kawałki, /a matka stanęła, wydała przeraźliwy oczęła uciekać z powrotem. Wszyscy nią, prócz jednej Elżbiety. Nikt nie ednak, że została sama. Targane wi-rzwia uderzyły ją i ledwo że nie po-ziemię. Gdy wbiegła do sąsiedniej sali, rozbite szyby, okruchy szkła spadały podłogę. Wiatr wdarł się do sali. wym szumie fal i wyciu nawałnicy ’ło jęki topielców. .a się dokoła i spostrzegła, że była sa-że wszyscy ją opuścili. Prawie bez-i padła na krzesło i zakryła twarz rę zyszła do siebie, hrabia Miłoradowicz, ki jenerał gubernator stał pochylony szeptał jej coś do ucha. Nie rozumiała e cesarz? — zapylała, już beznadziei, )aczy, z przyzwyczajenia tylko powta-e razy wypowiedziane już dzisiaj py-
Alfkaamlm’ l. ’roni 11.
— Tu, obok, w Białej sali, Najjaśniejsza Pani! Czy mogę służyć?
— Proszę cię, hrabio, o szklankę wody.
Wbiegł do drugiej sali, szukał wody, ale jej nie znalazł.
— Dziękuję, już nie trzeba. Chodźmy.
— Wody trochę za dużo; a gdy jej potrzeba, to niema, zażartował Miłoradowicz, uśmiechając się zgoła wesoło. Następnie pochylając się eleganckim, niemal — tanecznym rurhem, i podzwania-jąc ostrogami, jak na balu, podał cesarzowej rękę.
Krok jego był lekki i żwawy, a twarz jedna z tych, na widok których mówi się: „dzielny mężczyzna!“
I jak nieraz bywa w godzinach klęski, nagle przypomniała się cesarzowej głupia anegdota o hrabi Miłoradowiczu: amator walca, lir. Miłoradowicz ćwiczył się w tańcu, będąc sain w swoim gabinecie. Wykonywał ruchy taneczne przed zwierciadłem i w zapale uderzył głową o lustro tak silnie, że się skaleczył i musiał pójść na bal z przepaską na głowie.
Idąc z nią mówił o powodzi, jak o zabawnem zdarzeniu, jakby się np. mówiło o małym deszczyku podczas przechadzki z damami.
— Wszyscy krzyczą: „klęska! klęska!11 A ja powiadam: zmiłujcie się panowie, my to, starzy żołnierze, którzyśmy tonęli we krwi, mamyż się bać wody?
Weszli do Białej sali.
Za stołem przy szklannych drzwiach siedział Aleksander [, zgarbiony, ze spuszczoną głową i przymkniętemi oczyma. Wyglądał na człowieka bardzo zmęczonego, któremu szalenie spać się chce.
W początkach powodzi ogromnie się przejął;yą ratunkową i ochronną, biegał tam i sam, wydawał rozporządzenia i rozkazy. Gdy nikt nie chciał wsiadać na łódź, zerwał się i postanowił sam jechać. Ale Benkendorf nie dopuścił r*o tego. w oczach cesarza zdjął mundur i brodząc P° szyję w wodzie, wszedł na łódź. Za jego Przykładem poszli inni. Dotąd jednak nie wrócili. Wzrastająca z każdą chwilą powódź przerwała wszelką komuuikacyę. Pałac zimowy jak wyspa albo okręt stał sam wśród pustyni wodnej. I cesarz zrozumiał, że na nic wszelka akcya ratunkowa się nie przyda.
Nie zauważył, że cesarzo’a weszła do sali. Nie śmiała podejść do niego i przypatrywała mu s, ę z daleka. W mrocznem świetle twarz jego wydawała się trupio-bladą. I w tej właśnie chwi-.1 w, §cej niż kiedykolwiek było w nim to, co już zauważyła Zofia, coś łagodnego, cichego, bezbronnego i bezradnego: „cielątko białe“, owca ofiarna, ^ którą wiodą na rzeź. I jeszcze przy-cos innego: to samo co odbiło się w jego warzy wczoraj, kiedy Elżbieta poczęła z nim 3* mówić o tajnym związku: wyraz człowieka, który popada w obłąkanie, zdaje sobie z tego spra wę, i boi się, żeby otoczenie tego sobie nie u-świadomiło.
Niedorzeczną wyd iłu się jej ta trwoga, której doznawała przed chwilą. Tu w bezpiecznym pokoju więcoj się o niego lękać można, niż tam w huraganie powodzi. Nie wątpiła już tera*, że wczoraj nie powiedział jej wszystkiego, utaił rzecz najważniejszą.
Oberpolicmajster Gładkow zdał sprawozdanie cesarzowi z tego, co się dzieje w mieście.
Na stronie petersburskiej, gdzie domy przeważnie były drewniane, powódź zniosła całą ulicę. W niektórych miejscach woda podniosła się tak wysoko, że wszystko uległo zniszczeniu.
Cesarz słuchał, ale wydawało się, że nie rozumie niczego.
Co pięć minut podchodzili do niego, jeden za drugim fligel-adjutantowie, donosząc o ciągłem podnoszeniu się poziomu wody. Dwanaście stóp i dwa cale i pół. Sześć cali. Osiem. Dziewięć. Dziesięć i pół.
Teraz już o dwie stopy i cztery cale wyższy poziom, niż w roku 1777; takiej powodzi nie było jeszcze od czasu istnienia Petersburga.
Była godzina trzecia po południu.
— Jeśli wiatr trwać będzie jeszcze dwie godziny — to miasto przepadło, powiedział ktoś głośno.
Cesarz usłyszał to, podniósł głowę i przeżegnał się. Wszyscy za nim powtórzyli znak krzyża świętego. W pokoju zapanowała cisza śmiertelna. W stojącym u progu tłumie służby, roz-legły się szlochy. Nagle ktoś rzekł:
— Karze nas Bóg za nasze grzechy!
— Nie za wasze, lecz za moje, — powiedział cesarz cicho jakby do siebie samego, i jeszcze Niżej spuścił głowę.
— Lim, ty tutaj, a ja nie wiedziałem, rzekł wreszcie, spostrzegłszy cesarzową, wstał z krzesła i podszedł do niej. — Jak się czujesz?
— Dobrze. Trochę się zmęczyłam. Szukałam cię wszędzie.
— I po co? Co za nieostrożność! tutaj wszędzie przeciągi, a ty i tak jesteś zaziębiona.
Troskliwie poprawił na niej płaszcz, zarzucony tylko na ramiona. I na myśl, że tak o nią Sl? niepokoi w takiej chwili, oblał twarz jej rumieniec, jak zakochanej dziewczyny.
— Oto, co za nieszczęście, Lise — powiedział Po chwili, z takim żałosnym uśmiechem, jakby Sam był temu winien. Uśmiech ten widywała °na u niego często w czasie ostatniej choroby.
Pamiętasz słowa Pisma — zwrócił się znowu do Elżbiety: „straszno jest wpaść w ręce żywego“
Chciał jeszcze coś mówić, ale zrozumiał, że nie Powie nic takiego, coby miało jakąkolwiek wagę.
Powtórzył tylko:
— Straszno jest wpaść w ręce Boga żywego.
Ktoś wskazał ręką na Newę. Wszyscy rzucili się do okien. Woda unosiła tratwę, a za tratwą — ogromną beczkę od śledzi. Widocznein było, że za chwilę beczka uderzy o tratwę i rozbije ją. Ludzie na tratwie klęczeli, modląc się, inni wyciągali ręce do brzegu, wołając o pomoc.
Cesarz kazał otworzyć drzwi na balkon i stanął na nim. Być może, iż skazani na śmierć dostrzegli go, przynajmniej wydawało mu się, że słyszy ich jęk i krzyki, skierowane do siebie. Ale nagle beczka uderzyła o tratwę i tratwa z ludźmi pogrążyła się w czeluści wodnej Aleksander zakrył twarz rękoma.
Wrócił do pokoju, usiadł znowu na krześle, zgarbił się i opuścił głowę. Łzy ciekły mu po twarzy, ale on nie czuł tego.
Z początkiem powodzi fligel-adjutant pułkownik German wysłany został z pałacu do koszar gwardyjskiego pułku, by kierować akcyą ratunkową. Cały dzień spędził na wydobywaniu z wody tonących. Gdy późną nocą wracał przemoczony i zziębnięty i przejeżdżał ulicą Targową, przypomniał sobie, że mieszka tu jego przyjaciel kniaź Odojewskij. Postanowił wstąpić do niego, by się trochę ogrzać i napić się herbaty. Gdy nieco wypoczął, zaproponował gospodarzo jsy w* ’ jego gościowi kniaziowi Waleryanowi Mi-chajlowiczowi Golicynowi, by przejechali’ się z nim łódką.
W mieście panowały ciemności, gdyż latarń n*e można było zapalić. Wydawało się, że to noc ostatnia, po której słońce już nie wzejdzie.
Ulicą Oficerską i kanałem Kriukowa dojechali na plac senatu.
Burza szalała tam jeszcze z całą siłą. Nad błyszczącą w pomroku białą pianą wód wznosił 8, § posąg: olbrzym na bronzowym koniu z wy-C1ągniętą ręką. I nie można było zrozumieć, co ten jego ruch oznacza: czy chce uspokoić bu rzę> czy wzmódz na nowo jej wściekłość?
Jednocześnie z drugiej strony nadjechała wielka łódź jenerała Benkendorfa z płonącemi pochodniami. Krwawe blaski padły na posąg Miedzianego Jeźdźca i wydało się, jakby weń wstąpiło życie, jakby chciał uczynić jakiś ruch, Granitową podstawę pomnika oblewała woda przy-blasku pochodni wyglądająca jak krew. Miedziany Jeździec kroczył po krwawych falach.
Golicyn patrzał w jego twarz, i nagle wydało ^ się, że słyszy w szumie fal i wyciu nawał-n, cy, okrzyk powstania całego narodu.
Przypomniał sobie, jak stał tu przed pół rokiem z Pestlem, rozmyślając o Tajnym Związku, zadawał sobie pytanie:
Z 11 i tn, czy przeciw niemu?
I teraz, taksamo jak wtedy, nie mógł dać sobie odpowiedzi.
III.
Zaraz po powodzi, przyszły mrozy. Domy, które wyszły cało z powodzi, stały się niemieszkalne z powodu zimna. Przemokłe mury okryły się warstwą lodu, palić zaś w piecach nie było można, gdyż woda je zniszczyła. Również niepodobna było wodę usuwać, gdyż zamarzła. Ludzie ginęli od zimna i głodu. A poziom Newy ciągle się podnosił, grożąc nową klęską. Zdało się, że Bóg przeznaczył na zagładę nieszczęsne miasto.
Cesarz odwiedził najbardziej dotknięte powodzią miejsca.
— Bywałem w krwawych bitwach — mówił do otoczenia — ale takiego zniszczenia nie widziałem jeszcze nigdy.
Gdy stanął na cmentarzu smoleńskim i spojrzał na cały szereg nowych mogił, pod któremi znajdowały się zwłoki topielców, łzy popłynęły mu z oczu. A wszyscy płakali wraz z nim.
Ustanowiono komitet dla niesienia pomocy o-fiarom powodzi. Wśród tłumu krążyły rozmaite anegdoty, dotyczące powodzi. Opowiadano, że gdy do przedsionka biblioteki publicznej wpłynęła ryba, bibliotekarz Iwan Andrejewicz Kry-
Iow złapał ją, usinarzył i zjadł. Hrabina Toł-stojowa tak się rozgniewała za powódź na Piotra I, że przejeżdżając obok pomnika, pokazała mu język.
Cenzura zakazywała pisać cokolwiekbądź o powodzi. W Moskwie rozszerzyły się pogłoski, iż cały Petersburg zalany został wodą. Między prostym ludem utrzymywała się opinia, że gniew Boży nawiedził stolicę, jako kara za kolonie wojenne i okrucieństwa panów.
Pop Teodozy Lewickij głosił między ludem, że powódź — „nie jest bynajmniej ślepein zrządzeniem przyrody, ale właśnie sprawiedliwym wyrokiem sądu Bożego, oddającego ludziom to, na co zasłużyli. Pomimo tego ze strony władz nie widać najmniejszego objawu skruchy11. Dwóch feldjegerów w nocy przybyło do ojca Teodoze-go, posadziło go do kibitki i wywiozło niewiadomo dokąd; później okazało się, że do Konew-ca na jeziorze Ładoga.
Nakoniec Newa stanęła. Gdzie przedtem sza-hiły wody potopu, teraz rozciągało się śnieżne pole, skrzypiały wozy, dzieci ślizgały się na łyżwach. Wkrótce obfity śnieg pokrył ulice. Turkot dorożek zastąpiły sanki i dokoła zapanowała l‘>»za i spokój, tak, że tylko śnieg skrzypiał pod stopami przechodniów.
Petersburg stał się podobny do głuchej wsi, zasypanej zadymką. Usnął jak dziecko w ko lebce pod białem prześcieradłem, jak martwy trup w mogile. Cmentarna cisza zaległa nad miastem.
Cesarzowa była chora; zaziębiła się w czasie powodzi i odtąd nie mogła przyjść do siebie. Lekarze obawiali się, że mogą się rozwinąć suchoty. „Takisam będzie ich przebieg, jak u Zo-fii“ — myślał Aleksander.
Spędzał przy niej całe dnie. Lekarze zabronili jej mówić, bo przy rozmowie silniej kaszlała. Gdy cesarz zadawał jej pytania, odpowiadała na piśmie.
Rozmowy o Tajnym Związku, rozpoczętej wieczorem przed powodzią, ani ona, ani Aleksander nie podjęli nanowo. Lecz gdy patrzyła na niego pełnymi smutku oczyma, wiedział o czem myśli. Oboje milczeli. Cisza panowała w pałacu, cisza na ulicach miasta — cisza cmentarna i grobowa.
Aleksander przestał się zajmować sprawami państwa. Wydawało mu się, że są one bez znaczenia. W czasie powodzi, przekonał się, że władza jest bezsilną. Owemu przygniatającemu lenistwu, z którem przedtem walczył, oddał się teraz bezpodzielnie.
Pewnego dnia przyszedł do niego na audyen-cyę nowy minister oświaty, Aleksander Siemie-nowicz Szyszkow. Siwy, twarz blada, oczy zapadłe. Głowa mu się trzęsła, ręce robiły wraże nie bezwładnych. Gdy stanął przed cesarzem z raportem, nie mógł otworzyć portfelu. Aleksander pomógł mu, sun wyjął papiery i począł je czytać.
Szyszkow w polityce rządził się przesądami i przeczuciami. Nową, ułożoną przez niego ustawę cenzuralną, nazwano „żelazną“ — jego samego „gasicicielem“, a ministerstwo oświaty,
» ministerstwem ciemnoty“.
Raporty jego były po większej części zwykłymi donosami.
— Tak zwany duch czasu, jest poprostu duchem bezbożności, duchem rewolucyi, żywiącym się mordem i gwałtami. Ginie przez niego władza, unicestwiają się prawa, w gruzy upadają trony i panować poczyna bezrząd i rozpusta. Niebezpieczeństwo, które ze sobą przynosi, większe jest od pożaru, zarazy i powodzi... Mruczał tak pod nosem długo, monotonnie, dopóki nie spostrzegł, że car go wcale nie słucha. Wtedy spuścił głowę, milczał przez chwilę, aż wreszcie począł zawodzić:
— Panie najmiłościwszy! Ciężko mi starcowi dźwigać na mych barkach tak ciężkie brzemię; CZL*j§. że upadam pod niem! Duch czasu opanował dziś wszystko: wszędzie — w senacie, Radzie państwa, wśród publiczności, nawet i przy dworze — duch ten znajduje poparcie i wstawiennictwo. Cóż na to robić? Głową inuru nie przebijesz. Dotychczas Fan wszechmocny czuwał nad Rosyą, ale teraz, j-ik się zdaje, ręka.Tego nas dotknęła. I jest coraz gorzej! coraz gorzej!
Zawodził tak, zawodził bez końca, a od tego lamentu mrok stawał się coraz większy, cisza coraz bardziej cmentarna, coraz bardziej grobowa.
Minister wojny Tatiszczew, minister sprawiedliwości Łobanow, minister spraw wewnętrznych Łanskoj — wszystko to tacy sami starcy, bezsilni i bezradni, podobni do upiorów.
I oto w rękach takich ludzi spoczywają losy Rosyi, panstwa, narodu! — myślał Aleksander, patrząc na Szyszkowa. Z jakieini nadziejami, z jakimi zamiarami rozpoczynał swe rządy w młodości, z jakimi teraz je kończy!
Wśród ludu nie przestawały krążyć ciągle na nowo powstające pogłoski o złowieszczych wróżbach: dzwony w cerkwiach same poczynały wydzwaniać grobowe melodye; jakieś tajemnicze ptaki przelatywały, nocą wydając straszliwe okrzyki; na świat przychodziły potwory: gdzieś miało urodzić się dziecko z rybim ogonem,!o znowu cielę z ludzką głową.
Z końcem lutego rozpoczęła się odwilż. Topniejący śnieg pociemniał; z dachów poczęło kapać; na Newie pękały lody, strasząc zwłaszcza nocną porą przechodniów. Ludzie marli, jak muchy od zaraźliwej gorączki. W chmurach, płyną cych po powietrzu, jawić się poczęły jakieś potworni zjawiska. W tumanach mgły ukazał się kiedyś — pop z rogami.
Rozeszły się o tem wśród ludu fantastyczne wieści. Opowiadano, że w cerkwi świętej Trójcy pop rogaty wystawił kiedyś głowę z poza wrót carskich i począł beczeć, jak kozioł. Potem widziano go w kazańskim soborze. Na placu przed soborem zgromadził się tysiączny tłum. Przybył policmajster Czichaczew i wzywał ludzi, by się rozeszli. Ale tłum nie ustępował i coraz gwałtowniej napierał na wrota soboru. Przekonanie i wiara w to, że w soborze ukrywa się Pop z rogami, utrwalało się przez to, że wrota były zamknięte i strzegła ich policya, a ducho-chowieństwo nie wychodziło z soboru. Mówiono, że sam metropolita odprawia nabożeństwo, aby Bóg zlitował się nad popem i by rogi cudowną s, łą zostały mu odjęte.
Wśród czarno żółtej mgły w inrocznein świetle dnia podobnego do nocy, wszystko było tak Upiorne i niesamowite, że jawa wydasvała się prawdopodobną. I nie wiadomo, do czegoby do szło, gdyby ktoś nie puścił pogłoski, że popa wywieziono tajemnein podziemnem wyjściem.
Na drugi dzień zgromadził się tłum jeszcze większy u wrót soboru. Popa z rogami widziało już bardzo wielu ludzi: jedni zapewniali, że jest Podobny do Arakczejewa, drudzy, że do Focyu sza. Zakonnicy zamknęli wrota; tłum domagał się ich otwarcia i groził, że je wyłamie.
— Ależ bracia, na co czekać? — zawołał głos jakiś. Otwierajmy zaraz! Dawaj drabinę!
Na placu pojawiła się rota żołnierzy, i wszyscy się rozbiegli. A wieczorem zgłoszono do władz policyjnych wiele kradzieży, dokonanych w czasie kiedy i służba pobiegła przed sobór kazański, by także zobaczyć popa z rogami.
Wkrótce jednak znikł pop z Petersburga. Pojawiać się za to zaczął w licznych miastach gu-bernialnych.
Gdy doniesiono o wszystkiem carowi — naprzód Szyszkow, a później oberpolicmajsler Oładków, z takiem przedstawieniem stanu rzeczy, jakby zaczynała się rewolucya — car uniósł się gniewem, zwymyślał Gładkowa, i kazał rzecz całą zbadać Arakczejowowi.
Okazało się, że pop z rogami nie jest zwykłym wymysłem. W jednej z wiosek ukraińskich pewien pop naprawdę zabił kozła i skórę jego z rogami wdział na głowę, „by trochę ludzi postraszyć“. Lepka skóra przyschła do ciała, a pop podniósł wtedy wielki krzyk. Zbiegł się tłum ludzi, wiadomość o zdarzeniu doszła do władz. Zarządzono śledztwo, sprawa cała odesłaną została do synodu i stąd później powstały w mieście plotki.
Ledwo znikł „pop z rogami“ — pojawił się nowy cud; co dnia igła Pietropawłowskiej twier dzy świeciła w porannych godzinach czerwonem światłem. Z początku myślano, że to zorza poranna. Ale i w dnie pochmurne, światło było takie same. Cesarz widział to na własne oczy; igła świeciła tak, że wydawać się mogło, javO by nóż krwawy zawisł na ciemnem niebie. rz^ czyna światła pozostała na razie niezba aną. Dopiero później dowiedziano się, że opodal twier dzy gaszono wapno i blask z drzwi pieca zasło niętego domami, padał wprost na igłę Piętro
Pawłowskiej twierdzy.
A naczelnik tajnej policyi von Foks ciągle przysyłał carowi nowe donosy.
Wśród białego dnia na Newskim Prospekcie, szpieg usłyszał, że jeden z przechodniów mówi do drugiego: „Niedługo będzie rewolucya“. Rzucił się natychmiast w pogoń za nim, lecz nieznajomy po pewnym czasie zginął w tłumie. W innym donosie znajdowała się propozycya, by „w tak niebezpiecznych, jak obecnie czasach, przy każdej dzwonnicy stawiano w nocy wartownika. W ten sposób nie będzie mógł nikt dac hasła do rozpoczęcia rewolucyi“.
Aleksander czytywał te wszystkie donosy, puszczając je oczywiście mimo uszu. A jednak me pozostawały one bez skutku.
Nikt nie śmiał mówić z nim o Tajnym Związku, a cesarzowi wj dawało się, że wszyscy o nim wiedzą, a myśląc, że on ze strachu niczego nie chce przedsięwziąć — śmieją się z jego tchć liwości.
„Podejrzliwość jego doszła do zupełnie ob dnych rozmiarów — opowiadała później Mar Antonówna Naryszkinowa. Wystarczało mu, usłyszał na ulicy czyjś śmiech, lub spostrze że ktoś z jego otoczenia się uśmiecha, by pi’2 puszczać, że to do niego się odnosi11.
Raz wieczorem, gdy u Maryi Antonów) znajdowała się jej kuzynka, bawiąca w pr. jeździe w Petersburgu Polka, i podano herba cesarz sam nalał dwie filiżanki herbaty i p )i je paniom. Marya Antonówna szepnęła na ur kuzynce:
— Gdy wrócisz do domu, będziesz się mo chwalić, kto ci podawał herbatę.
— O, naturalnie — odpowiedziała tar z uśmiechem.
Cesarz, który miał słuch nieco przytępio nie zrozumiał słów. Ale widząc, że się śmi i porozumiewają, stracił odrazu humor, a j został sam na sam z Maryą Antouówną, rze
— Widzisz, ja zawsze, jestem śmiesznym, wet ty, najlepsza moja przyjaciółka, patrząc mnie, nie możesz się powstrzymać od śinieo Powiedz mi, co takiego we mnie śmiech wzbud
Kiedyś adjutantowie cara, Kisielew, Orłów, J tuzów, stojąc u okna, rozmawiali o czemś i głos się śmiali. Nagle wszedł cesarz; powstr w tej chwili od śmiechu, ale na ustach jeszcze mimowolny grymas. Cesarz spoj-lich, przeszedł i nie powiedział ani sło-po kilku minutach posłał po Kisielewa.:dł do gabinetu carskiego, ujrzał Aleksan 1 zwierciadłem, wykręcającego się na strony. zegoście się ze mnie śmieli? Co we śmiesznego? osłupiał i ledwo po chwili mógł po-ie nie rozumie o co go cesarz pyta. lobrze, dobrze, Pawle Dymitrowiczu — z łaskawie, wiedziałem przecie, żeście śmieli. Powiedz prawdę, nie zmyślaj: a moim mundurze z tyłu było śmic nachodziły go przykre sny, że ji-sl >rskim, albo na pełnej paradzie i wy lowym mundurze, ze wstęgą orderu i, ale — bez spodni. Wszyscy nań czuje, że stał się śmiesznym na no uczucie towarzyszyło mu na jawie. u się, że widzi szyderstwo nad so-v ludzkich twarzach, ale i we wszy-ch mai twych przedmiotach. Z chinur kłębią 1 S1§ na niebie patrzały na niego jakieś u-ne °blicza Starał się ich nie widzieć, aż na-hłysnęła mu przed oczyma — głowa popa Jgami.
Przed tyini majakami i wizyami uciekał z Petersburga i szukał schronienia w Carskiem Siole.
Tam, w samotności, doznawał pewnej ulgi. Przemieszkiwał w zimie w trzech maleńkich pokoikach bocznego skrzydła: gabinet do pracy, sypialnia, pokój jadalny. Urządzenie ich było proste, niemal ubogie. Wydawało mu się nieraz, że już dawno zrzekł się tronu i żyje teraz w spokojnem, ustronnein zaciszu.
Kiedyś, po obiedzie, siedział sam jeden w gabinecie przed kominkiem. Dzień był pochmurny, ale od czasu do czasu pokazywało się słońce. Płomień na kominku bladł coraz bardziej. Za oknem widać było drzewa okryte śniegiem. Tam, w parku i tu dookoła niego, cisza i spokój, jak gdyby o tysiące wiorst od stolicy. Cisza cmentarna i grobowa.
Myślał o konieczności przeprowadzenia rozmowy z kniaziem Waleiyanem Golicynem.
Pamiętał obietnicę daną Zofii; pamiętał także wyraz twarzy kniazia Waleryana nad zwłokami Zofii, gdy w jednym momencie zrozumiał, że miłość do umarłej jednoczy ich, i że te:i rzekomy wróg jego — jest w rzeczywistości najlepszym jego przyjacielem. Wtesly łatwoby mu było podejść do niego i rozpocząć rozmowę. Ale potem, im częściej myślał o tem spotkaniu, tem mu się ono wydawało trudniejszem do urzeczywistnienia.
Mijały miesiące, a ciągle je odkładał. Golicyn czekał, a później przestał czekać. Chciał wyjechać, prosił o urlop. Aleksander nie dawał ur *°Pu, ale żywił już teraz przekonanie, że rozmowa ta będzie dla nich obydwu ciężarem, kłamstwem, poniżeniem — ale głównie, że okryje go znowu tą straszliwą śmiesznością, jaką czuł nieustannie dookoła siebie.
A jednak myślał o niem ciągle i uporczywie, z męką i bólem, jak gdyby rozdrażniał własną ranę. Komponował cały dyalog do najdrobniejszych szczegółów, przygotowywał swe pytania i jego odpowiedzi, mówił za obydwu, nie-kiedy gdy się zapalił, nawet na głos, — jak aktor, klóry się uczy swej roli przed lustrem.
Z początku będą mówić o Zofii.
Spełniam jej ostatnią wolę, wzywając pa-Ua do siebie. Ona mi to mówiła, i ja wiem, że t° jest prawdą, że, jeśli ją pan kocha, to nit: może być pan inoim wrogiem. W jej imieniu, Proszę pana, by pan ze mną mówił, nie jak pod-da|iy z władcą, ale jak człowiek z człowiekiem, syn z ojcem. Wierzę w to, i chciałbym by i pan wierzył, że ona nas słyszy w tej chwili...
Zamilknie i spojrzy mu prosto w oczy. A Go licyn n’e wytrzyma tego spojrzenia, — spuści °Czy.
Wiadomo mi, kniaziu, — zacznie znów rnowjć ze pan należy do Tajnego Związku.
Dążenia Związku także mi są wiadome. Ograniczenie samodzierżawja, nadanie konstytucyi. Ależ, czy wy nie wiecie, że to także moje dążenia?
Golicyn wtedy uśmiechnie się.
— Wy chcecie być moimi wrogami — ale wy jesteście moimi przyjaciółmi, dziećmi mojemi, mo-jem ciałem i krwią. Bezemnie i was by nie było. Zawsze myślałem i do dziś dnia myślę, że wolność jest najpiękniejszym darem Bożym. Cóż więc nas rozdziela? Dlaczego musimy być wrogami?
— Czy Najjaśniejszy Pan chce wiedzieć całą prawdę?
— Prawdę, Golicyn, tylko prawdę.
— Najjaśniejszy Pan sam wie, że Tajny Związek powstał dopiero wtedy, gdy nadzieja nadania Rosyi konstytucyi zupełnie została straconą...
Gdyby ktokolwiek zajrzał do pokoju cara, pomyślałby, że Aleksander jest ohłąkany. Naprzeciw niego stało puste krzesło, a cesarz zwracał się do niego tak, jak gdyby siedziała na tein krześle jakaś niewidzialna istota. Zdawało mu się, że mówi szeptem, tymczasem mówił tak głośno, że słowa jego było słychać i w drugim, przyległym pokoju. Przytem gestykulował rękami i głową, zmieniał głos, uśmiechał się i chmurzył — prawdziwy aktor przed lustrem!
Aleksander ciągnął dalej.
— I czyż w rzeczywistości, naprawdę, cała wina po mojej stronie? Takich, jak ja, jak wy — dziesiątki, no może setki w Rosyi, rea-szta, całe miliony są temu zupełnie obce. Gdyśmy ze Sperańskim poczęli myśleć o reformach, okrzyknięto go zdrajcą, a ja musiałem go poświęcić...
„No, niekoniecznie znowu muszę mu to powiedzieć. Ale o Sperańskim coś wspomnieć trzeba“.
— A wie pan, co wtedy napisał do mnie Ka-ranizin. Dotąd pamiętam każde słowo, „.ledną z najgłówniejszych przyczyn obecnego niezadowolenia Rosyi z rządu, jest skłonność tego rządu do reform, wstrząsających państwem, reform, których pożytek jest bardzo a bardzo wątpliwym“. Jeżeli Karamzin, człowiek światły tak myślał, to cóż dopiero inni? Widowisko jedyne n:» świecie: cesarz samowładny, dający wolność nar°dowi, i naród, który jej przyjąć nie chce! N’e można urodzonych niewolników czynić wol-nymi. Jeden człowiek przeciw tłumowi — nie starczy. A ja jestem jeden. Nie main towarzyszy 1 współpracowników. Na kim się oprę? Na okół nnie fałsz i oszustwo! Czyż my, panujący mo-Ze, ny wiedzieć o wszystkiem, co się u nas dzieje?
G(, y się o tem myśli — włosy powstają na głowie! W sprawach wojennych, politycznych, jerkiewnych, wszystko się dzieje na opak. 1 ja-^ ^ na to rada? Jeden człowiek wszystkiego onac nie może. Trzeba wejść i w moje po-n, c. Zastanówcie się nad tem, pomyślcie, co robicie, odstąpcie zbrodniczych zamiarów, a ja skruchę waszą przyjmę z ojcowską miłością. A prze-dewszystkiem zrozumiejcie, zrozumiejcie, że ja chcę tego samego, co i wy! Działajmy razem, połączmy nasze usiłowania dla dobra ojczyzny!
Nie wiedział, co więcej jeszcze powie, ale czuł, że będzie to wyglądać szczerze. A wtedy Golicyn nie oprze się jego słowom — wybuchnie płaczem, padnie nm do nóg. Z początku on jeden tylko — później wszyscy. Wszyscy przyjdą ukorzyć się przed niin. A on im przehaczy, jak przebaczył ojciec synowi marnotrawnemu. A jeśli nawet kogo ukarze, to wśród ogólnego zapału, nikt na to nie zwróci uwagi.
No, a jeśli inu nie uwierzą, pomyślą, że ich chce tylko oszukać, że gra z nimi podwójną grę, chwyta ich w pułapkę, aby tem dogodniej unicestwić spisek? Co zrobi, jeżeli przypomną mu słowa Napoleona: „Aleksander wykrętny, jak żmija, ostry, jak brzytwa, fałszywy, jak piana morska. G tyby na niego wdziać kobiece suknie, byłby jedną z najchytrzejszych kobiet“. Albo słowa babki, Katarzyny II: „Aleksander, to z usposobienia aktor, lubujący się w efektownych pozach“. Takiej efektownej pozy i teraz uczy się przed lustrem. Ale już zapóźno. Lustro rozbite. Nikogo nie oszuka. Tylko nowy wstyd i nowy śmiech. „Co we mnie jest tak śmiesznego, że wszyscy to widzą?“
On jest — ofiarą, a oni — zabójcami. Albo oni będą — ofiarami, a on — ich katem. Żadna poza tego nie zmieni. I dziś nie słów potrzeba, ale czynów. Wytępić zbrodniarzy — oto, czego potrzeba. „Trzeba i nie można, nie można i trze-ba“ — znowu taksamo, jak wtedy 11 marca, w dzień mordu, dokonanego nad ojcem, carem Pawłem. Niczego nie postanowi, nic nie zdziała, Palcem nie ruszy. Jakby w letargu, wszystko słyszy, wszystko wie, wszystko czuje, a nie może dać znaku, by go żywcem nie grzebano.
— A oni się śmie ją! A oni się śmieją!
Kamerdyner Anisinow dawno już słyszał z drugiego pokoju, że cesarz z kimś rozmawia. Może ktoś wszedł tajnemi drzwiami? Podszedł do drzwi, przyłożył ucho do dziurki od klucza, kiedy Aleksander zawołał: „a oni się śmieją, a oni się śmieją14 — wydało mu się, że woła: „Anisinow! Anisinow!“ Otworzył drzwi i wszedł do pokoju.
— Czego chcesz?
Najjaśniejszy Pan mię wołał.
— Precz! — krzyknął Aleksander i ze wściekłości począł tupać nogami.
Po kilku minutach, w szynelu i w czapce, schodził iia p0 schodach.
Przed drzwiami stał żołnierz na straży. „I ten s’ę śmieje!“ — pomyślał car, zatrzymał się przed nim i patrząc mu w oczy, zapytał:
Ty, czego chcesz? r.(i
— Zdrowia życzę, Najjaśniejszy Panie! — wykrzyknął żołnierz, wytrzeszczywszy oczy z takim strachem, że Aleksandrowi lżej się odrazu zrobiło na sercu.
— Jak się nazywssz?
— Iwan Ochramienko, Najjaśniejszy Panie!
— No więc, Iwanie, powiedz twemu kapitanowi, że mianuję cię podoficerem.
„Zupełnie, jak ojciec — pomyślał żołnierz, gdy car zniknął mu z oczu. Niedaleko pada jabłko od jabłoni“.
Aleksander wszedł do parku.
Z powodu spacerów cara odmiatano z ulic śnieg i wysypywano je żółtym piaskiem na kilka wiorst. Szedł jedną z alei przed siebie.
Śnieg padał z początku rzadkimi płatk później coraz gęstszy, jeszcze nie mokry, już miękki, lepki, zwiastujący odwilż.
Doszedłszy do poręby, zawrócił wąską ści ną do lasu i wyszedł na małą polankę, oto ną wysokiemi drzewami. Usiadł na ławce i go wpatrywał się w padający śnieg.
„Zawrót głowy... — pomyślał. Co się ze dzieje?... Czego ja chciałem?... A, tak“... ... Cel esprit de vertige et d’erreur
De la chute des rois funeste iivant-coure»r
Były to wiersze z francuskiej tragedyi, kt< wraz z Napoleonem słuchał w Erfurcie.
—.Ja bym doznał zawrotu głowy na takiej wysokości! — śmiał się kiedyś z małego hron-zowego posążku, imitacyi tryumfalnej kolumny na placu Vendome. A kiedy, po zdobyciu Paryża, zwyciężeni na cześć zwycięzcy obalali tę kolumnę, ciągnąc ją powrozami, wśród okrzyków tłuszczy: A bas Napoleon! Vive Alescandre! — 1 on zwycięzca doznał wtedy zawrotu głowy. Ale kolej przychodzi na każdego: naprzód na
Napoleona, a teraz na niego, Aleksandra, zwy-Clęzcę. I oto ściągają go powrozami przy ogólnym śmiechu szyderstwa.
I jeszcze jedno wspomnienie: po austerlitz-lr,,n pogromie, od wszystkich porzucony, leżał sam den nocą w pustej izbie na słomie. Ból mu do-iczał taki, że lejb medyk Wilie obawiał się o 4° życie i cucił go czerwonein winem, po któ-Jeździł do austryackiego obozu i tam na kolach wyprosił poł butelki. A jemu — carowi szechrosyi wydawało się. że ból ten pochodzi brachu. I wtedy już stanął obok niego ten Jszny śmiech, od którego teraz traci zmysły. ^ jeszcze, jeszcze co? Najbardziej śmieszne, ibardziej grożne ze wszystkiego? Nie dzień marca, nje Tajny Związek — to tylko widino-ve zJawy — ale to, co jest korzenieni wszystko. Wie co to jest, wie gdzie to jest. Nie e wiedzieć, ale wie. Nie jestże to, o czem mó-wtedy, g(jy wleczono na krwawy tron, jak wloką rzeźnicy cielę, a on opierał się, nie chciał, „cielątko biedne“? — „to miejsce przeklęte — mówił wtedy — staniesz na niem i runiesz; wszyscy runęli, którzy na niem przede-mną stali; runę i ja“. Wtedy wiedział o tem, potem zapomniał i teraz dopiero wróciła inu pamięć. Ale już /-a późno: głowa pod toporem, powróz na szyi biednego cielęcia. Stanął na miejscu przeklętem i runął w przepaść. Należało wtedy uciekać, uciekać bez opamiętania. A teraz zapóźno. Złoży koronę — odda głowę pod nóż.
I wszystkie o tem marzenia, to tylko piękne pozy, aktorskie grymasy przed lustrem, — kłamstwo, wstyd, śmiech. Zakrył twarz rękami, chciał płakać — nie mógł.
Wstał z ławki, z i jął czapkę, zrzucił szynel, ukląkł, złożył ręce i podniósł oczy w górę. Chciał się modlić — nie mógł. O co? Do kogo? „By rządz ć, jako samodzier/awca, trzeba być Bogiem“, mawiał on sam, mawiali inni, mawiali i czyuili — jego, człowieka, Bogiem. Ale jeśli człowiek jest Bogiem, — to Boga niema.
Znowu zakrył twarz rękami, powali! się na śnieg i długo leżał tak nieruchomy, bezwładny, niby martwy.
A śuieg wciąż padał i padał w ciemniejącym coraz bardziej mroku i pokrywał nieruchomego i martwego całunem.
Pamiętnik cesarzowej Elżbiety Aleksiejewnej schowany był w osobnej szkatułce, zawsze na klucz zamkniętej. Pisała go przez lat trzydzieści ale nigdy nikomu nie pokazała. Wyjątek stanowił tylko stary jej przyjaciel, Karamzin.
Z początkiem wiosny, gdy rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu z Petersburga, naprzód do Carskiego Sioła, a potein stamtąd do Tagan-ogu, Elżbieta czując się chorą, a nawet, jak myślała, umierającą — postanowiła uporządkować wszystkie swoje papiery.
„Muszę być przygotowaną na wszystko, nawet na śmierć*1 — pisała tego samego dnia w liście do matki.
Późną nocą, gdy została zupełnie już sama w sypialnym pokoju, otworzyła szkatułkę, wyjęła pamiętnik i poczęła go czytać. Pisany był P° francusku, niektóre tylko zdania po rosyjsku i po niemiecku. Czytała nie po porządku, ale tylko te ustępy, które szczególniej utkwiły Jei w pamięci. Nie zaglądała do rękopisu 2 dawnych lat, a tylko z dwóch ostatnich, 1824 ’ 1825.
Czytała:
„Kwiaty wydają zapach; życie kryje w sobie wieczny smutek. Pod wieczór woń kwiatów jest coraz silniejsza; na starość życie staje się coraz smutniejszem“.
Karamzin dowiedziawszy się, że przyszłam na świat ledwie żywa, miał powiedzieć:
— Nie wiedziała, czy ma przyjąć dar życia.
Zdaje mi się, że nie wiem tego dotychczas.
Nigdy nie umiałam pogodzić się z życiem, wejść w nic tak, jak należy.
Cierpienia ludzkie — są mroczneini, ale wier-nemi i prawdziwemi zwierciadłami. Trzeba się w nie wpatrzeć, żeby dostrzec siebie samą i poznać się. Ja w tein zwierciadle widzę siebie nie Najjaśniejszą Panią, carową Rosyi, lecz biedną, małą dziewczynką, która nie chciała przyjść na świat, to zuowu zmęczoną staruszką, która nie może umrzeć. 11 marca. Co rok jeździmy w ten dzień z ee sarzem do soboru Pietropawlowskiego na nabożeństwo żałobne za spokój duszy cara Pawła 1. Cesarz wspomina często minione dni, i już od kilku lat powiada do mnie z coraz to większym smutkiem:
— Gdzie my będziemy odtąd za rok, i czy będziemy razem?
Lata mijają. Dwadzieścia trzy lat, dwadzieścia trzy mgnień oka. Im dalej, tein bliżej. Wszystko tak, jak wczoraj.
Nie mówimy o niej ze sobą — ale myślimy ciągle oboje o jednej i tej samej rzeczy. O tej naszej rozmowie, która się odbyła w wilię strasznej nocy 11 marca.
— A jeśli tylko przez krew? — zapytał mię on wtedy. — Dlaczego milczysz? A może myślisz, żeśmy powinni — przez krew?...
— Nie wiem — odpowiedziałam. Chciałam mówić dalej, ale mi przerwał.
— Nie, nie, nie mów! milcz! Jeśli wypowiesz te straszne słowa, Bóg ich nam nie przebaczy...
— Pomimo tego jedaak powiedziałam: Nie wiem, czy nam Bóg przebaczy, ale wiem, że tak postąpić musimy.
Wtedy wiedziałam, że musimy. Dziś nie wiem. A raczej myślę o tem dziś tak, jak on myślał już wtedy: „powinniśmy i nie powinniśmy, nusimy tego dokonać, a dokonać nam nie wolno4*
A potem w Moskwie, w czasie koronacyi, siedział całemi godzinami bez ruchu, z wzrokiem osłupiałym, utkwionym bezmyślnie w jeden Punkt. Obawiałam się, że popadnie w obłąkanie. Nikt nie śmiał się do niego zbliżyć. Jeden tylko książę Czartoryski próbował go pocieszyć i u-spokoić.
Nie, na to niema rady, niema ukojenia — odpowiadał mu cesarz. — Ja powinienem cier-piec. I tak będzie już zawsze!
I było tak w istocie. Na chwilę nieraz zapominał, ale później cierpienie wracało. I teraz znów powraca. Dwadzieścia trzy lat — dwadzieścia trzy mgnień oka. Im dalej, tem bliżej. Wszystko tak, jak wczoraj.
Miecz przeszył jego serce. I ten właśnie miecz i nas rozdzielił. Chcemy się zbliżyć do siebie i nie możemy. Jesteśmy obok siebie, ale jesteśmy sobie obcy. Myślę, że ta właśnie krew stworzyła między nami przepaść nieprzebytą.
Gdybym wtedy nie powiedziała mu: „musimy tego dokonać“, być może nie byłoby tego wszystkiego. Nie on, a ja winna jestem wszystkiemu. Ja jedna. Niechże innie Bóg karze, nie jego! * * *
Przypominam sobie chorobę cesarza. Teiaz, gdy niebezpieczeństwo minęło, nie ukrywają już przedemną, że był jedną nogą w grobie. Róża na nodze łatwo mogła przejść w gangrenę. Nigdy go przedtem nie widziałam tak cierpliwym w chorobie. I to wzbudzało we mnie jeszcze większą trwogę.
Teraz powrócił już niemal zupełnie do zdrowia. Gdy pierwszy raz wyjechał, 22 lutego, przechodnie na ulicach na jego widok klękali, robili znak krzyża świętego i płakali ze wzruszenia.
Ja także się raduję — a jednak ini czegoś żal. Może tego, że w czasie jego choroby byłam ciągle z nim razem? Tak, byliśmy wtedy zawsze razem i zbliżyliśmy się do siebie jak nig ily przedtem w życiu. Pamiętam, kiedyś mówił do mnie z uśmiechem chorego dziecka, którego Przedtem nie widywałam u niego, a który tak lubię:
— Zobaczysz, Lise, jeśli powrócę do zdrowia, to tylko tobie będę to zawdzięczał.
Jakże byłam szczęśliwa! Wstyd mię przejmuje, gdy pomyślę, że mogłam być tak szczęśliwa, podczas gdy on cierpiał.
Powiedział mi to po pierwszej nocy, którą spędził spokojnie i bez bólu, dzięki specyalnej poduszce mojego pomysłu. Musiał spać siedząco, bo inaczej zdarzały się przypływy krwi do głowy. Poduszka moja sprawiła, że spał wygodnie. Wymyśliłam także stołeczek osobnej konstrukcyi, na którym mógł opierać chorą nogę.
Spędzałam z nim całe dni i całe noce. Nie miałam lęku, że narzucam mu się swoj^ osobą. Był wtedy w zupełności moim — i oboje byliśmy jakby zdała, o tysiące wiorst od wszystkich, którzy go nużą i męczą wtedy, kiedy jest zdrowy. Nikt nie śmiał wejść do naszego pokoju. Ryło nam dobrze, cicho i spokojnie.
— Jak dobrze, Lise — mawiał. Gdyby lak zawsze być mogło!
I oa się o mnie także troskał, był dla uprzejmy i tkliwy. Wydawało mi się, że je jego kochanką, a nie żoną.
Teraz to wszystko się skończyło. Znowi stetn sama. Zuowu niewiadomo — czem je dla niego. Ani żoną, ani kochłinką. Dozor nią, która otrzymała zapłatę i może odi Znowu boję się być mu natrętną i staram by mu się na oczy nie pokazywać. Skradan pod ścianami, by mię nie zauważył. 1 nocą wiedzam go ukradkiem i całuję go, gdy zaś We śnie jest jeszcze moim niepodzielnie.
Niechże jednak i tak będzie. Wszakże się do tego przyzwyczaiłam. Na jawie jesteśmy wsze zdała od siebie — we śnie zawsze si bliscy. Być może, że będziemy razem i w t»i ostatnim, w śnie śmierci. W życiu wszystko rozdziela — a gdy wychodzimy z życia, ws stko nas jednoczy. Związek nasz nio jest zv zkiem z tego świata.
Mówią, że kukułka nocna zawsze dzienną głuszy. Ja byłam dla niego nocną kukułką, dziennej zagłuszyć nie potrafiłam. Byłam dlań złowieszczym ptakiem. Gdy znajdowałam się sko niego — był to znak, że źle mu się dzi< Jemu źle, a mnie dobrze. Czem gorzej jei i tem mnie lepiej. Potrzeba było, by go gnęl choroba, groziło mu nieszczęście lub niebezp czeństwo, bym się znalazła w pobliżu jego. 1
U marca, tak było w roku 1812. Tak jest az. Czyż ma być tak już zawsze? tak rozumiem, dlaczego mnie nie kocha, dla 0 lęka się mej miłości! lie mijają i przynoszą mi coraz więcej srnu 1 goryczy. Ale się nie skarżę. Tak widocz-być musi, i tak bywało zawsze. Staram się )ić z cierpieniem, tak, by ono wydawało ię rzeczą naturalną. Nie zawsze się to je-c mi udaje. Zofia Strogonowa ma słuszność, czyni mi wyrzuty, że za mało mam jeszcze eściańskiej pokory. Chcę wzbudzić w sobie ę w to, że Stwórca w ten sposób cierpieli życia doczesnego wychowuje moją duszę ycia przyszłego — wiecznego. Pragnę od-się Mu ze związanemi rękami i nogami, tarzam sobie: niech się wszystko stanie tak, jest Jego wola. Tylkobym chciała siedzieć: a mam robić, jak mam postępować? Bo ni-tego nie wiem, nie zdaję sobie z tego spra-wielu rzeczy nie rozumiem, nie pojmuję, ocznie jednak, skoro nie można zrozumieć — trzeba także i myśleć o tem wszystkiem. ik się zdaje, istniej.ą ludzie, którym, nie to, nie było danem, ale którym nie wolno szczęśliwymi. Kiedy doznaję uczucia, że je-szczęśliwa, wydaje mi się, że komuś coś ałam, ukradłam. Ogarnia mię wstyd, a po-trwoga: wiem, że odniosę za to karę. Inie ma Bftreikowslci. AIck§ander I. — Tom II. 5 dla mnie innego wyjścia i innego raLuuku, jak nie spodziewać się tu na ziemi niczego, wyrzec się wszystkiego, ukorzyć się i cierpieć w milczeniu.
Ja nie powinnam być szczęśliwa, oto tajemnica mojego życia. Ja powinnam cierpieć. Stwórca wie, dlaczego tak być musi, ale nie chce, bym ja to wiedziała. Niech się wola Jego spełni. Niechże mię zechce przyjąć i nie odrzuca mię, ostatnią z ostatnich, w godzinę śmierci mojej.
Dziś tocznica śmierci Lizki. Miałaby teraz lat osiemnaście.
Byłam na cmentarzu Aleksandro-Newskiej ławry, gdzie Lizka jest pochowaną wraz z moją Myszką (Mauschen). Tuż obok nich Alosza. Na jego grobie znajduje się napis: „Aleksy Jakow-lewicz Ochotnikow, rotmistrz sztabu kawaleryjskiego pułku gwardyi, umarł 30 stycznia 1807 roku, licząc lat 26“.
Nikt nigdy się nie dowie, jaką tajemnicę moją ten grób UKrywa.
Gdy po raz ostatni przyszłam do niego przed śmiercią, rzekł do mnie:
— Umieram szczęśliwy. Ale chciałbym mieć od ciebie jaką pamiątkę.
Dałam mu pęk mych włosów. Kazał je włożyć sobie do grobu. I tam się one teraz znajdu ją. Niechaj mię Bóg skarze, ale nie żałuję tego * nie odbiorę mu tego, co dałam.
Długo chodziłam po cmentarzu.
W cieniu był jeszcze śnieg, a na słońcu zielona trawa i żółte kwiaty wiosenne. Zerwałam trzy kwiaty: jeden położyłam na grobie Lizki, drugi na grobie Myszki, trzeci na grobie Aloszy.
Nie wszyscy, których ja kochałam, ale wszyscy, którzy inię kochali — spoczywają tutaj. — Tutaj, na tym cmentarzu taksamo, jak w mo-.jem sercu.
Mówią, że w czasie słoty odnawiają się i boleć poczynają stare rany. Czy moje stare rany i ich ból zapowiada — nową jakąś burzę?
Przypominam sobie śmierć Myszki, śmierć Li-zki, i znowu czas staje. Znowu im dalej, tem bliżej. Wszystko, jak wczoraj.
Myszka była już bardzo chora, a ja ciągle jeszcze miałam nadzieję. W ostatnią noc, po strasznych dreszczach, ucichła i jak gdyby zasnęła. Położyłam się obok niej i także zasnęłam, bo już nie spałam wiele nocy. A gdy się. Przebudziłam zobaczyłam, że ona umiera. Być może, iż wołała mię, a ja nie słyszałam. Wydała już ostatnie tchnienie, leżała zastygła na mych rękach, a ja jeszcze wciąż nie wierzyłam w to, że umarła. „Co się stało? Co się stało?“ — powtarzałam bezmyślnie.
Wydawało mi się wtedy, że nie można doznać większego cierpienia. A przecież cierpienie to nie było w połowie nawet tak wielkie, jak później, gdy umierała Lizka. W tem właśnie jest rzecz straszna: nigdy wiedzieć nie można, jak jeszcze będzie się cierpieć, i czy wogóle cierpienia mają swój koniec. Zdaje się, że nie mają końca. Gdybym nie wierzyła w Boga, odebrałabym sob’e wtedy życie.
W ciągu ostatnich dni błąkam się ciągle po pałacu, jak pokutująca dusza. Zaszłam niedawno do pokoju Lizki i przypominałam sobie wszystko. Chodziłam po pokoju, jak obłąkana, powtarzałam wszystkie jej okrzyki i starałam się je naśladować. „Nie, nie“ — zamiast niet, po i angielsku up, up, kiedy chciała, by ją wzięto na ręce. A mówiła także jeszcze „tak“, gdy pytałam jej, szepcąc do ucha: „Tyś moja malutka Lizka“ — „tak, tak!“ — odpowiadała z taką chytrą minką, jak gdyby rozumiała o co chodzi. Do cesarza nie mogła się przyzwyczaić, zawsze się go bała i płakała na jego widok.
Ostatnie jej słowa przed śmiercią były: „tańcuj! tańcuj!“ Dance! Bance!, dlatego, że w czasie choroby, gdy zasnąć nie mogła, lubiła, by ją na poduszce obnoszono po pokoju przy śpiewie wesołej piosenki. Ileż razy ja tak śpiewałam, połykając łzy!
Przypomniałam to sobie tak żywo, jakby to było wczoraj. I ból po latach jest taki sam, może nawet większy. Nie pierwsze chwile bólu są najdolegliwsze; z samego początku jest się wprost pijaną i ogłuszoną bólem — a potem, gdy przytomność powraca, powraca także wszystko do zwykłego rzeczy porządku. I dopiero gdy nagle nasunie się wspomnienie, ból staje się nieznośnym.
Choroba Lizki trwała dni dziesięć. Doktorzy ciągle mię uspakajali, i dopiero w ostatnim dniu sami się przerazili i potracili głowy. Dali jej jakichś kropel, których zapachu także nigdy nie zapomnę. Wkrótce później rozpoczęły się dreszcze, takie same, jak u Myszki. Po pewnym czasie zesztywniała i nie mogła się ruszyć. Podniesiono rolety i przysunięto ją z łóżkiem do okna. By przekonać się, czy jeszcze żyje, zawołałam na nią: „Lizka!“ — a ona, już zupełnie zesiniała, nagle podniosła rączkę i dotknęła nią mego policzka. A w wyrazie jej oczu było coś tak żałosnego, a nie dziecinnego, że gdy to wspomnę, serce me jeszcze teraz ból przejmuje.
A gdy już leżała w trumnie, ulubione jej ptaszki poczęły śpiewać w sąsiednim pokoju.
Dlaczego dzieci spotyka cierpienie? My, ludzie dorośli, znajdujemy w niem karę za nasze grzechy. A dzieci za co? Czyżby za grzech pierworodny? Nie rozumiem tego zupełnie.
Czuję w sobie obecnie znacznie mniej uległości i pokory, jak w pierwszych czasach, gdy spadały na mnie nieszczęścia. Boże mój, Boże mój, — jakiej potrzeba rezygmcyi, by nie zapytać: dlaczego się to wszystko dzieje? Za co? Teraz już doszłam do przekonania, że żyjemy tu na ziemi, nie dla szczęścia, lecz dla cierpienia, a Bóg wie lepiej od nas, dlaczego tak być musi. „Wszystko zmierza ku lepszemu11, jak mówi cesarz. Ale ulgi to nie przynosi.
Strogonowa ma racyę: za mało mam jeszcze w sobie chrześciańskiej pokory. Nie chcę być obłudną, ale chcę się okazać lepszą, niż jestem Gdybym się ukorzyła, być może, że cierpiałabym mniej, ale wydawałoby mi się wtedy, że zdradzam tych, których kocham. Nie chcę cierpieć mniej, nie chcę się ukorzyć.
Dlaczego przez całe życie kochałam człowieka, który mnie nie kochał? Dlaczego pokochałam Aloszę? Dlaczego on zginął? Dlaczego u-marła Myszka? Dlaczego umarła Lizka? Dlaczego? Dlaczego?
A niekiedy wydaje mi się, że wiem dlaczego; wiem za co.
Ja za wiele w życiu kochałam, kochałam ludzi więcej niż Boga i za to Bóg mię karze. Gdy tylko kogo pokocham, Bóg mi go odbiera. Lepiejby może było, byin nie kochała nikogo. Boję się kochać.
Drażnić i rozrywać rany swej duszy — złe to przyzwyczajenie.
— Zanadto siebie samą badasz i śledzisz, — mawiała do mnie nieboszczka cesarzowa austryacka.
Lejbmedyk Wilie, jako jedyny środek na ten stan duszy, zamiast wszystkich lekarstw radził mi, bym spróbowała — „głupio żyć“.
„Życzę ci, Najjaśniejsza Pani, spokoju i równowagi, jeśli mi wolno wyrażać się językiem medyków filozofów“, — pisze do mnie Karam-zin. A mój przyjaciel baszkir, który w Carskiem Siole przynosił mi kumys, mawiał nieraz, patrząc na mnie ze współczuciem:
— Ty, matko, jesteś chora dlatego, że masz za wiele rozumu. Ciągle myślisz i myślisz. A gdy ci dają lekarstwa, to jeszcze gorzej.
No, dobrze, postaram się „głupio żyć“. Zdaje się, że ma racyę Figaro, powiadając, że wszyscy mądrzy ludzie starają się być — głupcami.
Po cóż dobrowolnie psuć sobie życie? Trzeba je brać takiem, jakiem 0110 jest. Wtedy nie będzie się odczuwać jego największych goryczy. Nie należy wwąchiwać się w życie, jak w powietrze w pokoju nieboszczyka.
Towarzystwo Patryotyczne, przytułek dla sierót, kasa emerytalna, dom pracy, malarstwo, karty, warcaby — oto ile zajęć!
A w lecie — używać kąpieli, jeździć konno. Gdy zanurzam się w wodę i otwieram oczy wi dzę dokoła siebie świat tajemniczy. Tak samo, gdy pędzę na koniu, a wiatr mi świszczę w uszy, zapominam o wszystkich goryczach życia.
Kiedyś, przed laty, w Oranienbaumie z wielką księżną Anną, byłą małżonką Konstantego, biegałyśmy boso po wodzie, śmiałyśmy się i dokazywałyśmy tak, że frejlina towarzysząca nam poskarżyła się cesarzowej matce. To już ćwierć wieku temu. Ale do dziś dnia żyje jeszcze we mnie ta swawolna dziewczyua
Naprawdę, ja jeszcze bardzo wiele rzeczy w życiu lubię. Lubię siedzieć w Peterhofie na kamieniu nad morzem wieczorną porą i wpatrywać się, nie myśląc o niczem, w płynące po morzu statki i przelatujące nad niem ptaki. Lubię spacerować w rannych godzinach po kamiennej Wyspie, gdy wszyscy jeszcze śpią, po tej odległej ścieżce, po której tak często chadzaliśmy z Aloszą. Lubię śpiew słowika w białe petersburskie noce, taki dziwny. Lubię zapach brzóz w czas wiosennego deszczyku, ciepłego i łagodnego, jak łzy izczęścia.
Wszystkie te uciechy nazywa Zofia Strogono-wa „kwiatami u podnóża Krzyża’1. Dlaczego takie górne określenie?
Niedawno znalazłam w szkatułce druty do robót kobiecych. Nie mogłam sobie przypomnieć, skąd się tam wzięły. Nareszcie przypomniałam sobie, że w 1812 roku robiłyśmy pończochy dla żołnierzy.
Oczko za oczkiem, dzień za dniem, będę tak wiązać moje życie, jak stara, poczciwa Niemka robi pończochę.
Jeszcze jedaa śmierć — Zofii Naryszkinowej. Biedna dziewczyna! Kochałam ją, jak rodzoną córkę.
Cesarz jest znowu nieszczęśliwy i znowu zbliżył się do mnie.
Późną nocą wrócił z letniego mieszkania Na-ryszkinów po pożegnaniu się z umarłą. Nie przyszedł do mnie, tylko przysłał list: „ona umarła. Spotkała mię kara za wszystkie moje grzechy“.
Tak się obawiam, bym mu nie zrobiła jakiej Przykrości, że nie śmiałam posłać do niego rano * zapytać, jak się czuje. Mówiono mi, że na cho-rej jego nodze znowu pokazały się rany.
Jutro wyjeżdża z Arakczejewem do wojennych kolonij. Wszystko jedno; wróci do mnie. Teraz Już nie ma dokąd się udać.
Niema dokąd. Do pani Naryszkinowej. Śmierć Zofii ich zbliżyła. Obie jesteśmy mu teraz potrzebne: ja, jako dozorczyni chorego; ona, jako zona i matka. Jeszcze dotąd ani razu się nie zdarzyło, by ona towarzyszyła mu w nieszczęściu. Zawsze tak było: albo ona w szczęściu, albo ja w nieszczęściu. A teraz my obiedwie razem.
Ślędzę go, dowiaduję się z boku, kiedy on bywa u niej. Zresztą nie potrzebuję się dowiadywać się tego od innych — sama wiem. Mam w lym kierunku instynkt wyżła. Wydaje mi się, kiedy od niej wróci, że czuję jej woń, woń piżma, przypominającą przyciemniony pokój z zapuszczoneini roletami.
Czy jeszcze jestem zazdrosna o tą nierządnicę? Tak; nierządnicę, to — nie obelga, lecz prawda. Czyż można w karty wygrywać kobietę, jak ou.13 wygrał od Platona Zubowa? Czyż można kochać pogardzając? On wprawdzie myśli, że nie inożna kochać inaczej.
— Żeby kochać, trzeba koniecznie choć trochę pogardzać kobietą — powiedział ki<*dyś do muie, dawno już dawno temu, gdyśmy jeszcze rozmawiali o miłości.
Był to właściwie w jego ustach komplement dla mnie: zbyt mię poważa, by mógł mię kochać. Wspominał także, że nieraz wydawało mu się, że my jesteśmy bratem i siostrą.
Ale gdy myślę o nim i o Naryszkinowej, nie wiem, które z nich którem więcej pogardza.
Pewnego razu na balu dworskim (lat dwadzieścia temu a pamiętam to jak dziś), zapytałam Naryszkinową.
— Jak zdrowie pani?
— Nie zupełnie dobrze — odpowiedziała, patrząc ni prosto w oczy, — zdaje się, że jestem w ciąży.
Wiedziała, iż ja wiem, za czyją sprawą.
A więc pogardza mną — pogardza nim także.
— Ja już dawno wyrzekłem się miłości, nawet platonicznej. Czas już mi ustąpić — rzekł niedawno do pewnej damy, o której względy w swoim czasie się ubiegał.
Lubił opowiadać mi o swych romansowych przygodach i był zawsze przekonany, że mię to interesuje i że biorę w tem udział.
Gdyby kiedykolwiek kochał kogo na prawdę, lżej bym to zniosła. Ale nigdy prawdziwej miłości a tyle miłostek! Żony kupców, aktorki, żony adjutantów, żony dozorców na stacyach, królowa Ludwika pruska, królowa Hortensya. Z wieloma z nich dochodziło tylko do pocałunków.
— Mężczyźni — mawiał cesarz — nie umieją zatrzymywać się w porę. Miłość to nie — geo-metrya. W miłości często część większą jest od całości.
Być może, iż dlatego nie lubi kobiet, że sam — jest zanadto kobietą. „Kokietką14, jak go nazywała królowa Hortensya. Niepoprawny uwodzi-c*el, w oczach kobiet przegląda się z takiem samem upodobaniem, jak w lustrze.
W Wiedniu, w czasie kongresu, przychodził na bale w czarnym fraku, jedwabnych pończochach i pantofelkach i starał się, by panie zapominały o tera, że jest cesarzem.
— Chociaż jestem północnym barbarzyńcą, potrafię jednak być uprzejmym dla kobiet.
Komplementy po komplementach, jak u eleganckich kawalerów dworu Ludwika XIV.
Oto btękitnooka Niemeczka gra na klawecynie a on stoi przed nią — prawą nogę wysunął naprzód z gracyą, trzyma kapelusz tak, by było widać kokardę między palcami, patrzy przez lornetkę i przewraca nuty.
— Nie uwierzę nigdy, że pani mnie się obawia — szepce jej do ucha.
— Lękam się, że nie potrafię się podobać Waszej Cesarskiej Wysokości...
— O, na miłość Bogn, niechże pani zapomni o Cesarskiej Wysokości... Niech mi pani pozwoli być tylko człowiekiem, ja się wtedy czuję tak szczęśliwym!
A oto druga niemeczka (ma do nich szczęście) Amalchen, przed rozstaniem się śpiewa mu piosenkę: Es war ein Kónig im Ihule i roni łezki na jasno niebieski woreczek, dar pożegnalny.
Jednego roku przez całe lato jeździł konno na nocne schadzki, a dla skrócenia sobie drogi, sadził przez zasiane pola. Chłopi ogrodzili je płotami. Przesadzał jednak te płoty, a wówczas chłopi, nie wiedząc, kim jest ów jeździec, podali skargi o niszczenie pól. Kazał zapłacić odszkodowanie i był wielce z tej sprawy zadowol-niony. Lubił łączyć Boccacia z Werterem, uczuciowe tony z tonami swawolnymi.
W roku 1812 w Wilnie, gdy w szpitalach pod stosami trupów, jęczeli ranni, jeszcze żywi, do skubiącej szarpje ładniutkiej panny Doroty, całując jej ręce rzekł:
— Chciałbym być rannym, by módz korzystać z tych szarpij, skubanych tak cudowną rączką.
— To nie może mieć żadnych konsekwencyj Qci netire pas a conseguences — pocieszał go Napoleon w Erfurcie, gdy się spowiadał przed n>m ze swych romansowych przygód. W każdym jednak razie, powinieneś mój przyjacielu, postarać się o następcę...
A następnie wypytywał go o mnie, dawał mu rozmaite rady, tak poufale, jakby któremu ze 8wych adjutantów, pociągał go za ucho.
„Na świecie nic niema wieczystego istnienia, więc i miłość nie może być wieczną“ — pocieszała mię w pierwszych dirach małżeństwa, stara hrabina Szuwałowa. On zapamiętał sobie jej słowa i przez całe życie niemi się kierował. Bawił się miłością tak, jak dziecko bawi się zabawkami.
A cóż się teraz stało?
„Ona umarła. Spotkała mię kara za wszystkie moje grzechy“.
Czyżby zrozumiał, że to może mieć konse-kwencye?
Dotąd jeszcze nie rozstrzygnął, kto mu teraz jest potrzebniejszy, ja, czy Naryszkinowa. Odemnie zwraca się ku niej, od niej do rnuie. Dziś mówi do mnfe: „ty jesteś moim aniołem opie kuńczym, jedynym w życiu“ — a nazajutrz daje mi do poznania, że uczucia mego nie potrzebuje. Wieczne wzloty i upadki — i od tego właśnie dusza moja znużona jest do śmierci.
Alosza, Myszka, Lizka byli ze mną. Wszyscy patrzyliśmy razem stamtąd na tę ziemię. A noc była jasna, jak uśmiech na twarzy zmarłego — odblask dnia minionego.
„Wrogami człowieka są — jego domownicy“. Tego na sobie doświadczyłam.
Karamzin powiedział mi kiedyś:
— Pani w pośród ludzi jest jak waza porcelanowa między żelaznymi garnkami.
No, przypuśćmy, że nie waza porcelanowa, lecz gliniany garnek słaby i nie oporny. Za to — jakie silne, jakie szczęśliwe są garnki żelazne! A najbardziej żelazna, najbardziej szczęśliwa z pośród nich — cesarzowa matka.
Od pewnego czasu, nie możnaby jej poznać. Zawsze była sztywną, pedantyczną w sprawach etykiety, a teraz nagle, na starość, otoczyła się młodziutkiemi panami, frejlinami i młodziutkimi oficerami i bawi się z nimi, jakby nie miała lat sześćdziesięciu lecz szesnaście. Bale, pikniki, maskarady, śniadania, koncerty, fajerwerki, ilumi-nacye. Sama jeździ, a z nią cały orszak, z Petersburga do Pawłowska, z Pawłowska do Gat-czyny, z Gatczyny do Carskiego Sioła. U innie wieczny zamęt w głowie, a ona ciągle wesoła.
Cierpiałam nad tem, cierpię jeszcze i wiecznie cierpieć będę. Ale czyż cierpienie nie bywa nigdy nikczemnością?
Wydaje mi się, że jestem psem, którego położono na stół wiwisekcyjny. Pod nożem jeszcze liże rękę swego pana.
Dziś w nocy, przechodząc po pałacu, posłyszałam dźwięki muzyki, zatrzymałam się i zajrzałam w otwarte okna sąsiedniej sali. Przypomniałam sobie, że odbywa się bal u cesarzowej matki.
Za mną znajdowała się sala Georgiewska z tronem monarszym, przedemną w oświeconych oknach przesuwały się jak cienie, jedna za dru-8ą tańczące pary. Biała noc — jasno jak w dzień. A nocne światło wydawało się światłem cmentarnem, a wesołe dźwięki muzyki tanecznej smutnymi, jak piosenki chorych dzieci.
Gdyby do nas przychodzić mogły dusze, re ten świat opuściły, odczuwałyby zapew samo, co ja teraz odczuwam. Biedni ludzie! dne dzieci! Byż może, iż tam będziem śmiać z tego, nad czem płakaliśmy tuta. lata smutku, lata rozłąki wydawać się nai dą jednem mgnieniem oka.
Przyszedł jej niedawno pomysł przebieran po męsku do konnej jazdy: liliowy, hafto złotem kaftan, na głowie czapeczka z pióre nogach białe trykoty. Ponieważ zaś przy j< szy widok to niezbyt przyzwoity, więc za się park dla publiczności.
Tak — ten tryb życia jest może nie zwoity, ale za to, jak smacznie ona sobie Smacznie pije swą mocną kawę i smaczni* kłada swój wielki pasyans. Smacznie od’ chłodnem powietrzem nocy, otwierając li od czego się wszyscy przeziębiają. Smacznii żywa śniadania w Pawłowskiej willi, taka świeża, rumiana, że wstręt na jej widok muje. Ze smakiem także mówi: „mój ko’ Pawłowsk ze wszystkiemi mojemi drogiemi ćmi!“ A ze wszystkiego najsmaczniej z swoją duszę filantropią: „ja — powiada — mogłabym w życiu mieć tyle zadowolnieni; kie mam, gdyby nie było ubogich!“
Czyż ja jej może nie zazdroszczę, iż san niesmacznie żyję? Nieraz sobie myślę: oté się być powinno, oto jest kobieta, która we-a w życie, jak należy. \ ja, jakaż jestem głupia! ‘awłowsk jest — rajem ziemskim, ale mnie tym raju duszno. Ogrodnicy czyszczący sta-, wyciągają z nich nieraz zgniłe koty lub ńłe strzępy gazet. W parku woń róż i woń Pawłowsk jest prawdziwem królestwem żab. Ł >arzowa matka lubi je bardzo, a nadworny jej u*!ta Żukowskij umie przyrządzać żaby do je-*nia w sposób niesłychanie misterny. Wszyscy hwycają się ich smakiem, a ja ich do ust ’ąć nie mogę.
N Różowym Pawilonie przy herbacie wszczęła rozmowa o prawie pańszczyźnianem i chło-h, którzy mu podlegają. ukowskij, Karamzin, Kryłow, Neledyńakij, vy minister Szyszko w i jeszcze kilku staru-0w. senatorów, z których się pKsek sypie. zyscy zgodiili się na to, że chłopom wolność jest potrzebna. Byłam na tyle nierozsądną, m przeczyłam. Powiedziałam to, co zawsze ^ślałam: ~ Znieść niewolę chłopów — jest pierwszem ważniejszem zadaniem Rosyi. fagle wszyscy zamilkli i zmieszali się, jak bym powiedziała coś nieprzyzwoitego. Po * — totrcłbowski. Aleksander I. — Tom II. (i chwili Kiiiamziu zaJagadzać począł moje nierozsądne słowa, dowodząc, że „lud rosyjski dalekim jest od tego, by odczuwać to, że jest w niewoli, że całą duszą przywiązany jest do tych warunków życia, w których się obecnie znajduje i upatruje w nich szczęście“.
Gdy cesarzowa matka oświadczyła, że jest tego samego zdania, wszyscy rzucili się na muie.
W ogrodzie — koncert młodych żab, a w Różowym Pawilonie — koncert starych ropuch.
— Ależ Najjaśniejsza Pani, chłopi żyją, jak u Pana Boga za pazuchą! — wykrzyknął Żu-kowskij. Nikt nie zaprzeczy, że na całym świe-cie nie zazna nikt lepszej doli, jak chłopi, którzy są poddanymi dobrych panów...
— Chłopi różnią się od bydła tylko wyglądem — podchwycił Neledyńskij. Udzielanie im wolności, byłoby niedorzecznością, a nadto roz-pasałoby w nich jak najgorsze instynkty.
— Obywatele ziemscy w państwie są tem samem, co palce u rąk — odezwał się jeden ze staruszków. Wyjmij lejoe z palców, a konie, Bóg wie, gdzie poniosą.
— Nie można nawet sobie wyobrazić, coby się stać mogło, gdybyśmy chłopom dali wolność — zamruczał drugi.
Szyszkow zerwał się z miejsca, blady i drżący.
— Czyż wszystkie okropności, które się dzieją w Europie nie pouczyły nas, że wolność, ten ideał obcych porządkowi świata ślepców, prowadzi do bezrządu, rozpusty i rewolucyjnych zamachów na trony? Opatrzność dotąd chroniła nas od tego. Dlaczegóż mielibyśmy pragnąć zmiany?
A najtłuściejsza z tych wszystkich żab, Kryło w — milczał, ale z wyrazu jego twarzy widać było, że myśli o wolności.
Czułam, że nie wytrzymam i nagadam jeszcze większych głupstw. Wstałam i wyszłam.
Dopędził mię Żukowskij. Wie, że go niebar-dzo lubię i to go niepokoi: zawsze jestem przecież cesarzową.
Począł się usprawiedliwiać przedemną, że był innego zdania w sprawie wyswobodzenia chłopów, i prosił, bym się na niego nie gniewała.
— Dajmy temu pokój, W asy li Andrejewiczu. Lepiej niech pan popatrzy, jaki księżyc!
Szliśmy aleją nad brzegiem jeziora.
— Ah! Księżyc! Dokuczył mi już! Ciągle o nim muszę pisać!
Z polecenia cesarzowej matki pisze dla niej poemat o księżycowych nocach w Pawłowsku.
Zapatrzył się jednak po chwili, i począł filozofować.
Właściwie, sięgając głębiej — śmierć jest lepszą od życia. Wieczno-trwałego niema nic na 6* ziemi. Wieczność czeka nas dopiero za wrotami grobu. Na ziemi najlepszą rzeczą jest — marzenie.
Słuchałam jego słów i myślałam za co go właściwie nie lubię. To dobry człowiek a wiersze jego są czarujące. A jednak go nie lubię.
Tłuściutki, okrąglutki, łysy, jak ów porcelanowy Chińczyk w oknie sklepu z herbatą, który kiwa głową, jak gdyby mówił: „Wszystko ma się ku lepszemu!“ Na twarzy jego ekscellencyi zaś wypisane jest: „dzięki najwyższe carowi ziemskiemu i niebieskiemu — ja ze wszystkiego jestem konteut, i z pensyi, którą pobieram, i z upominków, jakie otrzymuję“.
Gdy zapylano kiedyś Goethego, co myśli o Żukowskim, miał powiedzieć:
— Daleko zajdzie! Zdaje się, że i dziś już jest rzeczywistym radcą stanu?
A Wiazemskij wyraził się o nim w następujący sposób:
— Chociaż Żukowskij żyje i ma się dobrze, gdy się o nim myśli, ma się ochotę powiedzieć: „dobrym był człowiekiem, niechże mu towarzyszy spokój wieczny“.
Nadworny poeta, spoczywający na różach pawłowskich, nadworny dostawca nóżek żabich. Niedawno bronił kary śmierci i starał się dowieść, że powinno się z niej zrobić „wielką tajemnicę chrześciańską“.
— Żadna inna filozofia ostać się nie może obok filozofii chrześciańskiej: od Boga do Boga, — odezwał się do mnie, spoglądając na księżyc. Pragnąć czegoś namiętnie, rzecz niebezpieczna. Znaczy to mieszać szyki opatrzności. Złoty środek jest tem, do czego każdy rozsądny człowiek zmierzać powinien.
— Złoty środeczek, i jeszcze coś więcej? — nie wytrzymałam nareszcie, i — rozśmiałam mu się w oczy.
— A jednak, Najjaśniejsza Pani, lubię ten złoty środeczek, i Najjaśniejsza Pani także go kiedyś polubi.
Spojrzałam raz jeszcze w jego chiuskie oczka i nie odpowiedziałam nic. Ale, zdaje mi się, że zrozumiał, co we mnie wstręt budzi.
Podróż cara po wschodnich guberniach wyznaczoną została na początek jesieni. W yjechać ma początkiem sierpnia, a wrócić w listopadzie. Zostanę sama jedna w Carskiem Siole. Na tę myśl truchleję z przerażenia. Z jakąż radością pojechałabym z nim. Ale on o tem nawet słyszeć nie chce.
Te wieczne wyjazdy — to największa przykrość mego życia. Jeśli w ciągu roku w podróżach nie przejedzie przynajmniej tysiąca wiorst, nie czuje się dobrze. A wogóle w całeiu swern życiu przejeździł conajmniej dwadzieścia tysięcy wiorst. To — prawdziwa choroba.
— Najlepiej — powiada — czuję się w powozie. Dopiero wtedy doznaję spokoju.
Jak gdyby nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. W wiecznej pogoni za c^emś nieuchwytnem pędzi na złamanie karku. W każdej jego podróży konie padają ze znużenia. Najmniejsza zwłoka lub przerwa niecierpliwi go w najwyższym stopniu.
— I tak już — wyrzeka — pół godziny w mej marszrucie zmarnowałem!
Spieszy się wiecznie i wiecznie boi się spóźnić. Zaręcza, że musi na wszystko mieć oko, wszystkiego sam doglądnąć. Ale to tylko wymówka, pozór. Podróże jego nie mają żadnego rozumnego celu. Sam ze siebie się śmieje.
A ja też jestem takim wiecznym żydem tułaczem. Nikomu na nic nie potrzebna, skazana na to, by wiecznie błąkać się po świecie, bez celu bez wytchnienia, bez chwili spokoju.
Cesarz wyjechał. Pozostałam sama. Mieszkam w Carskiem Siole. Dobrze tu w jesieni. Pusto i cicho. W jasne noce zagląda w okna moje księżyc, jedyny dziś mój powiernik. A ja, w czterdziestym roku życia, jak głupia dziewczyna, marzę przy księżycu o kochanku.
Karamzin także jest tutaj. Często się z nim widuję. Czytam mu swój ^dziennik. Niektórych ustępów nie mam siły mu przeczytać; podaję mu w tedy dziennik, a on go czyta w milczeniu Nieraz widzę łzy w jego oczach. Ale się tego’ nie wstydzę. On mię szczerze lubi.
— Umiem — mówi do mnie — patrzeć na ciebie, Najjaśniejsza Pani, z tem uczuciem, które zabiorę ze sobą na tamten świat. Dla prawdziwego uczucia, życie na tym świecie jest za krótkie.
Błąkamy się nieraz po pustych alejach, zasypanych opadającymi żółtymi liśćmi.
— Życie moje jest jak mrok wieczoru, powiedział do mnie.
Jak to pięknie powiedziane: „życie jak mrok wieczoru11. Oboje jesteśmy starzy, znużeni — jak mrok wieczoru. Zwierzamy się sobie nawzajem, skarżymy się przed sobą na swój los.
— Ja, Najjaśniejsza Pani, z powodu moich reumatyzmów, nabrałem nowych doświadczeń. Mimo dobroczynnego wpływu powietrza, odczuwam po codziennych mych spacerach, chorobliwe niemal zmęczenie... — skarży się oparty na lasce.
I jak dwoje staruszków, prowadzimy się pod rękę. A dokoła nas opadają żółte, jesienne liście.
Tu, w Carskiem Siole, późną jesienią, jak nigdy i nigdzie jeszcze przedtem, przypomina mi się młodość. Ot, na przykład, na tej łące, która wtedy nazywała się „Polem róż“, ponieważ cała obsadzona była różami, — siadywała cesarzowa babka, Katarzyna II. Była już wtedy bardzo chora, tak, że ją przywożono w krześle na kołach. A my bawiliśmy się przed nią w chowanego, w kotka i myszkę w „lata ptaszek“. Mój narzeczony miał wtedy lat szesnaście, a ja byłam czternastoletnią dziewczynką.
Babunia, niezadowolona z tego, że po nocach kradziono róże, kazała postawić przed „Polem róż“, żołnierza na warcie. Przeszły lata, róże zdziczały, a żołnierz od pół wieku stoi na warcie i pilnuje róż — róż wspomnień. I wydaje mi się, że oto j — szcze i teraz biega tu szesnastoletni chłopiec i czternastoletnia dziewczyna.
Ale dokoła pustka — ostatnie listki róż zwiędły i opadły.
— Wszystko wydaje się snem, a serce przenika taki ból, jak gdyby działo się na jawie — mówi Karamzin głosem cichym, jak szmer spadających jesiennych liści.
A mnie nieraz się zdarza, że i w chwilach szczęścia i radości doznaję smutku przenikliwego i bolesnego. Gaśnie w moich oczach świat, albo ja gasnę dla niego.. Ale tak być mu*i: trzeba świat porzucić, zanim on nas porzuci. Chwilami chciałoby się powiedzieć: przybywaj, śmierci!...
Karamzin odczytał kiedyś wiersz Żukowskiego pisany do Elżbiety — do mnie.
Gdy skończył, łzy popłynęły z jego oczu. Pocałował mię w rękę, a ja jego w łysą głowę.
I patrząc jak biała przędza jesieni otula zwiędłe pączki róż, rzekłam:
— Wszystko wydaje się snem, a dzieje się, jak na jawie.
Z Karamzinem w Chińskim Domku mieszka kamerjunkier, kniaź Waleryan Golicyn, synowiec byłego ministra. Był ciężko, niemal śmiertelnie chory. Teraz powraca do zdrowia. Nieraz go widuję zdaleka.
Karamzin powiedział mi, że Golicyn jest członkiem Tajnego Związku.
— Jakiego Tajnego Związku?
— Najjaśniejsza Pani nie wie?
— Nie wiem.
Karamzin z początku się zmieszał, nie chciał mówić, ale uprosiłam go, tak, że opowiedział mi wszystko.
Istnieje spisek, tu, w Petersburgu i w południowej armii, mający za cel wprowadzenie w Rosyi konstytucyi. Spiskowcy zamierzają zorganizować rewolucyę w armii, i w razie konieczności, dokonać zamachu na życie cesarza.
Aleksander wie o wszystkiem. Jakże mógł mi tego nie powiedzieć?
Teraz rozumiem, do czego odnosiły się moje przeczucia. Ciągle starałam się odgadnąć, co u niego jest w duszy, czem się męczy, o czem myśli! Teraz już wiem.
Jeszcze jedna nowina. Wielki książę Mikołaj jest — następcą tronu. Dowiedziałam się o tem przypadkowo z rozmowy Nixe i Alexandrine z cesarzową matką. Rozmowę tę prowadzili w mojej obecności. Wogóle wcale mną się nie krępują. Cesarzowa matka, widząc moje zdziwienie, zapytała:
— Więc ci nic o tem nie mówił?
Dostrzegła, jaki mię ogarnął ból i wstyd. Być może, iż dlatego rozpoczęła rozmowę.
Znowu Karamzin opowiedział mi wszystko pod wielkim sekretem. Lęka się, że cesarz się dowie i będzie się gniewał.
Mikołaj — jest następcą. Jest to już postanowienie nieodwołalne, Konstanty już zrzekł się tronu, a cesarz może być, jeszcze za życia również zrzeknie się na rzecz Mikołaja. Manifest, czy ukaz o tem jest gdzieś schowany i nikt o nim nie wie. ...Na mocy tajnego manifestu przejść ma Ro-sya z rąk do rąk, jak gdyby prywatna własność. Los narodu rozstrzyga się, jakby sprawa domo wa. Po śmierci pana domu otworzą testameut i dowiedzą się, do kogo Rosya należy...
Nie mogę oswoić się z tą wiadomością. Mikołaj, Niks — samodzierżcą rosyjskim!
Jak dziś pamiętam bijatyki małego Niksa z Michałem. Niks był złym chłopakiem: w ataku złości rąbał siekierą zabawki, bił kijem, albo czem-kolwiek, co mu pod rękę wpadło, biednego Michasia. Kiedyś bawiąc się ze swym nauczycielem, ugryzł go w ucho. Ale przytem był tchórzem: ze strachu chował się pod łóżko, a kiedy miano mu wyrwać ząb, tak się bał, że przez kilka dni płakał, nie spał i nie jadł. Za to jeszcze jako mały chłopak ćwiczenia wojskowe odrabiał jak najlepszy feldfebel. I później nigdy nie widziałam książki w jego lękach. Jedynem jego zajęciem były koszary i żołnierze.
— Nie przypuszczałem, mówił sam kiedyś — że wstąpię na tron. Chowano mię na przyszłego komendanta brygady.
Już jako dorastający młodzieniec, w Twerze w ogrodzie wielkiej księżnej Katarzyny, wysadził prochem w powietrze posąg Apollina, na zapytanie zaś dlaczego to zrobił, odpowiedział, że chciał się zabawić. On sam jest piękny jak Apollo — ale jakiś inny: powiadają o nim — Apollo, którego bolą zęby.
Niedawno podczas ćwiczeń przed frontem na-wymyślał oficerom, przezywając ich „świniami“, i odgrażał się, że wszystkich „filozofów“ doprowadzi do tego, że dostaną suchot.
Ktoś powiedział o nim: il y a beaucoup de prciporchiąue en lui et un peu de Pierre le Grand.
Jakże więc będzie on panował?
Nie wiem zresztą, który z nich lepszy — Mikołaj czy Konstanty?
Konstanty czuje zresztą wrodzoną trwogę przed panowaniem.
— Gdybym został carem — powiada — na-pewnoby mię uduszono, tak jak uduszono mego ojca.
Kiedy patrzę na jego twarz, z zadartym nosem, z wyłupiastemi mętno-błękitnemi oczyma, z jasnemi zasępionemi brwiami, które najeżają się w chwilach gniewu — zawsze staje mi przed oczyma postać cara Pawła I.
— Nie mogę zrozumieć — — mawiała Katarzyna II — skąd wziął się w Konstantym taki podły „sankiulotyzm“!
Własnemi oczyma czytałam list jego do La-harpa z podpisem: l’dne Constantin. Być może zresztą, iż to szczery objaw pokory ze strony „sankiulota“, bo jednak pomimo wszystko, Konstanty po swojemu jest szczery i dobroduszny.
Ale kiedy o nim myślę, jawi się przedemną upiorny cień pani Aurageau, zabitej w Marmurowym pałacu jak gdyby w rozbójniczym wertepie, i cień Aloszy zabitego z ukrycią najemnym sztyletem mordercy.
A jednak — Konstanty lepszy jest od Mikołaja.
Teraz rozumiem skąd u wszystkich na dwo-rze ta arogancya: panowanie cara Aleksandra 1 się skończyło, rozpoczęło się panowanie cara Mikołaja.
Niekiedy wydaje mi się, że Aleksander został zdradzony i sprzedany.
A jaki los czeka Rosyę?
Ciągle myślę o Tajnym Związku.
Złoczyńcy ci mają słuszność. 1 to jest właśnie rzecz najstraszniejsza. I dlaczegóż nazywać się ma ich „złoczyńcami?“ — Czyż sami nie daliś my im przykładu 11 marca? Czyż ja sam wtedy w obłędzie nie byłam zwia-ttunką rewolucyi? Czyż nie mówiłam: „musimy — priez krew?...“ Wtedy — iny, dziś — oni. Krew za krew.
Być może, iż niczego nie rozumiem w polityce. Ale wydaje mi się, że w Rosyi nie dzieje się tak, jak się dziać powinno. Przypominam sobie rozmowę z jenerałem Kisielewem, naczelnikiem sztabu armii południowej, w której znajduje się główne gniazdo spisku. Mówią, że i on trzyma ze związkiem, ale nie wierzę temu. Ki-sielew jest szczerze oddany cesarzowi.
— W ciągu dwudziestu czterech lat — mówił Kisielew — rząd sam karmił nas liberalnemi ideami. A więc teraz prześladować za liberalizm czyż nie znaczy to samo, co bić ślepego, któremu zdjęto kataraktę, za to, że widzi światło? W roku 1812 głosiły nam wolność manifesty i odezwy rządowe. Łudzono naród, a on naiwnie uwierzył w te obietnice, nie szczędził krwi ni mienia. Napoleon został obalony, Europa wyswobodzona, cesarz powrócił uwieńczony sławą. Ale naród, który w tych wszystkich czynach współdziałał, czyż otrzymał jaką ulgę? — Żadnej. Żołnierze, którzy wracali do domów, pierwsi podnieśli szmer niezadowolenia: „Przelewaliśmy krew za ojczyznę — i pozostaliśmy w niewoli; wybawiliśmy Rosyę od tyrana, a podlegamy jak dawniej, tyranii panów“. A wszyscy, począwszy od szeregowców, a skończywszy na jenerałach, skarżyli się: „jak dobrze w obcych krajach — dlaczego nie jest tak w Rosyi?“
— W ten sposób zaczął S’ę prąd rewolucyjny w Rosyi, — zakończył Kisielew. Żeby zniszczyć jego pierwiastki, trzebaby wyplenić całe pokolenia ludzi, którzy urodzili się i wychowali za obecnego panowania.
A ja dodaję od siebie:
— Taki jest początek Tajnego Związku.
Tak, oni mają słuszność. Cesarz wie o tem, i dlatego tak się męczy.
Ale dlaczego mi o tem wszystkiein nic nie mówił? Co on ze mną robi?
Muszę go o to spytać — dowiedzieć się, jak ma zamiar nadal postępować. . Całą zimę byłam chora: przeziębiłam się w czasie powodzi.
Teraz podobno mi lepiej. Tak mówią lekarze. Ale ja nie wiem. Zresztą mi wszystko jedno. Chodzę, ruszam się, ale mam wrażenie, że to nie ja, ale ktoś inny. Jestem tak osłabioną, czuję taki upadek sił, że mi się wydaje, iż, gdybym mogła wypić trochę życia z łyżki, tak, jak się pije lekarstwo, toby mi pomogło.
Znowu bale, maskarady, koncerty, śniadania, wizyty. Wizyty krewnych, czterdziestu tysięcy krewnych: wirtembergskich, orańskich, wejmar-skich, rosyjskich. Wszyscy i mnie odwiedzają. Muszę być dla nich uprzejmą, ale ledwo się ze mną pożegnają, upadam bez sił, jak koń zgoniony.
Wczoraj, mając szalony boi głowy, musiałam ubierać się na bal. Stałam przed lustrem. Ledwo tę moją biedną głowę ubrano kwiatami i brylantami, uczułam straszne rwanie w skroniach.
Trwało ono długo, gdy trochę przeszło, posz na bal; przesiedziałam do kolacyi. Dopiero zapachu potraw zrobiło mi się tak słabo musiałam wyjść. Gdy wróciłam do siebie i s; rżałam w lustro, ogarnęło mię przerażenie: le wyglądające kładą do trumny.
Dzisiaj czekać musiałam na przeciągu w mnym salonie u Alexandrine, potem odbyłam zytę u cesarzowej matki, a w nocy czeka maskarada. A przytem wszystkiem ciągle sły „uważaj na siebie!“
List od cesarza: „Jeśli potrzebna ci jest moc z mojej strony, wydam w tej chwili roz rządzenie, by przerwać wszystkie te wizyty, błagam cię, jeszcze przedtem połóż koniec sa tym męczarniom. “
Lejbmedyk Stoffregen powiedział mu wpr że mię z a b i ja j ą.
Kiedy idę po schodach Zimowego Pałacu, i demdziesiąt trzy stopnie, doznaję takiego uczu że kiedyś na tych schodach upadnę bez zmysh
Mam wrażenie, iż jestem żołnierzem na w cie, który nie śmie opuścić swego stanowis
’rzytem nie mogę znosić wyrazów współczucia. Ve własnym pokoju siedzę nieraz z zapuszczo-ą woalltą, by nie czuć na sobie współczują-ych spojrzeń: „ah, biedna kobieta! Jaka.chora, aka nieszczęśliwa!“
Podobnem to jest do tego rodzaju tortury, aedy człowieka nagiego, wysmarowanego mio-Iem, wystawiają na zjedzenie owadom.
Lekarze utrzymują, że mam suchoty. Ja im lie wierzę. Od szeregu lat już czuję bicie żyły Dod sercem; coś się we mnie szamoce, jak u postrzelonego ptaka.
Nie pamiętam, kto to powiedział: „w życiu — tażdego człowieka przychodzi czas, w którem ierce musi skamienieć lub pęknąć“.
Moje serce nie skamieniało, a więc widocznie nusi pęknąć. Biedny gliniany garnek między garnkami żelaznymi!
Doktorzy powiadają mi, że jestem chora, a ja mam wrażenie, że jestem umierająca. Ciało moje jest takie — jak znoszone ubranie; ciągle robią się w niem nowe dziury, a załatać nie można, bo niema ani jednego całego kawałka. Zdaje się, że na jesień wywiozą mnie do Taganro-ga. Wszystko mi jedno. Byle tylko nie do Włoch; widok chorej cesarzowej, przewożonej z miasta do miasta, byłby dla mnie niesłychanie przykrym.
D. MereikowsJii. Alel.suuder 1. — Tom IX. 7
Nie mogłabym żyć nigdzie tylko w Rosyi. 1 w Rosyi także pragnę umrzeć.
Cesarz zawiezie mnie do Taganrogu, a na zimę znowu powróci do Petersburga. 1 w Taganrogu znów zostanę sama jedna.
Chciałabym ostatnie dni moje spędzić z nim razem w jakimś zacisznym zakątku nad morzem. Ale tak się nie stanie. Każdy tnoże solne powiedzieć: „jadę tam albo tain“. Stajenny mój powiedział: „jadę do morskich kąpieli“. A ja tego powiedzieć nie mogę.
Oddawna byłabym już zdrowa, gdyby mi dano pozwolenie wybrania się w podróż wtedy, kiedy sama tego chciałam. Ale cesarz za nic nie chciał się na to zgodzić, nie wiem dlaczego. A teraz już za późno.
Zawsze modliłam się do Boga, żeby pomógł mi przełamać siebie samą, zniweczyć w sobie wszelką chęć jakiegokolwiek pragnienia. Poświęcałam dla cesarza wszystko, zarówno w wielkich, jak i drobnych sprawach. Z początku przychodziło ini to z trudnością, ale gdy tylko powiedział: „ty jesteś taka rozsądna11 — robiłam wszystko czego sobie życzył. Uległość względem niego łączyłam w myśli z uległością względem
Boga, i to była moja religia. Mówiłam sobie: „011 tego chce“, — i to, co mi się wydawało tru-dnein stawało się łatwern, to, co gorżkiem — peł-nem słodyczy.
I w końcu przełamałam siebie. Dziś nie mam już żadnych pragnień, żadnej woli i wydaje mi się chwilami, że już przestałam istnieć.
Ale dlaczego nagle nachodzi na mnie trwoga śmiertelna? Dlaczego nie mogę zdać sobie sprawy czyin dobrze postępowała czy źle, i czy on mną dobrze postępował, czy źle!
— Ty masz za dużo w sobie fałszywego wstydu — mówiła mi nieraz cesarzowa matka. — Gdy ktoś na ciebie nalega, ustępujesz, cofasz się 1 robisz wrażenie, jakbyś się starała, by cię nikt nie widział. Trzeba mieć więcej zaufania do samej siebie. Na twem stanowisku jest to niezbędne.
Tak, właściwie całe życie chowałam się przed ludźmi. Udawałam, że mnie nie ma. Powiedziano kiedyś: kobieta niech nie zabiera głosu w świątyni.
A ja jestem kobietą, zanadto może kobietą.
Czy dobrze zrobiłam, że poświęciłam się, zabiłam sama siebie, dla niego? Może lepiej było s, § zbuntować? Może lepiej robiłam wtedy, gdy się od czasu do czasu, rzadko kiedy, buntowałam?
Ale teraz wszystko już zapóźno. Teraz jestem mu może nawet potrzebną, potrzebniejszą niż kiedykolwiek dawniej. Przydaćby się mu mogła moja siła i moja wola. Ale właśnie teraz nic mu już dać nie mogę, bo już we mnie nic niema. Niekiedy on sam pierwszy zbliża się do mnie, jakby się jeszcze czegoś odemnie spodziewał. Chce coś powiedzieć, i czeka, abym ja rozpoczęła rozmowę. Ale ja nie znajduję już w sobie słów. Milczymy oboje, a jeśli nawet zaczniemy mówić, to rozmowa nasza podobna jest do rozmowy głuchoniemych.
Nie wiem, co się z nim dzieje, ale czuję, że jest mu ciężko, tak ciężko, jak nigdy jeszcze przedtem. I nie mogę mu pomódz, niczego już zdziałać nie mogę. Muszę patrzeć, jak on ginir, i — niczego, niczego już zdziałać nie mogę.
Jesteśmy jak dwoje ludzi tonących: jedno drugiego się chwyta, i jedno drugie pociąga w przepaść.
Jeśli ja jestem winna, przebacz mi Boże miłosierny. Ja niczego nie potrafię, nic nie wiem, u-miem tylko kochać.
A jeśli winni jesteśmy oboje, ukarz mnie, a nie jego, przyjm moją duszę za niego.
Gdy cesarzowa skończyła czytać, zamknęła swój pamiętnik z takiem uczuciem, że jego koniec jest jej końcem.
Czerwone krople laku spadały na biały papier, jak krople krwi. Starą pieczątką z panieńskim badeńskim herbem zapieczętowała manuskrypt. Położyła na nim napis: „spalić po mojej śmierci“.
Schowała pamiętnik do szkatułki i zamknęła.ią na klucz.
Zakryła twarz rękami. Modliła się ciągle o to samo — żeby Bóg ukarał ją, a jemu przebaczył.
V.
„Najjaśniejszy Panie i Ojcze miłościwy! Z wier-flopoddańczem uczuciem donoszę Waszej Cesarskiej Wysokości, że wysłany przezemnie feld-jeger, oficer Lang, przywiózł wczoraj podoficera trzeciego ukraińskiego pułku, Szerwuda. Tenże zawiadomił mię, że ma do zakomunikowania Waszej Cesarskiej Mości pewne wieści tyczące się armii, nie zaś kolonij wojennych i odnoszące się do istniejącego w tej arinii spisku. Szerwud o-swiadczył, że wyjawi je tylko osobiście Waszej Cesarskiej Wysokości. Więcej go nie wypytywałem, gdyż nie chciał ze mną o tem mówić, a przytem rzecz nie tyczy się kolonij wojennych. Wyprawiłem go zatem do Petersburga, do naczelnika sztabu jenerał-majora Kleinmichela, z tem, by go zatrzymał u siebie w domu, i nigdzie nie wypuszczał, dopóki Wasza Cesarska Mość, nie każe go przywołać przed swoje oblicze. Kazałem także Langowi, by nazwiska Szer-wuda nie wymieniał w raporcie. O czem Waszej Cesarskiej Mości z wiernopoddańczem uczuciem donoszę.
Waszej Cesarskiej Mości wierny sługa
Hrabia Arakccejetvu.
List ten z Gruzina otrzymał Aleksander na Kamiennej wyspie, w połowie lipca. Przedtem jeszcze pisał do — niego Szerwud bez pośrednictwa Arakczejewa, przez lejb-medyka Wiliego, z prośbą, by go wezwano do Petersburga, gdyż ma do doniesienia ważne wiadomości, które tylko osobiście może cesarzowi zakomunikować.
Cesarz wiedział, że Szerwud był ajentem tajnej policyi u jenerała Witta, głównego naczelnika wojsk południowych, który, jeszcze pięć lat temu, otrzymał polecenie śledzenia przy pomocy szpiegów, spisków w armii południowej i donoszenia o wszystkiem carowi.
O jenerale Wittcie krążyły tajemnicze wieści.
— Witt jest kanalią, jakiej świat nie widział — mówił o nim wielki książę Konstanty Pawłowicz.
Popełnił nadużycia i kradzieże, nie może się wyrachować z powierzonego mu funduszu kilku milionów państwowych pieniędzy i gotów duszę dyabłu zaprzedać, byle tylko z tej matni się wyplątać. Z Tajnym Związkiem prowadzi grę podwójną: szpieguje, a sarn wstąpił do Związku jako członek. Postanowił stanowczo przychylić Się na jedną lub drugą stronę dopiero wtedy, gdy która z nich odniesie zwycięstwo.
Cesarzowi nieraz przychodziło na myśl, że szpiegowie niebezpieczniejsi są od spiskowców.
— Wiesz dobrze, Najjaśniejszy Panie, jakim jestem wrogiem donosów. Najpodlejsza hołota może oczernić i wyrządzić szkodę uczciwym ludziom — przypomniał sobie słowa wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza.
Zawsze żywił wstręt do tego wszystkiego. Pochodziło to u niego z tej cechy usposobienia, która iniała siedlisko w nerwach, Katarzyna II dorównywała go do gronostaja, który woli się oddać w ręce myśliwych, niż zbrukać białość &wego futra — futra carów.
Jeden z donosów kapitana Majborody wczoraj jeszcze wrzucił do pieca. Rzekł przytem:
— Szubrawiec! Chce się zasłużyć.
Ale mimo to wszystko postanowił przyjąć Szer-wuda. Silniejsza od wstrętu była trwoga i ciekawość.
Spotkanie wyznaczone było na dzień 17 lipca, na godzinę piątą popołudniu w pałacyku na Kamiennej wyspie.
Pałacyk ten podobnym był do zwykłej petersburskiej letniej willi. Z balkonu kilka schodów, na których stały wazony z oranżeryjnymi krzewami, prowadziło do ogrodu. Na wiosnę mieszkańcy Petersburga w spacerach swych na łodziach po Małej Newce, mogli widzieć cesarza przechadzającego się po ogrodzie. Prócz żołnierza u bramy nie było w pałacyku żadnej straży. Ogród przechodni, ludzie najrozmaitszego rodzaju, nawet prości chłopi mogli przechodzić tuż pod oknami pałacyku.
Dzień był duszny i parny. Padał deszcz, później ustał; nad miastem rozciągały się gęste chmury. Gdzieś, po drugiej stronie, prawdopodobnie na Aptekarskiej wyspie (po wodzie głos się rozchodził daleko) słychać było, jak ktoś wygrywa gammy. Jakiś samotny ptaszek wyśpiewywał ciągle jedno i to samo: tilili, tilili, tilili.... jakgdyby płakał. Na chwilę zamilknie, a później znowu: tilili, tilili, tilili. We wszystkiem odczuwało się ten nastrój smutku, który wyziera zewsząd w willach petersburgskich pod koniec lata, gdy w zmęczonej, ciemnej, niemal czarnej zieleni drzew widać już zbliżającą się jesień.
Punkt o piątej zameldowano cesarzowi przebycie Kleinmichela z Szerwndem. Cesarz koń czył obiad. Kazał poczekać i do końca obiadu zachował tak spokojny wyraz twarzy, że nikt niczego się nie domyślał. Potem wstał, przeszedł do przedpokoju, przywitał się z Kleiumi-ehelem i ledwie spojrzawszy na Szerwuda, kazał mu przejść do gabinetu. Kleinmichel został w przyległym pokoju.
Wszedłszy do gabinetu, car zamknął drzwi i okno wychodzące na ogród. Słychać było jeszcze ciągle gammy i śpiew ptaka. Usiadł przy biurku, wziął do ręki ołówek, położył przed sobą arkusz papieru, i nie patrząc na Szerwuda, począł rysować na papierze kreski i figury geometryczne. Szerwud stał naprzeciwko cara, wyprostowany, w sztywnej wojskowej postawie.
— Czy tego Szerwuda syn, którego znam, — służy w Moskwie w Aleksandrowskiej fabryce?
— Tego samego Najjaśniejszy Panie!
— Ro-iyanin?
— Nie, Anglik.
— Gdzie się urodził?
— W Kent, pod Londynem.
— Kiedy przyjechał do Rosyi?
— Gdym miał dwa lata, z ojcem. W r. 1800 wezwał mego ojca świętej pamięci car Paweł 1. i ciec mój pierwszy założył w Rosyi fabryki sukna.
— Mówisz po angielsku?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie!
Pytanie i odpowiedź uczynione były w języku angielskim. „Zdaje się, że nie łże“, — pomyślał Aleksander.
— Cóż chciałeś mi powiedzieć?
— Mniemam, Najjaśniejszy Panie, że przeciw Rosyi i przeciw Twej Cesarskiej osobie istnieje spisek.
— Skąd to wiesz? Po raz pierwszy, podtiiółszy oczy od papieru, spojrzał w twarz Szerwuda.
Nic niezwykłego. Twarz, jak wszystkie inne twarze; nieokreślona, szara, pospolita.
Szerwud począł opowiadać o rozmowie dwóch członków Południowego Związku, porucznika, hrabiego Bułgari i praporszczyka Wadkowskiego. Podsłuchał ją u drzwi w pokoju, w mieście Achtyrce w Połtawskiej gubernii. Wadkowskij mówił, że trzeba w Rosyi wprowadzić konstytu-cyę. Bułgari począł się śmiać: „Konstytucya dla rosyjskich niedźwiedzi? Chybaś zwaryował? A o tem czyś pomyślał: co z nimi zrobić?“ Wadkowskij odpowiedział: „tak jest, pomyśla łem“.
Szerwud przerwał.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie! Strach mówić.
— Nic nie szkodzi, mów — jeszcze raz spojrzał na niego cesarz: twarz blada, mokra od potu, jak gdyby nie żywa, podobna do gipsowych masek, zdejmowanych z nieboszczyków. Tyl ko lewe oko drga, jak gdyby dreszczowo. Wszystko to niezmiernie wstrętne. „Co za cham“! — nagle pomyślał Aleksander i sam się zadziwił swej myśli. „Dlatego rzuję ten wstręt do niego, że wiem, iż jest szpiegiem“.
Znowu spuścił oczy, i znowu począł rysować kreski i figury.
— „Tak jest“ — powiada — „pomyślałem; Wyrżnąć41!
Cesarz ruszył ramionami.
— No i cóż dalej?
Był przekonany, że to słowo „wyrżnąć11 nie było powiedziane.
— Gdyśmy zostali sami — — ciągnął dalej Szerwud — Wadkowskij podszedł do mnie i ze zmienionym nieco wyrazem twarzy tak mówić począł:
— Panie Szerwud, zostań pan moim przyjacielem. Odkryję panu ważną tajemnicę.
— Jeśli o tajemnicę chodzi, odrzekłem — niech się pan zastanowi Ja żadnych tajemnic nie lubię.
— Nie, upierał się Wadkowskij, Związek nasz powinien zaliczyć pana do swych członków.
— Teraz, odpowiedziałem, nie czas i miejsce, by mówić o takich rzeczach, ale daję panu słowo honoru, że przyjadę do pana, gdy pan stanie w swej kwaterze pułkowej.
A — na stacyi pocztowej w Bogoduchowsku miał Szerwud z pewną przejezdną damą następującą rozmowę:
— Przysięgnij mi pan, powiedziała mu, że nikt na świecie o tem się nie dowie, a zwierzę się panu z czemś niesłychanie ważnem.
Szerwud zapewnił jej dyskrecyę. Wówczas oświadczyła mu, że jedzie do brata i bardzo się o los jego lęka. Zawiązano bowiem jakiś spisek przeciw carowi, do którego i brat należy. Tem-bardziej ją to niepokoi, że cara bardzo lubi. Z pewnością takiego cara nigdy jeszcze w Rosyi nie było.
— Kto jest ta dama? — spytał cesarz.
— Najjaśniejszy Panie! zawsze szedłem prostą drogą, spełniając obowiązek wierności wobec swego monarchy i gotów jestem poświęcić życie dla odkrycia spisku. Ale błagam, Najjaśniejszy Panie, nie żądaj odemnie, bym to nazwisko wyjawił. — Przysięgłem, że jej nie zdradzę.
— „Także — rycerz!“ pomyślał cesarz, wstrzymując się by nie zrobić grymasu, jak od złej u oni.
— To wszystko, co wiesz? — zapytał, i przestał rysować figury na papierze. Natomiast zaczął pisać raz po razu po francusku: kanalia, kanalia, kanalia, szubienicznik.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odparł Szerwud. — Wszystko co wiem i co słyszałem na własne uszy. A pogłosek powtarzać się nie ośmielam...
— Mów wszystko, — rzekł cesarz, i począł łamać ołówek na kawałki pod stołem. Czuł, że za każdem pytaniem będzie coraz bardziej pogrążał się w błoto — ale już nie mógł się zatrzymać. Jak w złym śnie robił to, czego nie-chciał.
— Jak myślisz, czy spisek ten wielki?
— Sądząc po nastroju i rozmowach, które się słyszy, przedewszystkiem w szkołach oficerskich drugiej armi, spisek ten jest szeroko bardzo rozgałęziony. A rozmowy o nim, też chętny posłuch znajdują.
— Czegóż oni chcą? Tak im źle?
Za dobrze im, dlatego się burzą, Najjaśniejszy Panie.
„To poprostu głupi człowiek“, pomyślał cesarz i poczuł ogromną ulgę. A jednak pomimo to pytał dalej:
— Jak mniemasz, czy są wśród oich i osoby zajmujące ważniejsze stanowiska?
Szerwud milczał przez chwilę; potem spojrzał na drzwi. Widocznie chciał dać do poznania, że boi się głos podnieść, by kto z drugiego pokoju nie posłyszał. A że cesarz źle słyszy — zauważył.
— Podejdź tu, usiądź, — wskazał mu krzesło obok siebie. Zrobił to znowu, choć nie chciał i wstydził się.
Szerwud siadł i począł szeptać mu do ucha. Car przysunął mu prawe ucho, starając się nie oddechać nosem. Zdawało trm się, że od Szerwuda dochodzi do niego zła woń, od której ino-że mu się zrobić słabo. „Dlaczego on się tak poci? Pewrnie ze strachu?11 — pomyślał ze wstrętem.
Szerwud mówił o dwuznacznem postępowaniu jenerała Witta, który nie wszystko donosi i o niepewności jenerała Kisielewa, u którego główny herszt spisku Pestel, przesiaduje dniami i nocami, wreszcie o nieprawomyślności ministrów, nie wyłączając niemal samego Arakczejewa.
— W koloniach wojennych dają ludziom broń, a morzą ich głodem, przy dzisiejszym nastroju taki stan rzeczy jest bardzo niebezpiecznym.
„Nie — nie głupi, pomyślał cesarz. Wie dużo i mniej mówi, niż wie“.
— Myślę — zakończył Szerwud — że Związek ten jest dalszym ciągiem europejskiego stowarzyszenia karbonaryuszów. Bardzo wpływowe osobistości uczestniczą w spisku; całe wojsko — także. Nietylko życie Waszej Cesarskiej Wysokości, ale i życie całej carskiej rodziny znajduje się w niebezpieczeństwie. A niebezpieczeństwo to jest już bliskie. Nadejdzie dzień takiego rozlewu krwi, jakiego dzieje jeszcze nie pamiętają. Bo oni przecież chcą wszystkich...
„Wszystkich wyrżnąć11, — domyślił się Aleksander.
— Mają oni — czarne pierścionki z napisem: 71.
— Co to znaczy?
— Niech Najjaśniejszy Pan zechce przeliczyć: dzień 31 stycznia, dzień 29 lutego, dzień 11 marca — razem 71. Od 11 marca 1801 roku do 11 marca 1826 roku upływa dwadzieścia pięć lat od dnia zgonu świętej pamięci cesarza Pawła I. Zamach na życie twoje Najjaśniejszy Panie, wyznaczono na ten sam dzień...
„11 marca za 11 marca, krew za krew“ — Znowu domyślił się Aleksander. Pobladł, chciał zerwać się z krzesła i zawołać: „Precz nikczemniku!“ — lecz nie miał sił, a czuł tylko, że sztywnieje z podłego uczucia strachu, tak, jak wtedy, po bitwie pod Austerlitzem, w pustej izbie »a wiązce słomy.
A oczy Szerwuda zabłysnęły radością: „ugodziłem go! ugodziłem”.
Ton jego głosu przybrał akcenty łagodzące, uspokajające.
— Zaraza umysłów pewnej części poddanych Waszej Cesarskiej Wysokości, nie dotknęła bynajmniej całego narodu, przejętego zawsze uczuciami wiernopoddańczemi. Chociaż teraz wiele środków ostrożności zaniedbano, ale jeśli się za-raz energicznie zacznie zapobiegać akcyi spiskowców, można jeszcze wszystko ocalić — zakończał Szerwud niemal z zupełną swobodą, pozbywszy się trwogi i strachu.
Aleksandrowi wydało się, że w wyrazie tv jego jest coś tak podłego i podstępnego, i bit wrażenie, już nie żywego człowieka, a piorą. Może to tylko jego szatan-sobowtór, leśnienie wszystkiego tego strasznego, tch wego i śmiesznego, co jest w nim samym?
— Dobrze, odejdź teraz i czekaj dal wskazówek Kleinmichela. No, idź już! — krzyknął z wysiłkiem, wstał i wyciągnął jak gdyby chciał odepchnąć Szewruda. Ale wrud szybko się nachylił i pocałował rękę Pozostawszy sam, Aleksander otworzy oścież okno i drzwi na balkon. Wydawał się, że w całym pokoju panuje nieprzy i woń. Wyszedł do ogrodu ale i tam przy ci wietrze, doznawał tego samego uczucia o. jącego go zewsząd uczucia nieprzyjemneg pachu. W pustej alei stanął i oparł zmę głowę o pień drzewa. Wydawało mu się, » zła woń, od niego samego pochodzi.
Na drugi dzień przeniósł się z gabine drugiego pokoju na wyższem piętrze, po< zorem, że na dole jest wilgoć, w rzeczy ao> dlatego, że nieprzyjemnie mu było słyszę-skie kroki przechodniów.
W tenże sam dzień obaczył żołnierzy cych na straży w miejscu, gdzie ich prs nie było i nowe białe kraty w oknie wyc cym na ogród. Widocznie wydał to zarzji bicz na własną rękę. Cesarz nikomu nie da-ł żadnego w tym kierunku polecenia.

  • rzy pomniał sobie anegdotę o samotnych — eh spacerach po ulicach Drezna. Raz stara aś chłopka z okolic miasta, zobaczywszy go, dedziała: „idzie sobie rosyjski car, sam je-i rikogo się nie boi, — widocznie ma czy-sumienie!“ A teraz biała krata w oknie, ewnego razu, w nocy, wbiegł do jego pokoju ’ irny oficer z wystraszonym wyrazem twarzy: — Najjaśniejszy Panie! — Co takiego?

Nie moja wina, Najjaśniejszy Panie! Bóg, i nie moja!
Ale co takiego się stało? Gadajże!... Brzoskwinia... Brzoskwinia... — bełkotał r, nie mogąc schwycić tchu.
Jaka brzoskwinia? Co się z tobą dzieje? Brzoskwinia, Najjaśniejszy Panie, oddana mój nadzór, upadła z drzewa, ogrodzie pałacowym stały brzoskwiniowe /a w olbrzymich kadziach. Były na nich de owoce, których pilnowała umyślna straż. Jrz doniósł o upadłym owocu efrejterowi, er dyżurnemu oficerowi, a ten w popłochu strachu — cesarzowi.
Wynoś się głupcze! — krzyknął Aleksan-wściekłością. Potem go zawołał i zapytał, ę nazywa.
Hfreikoiffilci. Aleksander I. — Tom II. 8
— Skariatin.
Skariatin znajdował się w liczbie morderców 11 marca. Oczywiście nie ten. Ale pomimo tego cesarz wydał rozkaz, by nigdy odtąd nie umieszczano go na warcie.
Na drugi dzień cesarz przyjechał do Carskiego Sioła. Czy nie dlatego, że tam czuł się bezpieczniejszym? O tem starał się już nie myśleć. Jak zawsze, odbywał spacery po parku sam jeden, nawet w nocy, jak gdyby chciał złożyć dowód przed samym sobą, że niczego się nie lęka.
W połowie sierpnia, w dżdżysty wieczór szedł od kaskad do piramidy, pod którą pochowane były ulubione pieski cesarzowej Katarzyny II. Tom Anderson, Zemira i Duchesse.
Budził się do życia ranny świt. Po niebie przeciągały niskie chmury, w powietrzu czuć było woń deszczu. Panowała cisza — cisza przed burzą. Tylko wierzchołki drzew poruszał czasem powiew wiatru. Chwiały się one ponuro, jakby już jesiennie, a wkrótce gdy wiatr ustawał, wierzchołki drzew się uciszały, jakby przerwały nagle tajemniczą rozmowę.
Angielska suczka cesarza, Peddy, biegła naprzód. Nagle zatrzymała się i zawyła. U podnóża piramidy ktoś leżał w trawie. Twarzy jego nie widać hyło, jakby umyślnie się ukrywał.
Aleksander także stanął i nagle poczuł, że serce gwałtownie zabiło mu w piersiach, a po ciele przebiegły dreszcze. Wydawało mu się, że w trawię ktoś tam się rusza, cichutko powstaje i trzyma coś w ręku. Peddy zaszczekała. Leżący na ziemi człowiek zerwał się z miejsca. Cesarz rzucił się ku niemu.
— Co ty robisz? — zakrzyknął głosem, który jemu samemu wydał się tchórzliwym, podłym ze strachu i wyciągnął rękę, by schwytać mordercę.
— Moja wina, Najjaśniejszy Panie — odezwał się zuajomy głos.
— To ty — Dymitrze Klementjewiczu? — Ty?
Nie skończył; chciał powiedzieć: „ty mnie tak nastraszyłeś?“
— Skądeś się tu wziął? Co tu robisz?
— Przepisać chciałem epitapliiiwu znajdujące się na grobie suczki Zemiry — odpowiedział Dymitry Klementjewicz Tarasów.
W ręku nie miał on morderczego sztyletu, tylko mały scyzoryk, którym dopiero co temperował ołówek, by przepisać z grobowej płyty Zemirki, francuski napis hrabiego de Segur:
„Tu leży Zemirka, a żałobne Gracye składają kwiaty na jej nagrobek. Niechże ją wynagrodzą bogi za wierną służbę“.
— A wiesz, Tarasów — wydawało mi się z początku, że to któryś z oficerów podchmielił sobie i w moim ogrodzie chciał sobie wypocząć —
R uśmiechnął się Aleksander, czując, że rumieniec oblewa mu twarz. — No, przepisuj sobie napis Zemirki. Ale nie ciemno ci?
— Oczy mam zdrowe, Najjaśniejszy Panie!
Aleksander świsnął na Peddy i poszedł w dalszą drogę. Tarasów patrzył za nim czas jakiś ze zdziwieniem.
A cesarz także dziwił się sam sobie. Nigdy nie był tchórzem. W bitwie pod Lipskiem, kie dy kula armatnia przeleciała mu nad głową, rzekł z uśmiechem: „zobaczycie, zaraz przeleci druga“. W tej samej bitwie, gdy wszyscy uważali ją za przegraną a Napoleon mówił: „znowu świat do nas wróci!“ on, Aleksander, „Agamemnon tych wielkich bojów“, nie stracił przytomności umysłu.
Cóż się więc teraz dzieje: „Tracę zmysły, czy co?“ — myślał z przerażeniem.
W pałacu pawłowskim, obok sypialni cesarzowej matki, znajdował się zamknięty pokój. Nikt do niego nigdy nie wchodził, prócz samej cesarzowej i kamerfuryera, Sergiusza Iwanowicza, Kryłowa. Kryłow był to staruszek prawie już nieprzytomny, w czerwonym maltańskim mundurze, z czasów cara Pawła, z takim nieruchomym wzrokiem, iż wydawało się, gdy mu ktoś spojrzał w źrenice, że są to oczy człowieka umierającego. Gdy spotykał cesarza, kłaniał się zdale-ka i natychmiast odchodził, jakby uciekał.
Maleńki Aleksander, syn wielkiego księcia Mikołaja Pawłowicza, siedmioletni chłopczyk, z nieco bladą, miłą twarzyczką, przechodził zawsze z ogromną ciekawością obok zamkniętych drzwi pokoju. Wydawał mu się on tak samo tajemniczym, jak ój na zamku Sinobrodego, o którym czyts — >!>’dawno. Żeby choć można zajrzeć przez szp»tł^S’ zobaczyć co tam jest. Kiedyś przyśniło mu się, że wszedł tam naprawdę i zobaczył coś okropnego. Obudził się z krzykiem, ale nie mógł sobie przypomnieć, co to było.
W końcu sierpnia, na kilka dni przed wyjazdem do Taganrogu, cesarz przyjechał do Pawłowska do cesarzowej matki, i nie zastawszy jej, przeszelł do gabinetu, w którym nie było nikogo prócz małego Aleksandra i damy dworu, staruszki, księżnej Lieven. Koło okna bawiła się ona z małym Aleksandrem w żołnierze. Cesarz przysiadł się do nich i także zaczął się bawić. Strzelał tak celnie grochem z armat, że mały Aleksander krzyczał i uderzał w dłonie z radości.
Przez otwarte drzwi widać było amfiladę pokoi. Nagle w ostatnim z nich, w sypialni cesarzowej, przemknął czerwony mundur maltański. Kamerfuryer Sergiusz Iwanowicz Kryłow stał u zamkniętych drzwi. Cesarz go spostrzegł i szybko podszedł ku niemu.
W sąsiednim pokoju dał się słyszeć głos cesarzowej matki. Księżna Lieven wyszła na jej spotkanie. Mały Aleksander, zostawszy sam, zapomniał o żołnierzach, i z niesłychaną ciekawością śledził za tem, co się działo koło zamkniętych drzwi.
Kryłow zobaczywszy cesarza, ukłonił tnu się z daleka i, jak zawsze chciał odejść. Ale cesarz zawołał na niego i podszedłszy doś* rtekł:
— Daj klucz!
Kryłow wypatrzył się na niego, jakby nie słyszał i zac-zął coś mruczeć pod nosem. Można było zrozumieć tylko:
— Najjaśniejszy Pan... raczył... rozkazać...
— No, dawaj klucz, kiedy ci mówię! — krzyknął na niego cesarz i ujął go za ramię.
Staruszek uświadomił sobie wreszcie, czego chcą od niego. Począł się trząść, a źrenice jego rozszerzyły się tak jak źrenice umierającego, który już widzi to, czego nikt z żywych nie widzi. Chciał podać klucz, ale ręce tak mu się trzęsły, że go upuścił. Cesarz podniosł klucz « ziemi, otworzył drzwi i wszedł do pokoju.
Otoczył go zapach trupi, zapach starych przedmiotów i sprzętów. Znajdowały się tam sprzęty cara Pawła I z jego sypialnego pokoju. Przechowywano je tam od dnia jego zgonu Cesarz zobaczył znane sobie krzesła, kanapkę z czerwonego drzewa z bronzowemi lwiemi główkami znane obrazy: Archanioła Michała i Madonny Guida Reni’ego wiszące nad wezgłowiem łoża. biurko, sekretarzyk, przybory do pisania z kałamarzem, piórami, wyglądającemi tak, jak gdyby dopiero co ktoś niemi pisał, arkusze zapisanego papieru. Poznał cha/akter ojca. Na nocnym stoliku stała nadpalona świeca, jak gdyby dopiero co był ją ktoś zgasił. Ścienny zegar ze wskazówką zatrzymaną na godzinie wpół do pierwszej, i wypłowiały jedwabny parawanik z chiń-skiemi figurkami.
Długo stał nieruchomo, jak gdyby niezdecydowany. Potem zrobił słaby, wlokący się krok i zajrzał za parawanik. Stało tam wązkie, połowę łóżko. Cesarz pobladł i źrenice jego rozszerzyły się tak, jak źrenice umierającego, który już widzi to, czego nikt z żywych nie widzi. Nagle się nachylił i ruchem stanowczym podniósł kołdrę. Na prześcieradle ciemne plamy — zaschłe plamy krwi.
Usłyszał jakiś szelest; obok niego stał mały Aleksander i także patrzył na zaschłe plamy krwi. Podem spojrzał na cesarza i widocznie dostrzegł w jego twarzy to, co, widział we śnie, gdyż z straszliwym krzykiem wybiegł z kom-fcaty.
Nad obydwoma, nad synem i* nad wnukiem Pa-uła rozpostarło się przerażenie, łączące przeszłość z przyszłością.
Odjazd cesarza do Taganrogu wyznaczony był na dzień 1 września, a cesarzowej na 3-go września.
W przeddzień odjazdu cesarz wrócił z Pawłowska do Petersburga, pożegnał się z cesarzową matką i w oznaczony dzień wyjechał pałacyku na Kamiennej wyspie o godzinie piątej rano, gdy jeszcze paliły się latarnie na ciemnych ulicach. Sam, bez świty zajechał do ławry Newskiej i wysłuchał nabożeństwa.
Kiedy mijał rogatkę — weszło słońce. Kazał stangretowi zatrzymać powóz — i długo patrzył na miasto, jak gdyby się z nim żegnał. W lekkiej mgle poranku, domy, baszty i dzwonnice, kopuły cerkwi wydawały się niemal prze-zroczemi, jakby za chwilę rozpłynąć się miały w powietrznej przestrzeni, niby senne widzenie. Aleksander patrzył na nie długo, długo, wreszcie siadł i rzekł:
— No, z Bogiem!
Dzwonek zadzwonił i trójka ruszyła z miejsca.
W Carskiem Siole oczekiwało na niego pięć powozów: wagenmajstra, pułkownika Sołomki, maitre d’hotela Millera, lejb-medyka Wilie, je-nerał-adjutanta Dybicza i jeden powóz zapasowy.
Cesarz miał przy sobie maleńką książeczkę z marszrutą, w której było wymienione nazwy stacyj i liczba wiorst. Wszystkich siacyj od Pe tersburga do Taganrogu było 85, wiorst 18943/4. Podróż jego miała trwać dni 12, cesarzowej 20.
Marszruta wytoczona była po trakcie białoruskim, a od granic pskowskiej gubernii, po trakcie tulskim. Umyślnie zostawiała na boku Moskwę. Nigdzie nie miały się odbywać przyjęcia, parady, ceremonie.
Przejechali Gatczyn, Wyrę, Jaszczerę, Dełgó-wkę, Ługę, Gorodiec. Cesarz wszędzie z troskliwością oglądał noclegi przeznaczone dla cesarzowej, ale sam się nigdzie nie zatrzymywał dłużej, a sypiał w powozie.
Rozpoczynały się światłe dni jesieni.
Codzień wschodziło słońce jasno, jasno toczyło się po niebie i jasno zachodziło, zwiastując nazajutrz takisam pogodny dzień.
Czem dalej jechał, tem lżej mu było na sercu, jak gdyby z duszy spadał ciężar, który go przytłaczał przez wszystkie lata panowania. Zdawało mu się, że zrzekł się już tronu, porzucił stolicę i nigdy już do niej nie wróci jako car imperator. A tam, gdzie jedzie, ukojenie i cisza.
W jedną z pierwszych nocy spędzonych w podróży, przyśnił mu się sen: małe, powiatowe miasteczko, małe żółte, z czarnemi okiennicami domki, jakby z kart, dla zabawy. Niebo cieinno-liliowe, jak bywa w zimne wieczory. Słońca nie widać, ale wydaje się, że światło jego prześwieca wewnątrz przedmioty. A wszystko dokoła radosne, szczęśliwe, rajskie, dziecinne. A o to i Zofia i Kniaź Waleryan Golicyn. Coś mówią do niego, on dobrze nie rozumie, ale czuje radość, jakiej nigdy jeszcze nie doznawał: „Oto, tak być może, a ja o tem nie wiedziałem11 — śmieje się i płacze ze szczęścia. Chciałby się modlić, ale modlić się niema o co: wszystko już jest, zawsze było i będzie na wieki.
Obudził się. „Oto tak być może, a ja o tem nie wiedziałem11 — myśli na jawie, tak, jak we śnie i płacze z radości.
Rozejrzał się dokoła; było jeszcze ciemno, ale po gwiazdach było już widać, że wkrótce nadejdzie poranek. Nie mógł poznać miejscowości, w której się znajdował. Z daleka dolatywać począł dźwięk dzwonów — widocznie z monastyru Teofilowskiego, jest więc gdzieś koło Borowic/y.
Powóz wjeżdżał na pagórek. W tem nagle, na widnokręgu zobaczył gwiazdę, nie znaną, ogromną, niezwykle świetnego blasku. Ciągnął się za nią po niebie świetlisty szlak, a gwiazda sama wyglądała tak, jakby miała za chwilę runąć na ziemię. A w tym jej upadku było tajemnicze wezwanie, — nadzieja nieskończona. Przypomniała mu się kometa z r. 1812. Jak ona wydawała się zwiastunką klęski, a stała się zwiastunką ocalenia — tak może i ta?
Gdy powóz wyjechał na szczyt wzgórza, kazał zatrzymać się stangretom, i tak, jak po wy jeździe z Petersburga, gdy żegnał się z miastem, wstał, zdjął czapkę i przeżegnał się.
I zrozumiał, że to uczucie radości, jakiego doznawał, nigdy go już nie opuści. Nie modlił się o nic, a tylko dziękował Bogu,?a wszystko, co było i co jeszcze będzie.
CZĘŚĆ DRUGA.
I.
Kniaź Waleryan Michajłowicz Golicyn przyjechał w nocy do powiatowego miasteczka Wasilkowa, odległego o trzydzieści wiorst od Kijowa, zatrzymał się w brudnej, żydowskiej karczmie, a nazajutrz wynajął chatę od kozaka, Omelki Barabasza.
— Oto moja chata, panie dobrodzieju — oświadczył z pełną powagi uprzejmością gospodarz, zapraszając gościa do wejścia. Są tu i kury i cielęta w oborze, a ot tam pasieka i żyto rośnie przed chatą. Tylko wyjść i żąć: wszędzie dokoła błogosławieństwo Boże! A żonka moja potrafi zgotować barszcz taki, że samemu panu horodniczemu smakuje: sługiwała u polskich panów i nauczyła się tam przyrządzać pańskie przysmaki.
Gdy Golicyn obejrzał dokładnie białą chatę pod nastroszoną słomianą strzechą, z gniazdem bocianiem, gdy przysiadł na chwilę w cieniu wi śniowego ogródka, z całym szeregiem białych uli — zgodził się z gospodarzem, że sadybę tę wszędzie dokoła otacza błogosławieństwo Boże.
A wewnątrz także bardzo ładnie: wybielone wapnem ściany, podłoga z gliny, malowany piec. Pod piecem gruchają gołębie, na piecu pomrukuje kot. Na ścianie obraz Bogarodzicy, przybrany kwiatami polnych dzwonków i zielonego barwinku.
Gdy zaś smukłolica Kasia przyniosła mu kry-nicznej wody, a stara babina Dunduczicha, matka Omelki, wytarła ławkę fartuchem, zapraszając gościa, by usiadł i spojrzawszy na niego po-czciwemi oczyma zapytała:
— Tyś chyba nie tutejszy? — poczuł się Golicyn już zupełnie jakby u siebie w domu.
Tego samego dnia wieczorem dowiedział się o przyjeździe Golicyna — wiedziało już o nim całe miasteczko — młodziutki dwudziestodwuletni podporucznik połtawskiego pułku piechoty, Michał Pawłowicz Bestużew-Riumin i zaprosił go do dyrektora wasilkowskiego oddziału południowego Tajnego Związku, podpułkownika Sergiusza Iwanowicza Murawjewa Apostoła. U Mu-rawjewa — zawiadamiał Golicyna Bestużew — dwóch przedstawicieli nowego, nikomu z członków południowego Związku dotąd nieznanego bractwa, tak zwanych Słowian, nawiązać miało właśnie rokowania co do połączenia bractwa z południowym Tajnym Związkiem. Obecność Golicyna była bardzo na tej konferencyi pożądaną, jako reprezentanta Związku północnego.
Murawjew mieszkał na placu przed soborem, w szarym, drewnianym domku, zdobnym dwiema na biało pomalowanemi, lecz oblatującemi już z farby kolumienkami. Gospodarz wraz z o-bydwoma gośćmi, podporucznikami artyleryi, Janem Iwanowiczem Gorbaczewskim i Piotrem Iwa-nowiczem Borysowem, pili właśnie herbatę na werandzie wychodzącej na ogród. W ogrodzie widać było pole zarosłe arbuzami i dyniami, a za niem pasiekę. Dolatywała zeń wieczorna woń traw, mięty i dojrzewającej dyni.
— Nasz plau jest taki — zaczął Bestużew. W przyszłym, to jest 1826 roku, podczas przeglądu wojskowego z powodu zjazdu obozowego trzeciego korpusu, członkowie Związku, przebrani w żołnierskie mundury, podczas zmiany warty, wtargną do sypialni cara i pozbawią go życia. Równocześnie członkowie północni rozpoczną powstanie w Petersburgu, wywiozą carską rodzinę zagranicę i ogłoszą dwoma manifestami, do wojska i do ludu, rząd tymczasowy. Pestel, naczelnik oddziału tulczyńskiego, zbuntuje drugi Korpus armii, owładnie Kijowem i stworzy pierwszą pozycyę na wojennej stopie. Ja jestem naczelnikiem trzeciego korpusu, i buntując po drodze napotkane wojska, idę do Moskwy, gdzie będzie druga pozycya na wojennej stopie. A Sergiusz Iwanowicz pójdzie na Petersburg. Związek powierza mu gwardyę. Jest to nasza trzecia pozycya. Petersburg, Moskwa, Kijów — trzy nasze obwarowane pozycye — i cała Rosya w naszych rękach.
Malutkiego wzrostu, szczupły, piegowaty, niepozorny Bestużew, kiedy zaczął mówić, jakgdy-by potężniał. Twarz jego nabierała wyrazu ro-zumoego i stawała się piękniejszą, oczy rzucały głębokie blaski. Wierzył w swe marzenia, jak w rzeczywistość. Sam wierzył i umiał tę wiarę i innym narzucić.
— Konna artylerya w zupełności już gotowa. Tak samo husarska dywizya, pułk Penzeński, pułk Czernichowski. Choćby jutro mogą wyruszyć w pochód. A także komendanci wszystkich pułków działać będą zupełnie zgodnie z nami. Wódz hiszpańskich powstańców, Diego, przeszedł cały kraj, budząc w nim wolność, tylko z trzema setkami ludzi, — a my co rozporządzać możemy całymi pułkami, mieliśbyśmy niczego nie zdziałać? Gdybyśmy nawet jutro rozpoczęli — 60.000 żołnierza stanie natychmiast pod bronią!
Ależ, zastanów się Michale, — skądże znowu sześćdziesiąt tysięcy? Dobrze będzie, jeśli jeden tysiąc się znajdzie, — powstrzymał zapał Bestużewa Murawjew. — Iwanie Iwanowiczu, zwrócił się zaraz następnie do Gorbaczewskit herbata panu wystygła. Nalać panu gorącej?
Te proste słowa zawróciły wszystkich do i czywistości.
— Tak więc, panowie, u was wszystko gc we — podjął dyskusyę Gorbaczewskij, z niei wierzającym uśmiechem na szerokiej, muskul nej i mądrej twarzy. A u nas jeszcze nic i jest gotowe. Wszystko idzie bardzo pomału bardzo leniwie. To zresztą rzecz zrozumia Bardzo trudno wytłómaczyć żołnierzom ideę prł wrotu.
— A więc im tłómaczycie?
— Oczywiście. Jesteśmy tego zdania, że n należy przed nimi niczego ukrywać.
— My używamy innego sposobu — odpowi dział Bestużew. — Żołnierze winni być tylŁ narzędziem, za pomocą którego przewrotu s dokona, ale sami nie powinni wiedzieć o niczen Czyż można z nioii rozprawiać o polityce? Wic cie przecież panowie, jakim ludzkim materyałe’ jest żołnierz rosyjski...
— Wiemy, że ludzie są jednak ludźmi — wszy scy powstali z żebra Adamowego — zaczą poważnie już zupełnie mówić Gorbaczewskij Uśmiech ironiczny znikł z jego twarzy. — Alt i my sami nie zaliczamy się do arystokracyi — nie wkręcamy się między panów. U nas demo-kracya objawia się nie tylko w słowach, w fra mesach, ale i w czynach. Jeśli ma być równość, to niechże wszyscy naprawdę będą równi. Z ludem wszystkiego dokonać można, bez ludu nie zdziała się niczego — zakończył z powagą swój wywód.
Syn biednego wiejskiego popa, wnuk zaporoskiego kozaka, Gorbaczewskij sądził, że ma prawo tak przemawiać.
Kiedy skończył, nastała chwila ciszy. Wszyscy nagle odczuli znamienne rysy rozdziału między członkami Tajnego Związku: po jednej stronie, po większej części oficerowie gwardyi, jenerałowie, wysocy urzędnicy, komendanci pułków, ludzie zamożni, dobrze wychowani — po drugiej biedacy bez nazwiska, bez rasy, podporucznicy armii. Tam — krew błękitna, tu — czerwona.
Piotr Iwanowicz Borysów cały czas milczał, siedząc w kącie i puszczając kłęby dymu z fajki. Cały był szaiy, jakbym wypełzły, wytarty, Przekwitły. Taki wydawał się niepozorny, że trzeba było dobrze się przypatrzeć, by zauwa żyć jego obecność. Chudziutka twarz, pokryta drobnemi zmarszczkami, wzrost niepokaźny, wielkie błękitne, nieco wytrzeszczone oczy, nie tyle może smutne, ile pokorne; rzadkie, jasne włosy, opuszczone ramiona, zapadła pierś; wszystko to razem robiło wrażenie czegoś bardzo chorowitego i bezbronnego. Często ulegał
’ Iforeikowski. Aleksander I. — Tom II. 9 atakom suchotniczego kaszlu, przyczein zal wał usta dłonią
Gdy nastąpiło milczenie, podniósł do górj czy, uśmiechnął się, chciał coś powiedzieć, się zaczerwienił, zmięszał, zakaszlał i w ko wcale się nie odezwał.
— Zdaje się, że się wzajemnie nie zrozui my — zaczął Murawjew.
Golicynowi, jak się to często zdarza, gdy się jakiegoś człowieka oczekuje czegoś niezwykłe twarz Murawjewa, skoro ten zaczął mówić, — dała się znacznie mniej wyrazistą, niż się s dziewał. Lat miał Murawjew trzydzieści, lecz glądał znacznie młodziej. Rysy twarzy delika niemal kobiece, przytem nieregularne; oczy ja za szeroko rozstawione; długi, cieniutki, ku doł zbyt pochylony nos; śmiesznie maleńkie, jal u dziecka usla; zanadto pucołowate, także d. cinne policzki; gęste, puszyste ciemno-blond wł( zaczesane na skroniach, żołnierską modą. nieco ciemieniu rozwichrzone. Twarz cała zdrowa, gl ka, biała, krągła. Ani jednej zmarszczki, ani dnego rysu cierpienia. Dopiero przypatrzywszy wyraźniej, dostrzegł Golicyn coś chorobliw w kontraście między uśmiechem warg, a smutnen spojrzeniem nigdy nie uśmiechających się ocz< a także w górnej wardze, nieco wysuniętej i dolną, coś żałosnego, jak u maleńkich dzieci, £, się im na płacz zbiera.
Dziwne porównanie przyszło mu do głowy: gdyby można było zobaczyć na śniegu, w czasie silnego mrozu, gałązkę drzewa pokrytą wiosennymi liśćmi, to byłoby w niej coś tak żałosnego i bezbronnego, jak w tej twarzyczce.
Myśląc później o Murawjewie, przypomniał sobie jego wiersze:
Je passerai sur cette terre Tuujurs reveur et solitaire,
Sans que personne m’aie connu:
Ce n’e«t qu’au bout de ma carriere,
Que par un grand coup de lumiere On \erra ce, qu’on a perdu.
„Przejdę po tej ziemi zawsze w marzeniach mych samotny i nikt mię znać nie będzie Dopiero u schyłku mego życia rozbłyśnie nademną promień światła i wtedy ludzie dopiero poznają, co utracili
— Zdaje mi się, że Bię wzajemnie nie rozumiemy — powtórzył Murawjew po francusku, ale w tej chwili się spostrzegł i mówił dalej po rosyjsku: Gorbaczewskij zaraz na początku dy-skusyi oświadczył, że źle rozumie po francusku i prosił, by narady odbywały się wyłącznie w rosyjskim języku.
— Że bez ludu niczego zdziałać nie potrafimy — ciągnął dalej Murawiew — o tem i my 9* dobrze wiemy. Tylko wy sądzicie, że trzeba zaczynać od polityki, a my, że politycznych argumentów obecnie jeszcze żołnierze uie zrozumieją. Trzeba więc użyć innej metody.
— Jakiej?
— Wiary.
— Wiary w Boga?
— Tak, wiary w Boga.
Gorbaczewskij sceptycznie pokiwał głową.
— Nie wiem, jak o tem myślicie panowie, ale u nas, Słowian, panuje przekonanie, że wiara przeciwną jest wolności.
— Tak, tak — z entuzyazmem w głosie podchwycił Murawjew — pan to doskonale powiedział: wiara przeciwną jest wolności. Tak właśnie na leży prowadzić dyskusyę: jasno i prosto zadawać pytania: czy wiara przeciwną jest wolności?
— Ja nie zadaję pytań a stwierdzam faktycznie. I przypuszczam, że wszyscy...
— Wszyscy, wszyscy — znowu przerwał mu Murawjew — tak powinni mówić, jak myślą. W danym razie chodzi o kłamstwo, które skaziło całą ideę chrześeiańską. Ale kłamstwo zawsze pozostanie kłamstwem, a prawda..
— Niech pan wybaczy, ale jakaż to prawda, jeśli w Piśmie świętem wyraźnie powiedzianem jest, że władza królów pochodzi od Boga?
— Myli się pan. W Piśmie świętem powiedziane jest zupełnie co innego.
— Co mianowicie?
— Zaraz panu pokażę. Michaś skocz no i przynieś...
Lecz zanim jeszcze skończył, Bestużew wybiegł do drugiego pokoju i po chwili powrócił, niosąc z sobą szkatułkę. Murawjew otworzył ją, przeszukiwał długo rozmaite papiery i wreszcie odszukał drobnemi literami zapisany arkusik i podał go Gorbaczewskiemu.
— Niech pan czyta.
— Nie umiem po łacinie, a zresztą wszystko to nie należy do rzeczy.
— — Owszem, owszem, przekona się pan. Ja przełłómaczę. Niech pan posłucha. Pierwsza księga królewska, rozdział ósmy: „Przeto zebrawszy się wszyscy starszy Izraela, przyszli do Samuela, do Kamatha. I rzekli mu: Otoś ty się zstarzał, a synowie twoi nie chodzą drogami twojemi: postanów nam króla, aby nas sądził jako i wszystkie narody mają. Nie podobała się ta mowa w o-czach Samuela, i modlił się Samuel do Pana. I rzekł Pan do Samuela: Słuchaj głosu ludu we wszystkiem o coc mówią: bod nie ciebie oni odrzucili, ale mnie, żebym nie królował nad nimi. Teraz tedy opowiedz im prawo króla, który ma królować nad nimi. Rzekł tedy Samuel wszystkie słowa Pańskie do ludu, który prosił króla u niego. I rzeki: to będzie prawo króla, który ma panować nad wami: syny wasze brać będzie, i postawi je na woziech swych, i uczyni sobie jezdne, i którzy mają biegać przed poczwóruemi jego, a wy będziecie mu niewolnikami. I będziecie wołać’w on dzień przed obliczem króla waszego, któregoście sobie obrali: a nie wysłucha was Pan dnia onego, żeście sobie prosili króla.“
— No i cóż, nie jest że to jasnem? Chyba nic już jaśniejszego być nie może.
— Tak, ale to w Starym Zakonie, a w Nowym co innego, — spierał się Gorbaczewskij. Tam powiedziano wprost: carów waszych słuchajcie jako Boga. W tej chwili nie pamiętam tekstu dosłownego, ani też gdzie ten ustęp się znajduje. Ale wiem, że jest coś p idobnego...
— Jakżeby to znajdować się tam mogło? Niech pan się zastaaowi, czyż podobnem jest. by zachodziła jakakolwiek sprzeczaość w k-uęgach jedynej, objawionej prawdy Bożij? A choćby nam się coś wydawało sprzecznością, to tylko dlatego, że nie rozumiemy tego, lub fałszywie to komentujemy...
— Tu wcale o komentarze nie chodzi! Zresztą to popom jest właśnie na rękę, że niczego zrozumieć jnie można. Wmętnej wodzie połów łatwiejszy — zwrócił się do niego wprost Gorbaczewskij, z tą wolnomyślną brawurą, jaką się niemal zawsze dostrzega u młodych popowiczów.
— Nie, nie. Wszystko można zrozumieć, — wykrzyknął Murawjew z jeszcze większym entu zyazmem, nie zwracając wcale uwagi na to, że Gorbaczewskij słowom swoim nadaje ton ironiczny. Trzeba tylko nie trzymać się pedantycznie litery, lecz badać ducha i treść rzeczy. Pan sobie z tego żartuje, ale lud nie żartuje. Nie próżne to przecież słowo: „Daną mi jest wszystka władza, w niebie i na ziemi14. Słyszy pan nie-tylko na niebie, ale i na ziemi. A jeśli on, Bóg, Bogiem jedynym tak na niebiosach jako i na ziemi, to w jakiż sposób powstanie ludów i po ubawienie carów, przywłaszczycieli władzy, tronu, mogłoby być woli Jego przeciwne?
— Pozbawienie carów tronu w imię Chry stusa! — wykrzyknął Gorbaczewskij z jeszcze większym sceptycyzmem. Wie pan, co panu na to odpowiem, — ja choć sam w Boga nie wierzę, ale myślę, że kto szczerze przeniknięty jest u-czuoiem religijnem, ten nie będzie uczucia tak świętego nadużywał do tego, by stało się ono uarzędziem polityki.
— Nie, pan mnie zupełnie nie zrozumiał! — załamał ręce Murawjew z goryczą. W tym jego ruchu było coś tak dziecinnego i tak miłego, że wszyscy mimowoli się uśmiechnęli i rozdzielający ich nastrój na chwilę ustąpił.
— Ale któż robi religię narzędziem polityki? — wołał Murawjew. Wszakże ja właśnie mówiłem przed chwilą, żeśmy powinni sami więcej myśleć o religii, a polityka wtedy już i tak się znajdzie. Zwłaszcza u nas w Rosyi, więcej niż gdziekolwiek indziej w razie powstania, w chmurne dnie przewrotu, przywiązanie do wiary winno być otuchą naszą i ostoją. Wol ność i wiara w Rosyi zniszczały i wskrzeszone mogą być tylko razem.
— Nie, moi panowie — oświadczył Gorbaczewskij stanowczo, nikt z pośród nas nie zgodzi się, by na takich podstawach opierać akcyę. Co się mnie tyczy, ja pierwszy odrzucam tego rodzaju metodę Może być, że ta metoda okazałaby się dobrą dla Niemców, ale nie jest ona dla nas. Kto zna rosyjski lud, zgodzi się ze mną, że go ona nie pociągnie. Ja sam, choć jestem synem popa, popów nie lubię. I lud ich także nie lubi. Weźmy na przykład choćby naszych sołdatów. Zdaje się, że między nimi nie wielu panowie znajdą fanatyków. Komuż może przyjść do głowy wdawać się z nimi w spory teologiczne? Kto zdecyduje się na rolę Mahometa proroka w naszym wieku, w którym religia została obaloną i to raz na zawsze?
— Toby’ jeszcze trzeba udowodnić, — zauważył Golicyn.
— Co udowodnić?
— Że religia raz na zawsze została obaloną.
— Proszę panów, czyż potrzeba udowadniać to, o czem wszyscy oświeceni ludzie są przeświadczeni? — że zgubny łańcuch błędów po chodzi od popów, podpory tronu carskiego, że myśl o zagrobowem życiu wzmacnia despotyzm i niweczy w ludziach pragnienie szczęścia ziemskiego; że rozum jest — jedyną pochodnią, która nam w życiu przewodniczyć winna i że dlatego pierwszym naszym obowiązkiem jest wzbudzać w ludzie poszanowanie dla rozumu i przekonanie, że człowiek powinien być zawsze rozumnym i cnotliwym i porzucić wszelkie dziecinne mrzonki.
Mówił, jakby czytał z książki. Powtarzał cudze słowa, cud^e myśli, Woltera, Holbacha, Hel-wecyusza i innych wolnomyślnych filozofów.
— Jednej rzeczy nie rozumiem — popatrzył nań Golicyn z pod okularów ze swym delikatnym ironicznym uśmiechem: jeśli odbierzecie im wiarę, co dacie im w zamian?
Gdy Gorbaczewskij zaczął dowodzić, że oświata zastąpi wiarę, Murawjew i Golicyn wymienili między sobą mimowolne uśmiechy. Gorb^czew-skij spostrzegł to i obraził się.
Żeby ukryć uśmiech, Murawjew odwrócił się 1 zaczął nalewać herbaty, a gdy ją podawał Horbaczewskiemu, ręce ich na chwilę zbliżyły się do siebie; jedna duża, czerwona i szorstka, Porosła ryżym włosem i pokryta piegami, druga — biała, wąska, długa, o kobiecym wdzięku. uNie, nigdy jeden drugiego nie zrozumie!“ — pomyślał Golicyn.
I znów, jak przed chwilą, nastąpiła cisza i znów odczuli wszyscy nastrój rozdziału; znowu Borysow chciał coś powiedzieć i nie powiedział.
Zabrał głos Bestużew. Jeszcze przedtem Golicyn zauważył, że Bestużew naśladuje Golicyna, nieświadomie, w tonie, w ruchach, w wyrazie twarzy.Zdarzasięto często ludziom przebywającym ciągle ze sobą. Wydawało się, że jednego z nich widzieć można było i słyszeć przez drugiego. Jeden — dźwięk, drugi — echo. A echo to psuło ton dźwięku.
— Platon utrzymuje — mówił Bestużew — że łatwiejby było zbudować miasto na powietrzu, niźli utworzyć społeczność ludzką bez religii. Bóg obdarzył człowieka wolnością, Chrystus przekazał nam zasady pojęć etycznych. Kto wydarł oręż z rąk despotów? Kto ubezpieczył ludzkość konstytucyą? Z jednej strony to...
Gorbaczewskij ze stanowczością powstał z miejsca, wdział mundur i przypasał szablę. (Z powodu gorąca zdjęto mundury).
— Porozumieć się nam będzie trudno, inoi panowie — rzekł i przechylił nieco głowę na bok, co uczyniło go poiobnym do młodego byczka, który chce ubóść. — My jesteśmy ludzie prości, jadamy^ pierniki nielukrowane. Panowie ciągle o filozofii, a my jesteśmy zdania, że nie filozofię, ale o brzuch chodzi we wszystkich rewolu-cyach...
— Czyżby tylko o brzuch? — zakrzyknął Murawjew.
— Wiem, wiem: nie samym Chlebem... A pan, panie podpułkowniku, nigdy pannie cierpiał głodu?
— Zdarzało się nieraz. W czasie pochodu...
— No, tak, tak! Ale nie o to idzie. O to, gdy ostatnie portki trzeba zastawić, a żreć co nie ma. Eh! po co gadać. Syty głodnego nie zrozumie... Piotrze Iwanowiczu, idziemy?...
— Dlaczegóż panowie chcą odchodzić? Przecież jeszcze niczego na seryo nie omówiliśmy... — zerwał się Bestużew.
— Pomówimy jeszcze w obozie. Tam będą i nasi towarzysze, a my tu za nich rozstrzygać nie możemy — odpowiedział sucho Gorbaczewskij.
Murawjew podszedł do niego i podał mu rękę.
— Iwanie Iwanowiczu, przecież się pan na mnie nie obraził? Jeśli coś mimowoli powiedziałem, przepraszam.
I znowu w uśmiechu jego zajaśniał przebłysk lak miły, iż Gorbarczewskij nie wytrzymał, także się uśmiechnął i silnie ścisnął jego rękę.
— Cóż znowu, Murawjew, cóż znowu! Co panu przychodzi do głowy? Czyż mogą między nami istnieć osobiste obrazy? No, Piotrze Iwanowiczu, na nas czas!
Boiysow nagle się odwrócił i ku zdziwieniu Wszystkich — nikt dotąd nie słyszał jego głosu, — przemówił po cichu, niezręcznie, zająkliwie, tracąc wątek i dodając po każdem niemal zdaniu niedorzeczny frazes: „za dziesiątą górą“.
— A ja, chciałem, za dziesiątą górą, panowie powiedzieć, że nie trzeba rozmawiać o Bogu. Dobrze jeśli jest Bóg, ale można tak*.e i bez Boga być porządnym człowiekiem. Nie jestem zresztą ateuszem. Ale lepiej nie rozmawiać. Naśladujmy żydów. Rozumni: imienia Boga nie wolno wymawiać. Mów o czem chcesz, za dziesiątą górą, ale o Bogu nie trzeba.
Gorbaczewskij poklepał go po ramieniu.
— Dzięki za dobre słowo! Ale już dosyć!
Goście wyszli. Bestużew odprowadził ich do domu.
Murawjew zostawszy sam na sam z Golicynem wypyty wał go o petersburskie sprawy. Zgadało się o petersburskim katechizmie. Murawjew przyniósł rękopis i pokazał go Golicynowi
Katechizm rozpoczynał się tak:
„W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha.
Pytanie: Na co Bóg stworzył człowieka?
Odpowiedź: Na to, by w Boga wierzył, był wolny i szczęśliwy.
Pytanie: Co znaczy być wolnym i szczę śliwym?
Odpowiedź: Bez wolności nie ma szczęścia. Święty apostoł Paweł mówi: ceną krwi kupieni jesteście; nie będziecie niewolnikami.
Pytanie: Dlaczego lud ro.-yjski i rosyjskie wojsko są nieszczęśliwi?
Odpowiedź: Dlatego, że odebrano im wolność.
Pytanie: A co zakon święty każe nam czynić?
Odpowiedź: Okazać skruchę za długi* niewolę, zszeregować się przeciw tyraństwu, niesławie, przysiądz: będzie jeden dla wszystkich Car na niebie i ziemi — Jezus Chrystus“.
Golicyn czytał katechizm jeszcze w Petersburgu, ale teraz po dopieroco wysłuchanej rozmowie, wyjaśniło mu się jego znaczenie.
— Powiedz prawdę, Golicyn, jak myślisz, zrozumieją to? — spytał Murawjew, gdy Golicyn doczytał do końca.
— Nie wiem, być może, iż odrazu nie zrozu mieją. Ale to wszystko jedno — zrozumieją potem. W każdym razie dobrze, że katechizm ten został napisany. Jest przysłowie: co napiszesz piórem, tego nie wyrąbiesz i toporem. 1 jak gdyby chciał potwierdzić to, co przeczytał, opowiedział Murawjewowi o Białym Carze, Piotrze III, w którym przebywa „sam Bóg
Sabaoth“.
— Właśnie to, właśnie to! — zawołał Murawjew i klasnął radośnie rękami. Właśnie to samo co i u nas! Nie tacy my głupcy, jak sobie myśli Gorbaczewskij. Ah, Golicyn, jak to dobrze, że przyjechałeś! Na koniec będę mógł przed kimś duszę otworzyć. A dotąd byłem ciągle samotny.
Gdy na pożegnanie Golicyn podał mu rękę, Murawjew ujął ją i długo w swojej zatrzymał. W milczeniu stali obydwaj naprzeciwko siebie.
— A więc, my razem? Tak — zapytał w końcu Murawjew i rumieniec wystąpił na jego twarzy.
— Tak, razem — odpowiedział Golicyn i tak. że się zarumienił.
Murawjew puścił jego rękę, przez chwilę patrzył mu w oczy nieśmiało nagle zarumienił się jeszcze więcej, uśmiechnął się, ujął Golicyna w objęcia i pocałował.
Golicyn poczuł, że łzy napływają ma do oczu, jak wtedy we śnie, gdy Zofia była koło niego. Czuł, że i teraz jest ona przy nim.
II.
Nastały dnie szczęśliwe. Golicyn nic prawie nie robił, nie czytał, nie pisał, nawet nie myślał; upajał się tylko głęboką pięknością późnego ukraińskiego lata. Chociaż nigdy przedtem nie był w tych stronach, wszystko wydawało mu się znajome.m, jak gdyby po długich wędrówkach, powrócił do rodzinnego kraju, albo wspominał sen jakiś dziecinny, daleki, zapomniany.
Vasilkow, w którym zamieszkał, było to małe, ałone, powiatowe miasteczko z charakterem, rozrzucone po pagórkach i dolinach. Białe wniane domki w nieregularnym porządku; tiedy ulica kończyła się nagle, jakby gdzieś epadała w przestrzeni. W dolinie rzeczka gna, leniwo płynąca, mulista, płytka. W dali citne góry; za górami Dniepr; białe chatki czone ciemną zielonością sadów wiśniowych; tka nad chatką, sad nad sadem, przegrodzone!:ami z plecionego chrustu.
V chatach tych mieszkali chłopi, mieszczanie, ichta zagonowa. Jedli, pili, spali, grali w pre-tnsa po ćwierć grosza, sprzeczali się o to, ry gatunek tytoniu najlepszy, i o to, czy laparte naprawdę umarł, czy tylko udaje u-łego, by nagle powstać i znowu uderzyć na yę. W niedzielę chadzali do cerkwi, wieczo-i schodzili się do karczmy na pogawędkę. iie czytywały nowe romanse pani Genlis i chffa, ale także i starodawny „Chłopczyk ruczajem“ Kotzebuego miał ciągle jeszcze rodzenie. — Lubię czytywać rzeczy straszne i uczucio-
— przyznała się jedna z nich Golicynowi. komendant pułku Gustaw Iwanowicz Hebel, ądzał u siebie od czasu do czasu wieczorki ińcami. Starsze panie zasiadały do bostona, dsze panie i panienki tańczyły z oficerami przy dźwiękach klawikordu. Bestużew bywał na tych balikach królem zabawy i cieszył się szczególnymi względami kobiecego światka.
Kiedy, pewnego razu, jedna z dam wcale zażywnej tuszy, upadła na krzesło i wachlując się wachlarzem, zawołała:
— Uf! jaka jestem zmęczona! Dalej już tańczyć nie mogę! Bestużew podszedł do niej i rzekł:
— Nie wierzę! Sylfidy się nie męczą.
W tej chwili trudnoby było domyśleć się w nim spiskowca.
Czas upływał jednostajnie i leniwie. Oficerowie się nudzilli, popijali chateau — margaux, strzelali do żydów solą, albo też siedząc pod oknem z gitarą w ręku nuucili piosnkę:
Nikt nie kochał tak namiętnie Tak jak ja kochałem ciebie I
A wieczorami w żydowskiej karczmie rozpo czynała się gra w karty, trwająca nieraz do białego rana.
Każdego poranku wchodziła do pokoju Golicyna cicho, bez szmeru, bosa, świeża, smukła jak topola, Katrusia, przynosiła wodę kryniczną, tak czystą jak jej uśmiech i zdobiła obrazy nowymi kwiatami.
Stara Dunduczicha karmiła Golicyna małoro-syjskiemi potrawami. Niemal co wieczór cierpiał )licyn na niestrawność. „Trzeba mniej jeść“ — stanawiał sobie, a na drugi dzień znowu się jadał. Przez pierwszy miesiąc tak utył, że zywieziony z Petersburga podróżny płaszcz gielski niegdyś za szeroki, teraz był już na igo za ciasny. Rozleniwiał tak dalece, że całe-godzinami mógł siedzieć przy oknie i patrzeć, i stary pasiecznik opatruje w ogrodzie krzewy ośliny, albo też stojąc na rynku obserwował dów kłócących z sobą.
Nad całem miasteczkiem panował bezpodzielnie i leniwy, znojny, senny spokój i cisza niczem; przerywana. Psy nie szczekały — spały; ku-również zarywały się w piasku i spały. Za-sąg wołów zatrzymał się na ulicy; rataj za-ął, woły śpią także; wszystko dokoła nieru-ome, bez życia.
Tylko od czasu do czasu, w ciszy skwarnego łudnia daje się słyszeć zdała jakby jakiś od-»s... Może piorun? Nie, to bryczka przejeżdża zieś na bocznej ulicy, a później wszystko pola znowu w sen martwy i leniwy.
— Akcya wkrótce się rozpocznie. Powzięliśmy izłomne postanowienie rozpocząć rewolucyę roku 1826 — mawiał od czasu do czasu Be-żew.
Solicyn słuchał jego słów i nie zdawał sobie lich sprawy. Nie wiedział, czy to — piorun, czy as przejeżdżającej w oddali bryczki.
JWerełkowski. Aleksander I. — Tom II. 10
Murawjew kiedyś powiedział:
— Bezczynność członków Związku, zwłaszcza członków północnych, uważam za bardzo dla ruchu naszego niebezpieczną. By ją przerwać, skorzystam z pierwszego ruchu wojsk i zacznę rzec/ całą.
Golicyn zrazu wierzył, że tak się stanie, jak Murawjew zapowiadał. „Tak, oni tu zaczną“ — myślał, czego nigdy w Petersburgu nie przypuszczał. Im większa była cisza, im bardziej gnu-śnym spokój, tem pewniej oczekiwał, że przerwie tę ciszę i spokój — uderzenie pioruna, nie łoskot bryczki na oddalonem przedmieściu.
Bestużew opowiadał mu o Słowianach.
— Pamiętasz, wtedy u Radiszczewa. „Rozejrzałem się dokoła i dusza ma przeraziła się niedolą ludzką“. Od tego się wszystko zaczęło. Borysow z bratem mieszkali z ojcem w jednym z futorów i męczyli się patrząc na nędzę chłopstwa. A potem w wojsku: pałki, knuty, szpicruty. Gdy w ich oczach zachłostano żołnierza na śmierć, przysięgli sobie, że życie położą w ofierze, by ten stan rzeczy zmienić. Podtrzymywała ich w tym nastroju lektura. Życiorysy wielkich mężów Plutar-cha, Grecy i Rzymianie zaszczepili w ich młodocianych umysłach miłość wolności i władztwa ludu.
Jeszcze w szkole kadeckiej wypracowali plan utworzenia tajnego stowarzyszenia, którego ce lem miał być spokojny i samotny tryb życia, studyum przyrody, doskonalenie się w cnotach na wzór starożytnych uczniów Pitagorasa. Dewizą stowarzyszenia były dwie ręce złączone nad płomieniem ofiarnym, z napisem: Oloire, amour, amitić. Stowarzyszenie przybrało nazwę „związku pierwszej zgody“. Wprowadzili cały rytuał duchowych obrzędów. Pewnego razu, podczas wa-kacyj, urządzili we wsi Reszetiłówce w połtaw-ekiej gubernii, pochód pitagorejski w białych szatach ze śpiewami i muzyką na cześć wschodzącego słońca. A gdy otrzymali nominacyę na oficerów, założyli w Odessie masońską lożę „Przyjaciół przyrody“ — dołączając do jej programu utworzenie platońskiej rzeczypospolitej. Z tych właśnie dwóch stowarzyszeń powstał związek tak zwanych Słowian.
— Jakiż jest cel tego związku? — zapytał Golicyn.
— Zjednoczenie wszystkich słowiańskich plemion w jedną rzeczpospolitą.
— Tylko tyle!
— Nie trzeba się z nich śmiać. Gdybyś wiedział co to za ludzie! Prawdziwi starzy Grecy > Rzymianie. Zdaje się, że w nich znajdziemy to, czego szukał Pestel, — orszak spraWników sprawy — gotowy na wszystkie ofiary i poświęcenia dla dobra ojczyzny.
Gdy Golicyn dowiedział się, że ci biedni podporucznicy dziesiątą część swej ubogiej płacy przeznaczali na wykupywanie pańszczyźnianych chłopów i zakładanie szkół po wsiach, że obaj bracia Borysowie odmawiali sobie nawet chleba, by oszczędności swe składać w kasie towarzystwa, to przestał się śmiać.
Zapragnął zbliżyć się do Borysowa i pomówić z nim o rozmaitych sprawach. Ale za każdym razem, gdy tego próbował, Borysow uśmiechał się, rumienił, odpowiadał niezrozumiale, ciągle posługując się swym frazesem „za dziesiątą gó-rą“, w końcu tak się mieszał, że Golicynowi brakło odwagi do dalszej rozmowy.
— Dziwak! Czy on ze wszystkimi jest taki? — zapytywał Golicyn Bestużewa.
— Tak, jest skryty i nieprzystępny. Do ładu znim dojść trudno. A brat jego Andrzej Iwano-wicz jeszcze więcej w sobie zamknięty. Cierpi na melancholię. Siedzi w swoim pokoju i krokiem nigdy z niego nie ruszy. Czasem tylko w polu kwiaty zbiera i chwyta motyle.
Gorbaczewskij odłożył dalsze rokowania z południowym Związkiem do jesieni i miał wyjechać do Wołyńska, gdzie stacyonowana była ósma artyleryjska brygada, w której służył wraz z Bo-rysowem. Borysow miał z nim jechać, ale jakoś nie mógł się zebrać do drogi. Bestużew podej-rzywał, że niema za co jechać.
Pewnego razu Golicyn zobaczył na miejscu, gdzie krzyżowały się dwie drogi, starego Iirnika-ślepca. Grał on na bandurze i śpiewał o Bogdanie Chmielnickim, o Zaporoskiej Siczy, o dawnej kozackiej wolności.
Golicyn słów prawie nie rozumiał, lecz natę-żoDa uwaga słuchaczy, natchnione oblicze starca, głos jego drżący, cichy pobrzęk strun bandury i przejmujące, chwytające za serce dźwięki pieśni, mówiły więcej niż słowa.
„Burzanami teraz porosła Sicz, a wolne stepy przeklął Bóg; trawy schną, wody znikają w ziemi, przepadła dawna wolność“.
Co było spłynęło Nigdy nie powróci!
— zakończył pieśniarz. Ktoś zaszlochał, ktoś otarł łzy rękawem świtki; Btary o siwych, długich wąsach kozak, oparty obu rękoma o laskę, nisko spuścił głowę i westchnął tak ciężko, jak gdyby usłyszał wieść o śmierci ukochanego syna.
A śpiew lirnika zabrzmiał donośnie:
Hej!... Legły pokotem kozackie czerepy, Jak kładzie się trawa, gdy wichr gna przez stepy. Lecz chwała nie zamrze, w świat pójdzie daleki I męstwo kozacze rozgłosi przez wieki 1
Na tem śpiew się przerwał. Golicyn zrozumiał ostatnie słowa, i znowu rzewne, jakby z wspomnienia lat dziecięcych płynące uczucie owładnęło jego duszą. Wolność, za którą ci prości ludzie życie nieśli w ofierze, czyż nie jest tą samą nową wolnością, za którą pójdą na śmierć spiskowcy?
Podszedł do pieśniarza i wraz z kilku miedziakami wcisnął w jego rękę także i kilka srebrnych monet. Lirnik wymacawszy ręką monety, obrócił się do Golicyna.
— Niechaj cię kiedyś tak dojrzy Pan, jakeś ty mnie dzisiaj dojrzał!
— Dawno, jesteś już ślepy, starcze? — zapytał Golicyn.
— Dawno synu. Nie pamiętam już od wielu lat błąkam się po świecie Bożym a światła nie oglądam.
I zwróciwszy wprost na słońce swe oczy, począł mówić tym samym smętnym tonem, jakim dopiero co śpiewał, tak że słowa jego wydawały się jakby dalszym ciągiem pieśni.
— O światło! światło Boże! Choć ciebie nie oglądam, a jednak nie chcę umierać...
— No i cóż — jakże się panu podobała pieśń limika? — usłyszał nagle Golicyn głos Piotra Iwa-nowicza Borysowa, wychodzącego z pośród tłumu.
— Bardzo! — zawołał Golicyn zupełnie szczerze.
— A ja myślałem, że nie będzie się panu podobać — rzekł Borysow.
— Dlaczego?
— Pan przecie w Petersbuigu nasłuchał się z pewnością włoskich oper — a gdzież takiemu lirnikowi do włoskiej opery...
— Jakżeż można to porównywać! Za żadną operę nie oddałbym takiego śpiewu.
— Naprawdę?... To musi pan kiedy posłuchać naszego pieśniarza, Jawtuchę Szapowalenkę... Ten śpiewa!... zaczął Borysow, lecz nie skończył, zmieszał się, jakby się nagle czemś przestraszył i wyszeptał pospiesznie:
— Moje uszanowanie panu. Czas mi już do domu...
Podał mu rękę jakoś dziwnie, bokiem, jakby się obawiał, że Golicyn uścisku ręki nie przyjmie.
— Mogę panu towarzyszyć? — zapytał Golicyn.
— Ach, nie wiem — zmieszał się Borysow. Nie wiem, czy pan będzie chciał... Za dziesiątą górą. Idę teraz do żydów. Tam wielka nędza,, brud... Będzie panu nieprzyjemnie.
— Dziwak z pana... Cóż to ja jestem światową — damą?
— Ależ nie, nie — ja wcale tego nie inyślę — za dziesiątą górą... zmieszał się ostatecznie Borysow. — No, wszystko jedno, jeżeli pan chce, chodźmy.
Przez całą drogę Borysow był milczący, jak gdyby żałował swej poprzedniej otwartości. Ale Golicyn postanowił nie rozłączać się z nim. Borysow zaprowadził go do żydowskiej dzielnicy.
Tak, jak we wszystkich ukraińskich miasteczkach, i w Wasilkowie żydzi byli rozproszeni po całem miasteczku, ale skupiali się jednak w swojej dzielnicy. Były to nędzne, małe chatki, lepione z gliny. Ulice wąskie, ścieśnione jeszcze wysuniętymi naprzód sklepikami. W oknach wisiały różne łachmany, brudna bielizna; wszędzie dokoła panowała woń przykra i nieznośna. Przez otworzone drzwi jednego z domków widać było starego żyda, leżącego na ziemi, przykrytego ja-kiemś białem prześcieradłem i odprawiającego modły. Był to właśnie piątek: wilia sabatu.
Borysow z Golicynem weszli do sąsiedniego domku, w którym stara żydówka z suchotniczym rumieńcem na zapadłych policzkach krzątała się koło kuchni.
— No i cóż, jakże się miewa Baruch? — zapytał Borysow.
— Aj, waj, — jaśnie panie, źle, bardzo źle. Nie może umrzeć, a tylko darmo chleb je... Le-piejby było, że by już Bóg wziął go z tego świata 1...
— Nie martw się Riwa, — zobaczysz jeszcze że go wyleczymy — rzekł Borysow i wsunął jej coś do ręki.
— Dziękuję, dziękuję, jaśnie panie, dobrodzieju nasz. Niechże Bóg panu odpłaci! rzuciła się żydówka do jego rąk, chcąc je ucałować. Bory-soł cofnął ręce i szybko wyszedł z izby.
Po wąskich, śliskich schodach zeszli obydwaj do ciemniej piwnicy. Na ziemi leżały łachmany, stały jakieś kadzie z pomyjami wydające woń tak przeraźliwą, że zapierała dech wpiers5ach. Na nędznym tapczanie leżał stary żyd z długą siwą brodą, podobny do biblijnego Hioba.
Baruch Engelbaum, husyta, fanatyczny wyznawca zakonu, był niegdyś bogatym kupcem, lecz gdy ukochana jego. córka uciekła z rosyjskim subjektem, zaniedbał się, porzucił interesy, stracił wszystko, i nie mając gdzie skłonić głowy i znękany przyjechał do Wasilkowa do dalekich swych krewnych. Baruch w swoim czasie kiedyś wybawił Borysowa z nędzy, pożyczywszy mu nieznaczną sumę, — i teraz kiedy starca wszy-cy opuścili, Borysow opiekował się nim, jak najbardziej gorliwa siostra miłosierdzia.
— Palec Boży mię dotknął! Niema zdrowego miejsca na ciele mojem! — wołał Baruch ponuro i tonem uroczystym, tak, że trudno było odgadnąć czy się modli, czy blużni. W żargonie, którym mówił mieszały się słowa polskie, rosyjskie, żydowskie, w wyrazie twarzy widniała jednak taka fanatyczna siła przekonania, że Golicyn rozumiał każde prawie słowo.
Borysow przystąpił do opatrzenia chorego starca. Gdy zdjął z niego pokrywające ciało łachmany, ukazały się wstrętne wrzody i’ rany, tak, że Golicyn mimowoli odwrócił głowę. „Czyż jestem światową damą?“ przypomniał sobie wypowiedziane niedawno słowa.
A Borysow tymczasem dokonywał opatrunku jak doświadczony lekarz. Starzec jęczał z bólu, lecz gdy Borysow skończył, w oczach nędzarza rozbłysnął wyraz wdzięczności.
Po dokonanym opatrunku wyszedł Borysow z Golicynem znowu na ulicę. Borysow z sym-patyą spojrzał na Golicyna i zapytał:
— Dokąd pan teraz idzie?
— Do domu — odpowiedział Golicyn, żeby się przekonać, czy Borysow ucieszy się z tego, że go nareszcie zostawią w spokoju.
— Zajęty pan jest?
— Nie.
— To może pan wstąpi do mnie? Ja już od dawna chciałem z panem pomówić, ale się bałem...
— Czegóż się pan bał?
— Widzi pan: przestrzegał mię kiedyś stryj mój, człowiek doświadczony — nie pchaj się między panów, bo oni cię za drzwi wypchną.
— Tak pan o mnie myślał?
— Niech się pan nie gniewa. Teraz już nie myślę.
— A co pan teraz myśli?
— Teraz — rozśmiał się Borysow — myślę to, co mówi nasz dziadek pasiecznik: widzę zer wszystkiego, że to człowiek jak każdy inny, a nie to co się nazywa jaśnie pan.
— No, to dzięki Bogu!
— Nie gniewa się pan?
— Skądże znowu! Naprawdę, dziwak z pana.
Golicyn poczuł nagle, że Borysow delikatnie uścisnął jego rękę.
— Czy Bestużew opowiadał panu o Słowianach?
— Opowiadał.
— Zrozumiał pan?
— Nie wszystko.
— Przecież to takie proste rzeczy.
— Niekiedy rzeczy proste właśnie zrozumieć trudno.
— Tak, to prawda — podchwycił Borysow. Rzeczy najprostsze są właśnie najtrudniejeze. Ale pan zrozumie. Zrozumiał pan dziada lirnika i żyda nędzarza. I nas pan także zrozumie.
Borysow mówił teraz jasno i zrozumiale, jakby zupełnie inny człowiek. I twarz jego była inna, pełna jasnych promieni. „Jaka miła twarz, i że też ja tego wcześniej nie dostrzegłem* — pomyślał Golicyn.
Borysow mieszkał na krańcach miasta, u rogatki Bogusławskiej, w maleńkiej chatce o dwóch pokoikach prawie nieumeblowanych.
Gdy weszli do pokoju, młody człowiek, siedzący pod oknem i coś tam rysujący, z twarzą wybladłą, lecz miłą i z takim samym smutnym i łagodnym wyrazem spojrzenia, jak Bory--80w, zerwał się z przestrachem z miejsca, i nie witając się z gościem, wpadł do drugiego pokoju i zamknął za sobą drzwi na klucz. Był to brat Borysowa, Andrzej Iwanowicz.
Borysow pokazał Golicynowi kolekcyę motyli i innych owadów, a także rysunki zwierząt, ptaków, polnych kwiatów i rozmaitych roślin.
— Wszystko to rohił Andrzej Iwanowicz. Nie prawdaż, majster? — rzekł z dumą.
Rysunki w rzeczy samej były bardzo piękne.
— Gorąco tutaj i muchy dokuczają. Chodźmy do ogrodu — zaproponował Borysow.
Golicyn zrozumiał, że nie chce przeszkadzać ^choremu bratu.
Koło chatki nie było ogrodu; chatka stała na pustkowiu. Przeszli obydwaj przez płot do sąsiedniej pasieki i usiedli pod cieniem drzewa na trawie.
— No, niech więc pan powie, czego pan nie zrozumiał? — rozpoczął Borysow.
— Celem waszego towarzystwa jest zjednoczenie plemion słowiańskich w jednolitą republikę? — zapytał Golicyn.
— Tak jest. Federatywny związek, podobny do starożytnych greckich związków, tylko znacznie od nich doskonalszy.
— Jakimiż środkami rozporządzacie po temu?-
— Środkami? Tymi samymi co i wy, za dziesiątą górą. No, a więc rozruchy, rewolucya, ak-cya zbrojna... i tak dalej. Pan przecie wie...
Mówił widocznie, nie rozumiejąc znaczenia tych słów, obcych dla niego i mechanicznie tylko przyswojonych. Milczał przez chwilę, a później zaczął znowu, już z przyjaznym i smutnym uśmiechem:
— Z początku nie myśleliśmy właściwie wcale o środkach. Marzyliśmy, że dokonamy przewrotu z taką łatwością, z jaką w Paryżu zmie nia się moda. Nie troskaliśmy się o praktyczne rezultaty. Żyliśmy, jak w raju. Oczekiwaliśmy cudów. Wierzyliśmy, że gdy powiemy górze „porusz się z miejsca“ — to się poruszy. Dopiero później przekonaliśmy się, że to wszystko bardzo jest trudne. Wielu rzeczy będziemy musieli się wyrzec, jeśli się połączymy ze Związkiem południowym. A szkoda. Było tak dobrze. Nigdy już tak nie będzie:
Co było, spłynęło Nigdy nie powróci I
Podał Golicynowi cieniutki kajecik, podobny do kajecików studenckich, który zabrał ze sobą, wychodząc z domu.
— Oto nasz regulamin. Niech pan przeczyta. Może to pana objaśni.
Golicyn czytał:
„Jesteś Słowianinem, i na ziemi twej, przy brzegach morza otaczającego ją, zbudujesz cztery porty a w środku miasto, i w niem posadzisz na tronie boginię Rozumu. Stamtąd otrzymywać będziesz prawa i ustawy, którym będziesz posłuszny,, albowiem zgodne one będą z drogami, którymi kroczyć postanowiłeś i które sobie wykreśliłeś.
„Jeśli chcesz tego dokazać — połącz się z braćmi twoimi, od których barbarzyństwo przodków cię oddaliło“.
Między wierszami narysowany był ośmiokątny znak z następującem wyjaśnieniem: 8 narożników oznacza 8 słowiańskich narodów: Rosyanie, Polacy, Czesi, Serbowie, Chorwaci, Dalma-tyńcy, Transsylwańcy, Morawianie; 4 kotwice — porty: bałtycki, czarnomorski, biały, śródziemnomorski; cyfra jedności w środku — jedność wszystkich narodów“.
W przypisku uwaga:
„Można znaku tego używać na pieczęciach“.
Następują oddzielne prawdy:
„Duch niewoli jest pełnym pychy, a duch wolności pełnym prostoty“.
„Będziesz człowiekiem, gdy poznasz w drugim człowieka “.
„Na nikim się nie opieraj, tylko na swoich przyjaciołach i twoim orężu; przyjaciele ci pomogą, a oręż obroni
A na zakończenie przysięga:
„Z mieczem w ręku osiągnę cel zamierzony.
Przejdę przez tysiąc śmierci, przezwyciężę wszystkie przeszkody, poświęcę ostatnie tchnienie wolności. Przysięgam, że do ostatniej kropli krwi pomagać wam będę, bracia moi. A jeśli przysięgę złamię, to ostrze tego miecza, na który przysięgę wykonywuję, niechaj się przeciw sercu mojemu obróci14.
Golicyn doznawał dziwnego uczucia: że tacy ludzie jak Borysow, gotowi są pójść na śmierć za każde słowo, każdą literę tego biednego ka-jeciku. Nie wątpił o tem, zarazem jednak rozumiał, że cała ta słowiańska republika jest takiem samem dzieciństwem, jak pitagorejski pochód we wsi Reszetiłówce.
„A może tak być powinno? Jeśli nie staniecie się jak dzieci44... pomyślał jak wtedy w Petersburgu, na zebraniu u Rylejewa.
Borysow milczał. Zamyślił się, i wziąwszy od Golicyna kajet, starannie wygładzał zawinięte u dołu brzegi zeszytu. Golicyn także milczał. Po chwili milczenie to stało się dla obydwu ciężkiem.
— A wie pan, — podjął wreszcie Golicyn, — że to nie ma nic wspólnego z polityką?
— I cóż z tego? — odrzekł Borysow, spojrzał na Golicyna, i znowu się zmieszał.
— Może to religia, — zauważył po chwili jeszcze Golicyn.
— Jakaż może być religia bez Boga?
— Pan w Boga nie wierzy?
— Nie... ja nie mogę panu na to odpo’ dzieć. Mówiłem już u Murawjewa, pamięta p Ja, tak jak żydzi, nie śmiem wymawiać J imienia. Gdy się Je wymieni — wszystko p padnie. Ot, i teraz, powiedziałem panu o nas towarzystwie — wszystko przepadło.
Twarz Borysowa zbladła, wargi wykrzys się boleśnie, palce, ciągle wygładzające jess brzegi zeszytu, zadrżały.
I Golicynowi nagle zrobiło się żal Boryso żałością przejmującą do głębi. I jemu także dało się, że naprawdę wszystko przepadło.
— Nie, nie przepadło — zaczął uspoki Borysowa; ale w tejże samej chwili, jak c wiek tonący, który obije się o dno i czuje, jakaś niepojęta siła podnosi go ku górze, poc że nie kłamie, nie oszukuje.
— Tak, nie przepadło — powtórzył. Wszys jest, wszystko istnieje.
— Co istnieje? — zapytał Borysow.
— Istnieje rzecz główna: to, co powiedzi jest w waszem orędziu: „ostatnie tchnienie święcę wolności*. A jeśli pan nie może wymć Jego imienia, to niech panu czyny wystarc inni Je wymówią.
Borysow podniósł nań oczy ze swym wsty wym uśmiechem, ale nie rzekł ni słowa. Goli milczał także; jak gdyby przejął się jego myślą, poczuł, że mówić nie można: „gdy się powie, wszystko przepadnie“.
Była cisza południowa — ani jednego wiaterku, ani szelestu — i taka w tej ciszy tajemnica, taka wpobliżu groza, jak gdyby w najgłębszą noc.
Nagle zamajaczyło się Golicynowi, że ktoś za nim stoi. Ktoś, kto zaraz do niego podejdzie i zawezwie go. Straszliwa trwoga przejęła jego duszę.
Powstał z miejsca i oglądnął się. Nie było nikogo, tylko w ciemnej gęstwie pasieki bielały ule oświecone słońcem, a ciche brzęczenie pszczół przypominało odgłos daleki dzwonu.
I przypomniał się Golicynowi daleki dzwon na petersburskiej ulicy, gdy Rylejew rzekł do niego:
— A przecież trzeba zacząć!
Wtedy jeszcze wątpił, teraz już wiedział, że zacznie się na pewno.
Drugi batalion Czernichowskiego pułku piechoty, którego komendantem był Murawjew, u — hodził za wzorowy w całym trzecim korpusie. Jenerał Rot dwa razy przedstawiał Murawjewa do awansu na pułkownika, ale cesarz nominacyi nie zatwierdzał, gdyż nazwisko Murawiewa znajdowało się na liście spiskowców.
„Poświęciwszy się opiece nad powierzonym mi batalionem, postępowałem z żołnierzami, jakby for Mtrtikuwski. Alek**aud«r I. — Toui IJ. 11 z mojemi rodzonemi dziećmi“, opowiadał później Murawjew o swym okresie życia spędzonym w Wasilkowie. Kary cielesne, pałki, rózgi, szpicruty, zostały zniesione. Dyscyplina pomimo tego nie ucierpiała. Miłość wzajemna zastąpiła strach. „Komendant nasz — to ojciec: on nas oświeca“ — mawiali żołnierze.
W pułku Czernichowskim służyło wiele byłych oficerów pułku siemienowskiego, zdegradowanych i rozesłanych po prowincyi po buncie 1819 roku. Przypadkowy ten bunt wywołany okrucieństwami pułkownika, przedstawił Metter-nich carowi, jako następstwo wszechświatowego spisku karbonaryuszy — początek rosyjskiej rewolucyi.
Cesarz Aleksander nigdy nie przebaczył buntu siemienowcom, nie zapominał także i o tem, że oni to właśnie byli po większej części uczestnikami mordu dokonanego na osobie cara Pawła I, 11 marca. Z polecenia cesarza najmniejsze przekroczenia karano okrutnie.
— Lepiej umrzeć, niźli tak żyć! — szemrali oficerowie i żołnierze. Właśnie też na nich najwięcej liczyli spiskowcy.
Murawjew w swoim czasie służył także w sie-mienowskim pułku.
— I cóż, dzieci — pamiętacie nasz stary pułk, pamiętacie mnie? — zapytywał nieraz żołnierzy.
— Pamiętamy — odpowiadali żołnierze. Chcielibyśmy z panem podpułkownikiem walczyć do ostatniej kropli krwi, razem zwyciężać i umierać!
Obserwując ich, Golicyn naocznie się przekonywał, że powstanie nietylko jest możliwe, ale i konieczne.
— Oto jaki duch panuje w żołnierzach sie-mienowskiego pułku. Szeregowiec Apojczenkow zobowiązał się przyprowadzić cały pułk bez oficerów i przy pierwszym przeglądzie, z karabinu zastrzelić cara — zapewniał Bestużew. A i w innych pułkach zrzeszą się ze sobą żołnierze. Wystarczy mieć za sobą jedną rotę, by pułk cały pociągnąć.
— Żołnierz rosyjski żyje dziś jak zwierzę w najcięższej niewoli — tłómaczył Golicynowi. Postanowiliśmy działać na niego, potęgować w nim niezadowolenie ze służby i z wyższej władzy, a rzecz główna — wydobyć żołnierzy ze stanu rozpaczliwej apatyi, wyrobić w nich przekonanie, że dola ich może się zmienić.
I na przykładach dowodził, jakich należy używać wobec żołnierzy argumentów. Kiedy mówił, im o skróceniu służby z lat 25 na 15, albo o tem że kara cielesna „przeciwna jest naturze człowieka“, żołnierze bardzo dobrze go rozumieli. Gorzej rozumieli, jednak słuchali z uwagą, gdy im tłómaczył:
— Więc moje dzieci, wkrótce odbędzie się pochód do Moskwy, gdzie zbierze się cała armia, by zażądać od cara nowych przepisów i rozmaitych ulg dla wojska, gdyż służba obecnie jest za ciężka. Dziś niejednokrotnie popełniane są wobec was nadużycia: katują was, biją, zatrudniają nad miarę niepotrzebnemi ćwiczeniami, a wszystko to wymyśla wyższa władza wojenna przeważnie składająca się z Niemców. Ale jednocześnie o was, taksamo jak o wszystkich ludziach, należących do sfer niższych, myślą osoby mające poważne znaczenie i dążą do tego, by ulżyć waszej doli. Są między temi osobami i takie, które gotowe położyć życie swoje w ofierze, by siebie samych, a więcej jeszcze was, wybawić z niewoli. Nie powinniście zatem upadać na duchu, ale zdobyć się na odwagę i w razie potrzeby walczyć za swoje prawa.
Gdy zaś chciał im wytłómaczyć, że nie jest prawdą, jakoby „wszelka władza pochodziła od Boga“, — żołnierze niczego już nie rozumieli.
— Tak jest panie podpułkowniku — odpowiadali mu niespodziewanie: jeden Bóg na niebie, jeden car na ziemi. Przeciw Bogu i carowi nikt nie poradzi.
I wszelkie dalsze argumenty padały wprost jak groch na ścianę. A gdy im znowu zadawał pytanie:
— Pójdziecie dzieci, za mną? Gdziekolwiek was poprowadzę?
— Pójdziemy! — odpowiadali — pójdziemy wszędzie! Okazywało się jednak później, że myśleli, iż chodzi o wyprawę za granicę, do Austryi, że tam się zbiorą wszyscy żołnierze i oficerowie siemienowskiego pułku, i będą prosić cara o łaskę, a car łaski tej im udzieli i powoła napo-wrót do gwardyi.
Nieraz w rozmowach Bestużew u siło o ał im wytłómaczyć, że „przyroda stworzyła wszystkich ludzi równymi1’. Gdy później jednak częstował tabaką efrejtera Ziunina i zaczął się całować z wachmistrzem Szwaczką, spostrzegł, że ich to żenuje, i że nie umieją zdać sobie z tego sprawy.
Szeregowca Cyliulenkę uczył czytać i pisać. Dużo wody upłynęło, zanim niezdarnymi palcami nauczył się Cybulenko pisać ogromnie krzywemi literami następujące stówa: „Brutus. Kassiusz. Mirabo. Lafajet. Koustytucya“.
Niekiedy Golicyn był obecnym przy nauce.
— Co to jesł wolność? — pytał Bestużew.
— Wolność jest darem Bożym, — odpowiadał Cybulenko.
— Czy wszyscy ludzie są woloi?
— Tak jest. Według rozkazu.
— Właśnie, że wcale nie — irytował się Bestużew. Mała grupa ludzi obróciła w niewolę wielką ilość ludzi. — A czy Rosya jest wolną?
— Wcale nie?
— A dlaczego?
Cybulenko milczał, czerwienił się, pocił i wytrzeszczał oczy.
— Bałwan! Bałwan jesteś, mój chłopcze, — nie mógł wytrzymać Bestużew. — I cóż ja mam z tobą zrobić?
— Moja wina! — wyciągał się Cybulenko, przybierając pozycyę wojskową, jakby stał przed frontem. A po minie jego widać było, że choć by go zabili, nie wie czego od niego chcą.
— No, wynoś się! — Dziś już niczego się od ciebie nie dowiemy. Przyjdź jutro.
I żeby go pocieszyć dał mu złotówkę na piwo.
— A powiedz tam wszystkim, żeby zawsze przychodzili do mnie, gdy czegoś będą potrzebować.
— Co za komedya! — siniał się Gorbaczewskij. — Wiesz, Bestużew, był kiedyś w wojsku jenerał gwardyi, który po francuskiej kampanii, gdy na przeglądzie wyjeżdżał przed swój pułk, witał się z żołnierzami:
— Bon jour, dzieci!
Taksamu i ty robisz Tylko widzi mi się, że nie zrozumieją oni twojego bon jour.
— Zrozumieją! Z czasem wszystko zrozumieją! — nie upadał na duchu Bestużew.
O to żeby zrozumieli, umiał się starać innymi sposobami pułkownik Hebel, uczeń głośnego w wojsku „knutowszczyka“, jenerała Rota.
Gustaw Iwanowicz Hebel był z pochodzenia Polakiem i nienawidził Rosyan, jakby się chciał mścić na nich za to, że zdradził ojczyznę.
Na rynku w Wasilkowie, przez który przechodziła droga pocztowa z Berdyczowa do Kijowa, widzieć można było częste musztry urządzane przez Hebla. Bił on żołnierzy bez miłosierdzia. Za jego przykładem szli i jego podwładni. Bito żołnierzy tak, że pałki się wystrzępiały.
Hebel kładł się nieraz na ziemi, by kontrolować, czy obuwie żołnierzy jest w porządku: badał także, „czy wąsy w razie braku naturalnego zarostu należycie są narysowane węglem“; ściskał żołnierzy w pasie rzemieniem, „dla uwydatnienia talii“, a gdy który z nich wskutek tego popadał w omdlenie, skazywał go na chłostę. Bił także za to, że „kaszlą bez potrzeby“, kazał im pluć sobie wzajemnie w twarz. Starych weteranów, którzy odbyli pochody po tysiąc wiorst i których ciała pokryte były ranami, ćwiczył na równi z rekrutami.
Bronimy kraju piersią swoją,
Ale nam plecy dobrze łoją. —
A kto sołdata tęgo bije,
Dostaje czyn i chrest na szyję...
— śpiewali żołnierze i powtarzali opowieść o tem, jak któryś z szeregowców zaprzedał duszę. dyabłu, by za niego odsłużył kilka lat w wojsku. Dyabeł wstąpił do pułku, ale po pewnym czasie wyrzekł się duszy, bo nie mógł znieść tortur służby.
W ostatnich czasach Murawjew był bardzo przygnębiony. Zauważył to Golicyn i spytał Bestużewa, jaka jest tego przyczyna. Bestużew o-powiedział mu, co następuje.
Stary żołnierz pierwszego batalionu, wypróbowany w licznych kampaniach, nieustraszonego męstwa, Michał Antifiejew począł dopuszczać się dezercyi raz za razem. Gdy komendant roty po wykonaniu egzekucyi ciężkiej chłosty, na którą trzykrotnie już skazany był Antifiejew za de-zercyę, perswadował mu, przypominając dawne lata służby, by nie narażał się na dalsze tortury, Antifiejew oświadczył, że nie zaprzestanie uciekać z wojska, dopóki po egzekucyi nie wyślą go na Sybir. Wypadek ten nie był odosobniony. Zdarzało się, że żołnierze zabijali pierwszego-lepszego przechodnia, nawet i dzieci, by uzyskać skazanie na zsyłkę do katorgi, i w ten sposób uwolnić się ze służby. Antifiejew postawił na swojem: za ponowną dezercyę i obrabowanie chłopa, któremu zabrał dwa ruble srebrne okazany został na chłostę knutem i zesłanie do katorgi.
Murawjew czynił zabiegi o zwolnienie Antifie jewa od chłosty przez jenerał majora, kniazia
Sergiusza Wołkońskiego, członka tajnego Związku, posiadającego rozległe wpływy. Wołkońskij wstawił się za Antifiejewem u komendanta pułku. Komendant jednak napisał donos do sztabu i o-trzymai rozporządzenie, by natychmiast bez zwłoki, egzekucyę wykonać, a Murawjewowi udzielić surowej nagany.
Egzekucya odbyć się miała na otwartem polu przy rogatce Bogusławskiej w obecności całego pułku. W przeddzień posłał Bestużew potajemnie przez podoficera katowi dwadzieścia pięć rubli, żeby „mocno nie bił“.
Rano, w dzień egzekucyi, Golicyn był właśnie u Bestużewa, który go często zapraszał. Miał u siebie bogalą bibliotekę, z której Golicyn chętnie korzystał Siedział przy oknie i czytał rękopis rozprawy filozoficznej Bestużewa, nap:s«nej po francusku, a traktującej o czasie i przestrzeni.
Golicyn pogrążał się właśnie w głębie metafizyki, gdy pod dom podjechała linijka z Muraw-jewem, Bestużewem i innymi oficerami czernichowskiego pułku. Murawjew był blady i trząsł się, jak osika. Koledzy pomogli mu zsiąść z linijki i trzymając go pod ręce, wprowadzili go do domu. Golicyn w pierwszej chwili myślał, że Murawjew spadł z konia, potłukł się — i dopiero później dowiedział się wszystkiego od Bestużewa.
Pod knutem kata, Antifiejew, dopóki był przytomny, milczał, przezwyciężając męki bólu, lecz potem, gdy stracił przytomność, począł jęczeć i krzyczeć. Murawjew przez cały czas egzekucyi, zachowujący panowanie nad sobą, nagle pobladł straszliwie i upadł zemdlony. Wszczął się popłoch. Nie bacząc na komendę i pogróżki Hebla, stojący w pobliżu żołuierze i oficerowie pospieszyli Murawjewowi z pomocą. Rozległy się szmery — Wydawało się, że lada chwila wybuchnie bunt. Ale Murawjew odzyskał przytomność. Posadzono go na linijkę i zawieziono do domu. Z rozkazu Hebla podjęto egzekucyę na nowo* Antifiejew otrzymał ilość razów, na jaką go skazano.
Murawjew się rozchorował. Dostał ataku sercowego. Ataki te niejednokrotnie zresztą się powtarzały. Bestużew chciał posłać po lekarza, ale Murawjew nie pozwolił.
— Nie trzeba; to głupstwo. Już przeszło — powtarzał z pełnem zawstydzenia uśmiechem, jakby przyznawał się do winy.
Pod wieczór stan jego się polepszył. Wezwał do siebie Golicyna i Bestużewa. Leżał na sofie. Miał jeszcze lekką gorączkę: twarz była blada, w oczach jednak świeciły płomienie. Golicynowi przypomniało się to dziwne podobieństwo, które mu przyszło do głowy przy pierwszem spotkaniu się z Murawjewem: w luty mróz, na śnieżnej przestrzeni, zielona gałązka z wiosennem listowiem.
— Co dzisiaj czytałeś, Golicyn, — zapyta* Murawjew i rozpoczął rozmowę o czasie i przestrzeni według teoryi Kanta w „Krytyce czystego rozumu“. O tego ro.lzaju metafizycznych kwe-styach mógł rozprawiać całemi godzinami i wtedy zapominał o wszystkiem na świecie. Kiedy jednak Bestużew wyszedł z pokoju, — popatrzył uwaŻDie na Golicyna i rzedł:
— Głupia sprawa! Głupia sprawa! I wstyd! Ładni spiskowcy — mdlejemy, jak romansowe panienki.
— Każdemu może się to zdarzyć, — zauważył Golicyn. Zdaje mi się, że i ja bym tego nie wytrzymał.
— Przecież obydwaj bywaliśmy w bitwach. A tam dzieje się gorzej.
— Nie — tam nie dzieje się gorzej.
— Tak, pewno. A wiesz, Golicyn? Przyszło na mnie to omdlenie, nie z powodu jękó>v skazańca, lecz z innej zupełnie przyczyny. Gdy Antifiejew począł jęczeć — spojrzałem na Hebla.. Widział pan kiedy we śnie czarta?
— Zdarzało się.
— To jest nie to, żeby się widziało — ciągnął dalej Murawjew — a nagle spada na człowieka jakiś straszny ciężar i po tym ciężarze poznaje się, że to on. Tak i re mną było wtedy: spojrzałem na Hebla i nagle poczułem... Mówimy nieraz o morderstwie a jednak nic o niem nie wiemy, tak jak i o czasie i przestrzeni... Nie wiemy, co to jest... A przecież to także katego-rya, jak mówi Kant „Nie zabijaj“ — jedna katego-rya, a „zabij“ — druga. I można przejść z jednej do drugiej. Ja wtedy właśnie, przeszedłem. Zrozumiałem nagle, że można zabić. Zawsze myślałem, że nie można, a wtedy zrozumiałem, że można. I to nie, że kiedyś później, ale zaraz, natychmiast, rzucę się i na miejscu...
Podniósł się na sofie i twarz jego wykrzywiła się strasznie.. coś w rysach tej twarzy przypomniało Golicynowi fanatycznego żyda Barucha.
— I jeszcze je.lna rzecz — wyszeptał po chwili Murawjew z wysiłkiem: — ja wiem napewno, że kiedyś go zabiję, zabiję jak psa!
— Ależ mój drogi, opamiętaj się! Nie trzeba! nie można! — rzucił się ku niemu Bestużew, wbiegając do pokoju.
Murawjew uległ nowemu atakowi, który je-doak nie trwał długo. W nocy spał spokojnie, a nazajutrz rano, był już prawie zdrów zupełnie. Na prośby Bestużewa przez dwa dni jednak nie wychodził z domu i po południu wypoczywał kilka godzin na sofie.
Żołnierze w czasie choroby odwiedzali Mura--wjewa, szczególniej ci, których „ośviecał“. Gorbaczewskij według swego zwyczaju wyśmiewał się z nich.
— No i cóż, byłeś w kąpieli? — zapytywał Cybulenkę.
— Nie byłem.
— A cóżeś zrobił z tą złotówką, którąś wczoraj dostał? Znowu przepiłeś?
Cybulenko milczał, pocił się i czerwienił, wytrzeszczał oczy i nie mówiąc ani słowa, prze-stępował z nogi na nogę.
— On postawił świeczkę w cerkwi, a resztę dał O. Danile, by pomodlił się za pana podpułkownika — odpowiedział za Cybulenkę Grzegorz Krajników, dużego wzrostu, młody żołnierz,. 0 wesołej i rozsądnej twarzy.
— Prawda to, Cybulenko? — zapytał Murawjew.
— Prawda według rozkazu.
— Dziękuję ci, chłopcze. No, chodź tutaj. Cybulenko podszedł do sofy. Murawjew podał mu rękę. Żołnierz jeszcze bardziej zawstydził się i zmieszał, ale twarz jego rozpromieniła się, jak gdydy coś przecie zrozumiał. Niezgrabną, ogromną, twardą chłopską ręką ujął delikatny kobiecą dłoń Murawjewa i silnie ją uścisnął. Odwrócił się, odstąpił od sofy, zmarszczył twarz 1 obtarł oczy rękawem.
I wszyscy zrozumieli, o co chodzi. Słowa były niepotrzebne — z twarzy żołnierza wyczytać było można: „oddamy ostatnią kroplę krwi za pana podpułkownika“.
„Ten uścisk ręki — to sojusz na wieki wieków. Nie teraz, to później zjednoczą się i wtedy, co potrzeba zrobią. Zrobią napewno“ — pomyślał Golicyn.
Dopiero teraz podczas choroby Murawjewa, zrozumiał Bestużewa.
— „Kto nie hazarduje, ten nie profituje“ — rzekła kiedyś do mnie jedna Polka, gdym grał z nią w ćwika — lubił opowiadać Bestużew. My, spiskowcy powinniśmy pamiętać o tej zasadzie.
Bestużew sam pamiętał doskonale: niejeden raz wszystko co miał, stawiał na kartę.
Kiedy staruszka matka jego zachorowała, a choroba przybierała coraz groźniejsze rozmiary, tak, że groziła śmiercią, napisała do niego wezwanie, żeby przyjechał. Bestużew miał teraz dotkliwe wyrzuty sumienia, gdyż matkę bardzo kochał, a zajęcia około spraw Związku nie pozwoliły mu na wyjazd, tak, że matka umarła, nie zobaczywszy się poprzednio z synem.
— Dla zdobycia wolności, nie potrzeba żadnych sekt, żadnych organizacyj, żadnego przymusu. Potrzebny jest tylko natchniony zapał. Zapał ten karła przemienia w olbrzyma, burzy wszystko co przestarzałe i zgrzybiałe, tworzy nowe źródła życia! — wykrzyknął kiedyś Bestużew z ogniem, i Golicyn odczuł, że cała jego istota wypowiedziała się w tych słowach.
Małego wzrostu, szczupły, zapalny przypominał herb Franciszka I, salamandrę z napisem: płonę, ale nie spłonę.
Rozumiał także Golicyn, skąd ten zapał pochodzi.
— Murawjew i Bestużew, to nierozdzielni bracia syamscy, jedna dusza w dwóch ciałach — mawiali o nich towarzysze.
Bestużew, skłonny do pustoty, zaprzyjaźniwszy się z Murawjewem, nagle się rozwinął, zmądrzał, zmienił się zupełnie.
W ostatnich dniach przyjechał do Wasilkowa brat Sergiusza Murawjewa, Mateusz Iwanowicz. Mateusz wstąpił do Tajnego Związku, czas długi był jednym z najgorliwszych członków, ale później utracił wiarę w działalność Związku i tak się tem męczył, że zamyślał o samobójstwie.
Bracia byli podobni do siebie, ale tem odwro. tnem podobieństwem, jak lewa i prawa ręka. Bestużewowi, który bał się i nienawidził Mateu sza, wydawało się, że Mateusz jest — karykaturą brata, dyabelskim jakimś sobowtórem, powtórzeniem jego rysów w wypukłem zwierciadle, po-twornem i dziwacznem. Co u tego wysokie, u tamtego szerokie; jeden lekki, smukły, nerwowy, dążący ciągle naprzód, drugi ciężki, barczysty, nieruchomy, przyziemny.
Golicynowi opowiadała kiedyś Katrusia bajkę o smoku podziemnym, Wiju, o żelaznej twarzy i długich do ziemi opadających rzęsach. „Mateusz Iwanowicz w pojęciu Bestużewa jest takim potwornym smokiem, szatanem ciężkości“ — myślał niejednokrotnie Golicyn.
— Nie mogę nawet patrzeć, gdy są razem: on z niego, jak pająk z inuchy wysysa krew — mawia! Bestużew.
Rozumiał, że Mateusz w wielu sprawach miał racyę; ale im więcej sohie to uświadamiał, tem więcej go nienawidził.
Gdy Sergiusz posępniał, kurczył się pod ciężarem, „smoczego potwora“, brata, a Mateusz był ożywiony, w dobrym humorze, „ruszał się jak pająk“ — Bestużew gotów był zabić go na miejscu.
Mateusz Iwanowicz pozostał w Wasilkowie przeszło tydzień. Przez cały ten czas Sergiusz był chory.
Wreszcie Bestużew nie wytrzymał i pewnego razu, w obecności Golicyna, zwrócił się do Mateusza z brutalnem zapytaniem:
— Długo tu pan jeszcze będzie siedział?
— Nie wiem, jak się zdarzy — powiedział Mateusz i podnosząc swe ciężkie „smocze“ powieki^ popatrzył na Bestużewa uważnie i z ironią. Być może, iż i temu się zdawało, że Bestużew jest biesem lekkości i swawoli.
— A dlaczego się pan pyta? — dodał z wy zywającym tonem.
» itego, że oberność pańska tutaj wydaje;kodliwą. todliwą? Dla kogo? Czyżby dla pana?, nie dla mnie, ale dla pańskiego brata, cóż to, czy pan jest jego piastunką? — ął się Mateusz Iwanowicz, wzruszył ra-bledniejąo zresztą nieco. — Jakiem pra-j panie, stae pan między mną a bra klóćmy się, — pohamował się Bestu-jh pan pozwoli jednak, że dam panu lę: niech pan co prędzej wyjeżdża, ch pan pozwoli, że rady pańskiej nie Wyjadę wtedy, kiedy będzie mi się wyjedzie pan? pan do dyabła! — krzyknął Murawjew, ie to żeby się zerwał, lecz ruszył się ciężkim, niezgrabnym, według wyraże-żewa, „podłym, pajęczym11 ruchem, sh się pan nie irytuje — odpowiedział także bledniejąc. — Może pan jechać, panu podoba. Wszystko jedno i tak l to wszystko skończy. Pamięta pan, co no w piśmie świętem: „co masz robić,,ej“. i Iwanowicz pamiętał, że w piśmie powiedziane to było o Judaszu zdrajcy, lagle z krzesła i chwycił Bestużewa za ioałit. Aleksuwiiei I. — Tum II 12 rękę. Golicynowi wydało się, że za chwilę rzucą się na siebie i pobiją się. Wstał, by nie dopuścić do tego. W tej samej chwili jednak wszedł do pokoju Sergiusz. Twarz jego była tak smutna i bolesna, że obydwaj, spojrzawszy na niego, opamiętali się. Bestużew zakrył twarz rękami i wybiegł z pokoju.
Na drugi dzień Mateusz oświadczył, że jutro wyjeżdża. W nocy przed wyjazdem miał jeszcze z bratem ostatnią rozmowę, którą Golicyn przypadkowo słyszał.
Golicyn siedział, tak jak wczoraj samotny w gabinecie Sergiusza. Mateusz z bratem rozmawiali, spacerując po alei ogrodu.
Noc była cicha. Księżyc świecił tak silnie, że białe ściany jaśniały blaskiem niemal oślepiającym. Wszędzie dokoła panował spokój, i jakby oczekiwanie czegoś niezwykłego. Tylko wierzchołki topól poruszał wietrzyk prawie niedostrzegalny. I im wyżej wznosił się księżyc, tem silniejszym stawał się jego blask, tem cisza stawała się głębszą, więcej niepokojącą.
Siedząc u okna, otwartego na ogród, Golicyn słyszał urywki rozmowy, gdy obaj bracia zbliżali się do niego.
— Tak, drogi mój — zamiary nasze są ponad siły, a urzeczywistnienie ^ich zgoła nieprawdopodobne — mówił Mateusz Iwanowicz. — Gdyby mię zapewniało czterdzieści tysięcy Pestlów, że dokona się to, czego oni pragną, nie mógłbym dać im wiary, bo wiem, że tego rodzaju sprawy na świecie dokonywują się nie tak, jak tego chcą ludzie, ale jak rozkazuje Bóg...
Dalszego ciągu Golicyn nie słyszał, aż po cl.wili znowu:
— Niczego my nie zrobimy, bo niczego zrobić nie można. A przytem, czy mamy prawo — my maleńka cząstka wielkiej csłości, narzucać swój sposób myślenia przemocą tym, którzy może są zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy i nie pragną zmiany?
Przysiedli na ławeczce pod oknem. Teraz Golicyn nie tylko słyszał, ale i widział wszystko. Sergiusz słuchał w milczeniu, opuściwszy w niemocy głowę, a Mateusz Iwanowicz ożywiał się ciągle, jak pająk, który z muchy wysysa krew.
— I cóż my możemy obiecywać? — ciągnął dalej. Metafizyczne rozmyślania dwudziestoletnich chłopaków o polityce, którzy prowadzą dysku-syę po to tylko, by okazać bystrość umysłu! I to mają być przyszli władcy, kierownicy losów narodu! Gdybym nie wiedział, że samotność sprzyja egzaltacyi uczucia, wszystkich was u-’ znałbym za obłąkanych. Żaden cel nie usprawiedliwia środków: kto odważa się popełniać pewne zło dla osiągnięcia niepewnego dobra — jest złoczyńcą. Niczego osiągnąć nie możecie — prócz 12* własnej zguby. A nawet w razie powodzenia, wpędzilibyśmy Rosyę w klęski, o których nie możemy mieć nawet pojęcia.
Z daleka, później coraz bliżej, dawały się słyszeć dźwięki smutnej jakiejś piosenki.
Golicyn poznał głos Katrusi. Pasieka Omelki-na sąsiadowała z domkiem Murawjewa. Katrusia często zachodziła do ogrodu Sergiusza. Murawjew rozmawiał z nią zawsze bardzo uprzejmie. Być może, iż się jej podobał. W każdym razie rozwijała wobec niego pewną niewinną kokieteryę. Otóż i teraz poruszyły się ciemne gałęzie czeremchy, mignęła w nich biała sukienka i u płotu stanęła wysoka, smukła jak topola dziewczyna w wieńcu z maków i barwinku. Księżyc lał na nią blaski światła. Sergiusz obejrzał się, dostrzegł Katrusię, przywitał ją ruchem głowy z radosnym uśmiechem. Ona odpowiedziała mu również uśmiechem i po chwili zawołała wesoło:
— Marchew, czy pietruszka?
— Pietruszka! Pietruszka! — krzyknął Golicyn radośnie.
Katrusia skoczyła z płotu i zanurzyła się ze światła w cień, jak rusałka w czarną toń wód.
— Sergiuszu, ty mnie nie słuchasz? — rozległ się głos Mateusza.
— Owszem, słucham, mój drogi. Wszystko, co mówisz, jest prawdą, prawie że prawdą. Ja nieraz tosamo sobie myślę...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale brat inu nie dał. Począł znowu mówić ponuro, upiornie, powtarzając ciągle jedno i to saino: „Zgioiemy, zginiemy! Niczego nie dokonamy! Wszystko na darrno!“
— Popełniliśmy ogromną pomyłkę — zakończył — skoczyliśmy w otchłań, nie zbadawszy jej dna. Mniemaliśmy, że lud pójdzie z nami, a lud jest nam obcy — nie przecz Sergiuszu, ja wiem napewne, że tak jest! — Ot teraz, niedawno, podczas ostatniej podróży cara, lud zewsząd zbiegał się don, rzucał się pod koła jego powozu, tak, że trzeba było zatrzymywać konie, by nic stratować ludzi — tych przyszłych naszych republikanów! Niech który z nas odważy się podnieść rękę na cara — lud go rozerwie na sztuki, jak zbrodniarza, dlatego, że kocha cara, wierzy w niego, jak w pomazańca Bożego — jak w samego Boga!
Zamilkł, jedną ręką objął brata za szyję, pochylił się doń, spojrzał mu w twarz i zaczął znowu mówić, tym razem dziecinnym, uczuciowym głosem:
— Pamiętasz, Sergiuszu, jak w owej nocy, na polu Borodina, leżeliśmy przykryci jednym szynelem, modliliśmy się, płakali i przysięgali umrzeć za ojczyznę? Pamiętasz później, jak zakochaliśmy się obydwaj w Anetce, a tyś mi powiedział: „Kochani ją, ale ciebie jeszcze więcej: tyś mój druh serdeczny od kolebki“. Czyż już teraz przestałem hyć twym druhem? Czyżby przestało już istnieć to, co istniało? Sergiuszu, zaklinam cię na wszystko, co między nami było, zaklinam cię na pamięć matki nieboszczki, posłuchaj mię. Nie gub siebie, nie gub twych towarzyszy. Zlituj się choćby tylko nademną. Ja już więcej nie mogę. To wszystko jest martwe, straszne, — nic w tsm ludzkiego. Lękaj się sądu Bożego. Uciekajmy od nich, uciekajmy, póki jeszcze pora..
Sergiusz milczał długo, z opuszczoną ciągle w niemocy głową.
— Cóż mogę ci na to odpowiedzieć? — rtekł w końcu, i głos jego brzmiał z p iczątku głucho, jakby dobywał się z pod jakiegoś ogromnego ciężaru, lecz Btawał się z każdą chwilą coraz donośniejszym, i donośniejszym, coraz mocniejszym i mocniejszym. Może być, że tak jest jak mówisz. Ale gdyby nawet wszystko trzeba było zaczynać na nowo — ja zacznę. Choćby w tem leżała zguba.
Nie w tem jest rozpacz, że lud jest ciemny, biedny, głodny, nie wolny, a w tein, że człowieka uczynił Bogiem...
— W czemże car temu winiea? Ty sam mówiąc: lud.. — zaczął znowu Mateusz, ale Sergiusz przerwał mu odrazu.
— Nie! Lud nie wiedział, co robi, a od wiedział. „Królestwo Boże na ziemi i na niebie“ — powiadał, a zrobił co? Oswobodniciel Rosyi, oswobodziciel Europy, co zrobił z Rosyą, co zrobił z Europą? Czyż nie on rozpaiił w sercach naszych płomień wolności, czyż nie on go potem zagasił?
Tego przr baczyć nie można. Niech przebaczy kto może — ja nie mogę.
Golicyn nie widział twarzy Sergiusza Murawje-wa, lecz po tonie głosu zgadywał, że wyraz jej musi być straszliwy, taki sam, jak kiedy mówił z nim o Heblu. A nad wszystko okropniejsze to, że ta twarz miła, dobra, dziecięca, mogła być taką.
— Sergiuszu, Sergiuszu, co ty mówisz? Wierzysz w Chrystusa, a możesz tak mówić! — wykrzyknął Mateusz Iwanowicz.
Sergiusz zakrył twarz rękami, opadł na ławkę w niemocy w ostatecznem przygnębieniu ciała i ducha.
Obaj zamilkli i obaj po chwili nagle zaczęli mówić szeptem. Mateusz płakał a Sergiusz obejmował go i ściskał, pocieszał z taką słodyczą, z taką dobrocią, że niepodobna było uwierzyć, iż to ten sam człowiek, który chwilę przedtem mówił o carobójstwie.
Nastała północ. Księżyc stanął u zenilu. Coraz silniejszym stawał się jego blask, coraz głębszą cisza, oczekiwanie, tęsknota, rozpacz — nad siły ludzkie.
I znowu z oddali dolatywał ton smutnej piosenki.
Ale po chwili smutna piosenka się przerwała i zastąpiła ją pieśń wesoła, bujna, radosna, pieśń rusałczaua.
I wydawało się, jakby wszystko na ziemi i na niebie czekało tylko na ten zew pieśni, bo w tej chwili odpowiedziało jej dźwiękami wesela.
— Niczego nie będzie! Niczego nie dokonamy! — lamentował płacz ludzki. — Wszystko będzie I Wszystko się stanie! Wszystkiego dokonamy! — odpowiedział dźwięk pieśni.
I z tą głębią radości, jakiej nigdy jeszcze nie doznał, powtórzył Golicyn:
— Wszystko będzie! Wszystko się stanie! Wszystkiego dokonamy!
IV.
Zapowiedziana audencya u cara Aleksandra I. nie dawała spokoju Golicynowi. Otrzymawszy nareszcie urlop, na który tak długo czekał, Golicyn wyjechał z Petersburga w przekonaniu, że audencya ta wcale się nie odbędzie. Ale zaraz po przyjeździe do Kijowa, jenerał Witt, naczelnik południowych kolonij wojennych, wezwał go do kwatery korpusu i oznajmił mu, że z najwyższego rozkazu nie wolno mu wyjeżdżać z kijowskiej gubernii be« zezwolenia cesarza. Cesarz w każdej chwili wezwać bo wie n może Golicyna do siebie.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, — dodał jenerał Witt, — cesarz wyznaczy panu audencyę w czasie swej jesiennej podróży na południe. (idyby mu ktokolwiek powiedział: „audencya pańska u cesarza daje wyjątkową sposobność spełnienia zainachu“, — nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Wszak oświadczyć na to: „niech to zrobi kto inny, nie ja“, nie podobna, — a przecież czuł, że na cesarza ręka jego się nie podniesie. Nigdy nie zapomni tego spojrzenia, które obydwaj wymienili ze sobą przy zwłokach Zofii. Pozostało między nimi coś nierozstrzygniętego, i przewidzieć niepodobna, jak się w ostatniej chwili rozstrzygnie.
Wkrótce po owej nucnej rozmowie Sergiusza Murawjewa z bratem, doszła do Wasilkowa wiadomość o donosie Szerwuda, o odkryciu spisku. Murawjew i Bestużew zwrócili się do Golicyna z prośbą, by pojechał do Tulczyna, miasteczka w podolskiej guber.iii, gdzie znajdowała się główna kwatera drugiego korpusu armii i zawiado raił o donosie dwóch dyrektorów tamtejszego zarządu Związku, Juszaiewskiego i Pestla.
Golicyn pojechał do Tulczyna. Pestla tam nie zastał, Juszniewskij zaś, dowiedziawszy się o donosie, rzekł:
— Wszystko to wychodzi od jenerała Witta. Pan go zna?
— Znam.
— Jakiż on jest?
— Bardzo chytra sztuka.
— Tak, właśnie. Przecież i my z nim jesteśmy w przyjaźni. Ciągle narzuca się Związkowi wszelkimi sposobami Dia udowodnienia szczerości swego postępowania, wymienił nawet szpiegów, w ich hczbie kapitana Majborodę. który służył u Pestla.
— Na Bogi), powiedźcież mu panowie, t>y nie zwierzał się z niezein przed Wittem. Przecież to — zguba!
— Mówiłem to już im nieraz. Niech pan teraz pujedzie i zajmie się tą sprawą. Może ich pan przekona.
Golicyn chciał pojechać przedtem jeszcze do miasteczka Lincy, gdzie spodziewał się zastać Pestla, ale Juszniewskij zawiadom ł go, że Pe-stel wyjechał do Berdyczowa Obiecał, że napisze do Pestla, by jak najprędz. j powrócił i prosił Golicyna, by pocżekał w Tulezynie.
Juszniewskij spodobał się Golicynowi. Z delikatnych rysów jego twarzy wyglądał niewzruszony spokój, równowaga, uprzejma dobroć. „Cnotliwym republikaninem, starożytnym stoikiem11, nazywali go towarzysze. „Polegać na nim można, jak na opoce“, myślał Golicyn. Prawie wszyscy inni członkowie Związku, wydawali mu się dziecinni, Juszniewskij zaś człowiekiem dorosłym. I pod tem wrażeniem, nigdy jeszcze sprawa sama nie wydawała mu się bardziej dojrzałą i zdecydowaną.
Juszniewskij cieszył się powszechną sympatyą. W 30 roku życia został już jenerałem intendentem drugiego korpusu armii. Naczelnik sztabu, jt-nerał Kisielew był jego przyjacielem, głównodowodzący hr. Wittgenstein wyróżniał jego zdolności i nieposzlakowaną uczciwość. Otwierała się przed nim droga świetnej karyery.
Golicyn zamieszkał w domu Juszniewskiego. Dom otoczony był ogrodem; przed oknami rzędem stały zielone topole. W najbardziej upalne dnie panował tu chłód miły i przyjemny. Uderzał odrazu nastrój pogody i spokoju, który podtrzymywał jeszcze wdzięk osobisty pani domu, Maryi Kazimierówny, świeżej, jak konwalia.
Wszystko, co mogło dawać szczęście, posiadał Juszniewskij: miłość, przyjaźń, zadowolnie-nie, majątek, zaszczyty. I wszystko to porzucał on dobrowolnie i z radością.
— A wie pan, rzekł kiedyś do Golicyna — po ukończeniu gry na skrzypcach (był bardzo zdolnym muzykiem), z pozostałem jeszcze na twa rzy wrażenieai czaru muzyki, rad jestem, że ten donos zrobion». Teraz już na pewno zaczniemy; dalsza zwłoka jest już niemożliwą. A przecież, jeśli śmierć nas czeka, lepiej umierać z bronią w ręku, niż ginąć w kajdanach.
— Fan wierzy w powodzenie? — zapytał Golicyn.
— Sądząc według rozumu, sukcesu oczekiwać niepodobna — odparł Juszniewskij. — Ale nic wszystko w życiu dzieje się według rozumu. Mówią, że na świecie cuda się nte zdarzają. A rok 1812, czyż nie był cudem? Nie była to wojna, lecz powstanie całego narodu. My prowadzimy obecnie dalej rzeoz wtedy ro«poczętą. Nie myśmy ją zaczęli, nie rnv ją skończymy. Ale prowadzić ją dalej, jest naszym obowiązkiem.
„W każdym razie trzeba zacząć“ — przypomniały się Golicynowi słowa Rylejewa. I znowu pomyślał sobie: „tak, oni tu zaczną na pewno“.
Na pierwszy dzień po przyjeździe Golicyna, Juszniewskij zawiadomił go, że jeden z najstarszych członków Związku, Michał Siergiejewicz Łunin, pragnie się z nim zobaczyć dla omówienia nader ważnej sprawy.
Osiein lat temu, gdy Golicyn służył w pułku Preobrażeńskim, spotykał się tam ze świetnym rotmistrzem kawaleryi, Łuniueni. Krążyło mnć stwo legend o szalonej odwadze Łunina, o jego awanturach, pojedynkach, karkołomnych wybrykach. Opowiadano sobie na ucho, że założył się kiedyś, iż przejedzie konno, galopem, nagi po ulicach Petersburga, i podobno zakład ten wygrał; to znowu, że na rozkaz pewnej damy skoczył z balkonu trzeciego piętra. Innym razem, w nocy poprzewieszał wszystkie szyldy na Newskim Prosp’kcie. Największy rozgłos miał jednak jego pojedynek z Aleksiejem Orłowem. Kiedyś, podczas pijatyki, zauważył ktoś żartem, że Orłów dotąd jeszcze żadnego nie miał pojedynku Łunin zaproponował mu, by zakosztował nowych wrażeń. Według kodeksu honorowego nie wolno było nie przyjąć wyzwania, choćby uczynionego żartem. Gdy przeciwnicy stanęli na placu, Łunin stojąc u baryery, zachowując zwykłą swą wesołość, pouczał Orłowa jak należy strzelać. Orłów wpadł w pasyę i spudłował. Łu nin wystrzelił w powietrze i zaproponował swemu adwersarzowi, by raz jeszcze spróbował strzału i radził mu celować wyżej. Druga kula przebiła czapkę Łunina. Łunin znowu strzelił w powietrze i ze śmiechem, zwracając się do Orłowa, zaręczał mu, że trzeci’ strzał będzie celniejszy. Wdali się jednak wtedy sekundanci i rozdzielili przeciwników.
W szalonych czynach Łunina było wiele dzieciństwa, lecz znający go bliżej twierdzili, że w istocie był to człowiek nieustraszonej odwagi. W kampanii 1812 roku schodził z konia, brał karabin żołnierski i stawał w pierwszym szeregu, wśród najbardziej morderczego ognia, bv zażyć rozkoszy niebezpieczeństwa. W czas pokoju, gdy nie było sposobności do walki na śmierć i życie, nudził się, pił, irytował się, a wreszcie wyjeżdżał na wieś i szedł na wilki ze sztyletem, lub na niedźwiedzia z rohatyną.
Pewnego razu wielki książę Konstanty Pawłowicz odezwał się tak obelżywie o oficerach pułku kawaleryjskiego, w którym służył Łunin, że wszyscy podali się do dymisyi. Car był bardzo z tego niezadowolony i zmusił wielkiego księcia Konstantego do oświadczenia w obecności całego pułku, że żałuje, iż słowa jego poczytano za obelżywe, i że, jeśli to nie wystarcza, gotów „dać satysfakcyę“. Łunin, spiąwszy konia ostrogą, wyjechał przed front, uderzył o rękojeść pałasza i zawołał:
— Trop (V horineur, vołre altesse, pour re-fuser’
W roku 1812, Łunin powołany został do służby ordynansowej przy boku cara i z początku cieszył się jego względami, lecz później wpadł w niełaskę za „woluomyślne sądy o monarchii Burbonów“. Po powrocie gwardyi do Petersburga, już w randze starszego rotmistrza, oczekiwał awansu na pułkownika. Awans ten jednak go ominął. Z.ażony tem, wystąpił z gwardyi, wsiadł na okręt w Kronstadzie i odpłynął do Francyi.
Osiedlił się na stałe w Paryżu i mieszkał tam lat kilka w niedostatku Ojciec jego był bardzo bogaty, ale zarazem skąpy i w dodatku pokłócił się z synem. Po śmierci ojca otrzymał spadek, przynoszący mu 200.000 rubli rocznego dochodu. W Paryżu zbliżył się do karbonaryuszy, potem do Jezuitów.
— Tacy ludzie, jak pan, są nam potrzebni, — mówili oni do Łunina. Pan winien zawsze bronić sprawy Rzymu.
Powrócił do Rosyi nagle i bez pytania, tak samo, jak w swoim czasie wyji chał. Car przeniósł go w tej samej randze, którą mi ł w gwardyi, do czynnej służby w armii, następnie zaś wysłał go do Warszawy, do boku wielkiego księcia Konstantego.
Łunin w Warszawie odznaczył się w służbie i pozyskał sympatyę wielkiego księcia, tak że Btał się jednym z najbliższych w jego otoczeniu.
— Nie zdecydowałbym się z nitn spać w jednym pokoju — mawiał Konstanty. Ale na słowie jego można polegać. Człowiek uczciwy. Lubię takich!
Nieraz prowadził Łunin z wielkim księciem Konstantym zgoła dziwne rozmowy:
— Vous (des hien de vntre familie; Romanoff sont revolutionnaires et ni mawiał do Konstantego Łunin.
— Dziękuję ci mój drogi, że mię m kóbiny prowadzisz! Voila une reputi me manguaił!
Wkrótce po powro<ie do Rosyi Łunir do Tajnego Związku. Podał projekt wy careko-sielską drogę „oddziału stiacei (cohorłc perdue), złożoną z kilku lud skach. Pestel plan ten aprobował. Wy< on także możliwym wszystkim, którzy loną odwagę Łunija.
— Czego on może chcieć odemnie? Golicyn Juszniewskiego.
— Nie wiem, nie mówił mi tego. O dnak pana proszę: niech pan nie prz wagi do jego dziwactw. Wie pan, co dział carowi, gdy ten zapytał go: „pod( wią, że ty masz bzika, Łunin?“ — „Ni szy Panie, to samo mówiono o Kolum żart, ale poza żartami, Łuuin — to bardzo rozumny i wielkiej siły ducha. < zamierzy, to i zd/iała. Tacy ludzie nam bni. W ostatnich czasach ostygł nieco d Związku: podobno był zajęty czcmś inn wią. że zakochał się w jakiejś polskiej 1 kobiecie zamężnej. Księża nakłoiiili ją, schroniła do klasztoru, jego zaś zwr
Wie pan, spełni pan czyn, jeśli dobry w tem dopomoże.

wskij zaproponował Golicynowi, by za-ybrali się do Łunina i Golicyn zgodził mieszkał na przedmieściu Tulczyna, Ne-i. Tulczyn — małe miasteczko należące ów Potockich — położony był w kotli-dużym stawem utworzonym przez wody lnicy. Prócz wojskowych i urzędników le nie było prawie Rosyan. Wśród lu-irzeważali Polacy, żydzi, Mołdawianie, >, Grecy Miasteczko robiło wrażenie o-ijskowego w cudzym kraju. Białe chaty e zielonemi topolami przemienione były ry: wszędzie artyleryjskie obozy, namio-w kozłach, stajnie i maszerujące roty f. Blask bagnetów i ciche światło lampki łatką Boską w kamiennej niszy. Dźwięk dzwonów ze starych kościołów i kla niebrukowane: na wiosnę i w jesieni oto, że tonęli w niem ludzie i konie. 0-zaś, po długiej suszy chmury pyłu zry-riatrem, unosiły się nad miastem i słońce iło się jakby krąg miedzi, bez promieni, szerwone Ludzie znużeni upałem, poru-ę jak senne muchy; psy biegały z wy-lymi językami a przechodnie spoglądali rcłkowfiki. Aleksander 1. — Tom II. 13 na nie z niechęcią i trwogą: wścieklizna była z dawna dotkliwą plagą miasta.

Obok bazaru, synagogi, kościoła, domu głównodowodzącego i wspaniałego, z marmurową kolumnadą pałacu hribiów Potockich wyszli Goli-cy>i z Jmzniewskim na tratwę stawu, przez a-leję starych wiązów. Za stawem rozpoczynało się przedmieście Nesterwark. Przechodził przez nie trakt pocztowy z Bracławia i Niemirowa. Przed drogą stał drewniany domek, żydowska karczma Srula Moszki, z szyldem „Zielona traktyernia“. Na brudnym podworcu zapełnionym czumackimi wozami, żydowskiemi bałagułaini i polsk<emi bryczkami, zuchowaty huzar-dieńszczyk grodzieńskiego pułku czyścił nowe eleganckie angielskie siodło.
— Pan pułkownik w domu? — zapytał go Juszniewskij.
— Tak, jaśnie panie. Czy mam oznaj-nić?...
— Nie, nie trzeba.
Wstąpili na ciemne i brudne schody, na których spotkali katolickiego księdza.
— Ksiądz Tyburcy Pawłowski, spowiednik Łunina, szepnął na ucho Golicynowi Juszniewskij.
Równie ciemną i brudną galeryjką doszli do niedomkniętych drzwi i zastukali. Odpowiedzi nie było. Otworzyli drzwi i zajrzeli do wielkiego, jak stodołH, prawie pustego pokoju. Stanęli zdumieni: w sąsiednim małym pokoiku, wyglą dającym na niszę, klęczał aa podłodze przed katolickim obrazem Chrystusa, rozpiętego na krzyżu, wysokiego wzrostu Ciłowiek, w długim, czarnym szlafroku, przypominającym księżą sutannę i modlił się na głos, czytając z książki:
— Ave Maria, ave Maria, gratia plena, ora pro nobis...
Drzwi skrzypnęły, modlący odwrócił się i zawołał:
— Proszę wejść!
— Nie przeszkadzamy? — zapytał Juszniewskij.
— Skądże znowu? Tak dokuczyłem Panu Bogu swemi modlitwami, że rad będzie odpocząć chwilę — rzekł Łunin z uśmiechem.
— Kniaź Walerya i Michajlowiez Golicyn Michał Siergfcjewicz Łunin, przedstawił ich sobie Juszniewskij.
— Nareszcie, kniaziu! Czekałem na pana i nie mogłem się doczekać — uścisnął rękę Golicyna Łunin sweina obiema rękami i z uprzejmym uśmiechem (uśmiech nie schodził z jego twarzy) wskakując na krzesło, zadeklamował z zabawnym patosem ustęp z tyrady znamienitej tragicznej aktorki, Rocour:
— Aiiseyes vous, Neron, et prenez colre place... Nie, nie na tem... to ma nogę złamaną.
— Że też chce się panu mieszkać w takiej dziurze — rzekł Juszniewskij, rozglądając się dokoła
— Ależ to wcale nie dziura, to „Zielona karcz ma“. Dlaczegóżby w niej nie miało mi być dobrze? Przypomina mi się tutaj moja młodość — mansarda w Paryżu przy ulicy du Bac u madame Eugenie, gdzie mieszkało nas sześciu l»ie’laków. Gdy nam głod doskwierał, poci szałiśmy się słowami piosenki: „choćby w chatce, byle z nim“. Dobre były to rzasy! A i tutaj mam wszystko, czego mi potrzeba: spokój, chleb razowy, rybkę żydowską. Tę zwłaszcza panom rekomenduję. Nader smaczna...
— Umartwia się pan?
— Tak właśnie. Poszczę. Post znakomicie się przyczynia do swobody umysłu W tem trzeba przyznać racyę panon pustelnikom...
— A gdzież pan syp a? Łóżka lu przecież wcale nie ma.
— Łóżko — to przesąd, drogi panie. Z początku sypiałem na kanapie, ale wygnały mię z niej pluskwy, teraz kładę się na tyin stole, jakbym był nieboszczykiem. Przypomina mi to myśl o śmierci i jest moralnym obrokiem dla duszy. Jak pan więc widzi, wszystko dobrze. Szkoda tylko, że mnóstwo tu pająków: arftirjnre du małin — chagrin.
— Pan przesądny?
— Bardzo. Oddawna już przekonałem się, że w niewierze daleko mniej jest logiki i daleko więcej niedorzeczności, niż w najniedorzeczniejszym przesądzie.
W słowach tych po przez ton żartu przemknął jakby cień czegoś poważniejszego, natychmiast jednak zniknął.
— Może panowie pozwolą fajeczki? Tytoń znakomity, wprost z Konstantynopola.
Wonny dyni wypełnił powietrze.
— Żydowska rybka i przedni tytoń! — ładnie się pan umartwiasz — rozśmiał się Juszniewskij.
— Wyznaję moją winę! Ale nie mogę się obejść bez fajki! — rozśmiał się Łunin szczerym, prostym, dobrym śmiechem. Golicyna śmiech ten zdziwił: nie wiadomo dlaczego, wydawało mu się, że Łunin nie potrafi śmiać się szczerze i z prostotą. Wogóle Łunin mu się nie podobał, a jednak wpatrując się w niego, doznał Golicyn uc-ucia, że nigdy go już nie zapomni.
Lat czterdzieści, ale wygląd prawie jeszcze zupełnie młodzieńczy. Wysoki, strojny, szczupły, tą muskularną szczupłością, która właściwą jest ludziojn bardzo silnym i zręcznym. Nie duże, ciemne oczy, patrzące nieco z pod brwi, bystre jak u doskonałych strzelców i myśliwych. Na ustach wieczny uśmiech; od uśmiechu tego utworzyły się nawet dwie zmarszczki, jak gdyby wesołe. Między brwiami jednak nieco nie równemi (lewa wyższa od prawej), dwie drugie zmarszczki, nie takie jednak, jak te dokoła ust: suro we i smutne. I dziwna w twarzy całej zmienność: to nagłym ożywiona ruchem, to znów niewzruszona, jak gdyby martwa. W zbyt uporczywym wyrazie oczu, coś ciężkiego a zarazem pociągającego, uprzejmego.
Golicyn ciągle czuł na sobie ten wzr k i nie mć^ł się odeń uwolnić: wydawało mu się, że gdyby Łunin patrzył na niego z tyłu, natychmiast by się obrócił.
Spacerując po pokoju, z fajką w ustach, Łunin śmiał się, żartował, gadał bez ustanku lub wreszcie podśpiewywał zachrypniętym głosem:
Plaisire d’amour ne dure qu un moment
Mówiąc o książce francuskich wierszy: „Wy wczasy tulczyńskie“, dopiero co wydanej w Moskwie i przesłanej Łuninowi przez autora, rotmistrza sztabu, kniazia Bariatyńskiego, począł dyskutować o poezyi w ogóle.
— Nie lubię wierszy — mówił Łunin: upajają człowieka kłamstwem. Myśli poruszają się w nich jak żołnierze, a są jednak do wojny niezdatne: walczy i zwycięża tylko proza. Prozą pisał Napoleon i zwyciężał. A u nas Rosyan, jak u wszystkich narodów młodocianych, istnieje za wiele poezyi, za mało prozy. Każdy z nas jest potro-s«e poetą, a samowola nasza — to poezya lichego smaku.
— A pan sam nigdy wierszy nie pisał? — zagadnął Juszniewskij.
— Nie, Bóg strzegł Ale prozą uagrzeszyłem się dużo. W Paryżu pisałem powieść o samozwańcu Dymitrze.
— Po rosyjsku?
— O to pan pyta? My przecież nawet we suach myślimy po francusku.
Mówił dalej rozumnie, dowcipnie, z pewną ozdo-bnością stylu, właściwą dawniejszej epoce. 1 ludzie z tej dawniejszej epoki lubili te jego dyskursy.
— Lubię bardzo mych starych klasyków, Cor-ueille’a i Moliere’a. Wiersze ich są szczere, trzeźwe, prawie takie, jak proza. Ale romantyków naszych, — mówcie co chcecie, — nie rozumiem. Być może, iż starość mi rozum zaćmiła.
— Jaka znowu starość? Będzie pan kokietował starością?
— Ah, ja już w dwudziestym roku czułem się starcem. Pamiętacie zdanie Napoleona o Ro-syanach: „nie dojrzeli, a już przegnili”. Jest w nas istotnie cała zgnilizna „osiemnastego wieku“, jak mawiał Karamzin.
„Udaje, pozuje. Znamy tych dziwaków, pozu-cających na lorda Byrona“, myślał Golicyn z niechęcią.
W powietrzu rozległ się głos dzwonu z baszty pobliskiego klasztoru. Łunin podszedł do do okna i począł szeptać Błowa modlitwy.
Goście wstali. Gospodarz począł ich zatrzymywać.
— Nie, czas na nas. Kniaź Golicyn pewno zmęczony po drodze — tłómaczył się Juszniewskij. — Wie pan, dodał po chwili, może pan jutro nas odwiedzi. Nieuh pan przyjdzie na śniadanie i posili się po żydowskiej rybce...
— Oh, niech pan mię nie kusi! Co prawda, po tej rybce czuję już w żołądku rewolucyjne kwasy. — No, dobrze, przyjdę. Na pana spadnie grzech, kusicielu!
I już na seryo, ściskając na pożegnanie dłoń Golicyaa, zwrócił się do niego z tą wytworną uprzejmością, po której poznają się ludzie dobrego towarzystwa:
— Mam do pana interes. Tyle o panu słyszałem i tak pana oczekiwałem — nie z próżne: ciekawości, proszę wierzyć. Gdyby mi pan chci.’ udzielić godzinkę...
— Kiedy pan rozkaże?
— A więc choćby jutro, o siódmej wieczc
„Czego on chce odemnie?“ — po pow do domu i w nocy, kładąc się spać i nac nem wstając i potein przez dzień cały, ro ślał Golicyn. Wydawało mu się, że ciągle < na sobie jego uporczywy i ciężki, ale poci jący i uprzejmy wzrok.
Na śniadanie przyjechali goście: rotmistrz t bu kniaź Bariatyńskij, autor „ Wywczasów ’ czyńskich“, major Lorer, porucznik Bobriszczew-
Puszkin, porucznik Basargin i inni członkowie Tajnego Związku.
Przyszedł także Łunin. Tak samo, jak wczoraj, siniał się, żartował, gadał bez ustanku.
I znowu nie podobał się Golicynowi: męczył i drażnił go ten ustawiczny śmiech, te ciągłe wybuchy drobnych iskier, podobnych do tych, klóre sypią się z suchych włosów przy dotknięciu grzebienia. Nawet gdy mówił seryo, wydawało się, iż śmieje się ze swego współrozmówcy, ze siebie samego i z tego o czem mówi.
— Pan wcale nie pije — zauważył gospodarz, zwracając się Bariatyńskiego.
— A, jeszcze jeden literat — podchwycił Łunin. Czy wie pan, co powiedział ataman Platów, *dy mu przedstawiono Karainzina? „Bardzo się ieszę z tej znajomości. Zawsze bardzo lubiłem iteratów. Wszyscy, co do jednego tęgie pijaki11.
— Doktorzy pić mi nie pozwalają — tłóma-?ył się Bariatyńskij. Chyba wody z winem.
Rozpoczęła się rozmowa o polityce.
— Ogólny pomyślny stan Rosyi... — zaczął oś po francusku z jednego końca stołu.
— Wiecie, panowie — zawołał Łunin z drugiego końca, w jaki sposób przetłómaczył pewien mądry człowiek le hien etre generale en Russie P
— No jak?
— „Dobrze jest w Rosyi być jenerałem“,
Kpił ciągle, ale wśród kpin nagle tonem najbardziej seryo, dowodzić począł Bariatyńskie-niu, znanemu bezbożnikowi, że istotna prawda istnieje tylko w katolickim kościele. Bariatyń-skij oponowdł, Łunin zaś z niezmierną łagodnością starał się go przekonać.
— Pan zbyt jest upartym w swein mniemaniu. Wystarczy pół godziny, bym paua przekonał, że słuszność jest po mojej stronie.
I zaraz bezpośrednio potem opowiedział a-negdotę o obywatelu wolteryaninie, który myślał, że osobami Trójcy świętej są: Bóg Ojciec, Bóg Syn i Matka Boska. Potem o furmanie, który nasłuchawszy się rozmów wolteryaninów, wołał później na konie: „woltery moje kochane!“
Po trzech butelkach lafitta i dwóch szampana Łunin przyznał się, że chociaż pił „z umiarkowaniem“, by utrzymać równowagę w nogach, w myśl r idy udzielonej mu przez poetę Ermiła Kostrowa — jednak czuje zawrót głowy, gdyż w żydowskiej pustelni odwykł od wina. Wziął się jednak do trzeciej butelki szampana i pijanym już głosem począł nucić piosenkę:
Nagle przerwał, i tak jak dnia poprzedniego począł się wsłuchiwać w dźwięki wieczornych dzwonów. Wstał od stołu i chwiejąc się na nogach wyszedł do drugiego pokoju, wyciągnął z kieszeni książkę do nabożeństwa i począł szepLać modlitwy.
— Chce nas pan nawrócić na katolicyzm, a ot sam pan co robi! — począł go drażnić Juszniewskij.
— Cóż takiego?
— W pijanym stanie zabiera się pan do modlitwy.
Golicyn podszedł do nich, przysłuchując się rozmowie.
— Ależ, drogi panie, korzę się przed Bogiem właśnie w swej słabości! — rozśmiał się Łunin, znowu jak wczoraj, prostym i dobrym śmiechem. Po chwili milczenia, dodał już na seryo:
— Niech mi pan wierzy, ludzie tylko wtedy są znośni, gdy ulegają słabości. Człowiek wszystko znieść może, prócz siły.
— Skoro pan tak myśli, w jakiż sposób, przy takiej rezygnacyi, porywać się pan może do buntu?
— Bunt jest najświętszą powinnością człowieka; uległość przed Bogiem, bunt przeciw ludziom — odrzekł Łunin, ciągle tonem na seryo. Po chwili wrócił do swego miejsca przy stole i zaczął znowu kpić, opowiadać anegdoty i stroić żarty.
— „Co znaczy ten wieczny śmiech?“ — my ślał Golicyn. „Łunin głęboko tai w sobie nędzę swego śmiesznego trybu życia“ — wyraził się o nim kiedyś Juszniewskij. Znaczy to: śmieje się, żeby nie być śmiesznym? A może ś nieje się ze strachu — żeby się uspokoić, dodać sobie odwagi, jak śmieją się mate dzieci w ciemnym pokoju. Ale skąd ten strach? Odpowieizi na to dać sobie nie można; tkwi w tem wszystkiem zagadka, a w tej zagadce — rozczarowanie.
Na drugi dzień rano Łunin zusielł znowu d> Juszniewskie^o. Tym razem nie s?ydził, nie kpił, nie gadat po próżnicy. Przywitał się grzecznie z panią domu, siadł do fortepianu i począł grać sonatę Beethovena. Grał ją tak, że wazyscy się zasłuchali. Twarz jego była spokojna i uroczysta. Gdy skończył, wstał w milczeniu, pożegnał się i wyszedł.
Wieczorem Golicyn wybrał się do „Zielonej karczmy’1. Łunin siedział na podwórzu otoczony gromadką żydowskich dzieci. Pokazywał im książkę z obrazkami i częstował piernikami. Dzieci garnęły się do niego, nazywały „tatusiem“ ciągnęły za srebrne taśmy huzarskiego dolmana, właziły na kolana, objjmowały za szyję. Najśmielsza była maleńka, ruda dziewczynka, o ładnej i miłej twarzyczce, widocznie ulubieuica Łunina.
Spostrzegłszy gościa, Łunin odsunął od siebie dzieci i poszedł naprzeciw niego.
— Proszę mi wybaczyć, że nie inogę pana przyjąć, jak należy. U mego żyda, z powodu jakiegoś święta simży się ogromny szczupak, — cały Lewiatan. Narobili takiego swądu, że wejść nie można do mego pokoju. Może pójdziemy na spacer?
Wyszli na d>ogę kolo stawu minęli pałac Potockich i weszli do ogrodu.
Ogród był ogromny, podobny do lasu. W mieście wszędzie kurz i skwar, a tu w cieniu stu-letnich buków i jesionów, chłód nader przyjemny.
Łunin rozpytywał swego gościa o sprawy tajnego Związku, o Sergiusza Mnrawjewa, o jego „katechizn“ — ale o własnych zamiarach nie mówił. Wydawało się, że chce zacząć o nich rozmowę, lecz nie może s ę zdecydować. Więcej od wszystkich innych niesp„d«ianek, zdziwiła Golicyna ta skrytość.
— Otóż widzi pan — podjął wreszcie Łunin, nie patrząc na Golicyna — ja odsunąłem się od Związku, prawie zeń wystąpiłem. Ale teraz rad-bym powrócić. Niech mi pan w tem dopomoże.
— Z największą chęcią. Ale w jaki sposób?
— Zaraz to panu powiem. Ale niech to zostanie między nami.
Milczał przez chwilę, ja^ gdyby chciał dodać sobie odwagi, wreszcie, ciągle nie patrząc na Golicyna, rzekł:
—.Tak pan myśli, czy Związek dopuścił by do udziału..
Popatrzył Golicynowi prosto w oczy i ze stanowczością dokończył zdania:
— Dopuści} by do udziału ojców Towarzystwa Jezusowego?
— Jezuitów?
— Tak, Jezuitów. A co? Dziwi się pan, że rozumny człowiek mówi głupstwa? Niech pan chwilę poczeka — nie decyduje olrazu. O ipo-wiedź pańska jest dla mnie rzeczą bardzo ważną, ważniejszą, niż pan przypuszcza. Ale pierwej jeszcze niech mi pan powie: dla czego my ciągle gadamy a nic nie robimy?
— Nie robimy, czego?
— Najważniejszej rzeczy, którą jedynie rozpocząć można, powstania.
— Pan lepiej wie o tem odemnie. Pan zresztą jeden mógłby...
— Dlaczego ja jeden? Dlaczego nie wszv cy? Nie chcą? Albo może chci ale nie img-t? Nie wie pan? No, to ja panu powiem. Na człowieka można podnieść rękę, ale na Bogi niemożna. Wolnodumcy, bezbożnicy, lecz gdy przyjdzie do czynu, — wierzą wszyscy, jak wierzyli ich ojcowie, wszyscy są prawosławnymi. A prawosławie jest — schizmą, odłączeniem się od Chrystusa, od Kościoła powszechnego, katolickiego. Od Chrystusa odgadła Rosya, od Kr>Sln niebios i oddała pokłon królowi ziemskiemu, ziemskiemu bogu — carowi...
— Rosya odpadła? a Rzym pozostał — tak pan myśli? — zapytał Golicyn.
— Pozostał, jeśli prawdziwem jest słowo Pana: „ty jesteś Piotr — opoka“. Rzym — to wolność świata, powstanie wieczyste przeciw władztwu ziemskiemu. Tam gdzie Cezar zabity został przez Brutusa, śmierć tyranów dozwoloią jest w imię świętej sprawy. A co również w Die-tnta.fi papae Grzegorza VII powiedziane jest: „Kapłan rzymski składa z tronu tyranów i uwalnia poddanych od przysięgiOto kamień z procy Dawidowej, który ohalił Goliata. A nazwa tego kamienia — Piotr...
— Pan tak naprawdę myśli?
— Niech pan poczeka, niech pan poczeka; niech pan pozwoli wypowiedzieć mi wszystko, do końca. A więc tak: o losy ś wiata walczą te-^az dwie wielkie potęgi: nadchodzi wielkie powstanie ludów, niebywałe dotąd jeszcze na ziemi, wszechświatowe wojsko robotników, le sociali-sme... nie wiem, jakto nazwać po rosyjsku. —
O Saint Simonie pan słyszał?
— Coś nie coś, słyszałem.
— Widziałcn się z nim w Paryżu — ciągnął dalej Łunin. Rozmawialiśmy o Rosyi, o Tajnym Związku. On także gotów nam przyjść z pomocą i oczekuje ze swej strony naszej pomocy. To siła — ludzka i druga — boska, niedościgniona myśl, jednocząca władztwo i świętość w tym samym człowieku. „I stanie się na ziemi i na niebie jedno królestwo Jezusa Chrystusa1’. To sarno zresztą głosi wasz „katechizm“. A. ta przecie, to myśl — Rzymu...
— Nie, myli się pan. Myśl Rzymu nie naszą myślą. Władcą naszym — Chrystus papież.
— Nie jestże to wszystko jedno? Papież ściół to jedno, Kościół i Chrystus, także je Zresztą o tem później.. Obie te siły idą ob ku nam, w nas pragną się zjednoczyć. I my ich przyjąć nie mamy, czyż wolno się im oprzeć?
Mówił jeszcze długo, wyjaśniając swój połączenie obu Kościołów z papieżem, jakt dżem powstania rosyjskiego, powstania w? światowego, głową oswobodzonej ludzkość i żącej na szlaki królestwa Bożego na ziemi.
Golicyn był tak zdziwiony, że nie prć oponować, słuchał w milczeniu i tylko od do czasu spoglądał na jego twarz, czy z nie drwi? Nie, twarz jego była poważna czysta, jak wtedy, gdy grał sonatę Beethc » Oczy gorzały mu płomieniem, jakby spadła opona Indowa i odsłoniło się jądro ogniste
Wyszli z ogrodu i zaczęli wstępować na z pagórków, otaczających miasto od zac Rozsiane po niebie czerwone chmury wyd się jakgdyby były zbroczone krwią. Za j szczekały psy owczarskie, zaganiające n trzody owiec.

zabaa pastuch zawołał na przechodzą-echylił się przez płot i począł mówić ozumiałego, mieszając słowa rosyjskie, mołdawskie, tureckie: wszystkie te przechodziły niegdyś przez jego ste-awiły ślady swych wędrówek w miej-narzeczu. Krzywym kijem pastuszym ał to na psa owczarskiego, ujadającego tością, to w stronę, którędy szli, jak-egał ich przed jakiemś niebezpiecień on mówi? — Roiumie pan? — zapy-1.

, nie rozumiem. także. Zdaje mi się, że chce nas przed trzedz. Bierz go dyabli! Może chce tylko izy ns wódkę. mu kilka miedziaków i poszli dalej, ich krzyczał ciągle za nimi, a w twa-i głosi s było coś tak przekonywującego, s’rach zdjął Golicyna: w tej głuchej w krwawych obłokach horyzontu zda-czychać jakaś utajona groza. „Może się
— pomyślał, lecz zawstydził się swej fobec nieustraszonego Łunina. fbaczy pan — rzekł Łunin. Tak się za. że zapomniałem o wszelkiej grzeczno-może zmęczony? e, bynajmniej.
Łkowski. Aleksander I. — Tom II. 14-
— Więc chodźmy jeszcze dalej. Pokażę panu miejsce, skąd roztacza się widok cudowny.
Wstąpili na szczyt pagórka, na którym wznosiły się ruiny strażnicy tureckiej baszty. Po chwiejących się stopniach rozwalonych schodów weszli do baszty. Z wysokości otworzyła się przed ich oczyma dal nieskończona a w tej dali, wśród promieni zachodzącego słońca, w fantastycznych chmurach, jakby wizya olbrzymiego jakiegoś grodu, — Syonu przyszłości.
Łunin w milczeniu patrzył na zachód słońca.
— Nie wiem, czy i pan, ale ja lubię więcej koniec dnia od jego początku, — zaczął znown mówić. — Zachód więcej od wschodu. Niegdyś ze Wschodu przybyło światło, dziś ostatnie jego wieczorne blaski jaśnieją tylko — z Zachodu. Zdaje mi się, że moja Europa...
— Jak to pan powiedział: moja Europa...
— A co?
— Czyż Rosya, nie także „moja“?
— Tak i Rosya. Ale mam takie przeczucie: Europa stoi dziś w przededniu nowej Ewangelii, w której rozstrzygną się losy ludzkości, i Rosya, moja Rosya, pierwsza ze wszystkich narodów tę Ewangelię przyjmie i pierwsza powie: przyjdź Królestwo Twoje.
„AdvenicU regnum tumu — przypomniała się Golicynowi modlitwa Czaadajewa.
„Czaadajew i Łunin — jakżeż od siebie odmienni i jakżeż podobni — przychodziło mu na myśl. Obai zdradzili Rosyę i u obu w tej zdradzie, jest coś na wieki rodzimego, jedynie rosyjskiego“.
— Wierzę — mówił Łunin, a w twarzy jego świecił niby poblask zachodzącego słońca, nie to bezgraniczny smutek, nie to bezgraniczna nadzieja — wierzę, choć nie wiem skąd jest we mnie ta wiara, że Bóg zbawi Rosyę, i jeśli nawet Rosya zginie, to jej upadek będzie zbawieniem Europy i zarzewiem pożaru, który ją samą spopieli — lecz stanie się jutrzenką wszechświatowego wyzwolenia...
Słońce zagasło, step pokrył się mrokiem.
Golicynowi nagle przypomniało się zdanie Ju-szniewskiego, wypowiedziane o Łuninie: „człowiek niezwykłej siły ducha“ i słowa samego Łunina: „człowiek wszystko znieść może prócz siły“. W tem leży może rozwiązanie zagadki — pomyślał. „Śmieje się żeby się uspokoić, dodać sobie odwagi, jak śmieją się małe dzieci w ciemnym pokoju“.
Golicyn i Łunin wracali tą samą drogą. Nagle z za płotu rozległo się szczekanie, krzyki, odgłos biegnących ludzi; rozbłysnął płomień ognia i dał się słyszeć strzał.
Z wysokiego wzgórza leciało na nich całym pędem coś czarnego, okrągłego, szybkiego, ro 14* snącego w oczach, jak pocisk wyrzucony z armaty.
Rozległ się jeden jeszcze strzał.
Widocznie z za plota strzelano do biegnącego potwora, ale strzały chybiały.
— Co to takiego? — zapytał Golicyn, starając się rozróżuić w ciemności kształt coraz to zbliżającego się straszydła.
— Pastuch słusznie nas ostrzegał — odrzekł Łunin. Nie ma pan przy sobie broni?
— Nie mam.
— I ja także. No, trudno. Musimy sobie inaczej poradzić. Proszę podać mi rękę.
Schwycił Golicyna za rękę i pociągnął go ku płotowi. Golicyn chciał się przedostać na drugą stronę, ale miękka glina poczęła się obsuwać. Golicyn utracił równowagę i przewrócił się na drogę. Okulary spadły mu z nosa i rozbiły się.
Łunin stał już na płocie i mógłby przeskoczyć, ale widząc Golicyna leżącego na drodze, szybko rzucił się mu na pomoc. Jednocześnie o-winął lewą rękę płaszczem, wyciągnął ją naprzód, a prawą wyrwał z płota ostry, długi kół drewniany. Wszystkie ruchy jego pełne były sprawności, przy tem stanowcze i zupełnie spokojne. Tylko w oczach świeciło mu jakieś u-pojenie, jak niedawno przedtem po trzeciej butelce szampana.
Golicyn, już teraz bez okularów, dostrzegł nareszcie potwora, który biegł na nich. Przed oczyma mignął mu pysk bluzgający pianą. Zamknął oczy w niemem przerażeniu i odwrócił głowę. Nie wiedział, co się dokoła niego działo: słyszał tylko wycie, przeraźliwy krzyk i uczuł na twarzy smrodliwy, gorący oddech zwierza.
Gdy otworzył oczy, zobaczył gromadę ludzi otaczających olbrzymiego zabitego psa ze sterczącym w paszczy drewnianym kołem. Pastuchy zachwycali się odwagą Łunina.
— Ale wy pysznie strzelacie! — żartował z nich Łunin.
— Strzelamy, jaśnie panie, nie gorzej od innych, ale wszystkim chrześciańskim ludziom wiadomo, że wściekłego zwierza trzeba bić kulą święconą. A tak mu kół w paszczę wrazić, jak jaśnie pan, nie każdy potrafi.
Łunin chciał umyć sobie ręce. Pastuchy zaprowadzili go do ruczaju, Łunin odwinął z ręki płaszcz przegryziony na wskroś kłami psa; zdjął także mundur i uważnie przypatrywał się rękom. Golicynowi włosy powitały na głowie z przerażenia, twarz Łunina była tak samo spokojna, jak przedtem. Okazało się, że Da ręce samej nie było znaków od ukąszenia. Łunin rzucił płaszcz w ogień, umył się, dał pastuchom na wódkę, wziął Golicyna pod rękę i wyszedł z nim na drogę.
— Przeraził się pan? — zapytał Golicyna.
— Tak, przeraziłem się.
— No, naturalnie. I ja zresztą niemniej od pana.
— Tegoby po panu nikt nie poznał.
— To jeszcze niczego nie dowodzi. Niech pan nie wierzy, jeśli panu ktoś powie, że są Judzie, nie dozna jący uczucia trwogi; jest ono wspólne wszystkim. Tylko jedni umieją przezwyciężać to uczucie, inni nie umieją. Zwycięstwo nad uczuciem trwogi i rozkoszowanie się niebezpieczeństwem, zdaje się nie ma sobie równego.
Golicyn popatrzył nań uważnie. Czy to nie poza? — Nie, Łunin był zupełnie spokojny i zupełnie naturalny. 1 wydało mu się, że gdyby Łuninowi przyszło zabijać innego, straszniejszego jeszcze zwierza, byłby tak samo spokojny i naturalny.
Po powrocie do karczmy Golicyn chciał się pożegnać, ale Łunin poprosił go, by został u niego jeszcze chwilę. Przy małem świetle łojowej świeczki, ogromny pokój wydawał się jeszcze więcej ponurym Kufry były spakowane Łunin gotów był do drogi.
Łunin usadził Golicyna w k< ześle, sam zaś zaczął, tak samo, jak przedtem, chodzić po pokoju tam i napowrót i nucił nieco zachrypłym głosem: 1’taisir d’amour ne dure <[u’un moment.
— A wie pan — zwrócił się nagle do Golicyna — nie mogę uwierzyć, byśmy się porozumieć nie mogli. Przecież w rzeczach zasadniczych, jesteśmy zgodni?
— Zgodni... Ale...
— Dwie linie równoległe nigdy się nie zejdą? — Tak?
— Albo się zejdą w nieskończoności — odrzekł Golicyn. — Eh, drogi panie — nieskończoność daleko! Lepszy wróbel w garści, niż żóraw na dachu — rozśmiał się Łunin.
Milczał przez chwilę, stanął przed Golicynem i spojrzał mu prosto w oczy.
— Niech pan pssłucha, to ostatnia z mej strony próba powrotu do Związku. Wiem, że mogę być pożyteczny. Jest we mnie to, czego w was niema: punkt oparcia dla dźwigni Archimedeso-wej, którą można poruszyć świat. Jeśli jest choćby najmniejs«a możliwość porozumienia, jestem wasz, i to do czego się zobowiązałem — zrobię. Decydujcie się zatem. Ale zaraz, nie w nieskończoności. Tak, albo nie!
W głosie jego brzmiała nuta błagalnej niemal prośby: ta słabość silnych ludzi, która nieraz tą siłę zmaga.
— Nie, Łunin. Gdybym ja nawet poszedł z panem, nie pójdzie nikt więcej.
— Cóż robić? Na stanowcze „nie“ rady niema. Nie możemy wspólnie się ratować — będziemy wspólnie ginąć. Żegnam pana. Jadę daleko.
— Do Warszawy?
— Może jeszcze dalej. Poszukam dla siebie na ziemi miejsca a jeśli go nie znajdę, to i pod ziemią ludzie żyją.
— Jakto pod ziemią?
— No, tak, możenp. w zakonie Trapistów L’or-dre de la Irappe. Wie pan V
— Pan chce do nich wstąpić?
— Tak, jeśli nigdzie miejsca dla siebie nie znajdę.
— Nie zdąży pan.
— Dlaczego?
— U nas zacznie się wcześniej. A przecież, jeśli się zacznie, pan do nas przystąpi?
— Przystąpię. W Rosyi żyć niepodobna, ale umierać można. A więc nie żegnam się jeszcze z panem, — tylko mówię do widzenia A teraz jedno jeszcze pytanie. Czyż pan nie rozumie, dla czego ja uciekłem do nich? Obce kraje st^ły mi się ojczyzną, bo tam, gdzie miłość, tam jest i ojczyzna.
Patrzył na Golicyna swym przejmującym wzrokiem i nigdy jeszcze Golicyn nie odczuwał tak silnie urocznej siły tego wzroku.
— Dlaczego nie chce pan iść wraz ze mną? Przecież ta sama wspólna miłość nas wzywa. A pan nie chce!
— Nie mogę, — odpowiedział Golicyn, z o-gromnym wysiłkiem opanowując uroczną siłę.
Nastąpiło milczenie Obu ogarnęło uczucie grozy. Milczenie trwało długą chwilę.
— Może pan ma słuszność, — rzekł wreszcie Łunin. — Więc do widzenia, do widzenia choćby w wieczności, mój przyjacielu. Przyjacie 1 u, — nie prawdaż?
— Tak, Łunin.
Golicyn podał mu rękę. Łunin uścisnął ją silnie i długo, długo trzymał ją w swym ręku, patrząc w oczy Golicyna, jak gdyby miał jeszcze nadzieję.
I pod wrażeniem tego wzroku rozstał się z nim Golicyn.
V.
„Wybacz, kochany Juszniewskij, że na list twój nie odpisałem z Berdyczowa. Wiesz, jak jestem leniwy do pisania, przy tem okazyi nie było, a pocztą przesyłać listy niezbyt bezpiecznie. Powiedz Golicynowi. że chętnie go zobaczę, ale mówić o sprawie nie mam wielkiej ochoty, bo wiem z góry, że rozmowy takie do niczego nie prowadzą.
„Pytasz się, co porabiam. Podpisuję raporty wojskowe. Stępiałem na bezludziu, bo oprócz pisarzy wojskowych, nikogo nie widuję. Urządzi łem sobie pokój, z którego prawie nie wychodzę. Życie moje niezbyt zabawne; suche i ciężkie. Ze zdrowiem też nie najlepiej. Poproś doktora Wolfa, by przysłał chiny.
„Dzięki Bariatyńskiemu za „Wywczasy Tul-czyńskie“. Na pamięć nauczyłem się dedykacyi:
Sans doute il te souvient des tranąuilles soirćes,
Ou, par repanchement, nos iimes resserees Trouvaient dans 1’araitie tant de charmes nouveaux.
„Co się tyczy mych wielkich inyśli“ — uważam wzmiankę o nich za przyjacielski komplement. Wielkie myśli rodzić powinny także wielkie czyny. A gdzież są nasze czyny?
„Bądź szczęśliwy, ucałuj odemnie rączki naszej drogiej przyjaciółki Maryi Kaziinierówny i nie trać z pamięci twego Pestla.
Liucy, 5 września 1824 roku.
„P. S. R.izważ dobrze, czy wart’), by Golicyn tu przy jeż 1żał. Dokonać, niczego nid dokonamy, a mówić o dokonaniu, to przelawać wodę przez sito. Zresztą, jak uważasz“
Po liście tym Golicyn wahał się, czy ma jechać Ale.Juszniewskij nastawał na niego, tak, że wyruszył w drogę tego samego dnia.
Miasteczko Lincy, stacya pułku wiatskiego-którego komendantem był Pestel, leżało o sześćdziesiąt wiorst od Tulezyna, w lipowieckim powiecie, kijowskiej gubernii, prawie na granicy podolskiej. Droga pocztowa prowadziła przez Bracław, a później przez wielkie, na dziesiątki wiorst ciągnące się dębowe i sosnowe lasy, do ostatu ch czasów służące za schronisko dla hajdamaków i rozbójników.
Lincy — n:e były ani małem miastem — ani wielką wsią. Nad brzegami obfitej w wodę Sobi stały futory, w zacisznej zieleni niskie chaty pod wysokiemi oczeretowymi dachami. Stara cerkiewka, synagoga, kościół, gospoda żydowska, budynek sztabowy wiatskiego pułku, niezgrabne koszary, rogatka, a za nią — pusty step. Wydawało się, że to jui koniec świata. Ol południa step, od północy lasy, jakby umyślnie zamknęły wszystkie drogi do tego pustkowia zapomnianego przez Boga i ludzi.
Był chłodny wieczór. Wydawało się, że gdzieś daleko przemknęła gwałtowna burza, i jak gdyby odrazu skończyło się lato, zapanowały zapachy jesienne, powietrze stało się świeżem. Deszczu nie było, lecz silny wiatr gnał po niebie ciemne, szybkie chmury, płynące tak nisko, iż wydawało Bi§, że zaczepiają o wierzchołki drzew leśnych.
Nastawał już wieczór, gdy woźnica zajechał z Golicynem pod jednopiętrowy dom, budowany z kamienia. Dwór ten należał do właścicieli miasteczka, książąt Sanguszków. EM niezamieszkały; okna zabite deskami, podwoizec porosły zielskiem. Za domem — sad z wielkimi drzewami. Wierzchołki tych drzew szumiały ponuro; unosiło się nad niemi stado wron, wznoszące się ku pochmurnemu niebu ze złowieszczem krakaniem.
Pestel mieszkał w jednem ze skrzydeł dworu, odstąpionym mu przez książęcego zarządcę.
— Proszę, proszę, jaśnie pana — wyszedł na spotkanie Golicyna dieńszczyk Pestla, Sawenko, witając go jak starego znajomego. Sawenko był to chochoł z dobroduszno — chytrym wyrazem twarzy. Powitawszy Golicyna, poszedł donieść o jego przyjeździe swemu panu.
Gabinet Pestla był. dużym, ponurym pokojem 2 dwoma wysokiemi oknatni wychodzącemi na ogród. Wzdłuż całej ściany, od sufitu do podłogi, półki z książkami; stół do pisania zawalony papierami; ogromny kominek, taki, jakie zwykle bywają w staropolskich dw7orach. Portrety książąt Sanguszków, dziadów i pradziadów, z poczerniałych płócien spoglądały na przybysza, jakby chciały go śledzić, co tu poczynać zamierza.
— Jakże pan odbył podróż? Może pan chce się umyć, oczyścić po długiej drodze? Oto pański pokój.
Gospodarz zaprowadził gościa do małego pokoju za gabinetem, który służył mu za sypialnię.
— Pan oczywiście u m>de przenocuje?
— Ach, nie wiem. Spieszę się bardzo. Chciałbym na noc wyjechać
— Ale, jakżeż można! Nie puszczę pana! Zechce pan może co zjeść?
— Dziękuję bardzo. Jadłem na ostatniej stacyi.
— A więc herbaty. Samowar, Sawenko.
Starał się być uprzejmym, Golicyn czuł jednak, że przyjechał nie w porę.
Gdy wrócił do gabinetu, w pokoju panował już mrok. Pestel siedział na kanapie okryty starym szynelem, z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Głowę nisko opuścił, przymknął oczy, a twarz jego miała wyraz tak nieruchomy, że wydawało się, iż spał. „W rzeczy samej, podobny do Napoleona“ — pomyślał Golicyn.
„Do Napoleona pod Waterloo, jak mówi Bestużew“. Jeśli jednak hyło jakie podobieństwo, to może nie w samych rysach twarzy, ale raczej w owej nieruchomej posągowości oblicza.
Sawenko przyniósł lampę. Pestel spojrzał na Golicyna, jak gdyby przebudził się ze snu. Teraz dopiero przy świetle lampy spostrzegł, jak się Pestel zmienił, wychudł, postarzał się.
— Nie zupełnie pan czuje się zdrów?
— Tak, miewam ciągle dreszcze. Widocznie go-gorączka.
— Przywiozłem paru chiny. Dał mi ją doktór Wolff.
— Dziękuję panu. Owszem, zaraz zażyję.
Nalał wody do szklanki, nasypał proszek, i przed wypiciem, uśmiechnął się z dziecinną niezaradnością.
— Czy trzeba odrazu?
— Tak, odrazu.
Wypił i zmarszczył się.
— Cóż za paskudztwo! — No a teraz przystąpmy do drugiego paskudztwa. Cóż słychać nowego?
Golicyn odpowiedział mu o donosie Szewruda, o prawdopodobnem odkryciu spisku, o podejrzeniach co do kapitana Majborody i jenerała Witta.
Pestel słuchał w milczeniu, wpatrując się uważnie w Golicyna i zachowując ciągle ten sam nieruchomy wyraz twarzy. I wydało się Golicynowi, jak niegdyś Rylejewowi, że towarzysz jego nie widzi go, patrzy nań, jakby na puste miejsce.
— No więc tak — wszystko jest tak, jak być musi — odezwał się Pestel, gdy Golicyn skończył. — Czekaliśmy, czekaliśmy i doczekaliśmy się. Zawiązując spisek — przypuszczać, że nie będzie donosicieli — dzieciństwo. „W każdym spisku, na dwunastu ludzi, co dwunasty jest zdrajcą4*, powiedział do innie kiedyś stary Paleń, morderca cesarza Pawła. A był on mistrzem w tego rodzaju sprawach.
— Cóż pan jednak zamierza zrobić?
Pestel wzruszył ramionami.
— Co robić? Kto ina wisieć, «ie utonie. Oto już od pół roku czekam, że lada chwila przyjdą mię aresztować, a tu nic. Jużem do tego przywykł. Do wszystkiego trzeba przywyknąć. A pan się już tem wszystkiem nie znudził?
— Czem mianowicie?
— Ciągłą myślą o tych wszystkich rzeczach — donosach, aresztowaniach, szpiegach — „szpigo-nach“ jak ich nazywa mój Sawenko.
— Przykre to, niewątpliwie. Ale cóż robić? Od tego przecież zależy sukces naszej sprawy.
— A w tę sprawę pan wierzy?
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Nic, żartowałem, niech pan wybaczy — rzekł Pestel. No, ale dosyć tego. Mówmy więc seryo. Co do kapitana Majborody, to panowie się mylicie. Jakże mogliście przypuszczać, żebym go przyjął do Związku, nie mając pewności?
— A pan go przyjął?
— Pewnie, że przyjąłem.
— Na miłość boską, niech pan będzie ostrożny.
— Nie ma powodu do niepokoju. Ja ludzi znam.
— Pan zna ludzi i nie widzi pan, że to łotr wierutny?
— Tak jest, łotr — ale cóż z tego? Łotrów nam może więcej potrzeba niż uczciwych łudzi.
Łotry mają przynajmniej tę dobrą stronę, wiadomo czego po nich można się spodziewać a z uczciwymi ludźmi nie dojdzie się du łać> „Któż z uczciwych ludzi nie zasługuje na pc czek?“ — Szekspir zdaje się to powiedzia Nie jestem ja dobrym chrześcianinem, ale pam tam, że w niebiosach więcej jest radości z dnego skruszonego grzesznika, niż z dziewi dziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Otóż jet rał Wilt jest także grzesznikiem, i także okazi skruchę. My mu nie wierzymy... dobrze, a j« się mylimy? 40.000 wojska ma pod swą kom> dą. To nie żarty?
— Jak pan może mówić coś podobnego?
— A cóż? Nie szlachetnie? Trudno, pro pana. Ta właśnie szlachetność nas gubi. My mamy pojęcia o polityre! W polityce niema r czy szlachetnych i nikczemnych, są tylko rze mądre i głupie... A my wybraliśmy rzecz głuj chcemy zrobić rewolucyę w białych rękaw kach. Trzeba zabijać — ale nikt nie chce z; jać sam: rękawiczki przeszkadzają. Jeden drugiego się chowa i czeka. A cesarz, da B nas wszystkich przeżyje Tak, drogi panie: wo i czyn. to nie jest jedno i to samo, o l ł ryj do faktów, droga bardzo daleka. Ludz łatwo gadać, ale gdy przyjdzie do działania, glądają się wtedy na rzeczywisty stan niel pieczeństwa. Nawet jeśli im nie chodzi o ży to chodzi im o cześć, o sumienie... My jesteśmy udzie odważni, życie poświęcić gotowych jest yielu. Ale życie poświęcić jest łatwo, cześć i su-nleuie trudniej....
Przerwał i zamyślił się, a gdy znów podniósł czy, zaświecił w nich płomień nienawistny.
— Wy ciągle szukacie zdrajców, a wiecie, to jest głównym zdrajcą? Ja nie sypiam po ocach, myślę i myślę — i oto jaki rezultat tego lyślenia: dla nas niema innego ratunku, jak rzyznać się przed carem do wszystkiego. On sl człowiek uczciwy, prawie uczciwy, my także awie uczciwi, dlaczegobyśmy nie mieli się po-zumieć? Powiedzieć mu wszystko i przekonać, najlepszym sposobem zniszczenia rewolucyi, 3t dać Rosyi to, czego my żądamy. Ot, pojadę Petersburga i doniosę. Cóż pan na to po-e? — Podłość? Prawda?
— Nie podłość, lecz obłąkanie, odrzekł Golicyn.
— A na pana nigdy tego rodzaju stan obłą-iiia nie przychodził? — zapytał Pestel.
— Jeśli przychodził, to przeminął.
— Zupełnie przeminął?
— Zupełnie.
— Szkoda. A ja myślałem, że pójdziemy ra-1. Razem jest zawsze lżej. I śmierć wtedy /et nie taka straszna.
— Myślał pan, że uważam to za podłość i po-10 łego pójdę z panem razem?
K Mcret.kow»ki. Aleksander I. — Tom U. 15
— Ot i trafił pan w sedno. Zagadałem się, zakłamałem, — uśmiechnął się Pestel i popatrzył wyzywająco na Golicyna, poczem zadał mu niespodziewane pytanie.
— O czem będzie pan z nim mówić?
— /, kim?
— Z cesarzem. Przecież ma pan się z nim widzieć.
— Kto to panu powiedział?
— Wróble o tem na dachu świergocą. A ino-żeby pan wolał, bym o tein nie wiedział.
— „Podejrzywa mię, czy chce wybadać?“ — pomyślał Golicyn z oburzeniem
— Być może, iż naprawdę tracę zmysły, — ciągnął dalej Pestel, a uśmiech jego stawał się coraz bardziej jadowitym, — ale i u waryotów istnieje pewDa logika. Otóż według tej mojej waryackiej logiki, jedno z dwóch jest możliwe: albo zniszczyć Związek, alho uś niercić cara. Jeżeli ktoś nie chce jednego, to znaczy, że chce drugiego.
Co do drugiego, zdaje się, że się r. panem zgadzam. Pamięta pan u Rylejewa?
— Pamiętam.
— I teraz jest pan tego samego zdania?
Golicyn milczał. Mimo oburzenia, czuł, że Pestel ma racyę.
— Więc cóż pan na to wszystko? Pańska audyencya u cesarza w takiej chwili, gdy sprawa cała przegrana... Pan sain rozuinio?... Ale może pan nie chce mówić?
— Nie chcę. To rzecz mojego sumienia. Niech pan pozwoli, bym w tej sprawie był sam swoim sęlzią — rzekł Golicyn po ch vili milczenia i pobladł straszliwie.
Pestel patrzył nań z uporem. „Któż z uczciwych ludzi nie zasługuje na policzek11? — przypomniało się nagle Golicynowi i krew uderzyła mu do twar/y, jakby w rzeczy samej otrzymał policzek. Pestel miał słuszność, a w tej słuszności b\ło właśnie coś nierozstrzygniętego, strasznego, przeraźliwego, o czem Golicyn starał się nie myśleć przez cały ciąg długich miesięcy: „zabić trzeba, niech to jednak uczyni kto inny, nie ja“.
U bramy zadźwięczał dzwonek pocztowej trójki, Golicyn przeczuwał, że nie będzie nocował u (‘estla i zamówił konie na slacyi.
— Konie zajechały, jaśnie panie — zameldował Sawenko.
Golicyn wstał i rumieniec oblał mu twarz. Czuł, że odjazd jegn podobiy jest do ucieczki.
— Do widzenia panu.
— Pan odjeżdża?
— Odjeżdżam.
Pestel wstał także.
— Proszę pana, niech pan zostanie — rzekł zmienionym nagle głosem, z cichym, dziwnym uśmiechem.
— Nie, proszę pana, nie mogę. Rozmowa nasza jest niepotrzebna i męcząca. Miał pan słuszność, że nie powinienem był przyjeżdżać.
— Proszę pana, niech pan zostanie — powtórzył Pestel, ciągle tym samym głosem i z tym samym uśmiechem. Golicyn spojrzał na niego i nagle zrozumiał: w uśmiechu tym było coś tak żałosnego, że serce ścisnęło mu się bólem.
— Jeśli obraziłem pana, niech pan mi wybaczy. Niech pan się na mnie nie gniewa. Czyż pan nie widzi, iż w takim jestem stanie, że gniewać się na muie nie można?
Coś zadrżało, poruszyło się w jego nieruchomej twarzy, jakby maska, która m-i spaść.
— Rannego się nie dobija — dodał po chwili, upadając na kanapę, i zakrył twarz lękoma.
Golicyn chwilę się zastanowił, wyszedł do przedpokoju, zawołał Sawenkę, kazał wyprządz kouie, wrócił do Pestla, usiadł obok niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Odpowiem na pańskie pytanie. Wiem, co należy czynić, ale nie mogę tego na sobie przenieść, i wiem także, że to podłość. Jak pan w’i-dzi, sytuacya moja nie lepsza od pańskiej.
Pestel popatrzył nań takim wzrokiem, jakby po raz pierwszy widział twarz jego.
— Proszę pana — mówił dalej Golicyn — by i pan odpowiedział na m >je pytanie. Dlaczego powiedział mi pan przed chwilą o swym zamia rze zdrady? Wiedział pan przecie, że nie dam panu wiary. Więc dlaczego? Podejrzywał mię pan? Chciał mię pan wybadać?
— Nie — nie pana, ale siebie samego chciałem wybadać.
— No i co?
— Pan ma słuszność: ja tego nie zrobię. Chce pan wiedzieć, w jaki sposób doszedłem do tego?
— Lepiej niech pan nie mówi. Może kiedyś później; teraz panu zbyt ciężko.
— Myśli pan: wstyd? Nie, nic nie szkodzi. Po tem, co pan o mnie wie — nie mam się już czego wstydzić.
Pomyślał chwilę i rzekł:
— Pamięta pan — Hamlet mówi: „sumie nie wszystkich nas czyni tchórzami“. Mam złotą szpadę za odwagę, a jestem tchórzem, nie wo bec śmierci, lecz wobec mej myśli, wobe; mego sumienia. Żeby czegoś dokonać nie trzeba za wiele myśleć. „Blednieje rumieniec woli, gdy zaczynamy rozmyślać“, to także Hamlet powiedział, a ja teraz ciągle czytam Hamleta. A przytem nie mogę nie myśleć. Kouham myśl bezinteresowną. myśl bez pożytku, bez celu, myśl dla myśli samej, myśl czystą. Ja tylko w myślach swych ibtnieję, w życiu jestem martwy. Nie jestem złoczyńcą i nie jestem bohaterem, lecz zwykłym człowiekiem, dobrym, poczciwym Niemcem. Książki lubię czytać i od czasu do czasu samemu coś popisać. Dwanaście lat pisałem Ruską Prawdę i mógłbym pisać jeszcze drugie dwanaście lat. Jak Archimedes robię obliczenia w oblężonem mieście; niech wszystko przepadnie., byle moje obliczenia się zgodziły. Mówię nie myśląc: trzeba zabić. I jakby naprawdę czuję, że tik jest: jakby naprawdę zaczynam go nienawidzieć. Ale gdy pomyślę; za cj go nienawidzę? za co go ma n zabić? — zwykły człowiek, taki sam, jak my wszyscy, człowiek śreiniej miary — wówczas nienawiść i wola gaśnie. I tak dzieje się zawsze ze w«yatkiemi uczudami. Właściwie nie ma żadnych uczuć. Rozum w pełnej władzy, a serce — jak pusty orzech.
— Fan się oczernia. Żyje w panu jedno wielkie u< żucie.
— Jakie? Miłość ojczyzny? Ja sam myślałem że jest ona we mnie. Ale nie, nie prawda. Bo i cóż znaczy miłość? Kochać — to znaczy, wyjść ze siebie — przemienić się w drugą istotę. Uczynić tak, by nie być sobą? Kuglarstwo! A może wiara? Citd? Logika nie dopuszcza miłości: według logiki — dwa razy dwa cztery, w miłości cud, dwa razy dwa pięć. A cóż robić, jeśli miłości nie ma? Tak jakby radzić tonącemu, by się wyciągnął za wł>>sy. Zły żart. Choćby mię zabili, nie mogę kochać. I im więcej się staram o zbudzenie w sobie uczucia miłości, tem mniej kocham. I niech mi pan powie, niech mi pan po wie, co trzeba robić, na czem się oprzeć, jeśli miłość nie istnieje?
Przerwał na chwilę, zamyślił się i począł znów mówić gorączkowo:
— Widziałem pod Lipskiem przedśmiertne męki ciężko rannych. Dreszcz mię dziś jeszcze przechodzi, gdy o tem myślę... A po zdobyciu Lipska, kupiłem w aptece truciznę i odtąd ciągle noszę ją przy sobie.
Otworzył szufladę w stole, wydobył z niej pęcherzyk i pokazał Golicynowi.
— Oto wyzwolenie — wyzwolenie stokroć prawdziwsze, niż w jakiejkolwiek republice. Wyzwolenie od wszystkiego, od wszystkich bólów, nędz cierpień — wyzwolenie od siebie samego — wy Zwolenie zupełne. Mówiłem dopieroco: jedno z dwojga — unicestwić Związek, lub zamordować cara. Ale być może, iż istnieje jeszcze trzecie wyjście: unicestwić samego siebie, Cicero u-trzymywał, że jest w samobójstwie wielkość ducha. W Mcropie Woltera znajduje się także ustęp, pamięta pan:
Quand on a tout perdu, quand il n’ya plus d’espoir La vie est une honte et la mort un devoir.
— Tak umrzeć z godnością — to ostatnia powinność człowieka. A czy pan wierzy także w nieśmiertelność duszy, wierzy pan?
— Wierzę.
— Rozumiem, że można wierzyć, nie rozumiem jednak, jak można pragnąć nieśmiertelności duszy — ciągnął Pestel dalej. Życie przynosi taką mękę, iż wydaje się, że cała wieczność nie wystarczy, by po tej męce wypocząć. To tak, jak nocleg, o którym myśli się w znużeniu, gdy się trzęsie na pocztowej bryczce w upalny dzień: położyć się na świeżem prześcieradle, wyciągnąć się, wypocząć — zasnąć...
Pestel zamknął oczy, oparł się o stół, spuścił głowę i ścisnął ją obiema rękami.
— Czego ja chciałem? Niech pan poczeka, coś ważnego, o czem zapomniałem. Ciągle teraz zapominam. Widocznie od gorączki myśli mi się mącą. — Dwadzieścia lat milczałem i dopiero teraz zacząłem mówić. Właśnie z panem mogę mówić, bo pan umie słuchać. Słuchać jest trudno, znacznie trudniej, aniżeli mówić, ale pan umie słuchać. Gdy pan tak na mnie patrzy przez swe okulary, podobnym jest pan do doktora, albo do poczciwego, luterańskiego pastora. A ja jestem przecież luteraninem. Miałem kiedyś nauczyciela w Dreźnie, nazywał się von Seidel, dobry, stary Niemiec, Hernhuter, wielki mistyk. Także w okularach i trochę do pana podobny. Czytywał Apokalipsę i mówił, że rozumie w niej wszystko zupełnie dokładnie. Śpiewał także psalm luterański. Eine feste Burg isł unser Oott. Śpiewał go tak do brze, że wzruszał do łez. A wie pan, że kiedy dokucza gorączka i siedzi się długo w samotności, gdy zacznie się wpatrywać w ciemny kąt pokoju, wydaje się, że ktoś tam jest. Widzi się, że nie ma nikogo, a jednak suggestya zostaje... Ot i teraz... Wydaje się panu, że bredzę w malignie?.. — Nie — tylko nie trzeba wpatrywać się w ciemny kąt... A tam na stole, widzi pan ten portret? to siostra moja, Zofia. Piękna, nieprawdaż?... Mówiłem panu, że nikogo nie kocham — a ją kocham...
— Przerwał, zamyślił się. Po chwili zwrócił się znowu do Golicyna.
— Widział się pan w Tulczynie z Łuninem?
— Widziałem się.
— Czy opowiadał panu, że umierający ojciec ukazał mu się w godzinę swej śmierci. Jakiś magnetyzm, czy co? Chorzy w gorączce widzą to czego niema. A według Kanta także i zdrowi: cały świat, to tylko przywidzenie. A chciałbym, chciałbym koniecznie mieć sam kiedyś choćby małą jaką wizyę... Być może, jeśli się bardzo pragnie, w końcu się zobaczy... Ale nie o tem chciałem mówić.. Nie wie pan, co wcześniej było napisane: Polityka, czy Metafizyka Arystotelesa? zdaje się, że powinna być wcześniej Metafizyka. Eine feste Barg ist unser Oott. Wie pan — po rewolucyi pojadę do Kijowa, wstąpię do ławry peczerskiej, zostanę pustelni kiem. O beata soliłudo, o, sola beatitudo! Tak, na tem skończę, bez żartu... Ale to nie to, o c/;em chciałem mówić... nie to..
Zamilkł, potarł czoło ręką, uśmiechnął się dziecięcym, bezradnym uśmiechem.
— Pan powinien położyć się do łóżka. Pan jest chory — rzekł Golicyn.
— Nie, to nic. Mała gorączka. Myśli od niej stają się jaśniejsze, chociaż się trochę mącą. Chce pan herbaty? Ah — nareszcie sobie przypomniałem! Zna pan „katechizm“ Muraw-jewa?
— Znam.
— Dziwna rzecz. Murawjew myśli, że my idziemy przeciw carowi z Chrystusem, a car myśli, że idzie przeciw nam z Chrystusem. Murawjew, zdaje się, chce swój „katechizm“ puszcza’-między lud, ciągle troska się o lud, o tych maluczkich. A lud niczego nie rozumie. A zresztą, czem jest lud? Myślę, że zawsze będzie tem, czem go będą mieć chciały wybitne, zdolniejsze osobistości. Pan na to odpowie: licha demokra-cya? Ale o tem głośno rozmawiać nie można... A jak pan myśli: Murawjew może zabić?
— Myślę, że może.
— Rzecz zdumiewająca! Kocha całą ludzkość, kocha swoich wrogów; robaczka nieuszkodzi — a może zabić. Zabije z miłości. Czyż to zrozumieć można?
— Dlaczego pan tak się męczy? — zapytał Golicyn.
— Widocznie nie mogę w tem wszystkiem zrozumieć rzeczy najistotniejszej. Murawjew kiedyś powiedział o mnie: „są rzeczy, które zro zumieć można tylko sercem, ale które po«ostaną zagadką dla najbystrzejszego umysłu“. Ja sercem niczego zrozumieć nie mogę. Serce moje jest głupie. A Murawjewa serce jest mądre. Mógłbym go pokochać. Powiedz mu to pan, gdy go zobaczysz. A on mógłby mię pokochać?..
— Nie kocha pana, bo pana nie zna.
— A pan mię zna?
— Znam. Teraz znam.
Golicyn uśmiechnął się. Pestel także. Uśmiech ten okrasił twarz jego wyrazem młodości, tak, jakby z tej żywej twarzy spadla nagle martwa maska. Pestel stał się podobnym do portretu szesnastoletniej dziewczynki, który stał na stole.
— Pan sam siebie niezna, ciągnął dalej Golicyn: — pan jest do Murawjewa bardzo podobny i bardzo nie podobny.
— I ja mógłbym zabić, kochając?
— Nie. nie mógłby pan. Pan zabija samego siebie. Ale to wszystko jedno.
Pestel milczał i uśmiechał się, lecz twarz jego tak pobladła, że Golicyn począł się lękać, by nie zemdlał.
— No, a teraz chodźmy spać. Ja jutro o świcie muszę jechać.
Golicyn zawołał Sawenka i kazał by konie jutro zajechały z brzaskiem z dnia.
— Dokąd pan jedzie? — zapytał Pestel.
— Do obozu pod Żytomierzem. Ma się tain odbyć zebranie członków zarządu Wasilkowskiego i Towarzystwa zjednoczonych Słowian.
— Zebranie w jakim celu?
— By postanowić, kiedy zacząć?
— I myśli pan, że zaczną.
— Myślę.
— Jak dwa razy dwa jest pięć? — uśmiechnął się Pestel.
— Nie wiem — odrzekł Golicyn. Pan sam przecież mówi, że nie należy za wiele myśleć, żeby działać.
— A jeżeli zaczną — pan pójdzie razein z nimi?
— Chcę pójść.
— Niech im pan powie: niechaj tylko zaczną, a my od nich nie odstąpimy. A, gdy pan będzie wracał, niech pan wstąpi do mnie. Chciałbym się jeszcze z panem widzieć
— Postaram się. — Niech pan mi przyrzeknie.
— Dobrze, daję panu słowo.
— Dziękuję panu, dziękuję za wszystko! Dobranoc!
Pestel położył się na kanapie w gabinecie, a gościowi odstąpił swego łóżka. Mimo wszystkich próśb Golicyna, że Pestlowi jako choremu, należy się wygoda, nie chciał się zgodzie.
W siypialui na ścianie wisiała złota szpada, którą Pestel otrzymał za swą waleczność pod Borodinem. Pod ścianą stała kowana skrzynia z dużym zamkiem. Wydało się Golicynowi, że w tej skrzyni znajduje się — Ru.suka Prawda. Na I wezgłowiem łoża Chrystus na krzyżu i drugi małi portrecik Z**fii. Była na nim jeszcze młodszą: lrt około 12. Dziecinna twarzyczka, z wielkimi czarnym1, tak jak u brata oczyma, z wyrazem nie dziecięcego smutku. Pod portretem napis p > francusku: „Drogiemu Pawłowi“. Sioło Wasilje>vskie, 13 czerwca 1819 roku“. — Na nocnym stoliku słowiańska Ewangelia, także z podpisem, podarunek ojca. Między kartkami suche kwiaty, a na pożółkłej, pierwszej s ronicy, ręką Pestla wypisane słowa: „dziś. w dzień mych urodzin. 2 maja 1824 roku, Zosia podaro-wała ini krzyżyk, a matka pierścionek — na pamiątkę. Z tj m przedmiotami me ro^.sta >ę sę nigty i będą one przy mnie do ostatniego mego tchnienia, jako najdroższa rzecz, którą po-siadam“.
Z sypialni były jedne tylko drzwi do gabinetu. O piątej zrana Sawenko wszedł do Golicyna, boso, na palcach, przyniósł mu szklankę hetha ty. Obudził, po cichutku dotknąwszy jego ramie-nie i szeptem oznajmił mu, że konie czekają. Gdy Golicyn się ubierał, powiedział mu Sawenko, „że pan podpułkownik kazał się obudzić, żeby się pożegnać z kniaziem. Ale żal mu było budzić; pierwszą noc spał spokojnie i dobrze11.
Następnie podzielił się jeszcze z Golicynem swemi podejrzeniami dotyczącemi szpiegów — „szpigonów11 i kapitana Majborody. Widać było, że kocha swego pana i współczuje jego niedoli.
Sawenko wyszedł, aby ułożyć rzeczy w oowozie. Golicyn wszedł do gabinetu, starając s;ę stąpać, tak cicho, jak Sawenko. Pestel spuł na kanapie. Przechodząc obok niego, Golicyn zatrzymał się i spojrzał na jego twarz. W pobrzasku świtającego dnia wydała się ona bladą, bladością śmiertelną. Cienkie brwi niekiedy się ściągały, jak gdyby i we śnie Pestla męczyły ponure myśli.
Golicyn pochylił się i pocałował Pestla w czoło. Powieki śpiącego drgnęły. Golicyn lękał się, że się obudzi, lecz Pestel uśmiechnął się tylko, nie otwierając oczu, i w uśmiechu tym we śnie, tak jak na jawie, twarz jego odmłodniała i stała się piękną. Być może, iż we śnie marzyło mu się, że Zofia jest przy nim.
A Golicyn czuł także, ż, e i jego Zofia jest przy nim.
Obóz, do którego jechał Golicyn, znajdował się o piętnaście wiorst od wielkiej drogi z Ży tomierza do Berdyczowa, a ósma artyleryjska brygada stała załogą we wsi Mliniszczach, o trzy wiorsty od Leszczyna. Kwatery były ciasne; wszystkie chaty włościańskie zajęto do ostatniego miejsca, tak, że większość oficerów mieściła się w namiotach i prowizorycznych budynkach.
W jedaym z takich budynków leżało na tapczanach dwóch młodziutkich artyleryjskich pod poruczników ósmej brygady, Sasza Frolow chłopiec lat 19 i Misza Czeruogłazow o parę lat od niego starszy. Misza leżał na wznak, wysoko założył jedną nogę na drugą i ciągnąc dym z fajeczki nucił mocno zachrypniętym głosem:
Pójdę na krwawe boje Służyć carowi i ojczyźnie...
Budynek na prędce sklecony był z chrustu oblepionego gliną; okien w nim nie było i tylko przez szpary dochodziły wątłe promyki światła.
— Pójdziemy do Słowian — odezwał się Czer-nogłazow.
Gdyby powiedział: „pójdziemy do cyganów11, albo „pójdziemy do karczmy11 — Szasza byłby go zrozumiał, ale co to są „Słowianie11 nie wiedział, a nie chciał dać tego po sobie poznać, wstydził się, że o tem nie wie, o czem wiedzieć trzeba, jeśli się chce uchodzić za dzielnego chłopca.
— Nie Misza — odrzekł po chwili — u kapitana Pychaczewa będzie się grać w Wczoraj, podczas drugiej talii zgrałem nitki. Trzeba dziś się odegrać — dodał O’ chcenia, założył nogę na nogę i zaczął takż cić, tak jak Czernogłazow, starając się g wszystkiem naśladować.
— Pychaczewa w domu nie będzie. On wybiera się do Słowian.
— A więc chodźmy do teatru w Żytomi Jest tam w chórze jedna wcale nie brzydki
Przypomniały się Sas^y afisze, które ro cano po mieście: „o siódmej wieczorem \ niała pantomina i zapasy gimnastyczne“. 1 a raczej cyrk, była t > długa, brudna oświecana łojowemi świeczkami, z ławami wnianemi zamiast krzeseł. Orkiestrę reprezt wało czterech żydów, grających na skrzyp i cymbałach.
— Cóż znowu do dyabła! — wykrzyl Czernogłazow. — Czego ci się znowu zachcie Chodźmy lepiej do Słowian.
— Cóż to za Słowianie? — zapytał wres Sasza, nie mogąc wytrzymać.
— Jak to, więc nie wiesz? O tem wszy wiedzą. Tylko to wielka tajemnica.
— Tajemnica? A skądże wszyscy wiedzą?
— Tajemnica przed władzą. Ale uczestn wiedzą. Słowianie — to spiskowcy. 3asza podniósł się na tapczanie i oparł się i łokciem. Z ciekawości oczy jego zrobiły się:>e}aie okrągłe.
— Spiskowcy? Masoni, czy co?
— Nie żadni masoni, lecz związek ludzi szlachet-ch, którzy przysięgli, że polepszą dolę ojczy-f — odrzekł Misza, jak gdyby czytał z pi lego:
— Eh, łżesz — sam nie wiesz!
— Dlaczegóż bym miał łgać? Chodź, to się ’.ekonasz.
— Jakżeż ja tam pójdę? Mnie Dikt nie zna.
— Nic nie szkodzi. Przedstawię cię. Do Słoni należą wszyscy nasi towarzysze. I tyś winien się był już oddawna zapisać. A może boisz? Bo wiesz, bratku, za to można pójść, sie raki zimują. Co powie na to tata i mama?, jeśli się boisz, to nie chodź. Bóg z tobą... sasza oblał się rumieńcem i łzy zabłysły mu oczach.
— Co ty gadasz, Misza — jak tobie nie tyd? Czyż ja kiedykolwiek odłączałem się od v-arzystwa? Pójdziemy, rozumie się, pójdziemy! Usiedzenie Słowian i Południowego Związku znaczone było na godzinę 7 wieczorem, w kwa-ze podporucznika artyleryi Andrejewicza. Miej odosobione: chata na samym krańcu wsi, na sokiem zwalisku, w sosnowym lesie, nad rzecz-Gujwą. Znajdował się tam opuszczony unicki
D. Mtrtlkowmiń. Aleksander I. — Tom II. ]g cmentarz z drewnianą cerkiewką. Gospodarz, dyaczek, wynająwszy chatę, sam zamieszkał, u któregoś z chłopów, w chacie więc nie było nikogo obcego. Nawet dieńszczyka swego wysłał Andrejewicz do Żytomierza. Przyjeżdżający z obozu konno spiskowcy, zostawiali konie we wsi, i szli po jednemu, piechotą, lasem, by nie wzbudzać podejrzeń.
Wszystko dokoła dyszało tajemniczą atmosferą spisku, gdy Sasza z Miszą zbliżali się do chaty Andrejewicza. W mroku dusznego wieczoru, w ciszy zwiastującej burzę, było coś złowrogiego, przejmującego grozą.
Gdy weszli do chaty, znajome twarze towarzyszów wydały się Saszy lueznajomerni: „Tacy właśnie muszą być spiskowcy“ — pomyślał sobie. Słabe światło łojowych świeczek potęgowało tajemniczy nastrój. Wydawało się, że ktoś szepce przestrogę: „bądźcie ostrożni, i ściany mają uszy®.
Posiedzenie jeszcze się nie zaczęło. Czernogłazow przedstawił Saszę Piotrowi Iwanowiczo-wi Borysowowi, Gorbaczewskiemu i majorowi penzeńskiego pułku piechoty, Spirodowowi, tylko co wybranemu na pośrednika między Słowianami a południowym Związkiem.
— Prosimy bardzo — rzekł Gorbaczewskij. Do którego towarzystwa pragną panowie wstąpić, do Słowian, czy do południowego Związku?
Sasza nie wiedział co odpowiedzieć.
— Do południowego Związku — zdecydował za niego Czernogłazow.
— Proszę, niech panowie przeczytają i obe-zuają się z celami towarzystwa — podał im Gorbaczewskij cieniutki zeszycik w ciemno-niebieskiej oprawie, zapisany drobniutkiem pismem: „Testament państwowy“ — krótkie streszczenie z Russkiej Prawdy Pestla, dla nowo wstępujących członków.
Sasza usiadł za stołem, i począł czytać. Ale nie mógł jakoś zrozumieć. Ogarniać go poczęła nuda. Nigdy nie zastanawiał się i nie rozmyślał nad polityką: nie wiedział dobrze co znaczą słowa: konstytucya, rewolucya, republika. Ale jednak zrozumiał, gdy przeczytał: „celem Towarzystwa jest — wprowadzenie do Rosyi rządów lepublikańskich za pomocą wojennej rewolucyi i zgładzenia członków rodziny panującej“. Zastanowił się: „tak, za to można pójść, gdzie raki zimują“ — pomyślał i ogarnęła go jednocześnie groza i wesołość — wesołość i groza.
Udając, że czyta, przysłuchiwał się i przyglądał. Znajdowało się tu wielu zwierzchników: naczelników rot, batalionów, brygad, ba nawet komendantów pułków. Od jednego ich spojrzenia, w służbie na froncie, zależeć mógł cały los Sa-szy; każdy z nich mógł go zwymyślać, pobić, oddać pod sąd. Mógł to zrobić tam, ale tutaj nie mógł: tutaj wszyscy równi, jakby już była ogłoszona republika. Tutaj wszystko inaczej: starzy i młodzi, zwierzchnicy i podwładni, zrównali się ze sobą. Wszystko inaczej, wszystko nowe i wspaniałe! W głowie się mąci, ale jak to dobrze, jak wesoło! Nie żal mu, że tu przyszedł, że wyrzekł się pantominy i zapasów gimnastycznych.
— No, chodźmy na wódkę — zawołał na niego Czernogłazow.
Podeszli do stolika z zakąskami.
— Wszyscy uczciwie myślący ludzie postanowili zrzucić ze siebie jarzmo niewoli. Dosyć już cierpień i wstydu — mówił basem pułkownik huzarski Artamon Zacharowicz Murawjew, apo-plektycznie otyły. Wypił następnie wódkę i zakąsił śledziem. Wymieniał wszystkich dygnitarzy, dodając każdemu przydomek:
— P roto kanalia!
Tłusty bas jego głosu rozchodził się po całej sali, tłusty kark nabrzmiewał krwią, zupełnie tak, jak przed frontem, gdy krzyczał na swych huzarów:
— Głupcy, protokanalie! Cóż to śpisz jeden z drugim! Uważaj, bym cię nie rozbudził!
Wymyślał na wszystkich, a najwięcej na cara. Nagle użył o nim tak obelżywego wyrażenia, że Saszy dech zamarł w piersi. Przypomniał sobie, jak niedawno temu na balu, tensam pułkownik Artamon Zacharowicz, przechwalając się miło ścią rosyjskiego żołnierza do cara i ojczyzny, powtórzył słowa, które rzekomo miał wypowiedzieć przed bitwą pod Borodino:
— Gdy mnie zabiją, każcie otworzyć mą pierś, a zobaczycie na sercu orła dwugłowego i litery A. P. (Aleksander Pawłowicz).
A teraz co! Saszę zresztą to nie dziwiło, gdyż słyszał już dużo o Murawjewie.
— Nalejno mi wódeczki, robaczku — zwrócił się Artamon do podporucznika Wedeniapina, z którym się zaznajomił przed pół godziną i już był z nim na „ty“.
Wypił, zaklął i znów począł krzyczeć na całą salę wyzwiska i obelgi.
Czernogłazow przedstawił pułkownikowi Saszę, Artamon Zacharowicz po pięciu minutach był także z nim na „ty“, klepał go po plecach i częstował wódką.
— Taki młodziutki, a życia swego nie żałujesz dla dobra ojczyzny! Dzielny chłopak! Oto nasza młodzież! Kocham tę młodzież nad życie! Wypijmy Saszeńka!
Począł go obejmować i całować. Uderzała od niego woń wódki, śledzia i wody lewandowej, którą się perfumował. Paznogcie miał brudne; na palcach pierścienie z kamieniami, które wydawały się fałszywe. W całej jego postaci było coś fałszywego. Ale Saszy wydawało się, że takim właśnie powinien być spiskowiec.
— Strasznie mi się to tłuste bydlę nie podoba, — odezwał się ktoś tak głośno, że Sasza się odwrócił. Ale Artamon Zacharowicz nie słyszał, albo udawał, że nie słyszy.
Porucznik Czernichowskiego pułku, członek południowego Związku Anastazy Dymitrowicz Kuźmin, nazywany przez kolegów „Nastusią“, rozczochrany, nieporządny ze sterczącemi wąsa-mi, o czarnych oczach, patrzących dziko, — prawdziwy „rozbójnik muromski“, jak go także w pułku nazywano, miał uśmiech łagodny i miły, a w tym uśmiechu tkwiła racya drugiego jego przydomku: „Nastusia“.
Tuż obok Kuźmina stał młody człowiek smukły, zgrabny, o pięknej bladej twarzy, podobny do lorda Byrona, podporucznik tego samego pułku, Mazalewskij.
Gdy Artamon Zacharowicz udał, że nie słyszy, i znowu zaczął mówić o polityce, Kuźmin spojrzał na niego z wściekłością i jeszcze głośniej zawołał:
— Fanfaron!
— No, daj spokój Nastusia, uspokajał go Mazalewskij, gładząc go po czuprynie jak złego psa — skąd ciągle w tobie taka dzikość się bierze? Dlaczego rzucasz się na ludzi, ty rozbójniku muromski?
— Odczep się! Znosić nie mogę takich fanfaronów!
— A wiecie, panowie — nasza Nastusia o mało nie zabiła człowieka — zaczął Mazalew-skij, widocznie z zamiarem, by odwrócić uwagę i zażegnać ewentualną kłótnię.
Rzecz się tak miała. Kuźmin wyobraziwszy sobie, że dziś, jutro rozpocznie się powstanie, zwołał swoją rotę i odkrył jej cele spisku. Żołnierze oddani mu w zupełności, przysięgli mu, że pójdą za nim wszędzie, gdzie ich poprowadzi. Wówczas Kuźmin poszedł na zebranie Związku i oświadczył, że rota jego jest gotowa i oczekuje dalszych rozkazów. „Kiedyż więc rozpocznie się powstanie?“ — zapytywał wszystkich. „Tego nikt nie wie, a ty niepotrzebnie się spie-szysz“ — odpowiedziano mu: „Szkoda, a ja myślałem, że wszystko jest gotowe: zwłoka do niczego nie prowadzi. Zresztą moja dziatwa umie milczeć, boję się tylko, żeby junkier Bogusław-skij się nie wygadał; posłałem go do Żytomierza, by zawiadomił naszych o wybuchu rewolu-cyi“. „Coś ty narobił!“ — zaczęli wszyscy na niego krzyczeć — Bogusławski) głupiec i gaduła; rozniesie wszędzie tę wiadomość, opowie o wszystkiein stryjowi swemu, naczelnikowi ar-tyleryi trzeciego korpusu i — jesteśmy zgubieni!“ „No więc dobrze — odparł na to Kuźmin — to się jeszcze da naprawić. Jutro znajdziecie go trupem w łóżkuPowiedziawszy to porwał czapkę i wybiegł z pokoju. Wszyscy pobiegli za nim, dopędzili, przytrzymali, i po długich perswa-zyach ledwie zdołali mu wytłómaczyć, by niepotrzebnie nie zabijał człowieka, którego łatwo będzie przekonać, że to wszystko było tylko żartem.
— Zabiję! Niech tylko piknie słowo, zabiję! — warkoął Kuźmin, gdy Mazalewskij skończył swe opowiadanie.
— Nikogo ty nie zabijesz, Nastusiu złota 1 Przecież ty jesteś dobry chłopiec.
— Niech was dyabli wezmą! — krzyknął Kuźmin z wściekłością — jeśli dziś także nie zdecydujecie, kiedy się zacznie, wezmę swoją rotę i sam pójdę.
— Gdzież to ty pójdziesz?
— Do Petersburga, do Moskwy, do piekła, a dłużej czekać nie będę.
Sasza słuchał, przypatrywał się i serce zamierało mu w piersiach, tak samo jak w latach dzieciństwa, gdy spuszczał się z wierzchołka lodowej góry na sankach, lub gdy śniło mu się, że można dokazywać do woli, łamać i psuć wszystko, rozbijać szkła, a nikt tego nie broni, nikt za to nie karze, wszystko wolno.
— A skąd moi pauowie weźmiemy pieniędzy na utrzymanie wojsk? — zapytał pułkownik Wasyl Karłowicz Tyzenhauzen, systematyczny i pedantyczny Niemiec.
— A piwnice hrabiny Branickiej? — zawo łał Artamon Zacharowicz. Tam się można pożywić: 50 milionów w złocie, to nie byle co!
— Dobra rada — zaprotestował Tyzenhauzen z oburzeniem: zacząć grabieżą i rozbojem — ładny będzie koniec. Nie panowie, do tego ja ręki nie przyłożę, cudzych pieniędzy nie tknę.
— Tak, tak, wiemy: Niemcy naród uczciwy — rzekł Kuźmin.
— Klnę się ńa honor — ciągnął dalej Tyzenhauzen — wolę dać ostatnią koszulę ze siebie, sprzedać spódnicę żony, jak splamić się grabieżą...
— Ludzie poświęcają życie, a on spódnicę żony!
Tyzenhauzen usłyszał i obraził się.
Pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, panie poruczniku, że wyrażenie pańskie jest nieprzyzwoite...
— Cóż robić! My tu nie przed frontem, a ja na pańskie zierlich — nianierlich pluję! A jeśli pan chce satysfakcyi...
— Ależ uspokój się, Anastazy...
Obstąpiono ich i z trudem rozdzielono.
Po chwili zaczęła eię jednak nowa kłótnia. Poszło o to, w jaki sposób przygotowywać żołnierzy do powstania.
— Wcale ich nie trzeba przygotowywać, i tak niczego nie zrozumieją — oświadczył kapitan Pychaczew, komendant piątej konnej roty. —
Postawię im beczkę wódki, każę śpiewać a potem wydam rozkaz: „Dzieci za mną!“
— A ja każę dać im Błoniny do kaszy i pójdą wszędzie, gdzie ich poprowadzę. Ja znam rosyjskiego żołnierza — uśmiechnął się ironicznie Tyzenhauzen.
— A jabym pułk swój, gdyby mię słuchać nie chcieli, pałkami pognał! — ryknął Artamon Zacharowicz, marszcząc groźnie brwi.
— Oswobadzać ludzi pałką — ładna demokra-cya! — zawołał Gorbaczewskij. Wstyd, panowie, wstyd!
— Panicze! Arystokraci! — wykrzyknął bledniejąc ze złości porucznik Suchinow, z takim wyrazem w chorowitej twarzy, jakby mu kto na odcisk nastąpił. Oto, panowie, z kim my się łączymy, teraz dopiero to widać...
I znowu, jak niegdyś w Wasilkowie, odczuli wszyscy niedające się pojednać różnice, rozdzielające oba towarzystwa.
— Na cóż my czekamy? — zapytał Suchin. Termin zebrania naznaczony był na godzinę ósmą, a teraz już dziesiąta.
— Sergiusz Murawjew i BeBtużew powini tu przybyć — odpowiedział Spiridow.
— Dziesięciu na jednego nie czeka — sprzeciwił się Suchin.
— Więc cóż robić? Bez nich niepodobna zaczynać.
— No więc się rozejdźmy, i koniec.
— Jakżeż się możemy rozejść, nie postanowiwszy niczego? I czyż warto spierać Bię o takie drobiazgi?
— To wcale nie są drobiazgi. Kto chce spełniać lokajską rolę, niech spełnia, a ja nie chcę, rozumiecie?...
— Idą, idą I — zawołał Gorbaczewskij, spoglądając przez okno.
W podwórzu słychać było kroki. Drzwi się otworzyły, i do chaty weszli: Sergiusz Murawjew, Bestużew, kniaź Golicyn i inni członkowie południowego Związku, którzy przybyli z obozu pod Żytomierzem.
Murawjew Bię usprawiedliwił: spóźnił się, bo wezwano go do sztabu.
Usiedli za stołem, niektórzy na ławnach pod ścianą. Dla wielu zabrakło miejsca, tak, że musieli stać. Przewodniczącym wybrano majora penzeńBkiego pułku Spiridowa. Miał on twarz spokojną, przyjemną, rozumną. Zmieniały się w niej dwa wyrazy: gdy mówił, wydawało się, że jest silnie i stanowczo przekonany o prawdzie tego, co wypowiada, gdy milczał z oczu wyglądało mu znużenie, słabość i brak decyzyi.
W krótkich słowach objaśniwszy cel zgromadzenia — ostateczne rozstrzygnięcie sprawy połączenia się obu towarzystw — oddał głos Bestużewowi.
Bestużew przemawiał niejasno, zawile, rozwlekle. Ale w brzmieniu jego głosu, w geście i ruchach, w błysku spojrzenia uderzała niezłomna siła przekonania. Trybun narodowy, agitator z temperamentu, unosił się wichrem własnych słów, sam nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd go one zaprowadzą. „Zapał pigmeja czyni go olbrzymem“ przypomniało się Golicynowi.
Niepodobno było powtórzyć tego, co mówił Bestużew, tak było to splątane i chaotyczne. Ale sens ogólny był następujący:
„Siły południowego Związku są wprost ogromne. Moskwa i Petersburg są już gotowe do powstania, a także drugi korpus armii i wiele pułków trzeciego i czwartego korpusu. Wystarczy tylko dać hasło, a wszyscy powstaną. Orga-nizacye Związku czynne są w Tulczynie, Wasilkowie, Kijowie, Wilnie, Warszawie, Moskwie, Petersburgu i w wielu innych miastach cesarstwa. Społeczeństwo polskie, którego członkowie mieszkają nietylko w Królestwie Polskiem, ale rozsiani są w Galicyi i w województwie poznańskim, gotowe jest pójść ze Związkiem ręka w rękę i współdziałać w jego akcyi wszystkiemi siłami. Jeszcze w roku 1816, projekt konstytucyi przedkładał kniaź Trubeckoj przedstawicielom państw zagranicznych; dziś Związek ma stosunki z innymi towarzystwami politycznymi w Europie. Hrabia Polignac podjął się poinformowania li beralnych stronnictw we Francyi, że przewrót w Rosyi rychło się dckona. Kniaź Wołkońskij, jenerał Rajewskij, jenerał Orłów, jenerał Kisielew, Juszniewskij, Pestel, Dawidów i wielu innych, są członkami Związku. Wszyscy ci ludzie bez skazy — przysięgli umrzeć za ojczyznę“ — zakończył Bestużew.
Golicyn wiedział, że nikt nigdy nie przedkładał projektu konstytucyi przedstawicielom państw zagranicznych, że ani jenerał Kisielew, ani jenerał Rajewskij nigdy nie należeli do Związku, a Polignacowi był cały ruch tak obojętny jak zeszłoroczny śnieg, że wogóle wszystko co mówił Bestużew o sile spisku, było czczą fautazyą. „Jak może on kłamać tak bezczelnie” — dziwił się Golicyn.
— Głos ma Gorbaczewskij, — oświadczył przewodniczący.
— My, zjednoczeni Słowianie przysięgliśmy poświęcić swe życie dla świętej sprawy wyzwolenia słowiańskich plemion i przysięgi tej złamać nie możemy, — rozpoczął Gorbaczewskij. Gdy Bię jednak połączymy ze Związkiem południowym, czyż będziemy w możności jej dotrzymać?
Czyż Związek akcyi naszej nie będzie uważał za mało znaczącą i poświęcając przyszłość dla teraźniejszości, nie zabroni nam utrzymywać stosunków z innemi plemionami słowiańskiemi?
I czy w rzeczywistości siły południowego Związku są takie, jak się to tutaj stwierdza?
Wszystko to, co mówił Gorbaczewskij było rozumne, uczciwe, prawdziwe, ale prawda ta, po kłamstwach Bestużewa, raziła uszy, jak zgrzyt żelaza po szkle.
— Nie — Gorbaczewskij, ty się mylisz. Przeobrażenie Rosyi, wszystkim słowiańskim narodom otworzy drogę do wolności. Rosya, wyswobodzona z despotyzmu, powróci wolność Polsce, Czechom, Morawii, Serbii i innym ziemiom słowiańskim, utworzy w nich republiki i połączy je federatywnym związkiem — mówił Bestużew, a w słowach jego znowu zabrzmiała nuta porywającego zapału. — Tak, cele nasze są jednakie i wszystkie nasze siły są na wasze usługi, pod jednym warunkiem — byście się poddali panującej Dumie południowego Związku.
— Jakiej Dumie? Gdzie ona jest? Z kogo się składa? — zapytywał Suchin.
— Tego panu powiedzieć nie mogę. Zabraniają wyjawienia tej tajemnicy przepisy Związku — odrzekł Bestużew. Ale niech pan tu spojrzy.
Wziął ołówek i arkusz papieru, narysował koło, na polu którego napisał: „Panująca Duma“ i poprowadził od tego koła promienie, na końcu których wyrysował małe kółeczka.
— Wielki środkowy centr, to właśnie panująca Duma; linie prowadzące od niej, to łączni ki, a małe kółeczka okręgi, które stykają się z Dumą nie bezpośrednio lecz za pomocą owych łączników.
Wszyscy skupili się dokoła Bestużewa i patrzyli na jego rysunek z przejęciem, jakby na jakieś magiczne znamię. Sasza wyciągnął szyję i szeroko otworzył oczy.
— Rozumie pan? — zapytał Bestużew.
— Niczego nie rozumiem — odpowiedział Su-chinow, znowu z takim wyrazem twarzy, jakby mu kto na odcisk nastąpił. Do dyabła z tymi hieroglifami! Czekamy od pana wyjaśnień należytych! Wymagamy dowodów...
— Nie potrzeba 1 nie potrzeba! My i tak wierzymy! — rozległy się okrzyki dookoła.
— Wierzymy! Wierzymy! — krzyknął Sasza głośniej od wszystkich. — Po co ta niepotrzebna ciekawość? — Za szczęście należy sobie poczytać, że się uczestniczy w takiem pożytecznem dla społeczeństwa towarzystwie...
Zaczęto się nań oglądać. Sasza zaczerwienił się.
— A więc o rewolucyi wojennej, za dziesiątą górą — mówić nam przyszło, rozpoczął niespodziewanie Borysow. Cały czas siedział w milczeniu, nie zwracał na nikogo uwagi, palił fajkę, i od czasu do czasu chwytał ćmy nocne, zbie gające się do świecy i ostrożnie, by nie uszkodzić im skrzydełek, wypuszczał je za okno. —
Pan zaczął mówić o wojennej rewolucyi — cił się do Bestużewa. A co to znaczy, wo-rewolucya? za dziesiątą górą, jeśli zapytać v
— Wojenna rewolucya — znaczy rozp ruch wśród wojsk, — odpowiedział Best Gdy już wojska będą gotowe — obalić mc każdy rząd, który nie będzie się nam.1 bał. Mamy na uwadze dwie rewolucye: francuską wywołaną przez tłumy czerni z w kiemi okropnościami anarchii i drugą — his ską, obmyślaną, rozsądną, opartą na sile 1 nie usuwającą jednak władzy króla. U nas cała rozwinie się jeszcze lSpiej, bo wszystl cznie się od tego, że unicestwi się cara...
— Jeśli jednego cara się unicestwi, drugi, — zauważył Gorbaczewskij.
— Drugiego nie będzie.
— Ale według prawa dziedzicznego...
— Żadnego prawa dziedzicznego: wszyst unicestwi! — machnął Bestużew ręką.
— Trzeba unikać rozlewu choćby jedne pli krwi ludzkiej — zauważył pułkownik r hauzen.
— Rozlewu krwi prawie wcale nie będs uspakajał Bestużew.
— Po co gadać głupstwa, za dziesiąta po co? Prawie wcale nie będzie? Nie, krwi, wiele krwi się przeleje! — rzekł Bo i schwytawszy ćmę nocną, wypuścił ją tak ostrożnie, że nie naruszył pyłu na jej 1 lełkach.
Jak panu nie wstyd? — zakrzyknął Be-jv. Czyż ci, którzy dla zdobycia wolności nowili zgładzić swego cara, mogliby znieść no tyranów!... — Panowie, może powrócimy do kwestyi za-czej? Czas ucieka, a my jeszcze niczego — m nie postanowili: czy przyjęte jest zjedoo e się towa^zyst-v? — przypomaiał Spiry-Może będziemy głosować?
Nie trzeba! Nie trzeba! Przyjmujemy —, — >7 5.’gły się zewsząd okrzyki. [ znowu Sasza kr* czał głośniej od wszystkich.
Panie sekretarz-! — zwrócił się Spi>
I nłodego człowieka n cichej i skromne w zchottności, w wytartym, zielonym i ’dnika komisyi prowiantowej, Ilji Iw
Iwanowa, sekretarza Słowian — 1110.sze w protokole posiedzenia: towarzys’
Ji loczą. , »estużewr poprosił o głos i zaczął uro«
— Panowie, panująca Duma proponuje m zaszczyt przedstawić wam następująi: rozpoczyna się powstanie w przysułj vii i pod żadnym pozorem go się nie miesiącu sierpniu car odbywać będ d wojsk trzeciego korpusu i wtedy ^a d/ierżawia się rozstrzygną: tyran pf j pod 1). Mtreikouski. Aleku&nder I. — Tom II. 1 r1 naszymi ciosami, podejmiemy sztandar woln< i pójdziemy na Moskwę, ogłaszając konstytiK Bohaterstwo towarzyszyć winno każdemu w s| nieniu podniosłego zadania. Hańhą jest, hy milionów cierpiało samowolę jednego człowi< i dźwigało dobrowolnie jego jarzmo. Należy nicestwić zło i stać się wolnymi. [Jt vierdzi wolność i szczęście Rosyi po wszystkie wit Sława wybawcom w najdalsze wieki potom wieczysta wdzięczność ojczyzny!
Ogarniając wzrokiem twarze obecnych, G* cyn mimowoli zatrzymał się na twarzy Sas Twarz ta była tak piękna, jak twarz szesnat-letniej dziewczyny, która po raz pierwszy w ciu, nie znając jeszcze czem jest miłość, słur słów miłości. „Czyż kłamstw Bestużewa..ie usprawiedliwia wyraz tej twarzy?“ — poinyi Golicyn.
— Czy przyjmujecie panowie, wniosek pa jącej Dumy? zapytał przewodniczący.
— Przyjmujemv! Przyjmujemy!
— Nie przyjmuję! — zawołał Kużinin, n rzając pięścią w stół.
— Czegóż pan chce?
— Zaczynać zaraz!
— Ależ, niech się pan zastanowi, — czy możliwe?
— Nie spiesz się, Nastusin! Ludzi tylko na-śmieszysz — próbował go opamiętać Mazalewskij.
— Wy z duszą naszą igracie, bodaj was dya-bli za to wcięli — krzyczał na cały głos Kuźmin, z obłąkanym wyrazem twarzy. Bracia najmilsi, towarzysze, naznaczcie dzień, na miłość Chrystusa, naznaczcie dzień powstania!
— Dzień, czas i godzinę, według zegarka! — rozśmiał się ironicznie pułkownik Tyzenhauzen.
Ale nikt na ten śmiech nie odpowiedział. 0-błęd Kuźmioa udzielił się wszystkim. Jak gdyby wichr przeleciał po zgromadzeniu. Zewsząd dolatywały pełne entuzyazmu okrzyki. Wszczęła się taka wrzawa, że przewodniczący napróżno dzwonił i dzwonił, wreszcie, widząc, że nic nie poradzi, odsunął dzwonek.
— Prawdę mówi Kuźmin!
— Jeśli zaczynać, t > zaczynać za!
— Kuć żelazo póki gorące!
— Zwłoka jest naszą zgubą! Wszystkie bataliony wstaną do boju!
— Zginiemy za ojczyznę!
— Zbuntować wszystkie pułki! Całe wojsko
— Aresztować jenerałów Tolla i Rola!
— Zawładnąć kwaterą korpusu!
— Na Żytomierz!
— Na Kijów!
— Na Petersburg!
— Ósma rota zacznie!
— Nie, nie pozwolimy! My zaczniemy!
— Dziesięć kul w łeb temu, kto nie przystąpi do narodowego ruchu! wrzeszczał na cały głos malutki, pucołowaty praporszczyk Bezcza-stnyj.
— I jedna by wystarczyła — uśmiechnął się Ma-zalewskij.
— Przysięgam, że kupimy wolność krwią! przysięgam, że kupimy wolność krwią! — górował nad innymi głosami bas Artamona Zacharewicza. Przewodniczył on całej wrzawie i dopiero, gdy się „zmęczył, podniósł obie ręce w górę i uderzył się niemi po tłustym brzuchu.
— Chcecie panowie? Tu zaraz oto przysięgnę na Ewangelię, że jutro pojadę do Taganrogu i pierwszy cios padnie z mej ręki.
Sergiu«z Murawjev, dawał już od pewnego czasu znaki, że chce przemówić. Wreszcie to spostrzeżono.
— Panowie, panowie, Sergiusz Murawjew chce mówić! Uciszyć się!
Sergiusz Murawjew nigdy prawie nie zabierał głosu na zebraniach. Oświadczenie też jego obecne tak wszystkich zadziwiło, że momentalnie nastąpiła cisza.
— Panowie, my jutro nie możemy zacząć — inówił Murawjew spokojnym głosem. — Zacząć jutro, znaczyłoby zgubić całą sprawę. Mówicie, że żołnierze są gotowi; lecz niech każdy z nas zada sobie pytanie, czy sam jest gotowy. Albo wiem wielu mniema, że są gotowi do czynu, lecz gdy przyjdzie do działania, czy będzie we wszystkich ten duch pełen zapału? Jeśli me słowa są brażające. proszę mi wybaczyć — ale idąc na śmierć, zachować trzeba dostojeństwo, a to, co my teraz robimy, niegodoe jest ludzi dostojnych. Tak, jutro my nie zaczniemy; to jednak możemy zrobić: złożyć zaraz jutro przy sięgę, że na pierwsze hasło staniemy wszyscy w pogotowiu, z bronią w ręku. Zgadzacie się na to?
Murawjew umilkł. Nastała taka cisza, że słychać było szelest drzew za oknem. Wszystko, co podczas wrzawy wydawało się łatwem, teraz gdy nastąpiło milczenie oblekło, się posępną grozą. Wydawało się, że teraz dopiero zrozumieli v:s*ys-cy, iż sł jwa staną się czynem i że za każde słowo trzeba będzie odpiwiadać.
Przewodniczący zapytał, czy wniosek Murawjewa jest przyjęty, czy odrzucony.
— Przyjętj! przyjęty! — odpowiedziało niewiele głosów, ale po twarzach widać było, że zgadzają się nsń wszyscy.
Postanowiono, że zejdą się wszyscy po raz o-stat’-i w tem samem miejscu, w chacie Andreje-wicza dla złożenia przysięgi, poczem zgromadzenie poczęło się rozchodzić.
— Jak to dobrze, Panie wszechmocny, jak to dobrze! A ja dotąd o tem nie wiedziałem! Żyje się i nie wie o niczem — mówił Sasza; twarzy jego widać nie było w ciemności, ale z tonu głosu poznać było można, że się uśmiecha. Prawdopodobnie sam nie rozumiał, co mówi — bredził jak we śnie.
Na świetlne koło, wytworzone przez pochoi-nię nastawał z lasu mrok czarny jak sadza w piecu. A gwiazdy skrzyły się, migotały, jak-gdyby spiskowcy niebiescy dawali z i:iki spiskowcom ziemskim. I w tym chwilowym blasku pochodni, widać było wszystko dokoła jakgdy-by we dnie: białe chatki Mliniszcz na krańcu jednej poręby, a na d<ugim w dole, za rzeką Gujwą, białe namioty obozu, dalekie łąki, wzgórza, pola. Światło pochodni powoli przygasało i wnet ogarniać p ’Czął cały krajobraz mrok ciemności. Wspaniałe i straszliwe zarazem były te jego zmiany, groźne i złowieszcze w swym fantastycznym na-<1 roju.
Pr/:ed Golii-ynem rozmawiali z Saszą tacy sami, jak on młodziu’cy podporucznicy i pra-porszczycy ósmej artyleryjskiej brygady, tylko co przyjęci do Związku. Głosy się przybliżały i oddalały, tak, że słychać było tylko poszczególne zilania. Wydawało S’ę, że oni także nie wiedzy, co mówią, jak ludnie p grążeni w śnie i w ciemnościach.
— Celem Związku — jest utworzjć równe prawa dla wszystkich ludzi wogóle, takie same, jakich użyczył Najwyższy Twórca ludzkości całej.
— Nie Twórca, lecz natura.
— Tylko taki rząd jest godziwy, który przestrzega wszystkich praw człowieka.
— Najbardziej godziwym ze wszystkich, jest rząd republikański.
— Gdy w Rosyi ustanowioną będzie republika, wszystko rozkwitnie: nauki, sztuki, handel, przemysł.
— Zmieni się cały obecny stan rzeczy.
— Wszystko będzie nowe, odrodzone.
„Stanie się nowa ziemia i nowe niebiosa“ — przypomniało się Golicynowi.
Zeszedłszy z pagórka na drogę, gdzie czekały na nich bryczki, Sergiusz Murawjew, Bestużew i Golicyn pojechali do obozu.
Bestużew milczał. Jak często mu się to wydarzało, po chwilowym wybuchu natchnienia, zagasł nagle. Murawjew także milczał. Golicyn spojrzał na jego twarz przy świetle pochodni i znowu uderzył go ten sam wyraz, który zauważył już dawniej przy pierwszem spotkaniu, czegoś bezradnego i bezsilnego: w dzień lutego mrozu zielona gałązka kwiatów na śnież-nem polu.
A Sasza nocy tej, długo nie mógł zasnąć, ciągle myślał o zebraniu spiskowych, a gdy zasnął, przyśnił mu się najpiękniejszy jego sen: złote rybki w szklannej, okrągłej wazie, wypełnionej czysta jak kryształ wodą; rybki te wpatrywały się weń, jakby mu chciały powiedzieć: „nie spodziewałeś się, że odtąd wszystko będzie nowe, odrodzone“. Obudził się w radosnem usposohieniu i przez cały dzień pozostał radosny. Ostatnie posiedzenie wyznaczono na późną godzinę nocy, tuż przed brzaskiem dnia, gdyż zauważono, że władze śledzą spiskowych.
Kiedy Sasza, wchodząc do chaty Andrejewi-cza, spojrzał na twarze obecnych, wydało mu się, że wszyscy są tak jak on sam szczęśliwi. Chata była przystrojona, podłoga zamieciona, ławki i stoły wymyte Stół nakryty był białym obrusem. Na stole, tym razem nie łojowe lecz woskowe świece, w starannie wyczyszczonych mo-sięraych lichtarzach. Znajdowała się tam także starodawna masońska ewangelia w oprawie jedwabnej, barwy malinowej, i obnażona szpada. Niegdyś Słowianie przysięgali na szpadę i Ewangelię. Andrejewicz nie wiedział, jak obecnie spiskowcy będą przysięgać, i na wszelki wypadek wszystko przygotował.
Major Spirydow ubrany był w mundur paradny z orderami, sekretarz Iwanow w nowy frak wiśniowego koloru i białą kamizelkę.
Rozmawiauo półgłosem, jakby w cerkwi przed nabożeństwem. Wyraz twarzy był u wszystkich uroczysty, jak u dzieci w wielkie święta. Rysy rozdzielające spiskowców na dwa obozy zatarły się, jakby wszystkich zjednoczył cel nowy, złowrogi i straszny
Wszyscy byli obecni na zgromadzeniu. Brakowało tylko Artamona Zacharowicza i kapitana Pychaczewa. Pułkownik Tyzenhauzen przyszedł, oświadczył jednak, że przysięgać nie będzie.
— Żadnej przysięgi nie potrzeba; jeśli ruch się zacznie, przystąpię doń i bez przysięgi.
Nie przynaglano go, lecz proszono, by opuścił zgromadzenie.
Sergiusz Murawjew siedział ze spuszctouą głową i zakrył twarz rękoma. Gdy Tyzenhauzen wyszedł, podniósł głowę i popatrzył na Golicyna w milczeniu, jak gdyby pytał: „czy tak do brze?“ — „Dobrze odpowiedział Golicyn spojrzeniem.
Bestużew pisał coś na arkuszach papieru, gryzł paznogcie, niecierpliwił się, burzył ręk.j włosy: przygotowywał się prawdopodobnie do mowy.
— No, panowie, trzeba zaczynać — odezwał się ktoś ze zgromadzonych.
Bestużew przeglądnął raz jeszcze swe papiery, wstał i począł mówić:
— Epoka sławy wojennej wraz z Napoleonem zeszła do grobu; obecnie nadchodzi epoka wyzwolenia ludów. [, czyż Rosya, która odznaczyła się tak świetnem bohaterstwem w wojnie narodowej, i uwolniła Europę od napoleońskiego jarzma, nie potrafi zrzucić jarzma własnego czyż nie wzbudzi w sobie tego samego zapału, który jej przewodniczył...
„Nie to, nie to“ — czuł Bestużew, i nie patrząc na twarze obecnych, wiedział, że i oni czują tak samo, zapomniał o czem miał mówić, zmieszał się, sięgnął do papierów i po chwili podjął na nowo:
— Spojrzyjcie: naród, jak jest uciśniony: handel upadł, przemysłu nie ma, nędza powszechna. W tych warunkach nie trudno było, naszemu Związkowi rozpocząć akcyę, którą obecnie dalej prowadzić jest naszym obowiązkiem...
„Nie to, nie to“ — pomyślał znowu. Rzucił papier, i nagle, jak człowiek tonący, wykrzyknął:
— Na przyszły rok koniec wszystkiemu! Padnie samodzierżawje, Rosya wyzwoli się z jarzma, Bóg nam pomoże...
— Bóg nam pomoże! Bóg nain pomoże! — powtórzyli wszyscy, i powstali z miejsc, jak gdyby nagle zrozumieli, co im czynić potrzeba.
I Bestużew zrozumiał także. Rozpiął mundur i począł zdejmować z szyi obrazek święty. Ręce mu trzęsły się tak, że nie mógł sobie dać rady. Stojący obok niego sekretarz Iwanow pomógł mu.
Bestużew spojrzał na ciemne oblicze na złotem tle, oblicze Matki Boskiej bolesnej. I przypomniała mu się twarz sędziwej jego matki, gdy wzywała go do siebie w godzinie zgonu.
Kurcz ścisnął go za gardło; nie mógł wymówić ani słowa. Wreszcie wyszeptał:
— Przysięgam... przysięgam umrzeć za wolność!
Chciał jeszcze coś powiedzieć.
— Rosya... Matko Boża boltsna.. lecz nie skończył, z oczów wytrysły mu łzy. Pocałował obraz i podał go Iwanowowi. Obraz przechodził z rąk do rąk i wszyscy nań przysięgali.
Wielu przyszło z przygotowaną formułą przysięgi, ale w ostatniej chwili zapomniało o niej. Tak jak Bestużew, nie mogli jej dokończyć, nawet nieraz wymówić:
— Przysięgam kochać nadewszystko ojczyznę!
— Przysięgam iść zawsze razem z waini, bracia najdrożsi!
— Przysięgam być zawsze dobrym! — wyszeptał Sasza z płaczem.
— Przysięgam, wolność albo śmierć! — wykrzyknął Kuźmin, a z wyrazu twarzy jego widać było, że to postanowienie niezłomne.
Gdy przyszła kolej na Borysowa, w*iął ze stołu obnażoną szpadę, pocałował ją i wypowiedział przysięgę Słowian:
— Przysięgam, że ostatnie tchnienie poświęcę wolności! A jeśli przysięgi tej nie dotrzymam, niech ostrze tej szpady przeszyje moje serce!
— Ochroń nas, ocal, zlituj się nad nami, Matko Przeczysta! — powtórzył Golicyn słowa u-mierającej Zofii.
— Niechaj będzie jeden Król na niebie i ziemi — Jezus Chrystus! — wypowiedział Sergiusz Murawjew formułę „katechizmu11.
Rozległy się okrzyki:
— Niech żyje konstytucya!
— Niech żyje republika!
— Niechaj zginie różnica stanów! 1 wszystkie te okrzyki zlały się w jeden:
— Śmierć, śmierć za wolność!
— Dlaczego śmierć? — zawołał Bestużew, zapomniawszy, że przed chwilą na śmierć przysięgał. — Ojczyzna zawsze jest wdzięczna: nagrodzi ona szczodrze wiernych swych synów. Jesteśmy jeszcze młodzi; nagrodą naszą będzie nie śmierć, lecz szczęście i sława...
— Nie, nie!
— Mówiąc o nagrodach pan nas obraża!
— Nie dla nagród, nie dla sławy, chcemy wyzwolić Rosyę!
— Walka do ostatniej kropli krwi! — oto nasza nagroda!
Padali sobie w objęcia, ściskali się i całowali.
— Wkrótce będziemy szczęśliwi! — płakał Sasza.
Taka radość ogarnęła duszę Golicyna, jakby się już wszystko spełniło i dokonało się proroctwo.
— Niechaj będzie jeden król na niebie i ziemi — Jezus Chrystus!
CZĘŚĆ TRZECIA.
I.
— A ja wam posiadam, że będzie z tego wszystkiego figa z makiem! — zawołał ojciec l’i’otopop, nakładając sobie na talerz kawał kulebiaku.
— Nie słuchajcie go panowie! On zawsze gdy trochę wypije, popada w melancholię — wyjaśniał policmajster, hyły huzar, Absentow
— Nieprawda — protestował ojciec proto-pop — żadnej melancholii ja nie podlegam, a gdy się wódki napiję, duch proroczy we mnie wstępuje i mogę przyszłość przepowiadać. Zapamiętajcie sobie moje słowa: z tego wszystkiego będzie figa z makiem.
— Cóż to za mucha cię ukąsiła, ojcze Aleksy? Wstyd doprawdy: my tu krzepimy się nadzieją, a wy traktujecie nas figą z makiem — wtrącił się do rozmowy gospodarz, horodniczy Dunajew.
Były właśnie imieniny jego żony. Na imieninową kulebiakę zeszli się urzędnicy taganrogscy i gawędzili o podarunkach i nagrodach, jakie spodziewali się otrzymać z powodu zapowiedzianego przyjazdu cara.
— Za zdrowie Najjaśniejszego Pana! — wykrzyknął uroczyście gospodarz, — powstając z miejsca
— Hurra! Hurra!
Popijali sobie cienkie winko tak dokumentnie, że horodniczy począł nucić swą ulubioną piosenkę:
Nie znii Rcsyn żadnje.h więzów Męstwo jej wszystki zwycięży...
Rozweseliło to tak gości, że podnieśli gospodarza w górę i poczęli podrzucać go na rękach. A ojciec protopop, nie bacząc na swą czcigodną powierzchowność i białą brodę, gotował się zupełnie na seryo do tańca, i już podjął sutannę o szerokich rękawach, ale się potknął, o inało nie przewrócił policmajstra i zaczął g>» wśród pocałunków przepraszać.
— Wasieńka, Wasieńka najdroższy, dlaczego my cię musimy nazywać Absentowem? Absens znaczy po łacinie nieobecny; a u nas przecież w mieście taki porządek, że policmajster nie może być nieobecnym...
Ale ojcu protopopowi język zaczął się j.lątać. Spojrzał na wszystkich mętnym wzrokiem i wykrzyknął złowieszczo:
— A ja i tak powiadam wam, że będzie z tego wszystkiego figa z makiem!
„Kochany bracie — pisał przed dwoina dniami prezes lag nrogskiego sądu przemysłowego, Teodor Roma o vicz Martos — naj jaśniejszy pan raczył zapowiedzieć swój przyjazd do naszego dmnu na tUień 13 lego miesiąca września. Nie ma prawie dwa, by nie wydawano rozkazu ubierania się w pantofle i perukę, co mię tak męczy, że ledwo się trzymam na nogach. Mówią tu, że Najjaśniejszemu Panu wszystko w Tagan ogu się podoba, tak że chce tu spędzić całi zimę, a może nawet pozostać jeszcze dłużej. Urządzono tu ekstra pocztę. Na ulicy moskiewskiej i greckiej ustawione zostały latarnie. (53 latarni — prawdziwa iluminacya. Wczoraj przyjechał jenerał Kleinmichel, a wkrótce przybyć ma także hr. Arakczejew. Co z tego wszystkiego wyniknie, Bogu samemu wiadomo. Jednakowoż nieoczekiwany przyjazd dostojnych osób wzbudza w nas wielką otuchę11.
Dom Martosów stał naprzeciwko domu byłego horodniczego Pankowa, na ulicy moskiewskiej i rogu fortecznego płaca. Chociaż Teodor zabronił domownikom swoiin wyglądać oknem, ale Ulana Andrejewna, żona Martosa, była tak ciekawa, że nie mogła wytrzymać i zaczajała si« w narożnem oknie, by śledzić, co się dzieje i sąsiadów. Z powoda ładnej pogody okna był} na oścież otwarte, i można było widzieć wszyst ko. Cesarz sam zajmował się przygotowywanien pokojów dla cesarzowej. Sam otwierał skrzynii z naczyniami, wyjmował porcelanę ze słomy, pil nująe hacznie, by się nic nie rozhiło; rozstawia mehle. Nieraz widziała ciekawa pani Martosowa juk cesarz każe coś ustawić, później odejdzi’ i przypatruje się, czy to będzie dobrze, przyjem nie i z*c’Sznie. Sam wbijał gwoździe na lustr; i obrazy.
— Patrzę, a on wchodzi na drabinę, gwoździł trzyma w zębach i młotkiem stuk, stuk, jak zvy kły tapic.er — opowiadała potem znajomym Ula na Andrejewna. I taki) ina twarz iniłą i dobrą że łzy staj i w oczach, gdy nań patrzę. Praw dzi *y anioł!
— Nigdyśmy go inaczej nie nazywali, jak a niołeni — wspominali p >byt cara inni także miesz kańcy Tagjinrogu. Punklualuie od siódmej d dziewiątej rano przechadzał się po mieście i rząd ko kiedy spacer taki nie był połączony z wspo możemein jakiejś biednej rodziny. Tylko o ter myślał, by komuś dobro wyświadczyć, wspomć i obdaro vać.
Wspominano także, że car w czasie owyc spacerów Inbił wdawać się w rozmowę z lii łzrr — yini, żołnierzami, marynarzami, chłopami, >t żebrakami, chodzącymi po d ogach pnbli-ch. Szczególniej jeden z nich mu się spodo-car często z nim rozmawiał na osobności: to włóczęga bezdomny, nie mający paszportu, ly Tedor Kuzmicz. aganrog był miastem po wiato wem na brzegu;a Azowskiego. Na zachód — limany, na lód — zagłębie Donu. Miasto samo położone na przylądku, tak, że z trzech stron oble-> je morze, i z końca każdej prawie ulicy »ć je było w zielonawym połysku, jak szkło itej butelki. ie wesołe było to miasto. Puste place, skła-iowarów, remizy i rozsypane na dużej prześni, małe, zaniedbane chaty z zawsze zain-teini wrotami. Dokoła zaś step ogromny i tresny. le carowi podobało się to wszystko, jak ym szczęśliwym śnie, który śnił mii się w po-ku podróży. Taka sama jesień z wiosennem Kietrzem, ta sama kometa, nieodłączna jego 1 arzyszka, świecąca w każdą noj na jasnem )ie południa; w nastroju ciszy ten sam zew ‘ inniczy, nadzieja wieczysteg > spokoju. ►nia 23 września wyjechał car na spotkanie arzowej Elżbiety Aleksiejewnej, do pierwszej ztowej stacyi za Taganrogiem, zwanej Krowi-d. Przyjechał tam o godzinie siódmej wieczo-
J. Mereżkowftki. Alek Bandor 1. — — Toin II. 18 rem. Wstąpił z cesarzową do cerkwi, by się pomodlić, i zaprowadził ją następnie do dworca, w którym oboje mieli zamieszkać.
Dworzec był to niewielki, zbudowany z kamienia, z żółtą faeadą i zielonym dachem, przypominający podmiejską sadybę średniej zamożności mieszczanina. Z okien wychodzących na dziedziniec i ogródek, widać było morze, z okien na ulicę — pusty plac i wały starej fortecy z Czasów Piotra I.
Dom dzielił się na dwie połowy. Na prawo apartament cara, dwa pokoje: jeden większy, narożny, przeznaczony na sypialnię, drugi mniejszy, okrągły. Na lewo, apartamenty cesarzowej, osiem małych pokoików, starannie urządzonych. Wszędzie sufity niskie, okna niewielkie i okazałe piece, jak w domach kupieckich.
— Podoba ci się tutaj, Lise, naprawdę ci się podoba? — zapytywał cesarz, pokazując żonie pokoje. — Ja sam to urządzałem i tak się lękałem, że się tobie nie będzie podobać.
— Jak ładnie, jak ślicznie, jak dobrze! — zachwycała się Elżbieta.
Z każdego drobiazgu widziała, jak o niej myślał, jak się starał jej dogodzić. Oto ulubiony jej dywan z gabinetu w Carskiem Siole; na ścianie krajobrazy z rodzinnych jej stron pod Karlsruhe i z Badenu — już oddawna zamierzała kazać je sobie przysłać; a na półce książki. Pamiętniki pani Genlis, Walterskott, Puszkin — te właśnie, które postanowiła, przeczytać.
— A otóż i on, on! Gdzieżeś go ty odszukał? Myślałam, że już zupełnie zginął — roześmiała się i poczęła klaskać w ręce, jak mała dziewczynka.
Był to dawny podarunek matki, zegar z pastuszkiem, pamiętający jej lata dziecinne. Trzydzieści lat temu złamał ktoś pastuszkowi rękę; 0 i teraz złamana, ale zegar idzie dobrze, ciągle tyka i tyka.
— Jak ślicznie! jak ładnie! jak dobrze! — powtórzyła, siadając na kanapie i zakrywając oczy z pełnym szczęścia uśmiechem
Przysłuchiwała się szmerowi przerywającemu ciszę:
— A to co?
— Morze. Zobaczysz jak przyjemnie się zasypia przy takim szumie...
Siadł przy niej i począł całować jej ręce.
— No, otóż jesteśmy razem droga moja, razem 1 sami, jak ci to obiecywałem — pamiętasz?...
— Nie mów, nie trzeba...
— Dlaczego nie trzeba?
Nie odpowiedziała, ale Aleksander zrozumiał, że jeszcze się lęka, niedowierza swemu szczęściu.
W nocy tej zasnęła tak słodko, jak już dawno od lat; budziła ją chwilami tylko cisza i wnet potem zasypiała na nowo, ukołysana szumem fal, jakby słyszała pieśń nad swą dziecięcą kołyską.
Była tak chorą przy wyjeździe z Petersburga, że nie spodziewała się dojechać, a tu zaraz po pierwszych dniach, poczuła, że siły jej wracają. Poczęła rozkwitać w oczach, tak, że doktorzy patrzyli na nią ze zdumieniem, nie mogąc zdać sobie sprawy z tak cudownej niemal poprawy stanu* zdrowia.
Mimo, że zbliżał się już koniec października, pogoda była taka sama prawie jak w lecie, ciche, słoneczne dnie, gwiaździste noce. Gdy wciągała w siebie powietrze, odświeżone bliskością morza, doznawała uczucia radości. Lecz nie słońce, nie powietrze były przyczyną tej radości, a to, że on był z nią i to taki spokojny, taki szczę śliwy, jakim go nigdy jeszcze nie widział.i.
Nie opuszczał jej ani na chwilę: wydawało się, że o niczem nie myśli, tylko o niej, jak gdyby po trzydziestu latach małżeństwa nastąpiły dla nich powrotnie miodowe miesiące. Ciągle się troskał o nią: po razy dziesięć w ciąga dnia zapytywał, czy czuje się dobrze, czy jej czego nie brakuje. Zgadywał jej życzenia, zanim jeszcze zdołała je wypowiedzieć.
Kiedyś na spacerze w ogrodzie wyraziła żal, że nie widać stąd morza. Na drugi dzień przyprowadził ją w to samo miejsce i ukazał widok na morze. Przez noc kazał usunąć drzewa. Pewnego razu powiedziała, że szczególniej jej się podoba jakiejś miejsce na wybrzeżu — na drugi dzień zastała już na nim ławkę. Aleksander sam narysował plan ogrodu i zamówił z Ropszy fachowego ogrodnika.
Nigdy nikt z < iszaku dworskiego nie towarzyszył im w dalekich spacerach, a nawet, gdy kto ich spostrzegł, odwracał się umyślnie, by nie przeszkadzać „młodemu małżeństwu“.
Pewnego razu zasiedli oboje na ławce nad wybrzeżem morza. Wieczór był jasny i pogodny. Słońce zaszło, a na złocisto-różowe niebo wyr-płynął sierp księżyca. Zdała słychać było szum przypływu; fale zielona *e rozbijały się o brzegi; unosiły’ się nail nimi czajki, wydające żałosne okrzyki. Brzeg, m którem usiedli, byrł wysoki. Przed ich oczyma rozciągała się nieobjęta okiem przestrzeń m >rza, za nimi niezmierzony step. A wśród tych dwóch obszarów, gdzieś jakby na krańcach świata — oni sami odosobnieni od wszystkich i wszysikiego.
— Jak ci do twarzy, Lise, w tych perłach — powiedział cesarz.
Elżbieta miała na sobie naszyjnik pereł, podarunek perskiego szacha. Od dawnego czasu nie nosiła go, dlaczegóż włożyła go teraz? Czyż nie dlatego, by^ jemu się przypodobać? A więc uwierzyła w miodowe miesiące, ona, stara, chora, bez sił? Pomyślała o tem, zawstydziła się i rumieniec wystąpił na jej twarzyczkę.
— W świetle wieczoru naszyjnik ten staje się różowym, podobnym jest do ciebie — spojrzał na nią cesarz z uśmiechem; poczem zamilkł i dodał po chwili:
— A wiesz, jak nas nazywają panowie z naszej świty?
— Jak?
— Młodem rmłżeństwem.
Nic nie odpowiedziała, lecz rumieniec jej stał się jeszcze żywszym. W rzeczy samej w bladoróżowej barwie jej twarzy był blask ostatni zachodzącego wieczoru.
— Widzisz, śmieją się z nas — rzekła po chwili. — To twoja wina; zanadto mię psujesz swoją dobrocią. Zobaczysz, zepsu|esz inię tak, że będziesz później żałował.
— Kiedy później?
— Gdy już odjedziesz.
— Nie myśl o tem, Lise.
— Nie mogę nie myśleć Muszę do tego się przygotować, tak, jak się chorzy przygotowują do operacyi... Już od dawna chciał;-.m się ciebie zapytać: kiedy chcesz odjechać?
— Nie wiem. Mówię wszystkim, że na Nowy Rok, a sam w to nie wierzę. Przypuszczam, że nigdy nie wyjadę. Zrzeknę się panowania, kupię ten zaciszny domek na Krymie, nad morzem,
Oreandę, i tam zamieszkamy już razem na zawsze...
Popatrzyła nań w milczeniu, i w szeroko otwartych jej oczach błysnęło uczucie niezmierzonej radości. Lecz natychmiast błysk ten przygasnął: znane jej dobrze uczucie, uczucie strachu przed szczęściem, podobne do uczucia strachu przed śmiercią, opanowało w całości jej duszę. „Gdy jestem szczęśliwą, ogarnia mie wstyd i strach, jak gdybym przywłaszczyła sobie coś cudzego, ukradła, i wiedziała, że będę za to ukaraną“ — przypomniała sobie słowa, zapisane niegdyś w swym pamiętniku.
— Nie trzeba o tem mówić, nie trzeba! — westchnęła, tak jak wtedy, w pierwszy dzień spotkania, a on też tak samo, jak wtedy, zapytał:
— Dlaczego nie trzeba? Dlaczego ty się lękasz? — dlaczego mi nie wierzysz Lise? O, gdybym mógł ci wszystko powiedzieć! Ale nie mogę... Trzeba było to zrobić trzydzieści lat temu. A ja teraz dopiero. Przecież sama to widzisz, rozumiesz... Prawda?
Milczała, a serce jej przejmował do głębi — strach przed szczęściem, strach śmiertelny.
Jedną ręką trzymał jej rękę, drugą objął ją w pół:
— O Lise, Lise, jak niedorzecznie postępowałem przez całe życie! Tak jakbym pozosta wał ciągle we śnie i w sennych marzeniach czuł, że cię kocham, ale nie wiedział, że to ty!...
I teraz dopiero wiem...
— Nie trzeba o tem mówić, nie trzeba! — zakryła twarz rękoma i łzy poczęły jej płynąć z oczu, łzy słodkie, łzy miłości, których przez całe życie nie mogła wypłakać.
Padł przed nią na kolana, także wybuchnął płaczem i wyszeptał, jakby pierwsze wyznanie miłości szesnastoletniego chłopca czternastoletniej dziewczynie:
— Kocham! Kocham!
Powtarzał to jedno słowo i niczego więcej nie mógł powiedzieć. Elżbieta nagle przestała płakać, pochyliła się ku niemu, objęła jego głowę, i usta ich zlały się w pocałunku. Nikt nie widział tego pierwszego pocałunku miłości, prócz stepu, morza i świecącego na niebie księżyca.
Nie chciało się im wracać do miasta; wsiedli do powozu i pojechali dalej drogą.
Dokoła rozciągał się step porosły ostami i burzanem. Nigdzie ani krzaku, ani drzewa. Tylko gdzieś w dali widać było wiatrjk machający skrzydłami. Samotność ta jednoczyła ich jeszcze bardziej, odgradzając ich niejako od zgiełku spraw ludzkich, który im zawsze tak dokuczał.
Nastawał zmrok. Od morza szedł zimny powiew wiatru.
— Nie chłodno ci, Lise? Mówiłem, że trzeba wziąć futro. Gotowaś się jestcze zaziębić.
— Ależ nie. przecież jest zupełnie ciepło. Patrz, jakie mam gorącu ręce? — Dobrze jest tak, nie trzeba, żeby było lepiej...
Otulał ją swym płaszczem, ruchem pełnym serdecznej czułości.
— Powiedz mi, droga moja — dawno już chciałem cię zapytać — zaczął niespodziewanie dla siebie samego — co ty myślisz o Ar>kcze-jewie?
— O Arakczejewie? — zdziwiła się Elżbieta, i według przyzwyczajenia, zaniepokoiła się — odezwał się w niej czujny instynkt ostrożności. Dała odpowiedź nie wprost, ale z pewną kobiecą przebiegłością.
— Wiesz pizecie — nie znam się na polityce, nie rozumiem się na sprawach państwa...
Przed Arakczejewem czuła zawsze lęk zabobonny. Jeszcze za czasów Pawła I, gdy Arakcze-jew ich odwiedzał, wydawał się jej zawsze jakimś groźnym, ohydnym pająkiem.
— No i cóż Lise, nie chcesz mi powiedzieć?
— Znam go tak mało...
— No, a przecież, jak ci się wydaje — czy to zły człowiek, czy dobry?
— Chcesz wiedzieć koniecznie?
— Koniecznie.
— Zaraz?
— Zaraz.
— Zdaje mi się... Nie, nie mogę powiedzieć. Pomóż mi... Co mianowicie chcesz wiedzieć?
— Jak myślisz, czy on mię...
Język nie zdołał wymówić: „kocha?“
— Czy on jest mi oddany?
— Oddany? Chyba nie... nie wiem... Zdaje mi się, że on ciebie nie kocha... On nikogo kochać nie może...
— A więc to człowiek zły, fałszywy?
— Nie... ani zły, ani dobry... nijaki... Nie umiem powiedzieć. Nijaki, pusty, nikczemny... Nie gniewasz się na mnie?
Spojrzała na Aleksandra. Na ustach jego zarysował się dziwny uśmiech. Zrozumiała, że się nie będzie gniewał.
— On sam przez się jest niczem — mówiła dalej już z większą śmiałością. Jest on twym cieniem; gdzie ty jesteś jest i on, ale sam przez się nie istnieje. Wydawać się może, że jest a nie ma go... No widzisz, jakie głupstwa gadam... *
— Nie, Lise, wcale nie głupstwa. Tylko nie wiem, czy masz słuszność. Zresztą być cudzym cieniem, to także wielka ofiara..
Zamilkł i pomyślał: „tak, to mój cień. Wziął na siebie wszystko, co było we mnie złe, ciemne, straszne. Gdy słońce wznosiło się wysoko, cień leżał u nóg moich, a gdy zaszło, cień wyrósł“...
Nie bez powodu wspomniał o Arakczejewie. Wiele inyś’ał o nim w ciągu ostatnich dni. 10 września w Gruzinie zamordowaną została Anastazya Minkina.
„Najjaśniejszy Panie, ojcze najmiłościwszy — pisał Arakc?ejew w dwa dni po dokonanem morderstwie — nieszczęście, które mię spotkało, utrata wiernej przyjaciółki, przebywającej w domu moim od dwudziestu pięciu lat, podkopały inoje zdrowie, i tak mię przygnębiły, że pragnę tylko śmierci. Wskutek tego zajmować się też nie mogę żadnemi sprawami, b.i sił mi do tego brak. Żegnaj, Panie najmiłościwszy, i nie zapominaj wiernego twego sługi. Przyjaciółkę moją zabili ludzie dworscy. Nie wiem jeszcze gdzie skłonię moją znękaną głowę, ale tutaj nie zostanę“.
Cesarz otrzymał ten list w Taganrogu 22 września, w przeddzień przyjazdu cesarzowej ’ odpowiedział nań tego samego dnia.
„Drogi przyjacielu kilka godzin temu otrzymałem twój list i smutną wiadomość o okropnym wypadku, jaki cię dotknął. Sercem odczuwam, to, co twe serce odczuwać musi. Współczuję z tobą nad wszelki wyraz możliwy do wypowiedzenia. Ale, mój diogi, pamiętaj, że rozpacz jest grzechem wobec Boga. Poddaj się ślepo Jego świętej woli.
„Piszesz mi, że chcesz wyjechać z Gruzina, ale nie wiesz dokąd. Przyjedź do mnie; nie masz na świecie przyjaciela, któryby cię serdeczniej kochał. Ale zaklinam cię na wszystko, co jest świętego, pamiętaj o ojczyźnie i o tem, jak służba twa jest jej potrzebna i mogę powiedzieć, niezbędna, i o tem, że ja z ojczyzną jestem nie-rozdzielny. Żegnaj, nie porzucaj przyjaciela, wiernego tobie przyjaciela4*.
Wysławszy lisi, cesarz wezwał do Taganrogu jenerała Kleinmichela, przebywającego w tym-czasie na południu i kazał mu jechać zaraz do Gruzina, wywiedzieć się o wszystkiem i nakłonić Arakczejewa, by bezwarunkowo przybył d>> Taganrogu.
Nie wątpił, że Arakczejew przyjedzie, ale nie otrzymując odpowiedzi, napisał drugi list:
„Czyż nie przychodzi ci na myśl, w jakim znajduję się niepokoju o ciebie w tak strasznej chwili twego życia? Grzechem jest zapomnieć przyjaciela, tak szczerze cię kochającego, a jeszcze większym grzechem wątpić o jego współczuciu. Stanowczo i ię proszę, byś jeśli sam nic masz sił, polecił komu przysłać mi szczegółowe o sobie wiadomości. Trawi mię ciągły o ciebie niepokój“.
Niepokój ten trawił go istotni ale łączyła cię z nim jakaś dziwnego rodzaiu obojętność. Było to coś podobnego do tego, g«1y człowieka sparaliżowanego kłuje ktoś igłą przy zastiv, ykiwaniu leczniczego środka: nie czuje bólu, ale doznaje nieprzyjemnego uczucia, widząc jak igła wchodzi w ciało.
Nareszcie przyszła odpowiedź: „Najjaśniejszy Panie, ojcze nój najmiłościwszy! Po przyjęciu komunii św. otrzymałem ojcowskie twoje pismo. Dziękuję za nie z synowską wdzięcznością. Oczywiście, nie tracę ufności w Bogu, ale siły coraz mię opuszczają. Bicie s*rca, codzienna gorączka, bezsenność od trzech tygodni, ciągła tęsknota i rozpacz, — doprowadziły mię do takiego stanu, że utraciłem zupełnie pamięć i nie zdaję sobie sprawy, z tego co robię i co mówię. Jakie z tego wynikną następstwa, Bogu jedynemu wiadomo. Ojcze mój najmiłościwszy! gdybyś mię zobaczył teraz w obecnym mym stanie, nie poznałbyś wiernego Twego sługi. Oto jest los czło-wieka na tym świecie: w jedaej chwili z woli Bożej zmienia się całe jego położenie.
„0 przyjeździe moim do Ciebie, Najjaśniejszy Panie, nic jeszcze teraz na pewno powiedzieć nie mogę. Dziękuję z całego serca za okazaną mi łaskę. Modlę się do Boga nie za siebie, ale o Twoje zdrowie, Najjaśniejszy Panie, tak niezbędne dla ojczyzny w tych burzliwych czasach.
„Opis zbrodniczego czynu przyślę później, jeśli siły me się wzmocnią. Bardzo być może, iż zbrodnia ta spełnioną została za postronnymi wpływami, by uczynić mię niezdolnym do służby i wykonywania woli Twej, Najjaśniejszy Panie, ojcze najmiłościwszy. Przypuszczać także można, że morderca chciał ugodzić we mnie. Widocznie podobało się Bogu, by za grzechy moje nałożyć na mnie tę mękę.
„Obejmuję Twe kolana, Najjaśniejszy Panie i całuję ręce, pozostając nieszczęśliwym, lecz wiernym do ostatniego tchnienia Twym sługą“.
Na drugi dzień po rozmowie z cesarzową o Arakczejewie, Aleksander siedząc w swym pokoju sam jeden, przeczytał ten list i zamyślił się. Nie, nie przyjedzie. Gdyby nie wiedzieć jak go prosić, błagać, poniżać się — nie przyjedzie. Z dwóch swoich przyjaciół, jego, Aleksandra i Anastazyi, wybrał ją ostatecznie. „Nikogo nie może kochać; ani zły, ani dobry. Nijaki, pusty, nikczemny. Wydawać się może, że jest, a niema go“...
Tak więc — otóż kogo przez lat trzydzieści uważał za swego jedynego przyjaciela. Czyż to bolesne? Nie, nie bolesne, a tylko przykre, tak jak się widzi, gdy w znieczulone ciało sparaliżowanego człowieka wchodzi igła. Ale jeśli się nagle poczuje ból? Przecież to blisko serca? Czy naprawdę blisko serca?
Tak, „czasy burzliwe“ — wie o tem i on sam i Arakczejew. A także i Kleinmichel donosi: „zwracam szczególną uwagę na śledztwo, by odkryć pobudki zbrodni. Jestem przekonany, że się ukrywa tu coś bardzo ważnego. Wczoraj otrzymałem z Petersburga kartkę papieru bez podpisu, zawierającą zdanie ludzi uczciwych o wypadku zaszłym w Gruzinie i łotrowską rozmowę podpułkownika Batienkowa“.
Batienkow — to jeden z nich — członków Tajnego Związku. „To oni — zaczyna się!“ — pomyślał Aleksander zaraz na pierwszą wiadomość © zbrodni w Gruzinie.
Że się zaczyna, wiedział i z wielu innych donosów. Zwlekać dłużej niepodobna: nie dziś, to jutro wybuchnie bunt. Chciał stłumić, zdusić spisek; w tym celu wezwał Arakczejewa. A oto Arakczejew teraz już został zniszczony.
Gdy jeszcze miał nadzieję, że Arakczejew przyjedzie, sporządził dlań notatkę o Tajnym Związku. Teraz chciał ją przeczytać. Wydobył ją ze szkatułki i począł czytać.
Była godzina czwarta popołudniu; dzień słoneczny, jasny. Nagle poczęło się ściemniać; mrok zapadał nagle. Od morza nadciągał czarno-żółty tuman. W pokoju zapanowały takie ciemności, że niepodobna było czytać. Zadzwonił na kamerdynera, kazał podać świece.
Nie spostrzegł, że tuman począł rzednieć, znowu stało się jasno, a świece paliły się niepotrzebnie.
Wszedł kamerdyner Anisimow.
— Czego chcesz, Jegorycz?
— Czy mam zabrać świece? Gdy kto zol czy z dworu, będzie się dziwił.
Patrząc na mdły płomień świec, cesarz chc sobie coś przypomnieć. „Ab, tak, świece w dzień przy zwłokach trupa“...
— No, dobrze, zabierz.
Jegorycz podszedł do stołu, zagasił świec* wyniósł je z pokoju.
Cesarz chciał znowu wziąć się do czytań ale już nie mógł. Nagle przypomniały mu petersburskie zjawy i przywidzenia, groźne i j tworne.
— Widziałeś, jaki mglisty tuman na chw wszystko zaciemnił? Zupełnie tak, jak w Pete burgu — rzekła cesarzowa, wchodząc do poko
— Tak, zupełnie jak w Petersburgu — i wtórzył Aleksander, zamyślił się i spojrzawt na nią, spytał:
— Co ci jest?
— Nic... Przeszkadzam ci? Jesteś zajęty?
— Lise, co ci jest? Czujesz się niezdrów ’
— Nie — wcale nie. Nic mi nie jest. Rj zrobiłam duży spacer, może to mię troszkę zr czyło. Ale to nic...
Stała przed nim z opuszczoną głową, nie j trząc na niego, blada, zmięszana, z rękami oj dającemi bezsilnie. Aleksander ujął jej rę przytulił je do ust i patrzył na nią z tą ujmii> cą, czułością, której się oprzeć nie umiała.
— Powiedz prawdę — co myślisz?
— Masz jechać do Krymu? — zapytała Elżbie-a i zarumieniła się, jakby się przyznawała do viny.
— Do Krymu?... Być może... A dlaczego się iytasz? Kto ci powiedział?
— Wołkońskij.
— Głupiec, stary plotkarz! Umyślnie ci nie tiówiłem. Sam jeszcze nie wiem na pewno. Ale eraz już za nic nie pojadę.
— Dlaczego — teraz? Przezemnie?
— Nie — ja sam nie chcę. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę o tym wyjeździe myśleć bez trarhu...
Popatrzyła na niego i nagle uwierzyła i ucie-zyła się ogromnie.
— Więc dlaczegóż masz jechać?
— Ot, głupstwo się stało... Obiecałem Woron-owowi, a on się pospieszył. Wszystko przygo iwane, czekają, wyznaczyli nawet marszruty...
Gdy powiedział „marszruty” — słowo stanow-:ze, zrozumiała, że postanowił jechać.
— A więc jedź, jedź, jeśli musisz — powie-Iziała. zmuszając się do uśmiechu.
Być mu ciężarem, narzucać się mu — nie, ra-;zej wszystko, niż to.
— Ale nie na długo?
— Myślałem na dziesięć dni, najwyżej na dwa ygodnie...
D. McreŁkoweli. Alokwiiidfr 1. — Toui U. 19
— No widzisz, czy warto o tem mówić? Wyjeżdżałeś na całe miesiące, a ja nic nie mówiłam, a teraz o dwóch tygodniach myśleć mi ciężko. Prawda, co to za kaprysy! Nie trzeba się im poddawać! Musisz jechać — koniecznie musisz jechać, ja proszę, żebyś pojechał, słyszysz?
— Dobrze Lise, tylko już po raz ostatni. Bez ciebie już nigdy nigdzie się nie ruszę...
Cień przemknął po jej twarzy; słowa: „po raz ostatni“, jak wszystkie podobnego rodzaju słowa bezpowrotne, wzbudzały w niej przesądny strach.
— A wiesz, dlaczego jeszcze chciałem pojechać na Krym?
— Dlaczego?
— By kupić Oreandę, wybrać miejsce pod budowę dla naszego domku.
— Ah, jak to dobrze! A więcj jedź z Bogiem!
Objęła go rękoma, pochyliła się i pocałowała go w czoło. Łzy zabłysły w jej oczach. Wydało mu się, że są to łzy szczęścia.
— No, a teraz pójdę, nie chcę ci przeszkadzać w zajęciach.
— Zaraz przyjdę do ciebie, Lise, tylko skończę ten o to list.
Listu żadnego nie miał kończyć, ale nie chciał zostawiać na stole notatek o Tajnym Związku, żeby Dybicz przypadkiem ich nie zobaczył. Cią gle jeszcze ukrywał przed wszystkimi tę swoją mękę, jak bolesną ranę. Gdy zamykał papiery do szkatułki, przyszła mu nagle myśl do głowy, myśl, która jego samego zdziwiła; by powiedzieć wszystko jej, Elżbiecie. Przypomniał sobie, jak wczoraj rozumnie mówiła o Arakczejewie, i jak się zachowała w tą straszną noc 11 marca: gdy wszyscy go opuścili, stchórzyli, ona jedna zachowała przytomność umysłu Ocaliła go wtedy, może ocali i teraz? A przynajmniej nie będzie osamotniony, będzie mógł z kimś podzielić mękę, — a to już połowa ocalenia.
Ucieszył się tą myślą. Ale poczucie wstydu do, którego już przywykł, i strach stłumiły w jego sercu tę gotowość wyznania. — Nie, nie teraz jeszcze, lepiej potem, gdy stan jej zdrowia się poprawi — oszukiwał się znowu, jak zawsze przedtem.
Odjazd cesarza wyznaczony został na dzień 20 września. Ostatnie dnie były dla obojga bardzo ciężkie. Elżbieta nie zdawała sobie sprawy, co się z nią dzieje, dlaczego ogarnia ją uczucie strachu. Wmawiała w siebie, że to choroba. Rozum jej poddawał się temu, a seice nie wierzyło. Najbardziej zaś dolegało jej to, iż czuła, że stan jego duszy jest taki sam.
W przeddzień odjazdu szalała tak gwałtowna burza, że Elżbieta spodziewała się, iż wyjazd w ostatniej chwili zostanie odłożony. Z tą myślą 19* udała się na spoczynek. Obudziła się wcześnie, ledwo poczęło świtać. Zerwała się z łóżka i pobiegła do okna, by zobaczyć, jaka pogoda. Gęsta, czarno-żółta mgła, taka sama, jak wczoraj, zarazem jednak cisza, jakby żadnej burzy nigdy nie było. Nasłuchiwała, czy nie ma w domu ruchu, zwiastującego przygotowanie do podróży. Było jednak jeszcze zawcześnie. Znowu się położyła i zasnęła. Począł ją trapić przykry sen: wydawało jej się, że serce bić przestało, i że lada chwila umrze. Obudziła się, spojrzała przez okno. Mgła się rozeszła: błękitne niebo, słońce. Przed domem słychać było odgłos dzwonków, widocznie konie już zajechały. Za drzwiami rozległy się kroki Aleksandra; drzwi się otworzyły, cesarz wszedł do pokoju.
— Nie śpisz, Lise?
Nic nie odpowiedziała, nie ruszała się z miejsca, patrząc nań szeroko otwartemi oczyma, blada, jak gdyby martwa. Serce znowu, jak dopiero co we śnie, nagle bić jej przestało.
— Co ci jest? — zapytał Aleksander z trwogą.
Z wielkim wysiłkiem zaczerpnęła oddech i u śmiechnęła się.
— Nic złego, głowa mię trochę boli. W nocy odczuwałam duszność, pewno od tej mgły. A teraz jaka cudowna pogoda!
— Lise, na Boga, może wezwać doktora Willie?...
— Nie, nie trzeba, daj spokój. Nie obawiaj się o mnie, będę rozumną. No, Bóg z tobą... Chodź pożegnam cię znakiem krzyża świętego. Pocałuj mię jeBzcze... tak... A teraz idź już... już czas. A ja jeszcze się zdrzemnę.
— Ah, Lise, — możeby lepiej było...
— Nie, nie idź — musisz jechać...
Oderwała się od niego, prawie go odepchnęła, opadła na poduszki i zamknęła oczy. Aleksander stał przez chwilę, patrzył na nią, pomyślał: „śpi“, i pocichu na palcach podszedł do drzwi, ale się zatrzymał i raz jeszcze obejrzał. Leżała bez ruchu i szeroko otwartemi oczyma patrzyła na niego, blada, jakby martwa. Nagle przypomniało mu się, jak odchodził od umierającej Zofii. Tak samo wtedy po raz ostatni odwrócił się i pomyślał: „może zostać?“
Gdy wyszedł, Elżbieta uczuła ulgę; jak gdyby powracała do przytomności, opamiętała się i dziwiła się temu, co się z nią działo. „Atak nerwo-wy“ — pomyślała, i powoli poczęła się uspokajać. Trwoga ustąpiła, pozostał tylko codzienny smutek. Jak zawsze, przy każdym jego wyjeździe, wszystko wyblakło, przygasło, utraciło smak, „jak zupa bez soli“ — żartowała nieraz.
Teraz dopiero zauważyła, że Taganrog jest bardzo brzydkiem, niemiłem miasteczkiem. Na ulicach wszędzie zaspani ludzie, żebracy w łachmanach, ordynarne sołdwty, brudni Grecy i han dlarze i groźnie wyglądający tureccy marynarze ze zbójeckiemi twarzami. Od przystani w p Azowskim dochodziła woń gnijących ryb. I dzie dokoła powietrze ciężkie, duszne, niez Północno-wschodni wiatr dolegliwy i prz jący. Nawet w pogodne, jasne dnie, nagle rza podnosi się mgła czarno-żółta, przejęł tarną wonią. A na sąsiedniej cerkwi por niem św. Konstantego i Heleny rozleg nury, jakby pogrzebowy dźwięk dzwon
Dworek, w którym zamieszkali, rć okazał się tak miłym, jakim się wyd czątku Z okien wieje, piece dymią, f szczurów i myszy. Kiedyś mysz skoczyła na kolana freiliny Wałujewowej, a ta omal nie umarła ze strachu. Szczury po nocach biegały i hałasowały, jak gdyby chciały wyprosić niepożądanych gości. Pod oknami wyły psy. Odpędzano je, ale wracały napowrót. Wałujewowa skarżyła się i narzekała, twierdząn, że z dniem każdym będzie coraz gorzej; ciągle się czegoś bała, płakała, sama wyła, jak pies, i w końcu tak dokuczyła cesarzowej, że Elżbieta zabroniła jej p ikazywać się na oczy.
W dwa dni po wyjeździe cesarza, Elżbieta o-trzymała wiadomość o zgonie króla bawarskiego, męża Karoliny, swej siostry. Kochała swą siostrę, współczuła z nią, a jednak na dnie duszy budziła się radość, jak u żołnierza w ogniu bitwy, gdy kula przelatywała mu koło uszu i padał idący obok niego towarzysz: „dzięki Bogu, on a nie ja!“ Przeraziła się tą radością. „A cóż, gdyby naprawdę?®., zaczęła i nie skończyła: nagle serce bić jej przestało, jak wtedy we śnie.
Nazajutrz otrzymała od cesarza list z Petersburga.
„Śmierć króla bawarskiego, tak niespodziewana, raz jeszcze przypomina nam, że każdy z nas, w każdą chwilę winien być gotów. I trzeba było, by ta wiadomość przyszła do ciebie właśnie wte-dy, gdy ja nie jestem z tobą. Wiem, że jesteś rozumna, a przecież lepiej by było, abym był przy tobie. Napisz, jak się czujesz. Lękam się nade wszystko, że się utożsamisz z Karoliną (vous vous identi/ieres a Caroline) “.
„Uspokoję się dopiero wtedy, kiedy się z tobą zobaczę, co, jak mam nadzieję, nastąpi już za tydzień“ — pisał 30 października z Bachczyseraju®.
Na karcie geografiznej śledziła bieg jego popróży: Pierekop, Symferopol, Ałuszta, Gur-uf, Oreanda, Ałupka, Bajdary, Bałakława, Gieorgiewski Monastyr, Sewastopol, Bachczyse-raj, Eupatoria i znowu Pierekop, już na powrotnej drodze. — W miarę jak ten dzień powracał, świat cały nabierał znowu blasku i życia, jakby wschodziło słońce; znowu wszystko stawało się smacznem, — „posolono zupę®.
„Nie, tak kochać nie wolno, to grzech, za t Bóg karze“. — myślała z trwogą.
Cesarz powinien był wrócić do Taganroga listopada.
W wilię tego dnia była pogoda taka, jat w Petersburgu w końcu sierp na. Na niebie prze mykały się we dnie chmury, a przez nie przeświecało słońce; w nocy chmury znikały a niebo iskrzyło się gwiazdami tak, jak to bywa tylko późną jesienią.
Zostawszy sama w sypialni, Elżbieta pized u-daniein się na spoczynek, otworzyła okno i pełną piersią zaczerpnęła powietrza. Nie tylko w duszy, ale i w ciele czuła zupełny spokój. „Jak to dobrze, jak to pięknie, jak to cudownie! I skąd to przyszło? Stąd, że on jutro będzie z nią? Nie, nie tylko od tego, a od wszystkiego — od ciszy, od morza, od nieba, od gwiazd. Wszjstko co było, jest i będzie i tak — już na zawsze. I wszystko dobrze I to, że całe życie tak się męczyła, i to, Ż3 teraz tak się czuje szczęśliwą — wszystko dobrze na wieki wieków“.
Uklękła, podniosła oczy ku niebu, uśmiechnęła się i wy buchnęła płaczem, Promienie gwiazd łamały się w jej łzach, ostre, długie, błękitne jak gdyby błyszczały już nie nad nią, a w niej, jak gdyby z nią zlały się w nierozdzielną całość. kata, modliła się, składała dzięki Bogu. ąż Karoliny umarł — przypomniała sobie No, i cóż, wola Boża. Jej mąż umarł“... ój żyje“ — ledwo nie pomyślała i przera-? ę zaowu. „Boże miłosierny, co to jest... ja jestem podła... A i rzecież to wszystko i z głębokiej miłości... Tak kochać nie wołka miłość jest grzechem, za taką miłość l arze... Ale ty mnie przebaczysz, Boże mi-y“! ivu się uśmiechnęła i znowu łzy popłynę-j oczów. Wiedziała, że Bóg jej przebaczy, przebaczył i że — wszystko będzie do-a wieki wieków.
II. lam dotąd jeszcze małą gorączkę, zapewne iu. d jakiego czasu, Najjaśniejszy Panie? d pobytu w Bachczyseiaju. Przyjechałem?no wieczorem, pić mi się zachciało. Te-podał mi kwasu; przyszło mi na myśl, 10 sfermentował — na Krymie panowały
— ale Tedorow mówił, że świeży. Wjpi-ołożyłem się do łóżka. W nocy chwyciły ’ałtowne bóle żołądka. Powoli jednak, i myślałem, że na tem wszystko się skończy. Ale w Pierekopie znowu bóle wróciły, przyłączyła się do nich gorączka i trwa dotąd jeszcze.
Pomyślał chwilę i dodał:
— A może jeszcze wcześniej, może jeszcze od czasu pobytu w Sewastopolu: wieczorem konno pojechałem do Gieorgiewskiego monastyru w jednym tylko surducie, we dnie było gorąco, a w nocy w stepie teraz wiatry chłodne, no i zaziębiłem się.
— Więc Najjaśniejszy Pan czuje się niezdrów już od tygodnia?
— Tak, mniej więcej od tygodnia. A zresztą dobrze nie pamiętam.
— Czy chinę Najjaśniejszy Pan zażywał?
— Nie. Lekarstw nie lubię. Samo przejdzie.
— Jakżeż samo przejść może! Najjaśniejszy Pan raczy zapominać, że kto się przybliża do piątego krzyżyka, nie może tak postępować, jak gdyby miał lat dwadzieścia...
— Ależ wiem, wiem, bracie. Starość nie radość — wiem to tak dobrze jak i ty. Ale co się tyczy tej gorączki, nie bój się, to głupstwo, przejdzie.
W małej gotowalni znajdującej się obok sypialnego pokoju, cesarz przebierał się i mył po drodze. Zawsze używał zimnej wody, teraz jednak kazał sobie podać ciepłą, bał się, by przeziębienie się nie powiększyło. Wołkońskij z rę cznikiem przewieszonym przez ramię lał mu 7 dzbanka wodę na ręce. Były naczelnik jene-alnego sztabu, obecnie marszałek nadworny ce-;arzowej jenerał adjutant kniaź Piotr Michajło-wicz Wołkońskij, często służył cesarzowi za kamerdynera. Od dwudziestu lat był dlań rodzajem piastunki, towarzyszył mu we wszystkich podróżach, widywał go w najrozmaitszych stanach duszy i ciała, najbardziej uroczystych i najbardziej upakarzających. Cesarz bynajmniej nie pieścił się z kniaziem.
— Trudno sobie wyobrazić, co ja czasem znosić muszę od niego — mawiał Wołkońskij i nieraz chciał się podawać do dymisyi, a jednak pozostawał na swym urzędzie. Miał on charakter słaby i dobry; lubił Aleksandra i u-żalał się nad nim, jak się użala stara piastunka nad chorem dzieckiem.
Żal mu go było i teraz, widział, że cesarz jest chory, i tylko według zwyczaju, stara się ukryć i przemóc chorobę.
— Eh, co za straszne tu powietrze! — rzekł cesarz, patrząc na gasnące płomienie iluminacyi.
— Na przyjazd twój, najjaśniejszy Panie!
— Wierni poddani! — zmarszczył się Aleksander z widoczną niechęcią. — Au was, co tu słychać?
— Wszystko dobrze, dzięki Bogu.
— Jak się miewa cesarzowa?
— Także dobrze, zdrowa, tylko bardzo Bię za tobą stęskniła, Najjaśniejszy Panie.
Aleksandra zmęczyła toalela. Usiadł na krześle, trzymając ręcznik, zapomniał go oddać Woł-końskieinu i opuścił głowę na ręce. Z ruchu tego widać było, że jest naprawdę chory.
— Może Najjaśniejszy Pan się położy, a ja cesarzową tutaj poproszę?
— Nie, nie można Przerazi się. Nie trzeba jej 0 niczem mówić.
— Przecież sama pozna.
— Niech pozna, ale ty jej nic nie mów. Po cóż ją niepokoić. Mówiłem ci już: to wszystko głupstwo. Przejdzie i będę zdrów. No, dawaj surdut. Muszę iść do niej: czeka na mnie nieboże.
Wołkońskij podał mu surdut; cesarz włożył, spojrzał na siebie w lustrze przelotnie i niechętnie, tak jak patrzą ludzie chorzy, przeciągnął szczotką po włosach, zaczesanych do góry, zapiął surdut, obciągnął go na sobie i wyszedł z pokoju. I po ruchach jego, po przygarbieniu, zinowu widać było, że jest chory. Wołkońskij patrząc za nim, mruczał coś pod nosem, jak stara piastunka, która ma przed sobą chore dziecko 1 odnosi się do niego z zrzędi^cą rzewnością.
Cesarzowa oczekiwała Aleksandra o godzinie piątej, według marszruty. Ale przeszła godzina piąta, szósta, siódma, wpół do ósmej, a jego je szcze nie było. Nakoniec o trzy kwadranse na ósmą zobaczyła przez okno powóz, który jechał stępa, z podniesioną budą Czyż nie jest on pusty? Nie, otóż i on, — w ciepłym płaszczu z nogami okrytemi niedźwiedzią skórą. Nigdy nie jeździł stępa. Czy nie stało się co złego? Może chory? Chciała wybiedz na jego spotkanie, ale nie śmiała: nie lubił, żeby się z nim witała, póki nie przebrał się po podróży. Postanowiła czekać. Siedziała sama jedna w swym gabinecie, nasłuchując, jak stołowy zegarek — marmurowy pastuszek ze złamaną rączką — tyka i tyka. Każda minuta wydawała się jej wiecznością. Nareszcie wezwała sekretarza swego, Longinowa i kazała mu pójść, dowiedzieć się co się stało. Longinow poszedł i nie wracał Przypomniało się jej, jak w czasie powodzi także posyłała Longihowa i także tak długo nie wracał. Nie miała sił czekać dłużej. Wstała i podeszła do d’zwi. W tejże właśnie chwili, dały się słyszeć kroki: on! on!
Niczego nie pamiętała, nie widziała, nie słyszała, czuła tylko, że on jest przy niej.
— Lise, nareszcie! No, dzięki Bogu, dzięki Bogu!
Zawsze, jak bywało, w chwilach takich spotkań czuła się szczęśliwszą od niego i w nierówności tej była kropla goryczy. Tym razem jej nie było: po raz pierwszy w życiu odczuła, że są o-boje jednako szczęśliwi.
Opamiętała się i uważnie spojrzała na niego.
— Jesteś chory?
— Głupstwo, nie ma o czem mówić: jutro będę zdrów.
Nie odpowiedziała i przypatrzyła mu się jeszcze uważniej: „tak, wychudł, źle wygląda. Ale to nic. 0 ile gorzej jeszcze wyglądał w przeszłym roku, gdy zaczynała się róża na nodze, a później było wszystko dobrze. I teraz będzie dobrze.
— Naprawdę, Lise, to nic złego — rzekł cesarz, jakby odgadnął jej myśli. Uśmiechnął się do niej, a ona znowu zapomniała o wszystkiem, przytuliła się do niego, zamknęła oczy z pełnym szczęścia uśmiechem. Nieszczęście — nie mogło jej dotknąć: On jest przy niej, i wszystko dobrze — na wieki wieków.
— No, więc jesteśmy razem! Usiądź, proszę — dodała po chwili, widząc, że mu stać trudno. — Ot, tu na kanapie. Może się chcesz położyć — Zaraz przyniosę poduszkę? Masz dreszcze? Okryj się szalem. Nic nie szkodzi, że stary i poplamiony. To szal mojej biednej Amalchen, lubię go, bo ciepły. Zawsze w niego się owijam, gdy mi zimno. A może chcesz herbaty?
Mówiła, nie zupełnie zdając sobie sprawę z tego, co mówi, ale czuła, że milczeć nie trzeba.
— No, a teraz opowiedz mi, ciągnęła dalej Elżbieta, jak się zaziębiłeś, gdzie i kiedy?... Tylko mów prawdę — samą prawdę.
— Opowiedział jej to samo, co Wołkońskie-mu, tylko bardziej jeszcze uspokajająco. Spie-szjł się, by skończyć rozmowę o chorobie i zacząć o czem innem.
— Poczekaj, Lise — co to ja chciałem? A... Oreanda... Przecież kupiłem Oreandę.
Wyjął z bocznej kieszeni i rozłożył na stole plan maleńkiego, letniego domku, tylko dla nich obojga; pokazywał i objaśniał:
— Pokoiki maleńkie, jeszcze mniejsze od tych, ale przytulne, jasne, białe. Tu wielka tei asa z kolumnami, ze schodami do morza — wszystko w greckim stylu. A okolica jaka, prawdziwy rai! Cyprysy, laury, mirty wiecznie zielone, morze błękitne — zupełnie, jak w bajce. Teraz w listopadzie, jeszcze róże kwitną.
Z książeczki podróżnej wydobył i podał jej zasuszoną herbacianą różę.
— Powąchaj: pachnie do tej pory. — A przy-tem, jaka tam cisza, jaki tam spokój... Będzie nam tam dobrze obojgu...
Milczał przez chwilę, a później dodał z cichym smutkiem:
— Kiedyś myślałem, że będziemy tam — we troje. Biedna Zofia! No, cóż robić...
Ledwo że nie powiedział: „i tak będziemy wkrótce razem“ — słowa umierającej Zofii «
Popatrzył na Elżbietę w milczeniu i jakiś błysk złow szczy przemknął po jego oczach
Elżbietę ogarnęła trwoga: chciała coś | dzieć, przerwać milczenie, ale już nie r czuła tylko, że szczęście uchodzi z jej jak woda z dziurawego dzbana.
Wszedł kniaź Wcłkońskij i zameldował medyka Willie.
— Nieznośny jesteś. Mówiłem ci przecii go nie puszczał Dokuczył mi już swemi Btwami — rzekł cesarz szeptem — No, ter trudno, wołaj go, niech wejdzie.
Willie wszedł, pocałował rękę Elżbiety pytał cesarza, jak się czuje.
— Znakomicie, mój przyjacielu! Napiłe herbaty i ogrzałem się. Dreszczy już nie tylko, jak się zdaje, małą gorączkę.
Willie wziął cesarza za puls, trzymał c jego rękę i nie powiedział ani Błowa.
— Mój drogi, Jjkóbie Wasiljewiczu — gnął cesarz dalej, bądź lak dobry, uspok powiedz, że to wszystko głupstwo. Mn wierzy..
— Tak, rozumie si, ę, to nic poważnego, jednak leczyć się trzeba. A Wasza Ce; Mość nie chce zażywać lekarstw..
— No wiem, mój drogi, wiem. Chodź i taj — zwrócił się do kniazia Wołkońskiej Jak myślisz, co to jest — wskazał na pU. mu w Oreandzie.
— Dom jakiś.
A. czyj?
Nie wiem.
Ddstawnego jenerała Aleksandra Pawłowi-jmanowa. Wiesz dobrze, że ja wkrótce idę ławkę.
Czyż nie zawcześnie. Najjaśniejszy Panie? Zaweześnie? Zmiłuj się; 25 lat służby. Narosłemu żołnierzowi więcej się należy. I ty, podaj się do dyraisyi. ’ Będziesz u mnie ekarzern. mawiali wesoło i spokojnie; nie wiadomo dlaczego spokój ten Elżbiecie wydał się igiin: czu’a, że ciągle upływa i upływa z dziurawego dzhanka. ie spojrzał na zegarek i zauważył, że ce-’i pora na spoczynek.
Wiedziałem, że mnie wygnasz. A mnie tu >brze. No, pięknie, będę posłuszny Tylko icze pożegnamy. lie i Wołkońskij wyszli z pokoju.
No i cóż, Lise, uspokoiłaś się? — zapytał, powstając z miejsca. >iela chciała odpowiedzieć, ale znowu nie
’Ml*/*. 3óż tobie, Lise? Przecież tak nie można, jjemy się nawzajem: to ja się lękam, że eś chora i zamartwiam się, to znowu ty się — wiasz, że ja jestem chory. Tak, jak w tej ce: niedźwiedź i koza. Pociągniesz na pra-
Mereikowslii. Aleksander I. — Toru II. 20 wo, niedźwiedź rzuca się na kozę, pociągniesz na lewo, koza na niedźwiedzia
— Nie mój dn-gi — ja się nie trwożę... Ale laka już byłam szczęśliwa — zaczęła i nie skon czyła. Łzy s łumiły jej mowę.
— A teraz jesteś nieszczęśliwa?
Objął ją ramieniem i ucałował z taką rzewnością, że serce jej zama-ło ze słodkiej rozkoszy; dzban, chociaż dziurawy, napełnił się po br/eg’.
— Drogi mój, jedyny! — przytuliła się do niego i wybuchnęła płaczem. — Niech cię Bóg wynagrodzi za twoją... przyjaźń ku mnie!
Nie śmiała powiedzieć: miłość.
— No, Pan z Tobą — chciała go przeżegnać znakiem krzyża świętego.
— Nie, Jji.se, potem. Przyjdź do mnie, gily się położę.
Poszedł do siebie do gabinetu, siadł za stołem i zaczął przeglądać pocztę. Znalazł rap>rt jenerała Kleinmichela: „Opis niecnej zbrodni w Gruzinie“.
Bolała go głowa, w oczach mu ciemniało od gorączki; nie mógł czytać, przeglądał tylko pobieżnie.
„Według zeznania mordercy, nieboszczka upadła i poczęła krzyczeć; wówczas on zupełnie przerżnął jej gardło i odciął jej głowę tak, że trzymała się głowa na jednej tylko kości...“
A na ostatniej stronie raportu: „o sprawach bieżących myśleć w tych warunkach i zajmować się niemi, jeszcze niepodobna, ale mam nadzieję, że hrabia nie porzuci ich, jeśli zdołam go przyprowadzić do jakiej takiej równowagi“.
Uśmiechnął się, pomyślał: jakże go to uspokoi? Znaleść mu inną dziewkę, czy co? Drugiej takiej się nie znajdzie. Ją przecie ojciec Fo-cyusz nazywał „męczennicą“, ją, — tego zwierza w ludzkiein ciele, która pokojówce za to, że nie umiała zaczesać włosów, wyrwała kawałek policzka rozpalonemi szczypcami.
Rzucił raport; nie mógł dalej czytać; ogarnęło go uczucie wstrętu i wydawało się, że ten wstręt pochodzi z tego, że czyta.
Zobaczył list Arakczejewa; rozpieczętował, ale także nie przeczytał, tylko przegląilnął.
„Najjaśniejszy Fanie, Ojcze najmiłościwszy, na skrzydłach leciałbym do ciebie, do Taganro-Ku* gdyż niczego tak nie pragnę, jak ujrzeć o-blicze mego dobroczyńczy; ale czuję tak wielki ból w piersi, że boję się w tak złą pogodę puszczać się w drogę. Wydaje mi się, żebym nie dojechał. Ściskam Twe kolana Najjaśniejszy Panie, i ręce całuję“.
Znowu się uśmiechnął: jakby przyjął Arakcze-jewa, gdyby zdecydował się przyjechać? A zresztą, za co się goiewa? „Gdzie ty, tam i on; czem ty jesteś, tem i on, a jego samego niema: to twój cień“. — Tak, mój cień: gdy słońce hyło wysoko, cień leżał u moich nóg, a gdy słońce zaszło, cień wyrósł“... Olbrzymi cień, widowisko straszliwe. „Kolonie wojenne są najokrutniejszą niesprawiedliwością, na jaką się rząd mógł zdobyć“, — przypomniał się mu donos Aliłujewa, i cicha skarga narodu: „Ocal ojcze miłościwy, naród chrześciański od Arakczejewa!“ Marzył o królestwie Bożem na ziemi, i oto — krolestwo Arakczejewa, królestwo Zwierza... Tak, oni mają racyę...
Głowa poczęła mu krążyć i w oczach ciemniało, tak, że wydawało mu się, że za chwilę utraci przytomność. Wstał, podszedł do kanapy i położył się. Zamknął oczy; nie spał, ale jakby we śnie widział drogę pocztową na stacyi Wasiljew-ka, o dwadzieścia pięć wiorst od miasta Orzechowa, przez które przed trzema dniami przejeżdżał. Spotkał go tam feldjeger Maskow z depeszami z Petersburga i Taganrogu. Cesarz kazał mu jechać za sobą i chciał go posłać z następującej stacyi do Taganrogu z listem do cesarzowej. Wsiadł do powozu i pojechał. Droga skręcała kręto, z góry ku mostowi na rzeczułce. Powóz cesarza przebył ją pomyślnie. Feldjeger Maskow wsiadł na kibitkę, krzyknął na woźnicę: „ruszaj“ — i kibitka w szalonym pędzie puściła się z góry. Nagle rozległ się przejmujący krzyk. Kibitka na zakręcie utraciła równowagę, Maskow wyleciał z niej i całym rozmachem uderzył głową o kamień. Cesarz widział to, wzdrygnął się i rozkazał Tarasowowi pospieszyć z pomocą feldjegerowi. Na następującej stacyi Tarasów oznajmił cesarzowi, że Maskom poniósł śmierć na miejscu Cesarz już wtedy rnia] gorączkę; po raporcie Tarasowa wzmogła się ona znacznie. „Cdby było — pomyślał — gdybym był naprzód posłał Maskowa z listem do cesarzowej? Napisałbym: je vous envoye Maskoff et je le suis de pres. 1 kto wie, czy jego los nie byłby moim udziałem“.
Leżał na kanapie z zamkniętemi oczyma i widział jak Maskow pada, i słyszał suchy trzask czaszki o kamień przydrożry. „Od tego tak mię głowa boli, od tego suchego trzasku. Trudio wytrzymać!... Lepiej może wstać“...
Wstał, podszedł do stołu i znowu zaczął przeglądać papiery. Długo czegoś szukał, i wreszcie znalazł: bezimienne pismo, jeden z tych niedorzecznych donosów, których tyle otrzymywał w ostiitnich dniach. Umiał go prawie na pamięć; nie potrzebował czytać, ale się nie mógł powstrzymać. „Najjaśniejszy Panie! W Piśmie świętem, a mianowicie w 81 psalmie o władykach i carach ziemskich po*iedzianem jest, że aczkolwiek są synami Boga Najwyższego, jednak jako ludzie pomrą. Najjaśniejszy Pa ie! wiernym poddanym twoim wiadomem jest, że chociaż jesteś wielkim samodzierźcą, jednak za boga ziemskiego siebie nie poczytujesz, i nawet ka załeś ogłosić to ukazem św. Synodu we wszystkich cerkwiach, albowiem pamiętasz o godzinie zgonu.
„Najjaśniejszy Panie! jako wierny poddany twój choć tajny, ale szczery twój przyjaciel i syn ojczyzny, zaklinam Cię w imię Boga Najwyższego, byś o tej godzinie zgonu pamiętał — byś pamiętał teraz więcej niż kiedykolwiek, bo ona się już zbliża: piekielne zamysły zbrodniarzy wkrótce spełnić się mają“.
Ustępy te napisane były po rosyjsku, następne po francusku, z błędami ortograficznymi.
„Długo namyślali się mordercy, jakie mianowicie wybrać narzędzie zbrodni, — kule, sztylet, czy truciznę; nareszcie wybrali tę ostatnią. Być może, iż już za późno, — być może, iż jad już krąży w żyłach twoich, Najjaśniejszy Panie! Ale, jeśli nie zapóźno, strzeż się, strzeż się wszystkich, Najjaśniejszy Panie, którzy cię otaczają; strzeż się swego kamerdynera, swego kucharza, swego doktora; nie wierz nikomu; wszyscy — zdrajcy, wszyscy przekupieni. Otoczony jesteś mordercami. Chleb, który jesz, Najjaśniejszy Panie, jest zatruty; woda, którą pijesz zatruta; powietrze, którem oddychasz, zatrute; lekarstwa, które ci podają, zatrute. Zanim coś weźmiesz do ust, każ próbować to tym, którzy ci podają. Pamiętaj o tem każdego dnia i każdej nocy, każdej godziny i minuty; pamiętaj, że trucizna znajdować się inoże wszędzie. Małoż jest środków, którymi zgładzić można człowieka? Czadem, zatrutą strawą, tłuczonem szkłem w chlebie. Zamordują cię, Najjaśniejszy Panie, zatrują powolnie działającym jadem, a później powiedzą, że umarłeś naturalną śmiercią
„Piszę to z nadmiaru gorącej miłości kochającego serca, poznawszy zbrodnicze, piekielne zamysły morderców. Niech cię ochrania Wszechmocny Bóg!
„Kajający się grzesznik, a odtąd do grobu szczerze ci oddany sługa, Najjaśniejszy Panie!“
Tak — nie ma potrzeby tego czytać: ohydne, niedorzeczne, głupie, wstrętne, do ostatnich granic wstrętu. Nagle przypomniał sobie i zdziwił się: wszakże otrzymawszy ten donos, spalił go zaraz? Widocznie nie spalił. Tak, tak, teraz przypomina sobie dokładnie, jak to było. Otrzymał donos, a na drugi dzień przy herbacie, w sucharku podanym do stołu, znalazł kamyczek. Wezwał Dybicza, pokazał mu sucharek i kazał się dowiedzieć, w jaki sposób ziiohść się w nim mógł kamyczek. „Nie chcę — oświadczył, — powierzać tego Wołkońskif mu, bo to stara baba i niczego zrobić nie potrafi, tak jak należy“. Dy-bicz zwrócił się do Williego. Willie, obejrzawszy sucharek, rzeki, że to zwykły nieszkodliwy kamyczek, piekarz zaś tłómaczył się, że przypadkiem kamyk wpadł do ciasta. Cesarz chciał po kazać Dybiczowi donos o truciźnie, ale się wstydził, nie tego, że donos otrzymał, ale tego, że mógł weń uwierzyć. I wtedy poszedł do gabinetu, odszukał papier z donosem i spalił go.
Skądże więc teraz się wziął? „Zmysły tracę, czy co?...“ kręcił papier w rękach, przypatrywał mu się, jak gdyby w nadziei, że zniknie mu z rąk. Nie, nie znikał. Przybliżył do świecy, chciał spalić — nie zajął się płomieniem. Chciał rzucić na ziemię — nie upadł. Wydało mu się, że przylepia mu się do rąk, jakby był gumą posmarowany. A świece paliły się mglistem światłem, jak wtedy we dnie, gdy mu się wydało, że płoną przy zwłokach nieboszczyka. Żółtawo-czarna mgła wypełnia pokój. A za plecami jego ktoś stoi. Nie patrząc na niego, nie oglądając się, wie kto to jest: staruszek o białych wło sach, łysy; niebieskie oczki, „zupełnie jaku młodego cielęcia“, jak u niego samego, gdy patrzy w lustro: włóczęga bezdomny, bez paszportu, nie znający swego pochodzenia, Swej rodziny, ojca i matki: Tedor Kuzmicz.
Wydał okrzyk, ocknął się i spostrzegł, że leży na kanapie. Zrozumiał, że wcale nie wstawał i że wszystko to były senne majaki.
Otworzyły się drzwi, weszła cesarzowa.
— Nie położyłeś się jeszcze?
— Nie, Lise, — czekałem na ciebie.
— Stukałam do drzwi. Nie słyszałeś?
— Nie słyszałem, — ogłuchłem, zawsze podczas gorączki głochnę. Pamiętasz, w zeszłym roku, gdy zaczynała się róża, także ogłuchłem. As dief as połs. (Głuchy jak garnek). No, pocałuj mię Zaraz się położę. Teraz mi już dobrze, zupełnie dobrze, — uśmiechnął się tak szczerze, że mu niemal uwierzyła.
— Nie bój się o mnie, zupełnie dobrze.
Przeżegnała go znakiem krzyża św. i pocałowała.
— Śpij spokojnie.
Gdy wyszła, Jegorycz począł stukać do drzwi. Stukał długo, ale cesarz znowu nie słyszał, tak że Jegorycz w końcu wszedł do pokoju.
— Czy Najjaśniejszy Pan każe się rozebrać?
— Rozebrać? Nie... potem zadzwonię.
Jegorycz podszedł do stołu i począł poprawiać świece.
— A wiesz ty, Jegorycz, że ja bardzo jestem chory, — rzekł Aleksander.
— Leczyć się trzeba, Najjaśniejszy Panie.
„On zawsze wie, co trzeba“, — pomyślał cesarz. Ale spokój Jegorycza był dlań przyjemnym.
— Eh, bracie, na nic się to nie przyda, — rzekł Aleksander po dłuższej chwili milczenia. — A świece pamiętasz?
— Jakie świece?
— No jakże, sam o nich mówiłeś; świece we dnie, w pokoju nieboszczyka...
— Niech Bóg cię ochroni, Najjaśniejszy Panie! — wyszeptał Jegorycz, bledniejąc i kilkakrotnie się przeżegnał.
— Cóż ty znowu? — głupi stary. Nie rozumiesz żartu.. Jeszcze ja ciebie chować będę. Zobaczysz..
Jegorycz wyszedł, ciągle się jeszcze żegnając. Twarz jego pozostała tak samo bladą. Kochał cesarza.
Aleksander, zostawszy sam, wstał i począł chodzić tam i napowrót po pokoju Dreszcze stawały się coraz silniejsze i każdy krok odbijał się bólem w głowie, ale bał się położyć, by nie popaść w nieprzytomność. Trzeba było coś postanowić, obmyśleć ostatecznie Co się z nim dzieje? Chory jest — tak, naprawdę, ciężko, niebezpiecznie chory-. Czego się jednak tak lęka? Śmierci? Nie, nie śmierci. Zresztą nie wierzy w to, że umrze Jegorycza chciał tylko wypróbować, i zdziwił się, że tak łatwo uwierzył. Nie, nie lęka się śmierci, lecz czegoś straszniejszego, niż śmierć... „Chleb, który jesz, jest zatruty; woda, którą pijesz zatruta; powietrze, którem oddychasz zatrute; lekarstwa, które ci podają, zatrute“... A więc ten donos... Tak, donos był, to nie gorączka — spalił go wtedy po tym kamyczku znalezionym w chlebie, i dobrze to pamięta. Tak, ale przecież uwierzył w jego słowa i teraz jeszcze wierzy. Widocznie tak jak papier przylepił się do rąk, donos przylepił się do duszy... Jakie to wszystko wstrętne!
Opamiętał się, podniósł ręce do oczu i spostrzegł, że nogi mu posiniały, nie wiadomo czy od gorączki, czy z iDnej przyczyny. Językiem dotknął podniebienia, by wypróbować, jjaki ma smak w ustach. Tak, ciągle taki sam, metaliczny, niemiły. I ciągle taki sam ból w żołądku, jak wtedy w Bachczyseraju, gdy wypił szklankę sfermentowanego kwasu. „Może już zapóźno; może już jad krąży w twych żyłach“... Nagle ogarnęła go wściekłość. Czyż naprawdę doszedł już do tak ostatecznego rozstroju? Kanyczek w chlebie, sfermentowany kwas — przecież to obłęd!
Tak, bezwątpienia, jest otruty. A jak powolnie, jak powolnie działa trucizna! Jeszcze wtedy, w tę straszliwą noc, 11 marca trucizna ta weszła w jego krew... I oni o tem wiedzą. 1 mają słuszność — w tem tkwi ich siła, tem zabijają go z oddali. Tkwią w tem wszystkiem jakieś czary: zrobiono figurę z wosku, przekłuto jej serce igłą, i wróg umiera. Tak, jad krąży w jego żyłach. A jadem tym jest — strach, strach, przed czem? O, gdyby to było coś określonego! Ale od dawna już zrozumiał, że strach ten nie ma swej określonej formy, swego po-chwytnego kształtu. Nie jest to strach przed czemś, ale jakiś strach nagi, niedorzeczny, bezmyślny, podły i tchórzliwy, strach od którego przewracają się wnętrzności, mózgiem owłada gorączka, zęby szczękają w przerażeniu. Tak, jak gdyby ustawić naprzeciw siebie du a zwierciadła. Odbijają się one, jedno w drugiem, do nieskończoności. I świat poznania gaśnie, jak błysk świecy wśród tych zwierciadeł, przepada w dali nie-skouczonej — dokoła zapada ciemność, mrok, obłąkanie..
Nagle przypomniało mu się, jak brat jego Konstanty, jako mały jeszcze chłopiec otruł psa, dawszy mu przełknąć igłę w kulce chleba. „No, więc tak, psu sobacza śmierć!“ — uśmiechnął się z pogardą. [ w tej wzgardzie utonęło wszystko — ból. wstyd, strach.
Zadzwonił na kamerdynera, szybko w milczeniu się rozebrał i położył do łóżka. Noc spędził źle, bezsennie. Nad ranem jednak zmęczenie przywołało sen.
Na drugi dzień wstał prawie bez gorączki. Czuł się tylko bardzo osłabionym. „Żółty, jak cytryna“ — pomyślał urągliwie, spojrzawszy w lustro. Ubrał się ogolił, jak zawsze Wszedłszy do gabinetu, stanął przy kominku, by się trochę ogrzać. Wołkońskij czytał mu raporty, a cesarz ciągle wołał na niego, by czytał głośniej. Nie dobrze słyszał. Aa dief aa pots — pomyślał znowu urągliwie.
Przez cały ranek nie kładł się ani razu. Koło południa zrobił się upał. Willie chciał mu podać lekarstwa, ale Aleksander odpowiedział, że je zażyje wieczorem. Gdy Willie począł na niego naslawać — krzyknął gniewnie.
— Wynoś się!
Obiad jadł z cesarzową. Podano zupę z perłową kaszą. Zjadł cały talerz i rzekł do Elżbiety:
— Mam lepszy apetyt, niż myślałem.
Na deser była sałata z pomarańcz. Skosztował i zmarszczył się
— Jaki dziwny smak! Spróbuj.
— Może już zwietrzały?
Ależ nie, nie — jakiś smak metaliczny. Nie czujesz?
Ktizał zawezwać kuchmistrza Mullera i dał mu również spróbować.
— Już nie po raz pierwszy to zauważyłem. Uważaj no, czy naczynia dobrze są wymyte.
Po obiedzie położył się na kanapie. Elżbieta czytała mu książkę. Willie znowu zaczął mówić o lekarstwie.
— Jutro — odrzekł cesarz,
— Obiecałeś dzisiaj, Najjaśniejszy Panie!
— Ach, jbkiś ty nieznośny! Cóż mam z tobą zrobić? Przecież, jeśli na noc zażyję, nie będę mógł spać.
— Owszem, do nocy działanie przejdzie.
Elżbieta patrzyła nań z błagalną prośbą w o-czach.
— Myślisz, TAse. żeby zażyć?
— Tak, proszę cię.
— A więc dobize, dawaj.
Willie wyszedł przygotować lekarstwo i po u-pływie pół godaioy przyniósł osiem pigułek.
— A może to trucizna? — zapytał cesirz.
— Wszystkie lekarstwa są trucizną, Najjaśniejszy Panie. Powiada ruskie przysłowie...
— Klin klinem?
— Tak właśnie, truciznę — trucizną; truciznę choroby, trucizną lekarstwa.
Zażył pigułki i poszedł do swego pokoju. — Wieczór spęlził z Elżbietą. Rozmawiali wesjło, a właściwie udając wesołość o taganrogskich plotkach, o prezesowej, Uljanie Andrejewnie, którą złapano, jak z lornetką podpatrywała co się dzieje w ich mieszkaniu. Przypomnieli sobie, że dziś 6-go listopada, rocznica petersburskiej powodzi. „Da Bóg że ten rok będzie szczęśliwszy®.
Nagle wstał i poprosił ją, by wyszła.
— Co ci się stało?
— Nic złego. Zdaje się, że lekarstwo zaczyna działać.
Podziałało znakomicie, gorączka znacznie się zmniejszyła.
— No widzisz, Lise, — mówiłem ci, że to wszystko głupstwo, że nic z tego złego nie będzie.
— Dzięki Bogu! A jak trudno było namówić cię na to lekarstwo.
Ale następnego dnia przyznał się jej, że poprosił ją by wyszła, nie dlatego, że lekarstwo działać poczęło, lecz dlatego, że ogarnęła go nagle tak straszna nuda, iż nie wiedział, gdzie się podziać, co ze sobą zrobić, a nie chciał, by go widziała w takim stani**.
Przyjechał do Taganrogu we czwartek: przez piątek, sobotę, niedzielę, ciągle czuł się niedobrze. Gdy go jednak zapytywano, jak się czuje, odpowiadał zawsze jedno i to samo:
— Dobrze, zupełnie dobrze.
Nie zmieniał trybu życia. Cały dzień na nogach, — gdy zaś ogarniało go już wielkie osłabienie, kładł się na kanapie, okrywając się kołdrą, lub starą szubą. O tych samych godzinach wstawał, obiadował, kładł się spać. Siadając za stołem, żeby wypić szklankę wody z sokiem o-wocowym, żegnał się znakiem krzyża św., jak l-rzed obiadem, wypijał i chwalił sobie:
— Przepyszny, odświeżający napój! Wołkońskij mi go sporządził, a jego nauczyła siostra. Doskonale mi służy, lepiej od wszystkich lekarstw.
A na Williego patrzył z podełba. Gdy Willie przypominał mu o zażywaniu lekarstwa, — milczał, chmurzył się, albo go odganiał:
— Eh, Jakóbie Wasyljewiczu, dokuczas mi, dokuczasz...
Nieraz nawet wybuchał:
— Zostaw ły mię raz już w spokoju! ( nie wi Izisz, że od tych twoich lekarstw jes chory? Wystarczy zażyć, żeby mi się zrc goizej.
Nie przestawaj zajmować się listami, kores|» dencyą. sprawami państwa, albo też tylko i wał,?e się zajmuje.
— Możeby Najjaśniejszy Pan mniej się za biał w tych papierach — mawiał Wołkom Zawsze po takiem czytaniu stan zdiowia się garsza.
— Radoym, ale nie mogę, mój drogi Już przyzwyczaiłem. Gdy n>c nie robię, zadręcza nu ia. Kiedy już pójdę w odstawkę, przeczy całe biblioteki. Inaczej umarłbym z nudów...
Zwykle po obiedzie namawiał cesarzową spacer.
— Dlaczego wczoraj nie używałaś przech: ki? Pogoda taka piękna. Powinnaś jaknajwń używać powietrza.
Nie śmiała mu się przyznać, że przykro jest rozstawać się z nim. Gdy go nie widz przez kilka godzin i potem wpatrywała się w go twarz — trwoga ściskała jej serce. A po budziła się nadzieja. I te uczucia ciągle kole zmieniały się w jej duszy. „zynosiła mu gazety, książki, żurnale mód. jstatnie szczególnie lubił: znał się dobrze na ach kobiecych. Przeglądali razem obrazki, brzegu morza zbierali często muszle, które m ustawiali na stole.
Przynosisz mi zabawki, jak dziecku — dro-noja mateczko! — mawiał Aleksander z u-chem. iy tylko stan jego zdrowia trochę się popra-stawał się wesoły, żartował, układał plany trzyszłość, jak sobie urządzą życie w Orean opowiadał anegdoty taganrogskie: o depu-1 kałmuckich kniaziów u pułkownika Fryde-a, komendanta dworu, którzy, gdy usłyszeli na klawecynie, z początku strasznie się prze-i, a później wpadli w taki zachwyt, że nie-1 bna było powstrzymać się od śmiechu; o le u powiatowym, fraucuzie Menie, strasznym >chwalcy, który nosi jakiś perski order ńazdą i zieloną wstęgą przez plecy i zapew-że leczył samego szacha „et que peutetre <erra un jour un chach de ma fagon ".;wneg> razu rozmowa zeszła na Byrona. El-.a w tym czasie czytała ostatnie pieśni Don a, w których były niepochlebne wzmianki rze rosyjskim.
Geniusz jego podobny jest do złowieszcze-meteoru — rzekł Aleksander: poezya Byro-wydaje Zandów. Wysławiać ją jest tosamo,
Mereżkowski. Aleksander 1. — Tom ir. 21 co wychwalać zabójcze narzędzie, przeznaczone na zgubę ludzkości. Taka działalność talentu nie zasługuje na cześć, przynależną geniuszom i zwłaszcza u chrześcian nie może znaleść u-znania.
Elżbieta utrzymywała, że Byron jest — zabłąkanym, ale nie złym człowiekiem.
— A prawda — zauważył Aleksander — i my przecież mamy teraz swoich Byronów. Twój ulubiony Puszkin...
— Tak, ulubiony! A dlaczego ty go nie lubisz? On jest sławą Rosyi, sławą twego panowania...
— No, moje dziecko, niech Bóg nas uchowa od takiej sławy I Całą Rosyę zalał rewolucyjnymi wierszami. To człowiek zdolny do wszystkiego. Mówią, że omało co nie zabił własnego ojca....
— Nieprawda! Nieprawda I Niedorzeczne o szczerstwo! Jak możesz powtarzać coś podobnego? Przecież wiesz dobrze, Żukowskij nawet ci kiedyś mówił!... — zawołała Elżbieta i nagle się przestraszyła: „co ja robię? na chorego krzyczę!“ — przestraszyła się i jednocześnie uradowała: a więc nzprawdę nie jest on tak chory.
A gdy było mu gorzej — wychodził do swego gabinetu, ukrywał się przed nią, lub też kładł się na kanapie i prosił, by czytała książkę, nie zwracając na niego uwagi. Elżbieta udawała, że czyta, ale z nad kart książki patrzyła na niego i serce jej znowu ściskało uczucie niewysłowio-nej trwogi.
Pewnego razu Aleksander spał, ona zaś siedziała obok niego z książką. Nagle otworzył o-czy, spojrzał dokoła, jakgdyby z wesołym uśmiechem, i znowu zaraz zamknął oczy i zasnął. Dopiero później, w najstraszniejszych swoich godzinach, zrozumiała, co uśmiech ten oznaczał.
W nocy z niedzieli na poniedziałek począł się pocić tak silnie, że kilkakrotnie trzeba było zmieniać bieliznę. Na drugi dzień ustała gorączka. Willie tryumfował i oświadczył, że chorobę można uważać za skończoną. Nawet, gdyby gorączka wróciła, to będzie tylko przejściową i wkrótce zupełnie ustąpi. Febris gastrica bilio-sa — nazwał chorobę i wszyscy się uspokoili.
Cesarz zakazał pisać do Petersburga o tem, że jest chory.
— Boję się, by ekstrapoczty nie zaniepokoiły matki.
Ostatnia poczta została wstrzymana, a gdy następująca miała odchodzić, kazał napisać do cesarzowej Maryi Teodorówny i cesarzewicza, że był chory, ale choroba już przechodzi; kazał także Dybiczowi posłać kuryera, by wezwał kniazia Waleryana Michajłowicza Golicyna.
„Dzięki Bogu, ma się znacznie lepiej — pisała tego samego dnia Elżbieta do matki swej księżny badeńskiej. — Da Bóg, że gdy mama ten list otrzyma, nie będzie już mowy o chorobie“.
Ale tego samego dnia wieczorem, znowu zrobiło mu się gorzej. Nadrabiał jeszcze miną, zaczął opowiadać anegdotę o kałmuckich kniaziach, widocznie zapomniał, że Elżbieta ją już zna.
— A dlaczego nie nosisz żałoby po królu bawarskim? — zapytał niespodzianie.
— Zdjęłam ją z powodu twego przyjazdu, a potem już nie chciałam nosić...
— Dlaczego nie chciałaś? — znowu zapytał; popatrzył na nią, tak jak na Jegoiycza, gdy go zapytywał o świece.
Zarumieniła się. Sama nie wiedziała dlaczego, nie myślała o tem, i dopiero teraz zrozumiała, gdy ją o to zapytał.
— Jutro ją włożę — rzekła z pośpiechem.
— Nie, wszystko jedno.
Wszedł Willie. Potem, jak mu się twarz przeciągnęła, gdy spojrzał na chorego, poznała, że jest gorzej.
Noc spędził Aleksander bezsennie, w gorączce. Rano zażył znowu sześć pigułek. Ogarnęło go zupełne osłabienie; ledwo mógł się utrzymać na nogach.
Leżał na kanapie, przykryty starym szynelem; w gorączkowem marzeniu wydało mu się, że po chylą się nad nim nieruchoma twarz Napoleona przybliża się ku niemu i mocno zaciśnięte, cienkie wargi otwierają się, poruszają, roś szepczą. Aleksander wiedział, że to coś bardzo ważnego, potrzebnego, coś, od czego zależy jego ocalenie lub upadek, ale n>e mógł tego dosłyszeć: „głuchy jak garnek11.
Nagle twarz Napoleona zniknęła i na jej miejscu pojawiła się twarz Jegorycza. Usta jego także się poruszały i szeptały bezdźwięcznie jakieś słowa.
Aleksander oprzytomniał, i zrozumiał, że Jegorycz rzeczywiście przed nim stoi.
— Czego chcesz znowu? Mów głośniej, głośniej! Jakbyście się umówili wszyscy, mówicie do mnie szeptem.
— Pułkownik Nikołajew, Najjaśniejszy Panie! Czy mam go przyjąć? — zapytał Jegorycz mocno podniesionym głosem.
Cesarz przypomniał sobie, że wczoraj, gdy czuł się trochę lepiej, kazał przyjść Nikołajewo-wi, ale teraz był tak osłabiony, że nie wiedział, czy starczy mu sił. Wreszcie jednak rzekł do Jegorycza:
— Zawołaj go!
Zaraz w pierwszych dniach po przyjeżdzie do Taganrogu, zauważył cesarz pułkownika kozackiego pułka lejbgwardyi Nikołajewa, komendanta przybocznej straży taganrogskiej. Twarz jego prosta, nie bardzo piękna, nie bardzo rozumna ale uczciwa, otwarta, dobra, bardzo spodobała się cesarzowi, tak, że gdy Nikołajew przedstawiając się carowi powitał go żołnierskim okrzykiem: „zdrowia życzymy, Najjaśniejszy Panie!“ — Aleksander inimowoli się u-śmiechnął i pomyślał: „co za dzielny człowiek!“ A potem, gdy go spotykał, zawsze się uśmiechał, Nikołajew zaś patrzał mu prosto w oczy z tem zupelnem oddaniem się, które mu cesarza odrazu zjednało.
W końcu września, po otrzymaniu od Arakczejewa listu Szerwuda z prośbą o przysłanie do Charkowa godnej zaufania osoby dla ostatecznego odkrycia spisku — Aleksander postanowił posłać Nikolajewa. Ale później tiągle odkładał, a gdy się już rozchorował, niepokoił się, że przeminie wyznaczony termin — 15 listopada. Dlatego też kazał go wezwać: dziś 10 listopada, tylko 5 dni do ostatniego terminu.
Gdy Nikołajew wszedł do pokoju, cesarz kazał mu zamknąć drzwi na klucz i usiąść obok siebie. Wypytywał go, gdzie się wychowywał, kto byli jego rodzice, kiedy wstąpił do służby, i w jakich kampaniach brał udział. Im więcej mu się przypatrywał, tem bardziej mu się podobał i tem większe czuł do niego zaufanie.
— Mam ci powierzyć bardzo ważną sprawę — rzekł po chwili milczenia.
— Starać się będę odpowiedzieć zaufaniu, Najjaśniejszy Panie!
Cesarz zakrył oczy i nagle poczuł, że nie może mówić. Krew uderzyła mu w skronie, a w o-czach tak pociemniało, że obawiał się. iż lada chwila utraci przytomność. Milczał przez długą chwilę, wreszcie z wielkim wysiłkiem, rozpoczął:
— W Rosyi istnieje polityczny spisek...
I opowiedział wszystko, co Nikołajew powinien był wiedzieć o Tajnym Związku.
— Pojedziesz do Charkowa; powinieneś tam stanąć 15, żeby przyaresztować papiery, które posłać ma do Petersburga praporszczyk Wadkowskij przez porucznika, hrabiego Bułgari. W papierach tych znajdziesz nazwiska spiskowców. Dowiesz się od Szerwuda, co masz robić później...
Pomyśhł chwilę i dodał:
— Rady i wyjaśnienia Szerwuda przyjmuj o-strożnie... No, cóż jeszcze? Uważaj, by nikt się o tem nie dowiedział. Nie mów nikomu, słyszysz?
— Słyszę, Najjaśniejszy Panie!
Cesarz wstał, lecz począł chwiać się na nogach. Nikołajew rzucił się ku niemu, podtrzymał go i pomógł dojść do stołu. Aleksander otworzył szkatułkę, wyjął pieniądze, legitymacyę na nazwisko Nikołajewa i przepisy naczelnika sztabu jenerała Dy bicza dla podoficera Szerwuda. Od dnia wczorajszego wszystko było gotowe.
W przepisach tych znajdował się ustęp zawierający instrukcyę następującej treści:
„Według listu z dnia 20 września do jenerała artyleryi, hrabiego Arakczejewa, wysvła się w myśl najwyższego rozkazu do miasta Charkowa, pułkownika lejbgwardyi kozackiego pułku Nikołajewa, by załatwił znaną sprawę“.
Aleksander oddał wszystkie papiery Nikołaje-wowi i położył się na kanapie.
— Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem Najjaśniejszy Panie, — odrzekł Nikołajew, i po chwili zapytał:
— Czy mam aresztować spiskowców?
Aleksander nic na to nie odpowiedział, znowu zamknął oczy; wiedział, że wystarczy powiedzieć słowo: „aresztować“, i — wszystko będzie zrobione, skończone, żelazo z rany wyciągnięte, a on sam ocalony, wybawiony. Wiedział, ale nie mógł powiedzieć tego słowa; czuł, iż żelazo obróciło się w ranie, lecz pozostało.
— Czy Najjaśniejszy Pan rozkazuje aresztować spiskowców? powtórzył Nikołajew, myśląc, że cesarz nie dosłyszał poprzedniego pytania.
Aleksander otworzył oczy i popatrzył na Ni-kołajewa takim wzrokiem, że ogarnęła go groza.
— Jak będziesz uważał. Ufam ci we wszyst-kiem.
— Słucham, — rzekł Nikołajew, bledniejąc.
— No, z Bogiem... Nie, chodź, podaj mi rękę.
Nikołajew podał cesarzowi rękę. Aleksander długo trzymał ją w swej ręce i długo patrzył mu w oczy w milczeniu.
— Wierny sługa? — zapytał nakoniec.
— Tak, Najjaśniejszy Panie! — odrzekł Nikołajew i w oczach jego zajaśniało bezgraniczne oddanie. — Jednego pragnę z całej duszy: poświęcić życie dla ciebie, Najjaśniejszy Panie.
— Dziękuję ci. Jesteś dobry, ufam ci. Raz jeszcze ci dziękuję. Niech cię wspomaga Bóg. Chodź — przeżegnam cię znakiem krzyża świętego.
Nikołajew padł na kolana i wybuchnął płaczem. Cesarz uściskał go i także łzy stanęły mu w oczach.
Tego samego dnia wieczorem Aleksander leżał na kanapie w swym gabinecie. Elżbieta siedziała obok niego z książką w ręku, i jak zwykle, nie czytała, lecz patrzyła na niego ukradkiem.
— Dlaczego masz takie oczy czerwone, Lise?
— Głowa mię boli. Rano zamknęli zawcze-śnie drzwi od pieca Było zdaje się, trochę czadu...
Zmieszała się — nie umiała kłamać. Oczy były czerwone, dlatego że płakała. Aleksander popatrzył na nią i pomyślał: „może powiedzieć jej wszystko? Nie,., zapóźno... Po co ją męczyć... I tak ma takie biedne, zmęczone oczy, jak u tego konia, który padł na drodze, z krwawą pianą na uzdzie. Biedactwo! Biedactwo!“
— Podaj mi rękę.
Ucałował jej rękę i uśmiechnął się.
— No dobrze, bądź spokojna, nie martw się... Willie przygotowywał jakiś napój w dzbanku! podszedł do cesarza i podał mu go.
— Co to takiego?
— Kilka kropol acidum muriaticum. Najjaśniejszy pan skarży się na przykry smak w ustach, więc chciałem przynieść ulgę.
Aleksander w milczeniu odsunął jego rękę. Ale Willie znowu podał mu napój.
— Niech Najjaśniejszy pan raczy wypić.
— Nie chcę.
— Proszę wypić...
— Nie chcę... Idź precz...
Willie ciągle podsuwał mu napój do ust. Cesarz schwycił naczynie i rzucił niem o ziemię.
— Idź do dyabła! Idźcie wszyscy do dyabła! Mordercy! Zbrodniarze! Truciciele! — krzyczał Aleksander nieprzytomnie, a twarz jego wykrzywiona konwulsyą wściekłości i obłędu, stała się podobną do twarzy cesarza Pawła I.
Cesarzowa wybiegła z pokoju. Willie odszedł 0 parę kroków i zakrył twarz rękami. Jegorycz, pełzając po podłodze, zbierał kawałki potłuczonego szkła.
Cesarz w nieprzytomności upadł na poduszki, 1 kilka minut leżał bez ruchu. Wreszcie otworzył oczy, popatrzył na Williego i rzekł;
— Jakóbie Wasiljewiczu, Jakóbie Wasiljewi-czu — gdzie jesteś? Chodź do mnie... No, nie gniewaj się... Czyż nie rozumiesz, że ja muszę mieć przyczyny, dla których tak postępuję?
— Jakie przyczyny, Najjaśniejszy Panie! Jeśli mi Najjaśniejszy Pan nie wierzy, niech wezwie drugiego lekarza. Ale ja patrzeć nie mogę na to, jak Najjaśniejszy Pan sam siebie zabija...
Wybuchnął płaczem. Cesarz patrzył nań ze zdziwieniem: nigdy nie widział go płaczącym.
— Posłuchaj, mój przyjacielu, ja nie gorzej od ciebie wiem, co mi szkodzi i co mi pomaga. Mnie potrzebnym jest tylko spokój...
Milczał przez chwilę, a później rzekł po francusku:
— Licz się z moimi nerwami, bardzo jestem rozstrojony. Nie trzeba mię zadręczać, niepo-trzebnemi lekarstwami.
Willie nic nie odpowiedział, tylko się zamyślił.
— Zamęczam cię, kochany Jakóbie Wasiljewiczu — uśmiechnął się cesarz swym dobrym u-śmiechem, i podał rękę Williemu. — Powiedz Tarasowowi; niech tu przyjdzie, niech posiedzi przy mnie. A ty idź — odpocznij...
„Nie wierzy mi“ — pomyślał Willie i obraził się, ale urazę powstrzymał. Kochał Aleksandra i współczuł z nim tak, jak Wołkońskij i Ani-siwow.
— Najjaśniejszy Panie, lecz się u kogokol-wiekbądź, ale się lecz na miłość boską! No, jeśli Najjaśniejszy Pan nie znosi lekarstw, to mo-żnaby krew puścić...
— Krew puścić? — powtórzył cesarz, i popatrzył nań z uśmiechem. A ty Bię nie boisz?
— Czegóż bym się miał bać? Wszak to środek często używany.
— Puszczenie kr* i... — ciągnął dalej Aleksander, z tym samym zagadkowym uśmiechem... Środek często używany? Straszna rzecz widzieć krew ludzką, a krew cara — jeszcze straszniejsza. A może wszystko jedno — krew taka sama.. Wiem bracie, żeś ty mistrz w puszczaniu krwi. Dzieło mistrza chwali, ale są dzieła, których się nawet mistrz boi... Nie, nie trzeba krwi puszczać!
Złożył ręce jak do modlitwy i wyszeplał:
— Wybaw mię od krwi, Boże miłości wy!
I znowu popatrzył na Williego.
— Jakie to straszne, mój przyjacielu, jakie to straszne! — wyrzekł takim głosem, że Willie pomyślał: „bredzi“ — pocichu wstał, wyszedł z pokoju i przysłał mu Tarasowa.
— Ja za niego nie odpowiadam — mówił Willie do Wołkońskiego. Wszystko idzie coraz gorzej, a oczekiwać należy czegoś najgorszego. Nie chce nikogo słuchać. Uparty..
Ledwo, że nie powtórzył słów Napoleona: „u-party, jak muł“.
— Samodzierżca — ale choroba jest jeszcze więcej samodzierżawną. Co się z nim stanie? Co się z nim stanie? — powtórzył z zadumą. Gdyby tylko wiedzieć, co mu właściwie jest?...
— Może gorączka? — zapytał Wołkońskij.
— Nie o to chodzi — odrzekł Willie — tu nie tylko choroba, jeszcze coś innego, coś niewiadomego.
Rozmawiali w sali przyjęć obok gabinetu cesarza. Było już ciemno, w najciemniejszym zaś kącie, cesarzowa stała obrócona twarzą do ściany i łzy płynęły z jej oczu. Willie i Wołkońskij nie widzieli jej. Słyszała ich słowa i nagle przestała płakać. Wyszła pocichutku i przeszła do swego pokoju. Położyła się na kanapie, kryjąc twarz w poduszce. Wszystko w niej zastygło, skamieniało, zmartwiało.
„Co z nim się stanie? Co z nim się stanie? Spisek, Tajny Związek... Oto, co go zabija. A ja 0 tem zapomniałam, o sobie myślałam, o nim zapomniałam. On umiera dla tego, że ja niczego, niczego nie mogę zrobić!“
Nagle przypomniała, jak w tę ostatnią noc przed jego powrotem z Krymu była szczęśliwą 1 patrząc na gwiazdy, płakała, modliła się, dziękowała Bogu. Tak, Bóg ją karze za to, że zanadto kocha. Ale dlaczego właśnie wtedy, gdy była tak szczęśliwą? Dlaczego? Za co?..
Następne dnie, od 11 do 13 listopada, upłynęły taksamo. Znowu lepiej i gorzej, gorzej i lepiej. Choroba igrała z nim, jak kot z myszą. Rano jeszcze wstawał, ubierał się, ale chodził już z trudem i przez większą część daia leżał na kanapie. W oczach coraz bardziej słabnął. Gorączka nie ustawała, z chwilowej zamieniła się w stałą. Lekarzy trwożyła zwłaszcza ciągła senność chorego. Nie dawali mu zasypiać, budzili go.
— Nie budźcie mnie, dajcie odpocząć — prosił błagalnie. Zostawcie mnie w spokoju, na miłość Boską! — zostawcie. Mnie tylko potrzebny jest spokój. I tak mi dobrze, tak błogo...
I znowu zasypiał.
„Przecież to śmierć? — pomyślał pewnego razu. — No, to co, śmierć, to śmierć. Dzięki Bogu!“
Strach r rzeminął. Pozostał spokój — wyzwolenie ostateczne, nadzieja nieskończona — ów tajemniczy zew, który słyszał niegdyś w okrzykach żórawi i w spadających gwiazdach.
W jedną z rzadkich chwil zupełnej przytom ności, zawezwał Dybicza i zapytał:
— Czy posłano kuryera po Golicyna?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Dybicz. Powiedzieć chciał jeszcze coś, ale cesarz był tak osłabiony, że Dybicz wyszedł, nie mówiąc ani słowa.
Rano, w sobotę, 14 listopada, w zwykłej godzinie, o wpół do 7, cesarz wstał, ubrał się przeszedł ze swego gabinetu do goto walni, z pomocą Jegorycza, gdyż bardzo był osłabiony. Usiadł za stolikiem toaletowym, z okrągłem lu strem i kazał podać sobie przybory do golenia. Jegorycz przyniósł ciepłą wodę, mydło i brzytwy. Cesarz począł się golić, ręce mu się trzęsły z osłabienia. Zaciął się w brodę, dostrzegł krew, zbladł, zachwiał się i nie mógł utrzymać się na krześle. Runął na ziemię. Stolik toaletowy się przewrócił i lustro rozbiło się.
Jegorycz, który na chwilę wyszedł z pokoju, podbiegł na odgłos upadku, i zobaczywszy cesarza leżącego na ziemi bez przytomności, rzucił się do gabinetu i do dalszych pokoi.
— Pomocy! Pomocy! Cesarz umiera!
Cały dom stanął na nogach. Ludzie poczęli krzyczeć i biegać w bezradnym popłochu.
Do gotowalni wbiegł z pośpiechem Willie. Gdy zobaczył krew na podbródku i szyi cesarza, myślał, że cesarz poderżnął sobie gardło i tak się przeraził, że omal nie zemdlał.
Cesarz ciągle leżał na ziemi i nikt nie dawał mu pomocy. Słychać było tylko jęki i płacze.
Anisimow żegnał się znakiem krzyża św. i dem powstrzymywał szlochy.
Lejb — medyk cesarzowej, staruszek S gen starał się odkorkować flaszkę z kolońską, ale mu się to nie udało. Wt skij, w negliżu, w szlafroku, stał w drz\ osłupiały z przerażenia i zagradeał wejści< sarzowa, wbiegając do gotowalni, musia odtrącić. Napół rozebrana, w przekrzywi nocnym czepku, zerwała się prosto z łóżka spojrzała na Aleksandra, pomyślała, że ur ale nie straciła głowy, jak wszyscy; twai oblokła się wyrazem spokoju i stanowe Kazała go podnieść z podłogi i przenie sypialni.
Rozkaz jej wykonano. Ułożono cesarz; wąskiem połowem łóżku, na którem zazw sypiał. Gdy Willie starł inydło z podbrć zobaczył, że krew sączy się z malutkiej zadanej brzytwą, uspokoił się i począł us; jać cesarzową, że to nic złego; zwykłe 01 nie pochodzące z osłabienia. W rzeczy t Aleksander wkrótce odzyskał przytomność.
— Co to się stało, Lise?
— Nic złego, mój drogi. Zrobiło ci się i przenieśliśmy cię na łóżko.
— Nastraszyłem was? Co za głupstwo... ’ czego?... — mówił — widocznie jeszcze d< *< nie rozumiejąc, «o mówi. — A gdzież jest
Kto, on? cesarz nie dał żadnej odpowiedzi, tylko ejrzał, jak gdyby teraz dopiero przyszedł bie.
Odejdźcie, odejdźcie wszyscy! Powiedz im, żeby poszli. Nie chcę nikogo. Chcę spać. tknął oczy i zaczął znowu wpadać w nie-mność. Stan ten trwał przez cały dzień. 5ka ciągle się powiększała. Dyszał ciężko, i rzucał się, skarżył się na dotkliwy ból szczególniej w lewej skroni. Skóra na za uszami poczerwieniała; po twarzy prze-dreszcz. arze obawiali się zapalenia mózgu. Nama-go, by pozwolił sobie postawić pijawki za, ale Aleksander nie chciał o tem słyszeć ł:
Zostawcie mię w spokoju, na miłość Bo-ostawcie mię w spokoju! o samego dnia, w nocy, w sali przyjęć, obok:til cesarza, lekarze naradzali się ze sobą cności cesarzowej i kniazia Wołkońskiego. Cesarz znajduje się w takim stanie, że sam zumie, co mówi i co robi. Trzeba użyć bierna innego śrolka — oświadczył Willie. Jest jeszcze jeden — rzekł Wołkońskij. Jakiż mianowicie?
Zaproponować cesarzowi, by się wyspowia — przystąpił do św. Sakramentów. Duchów-
Ten&lcowttM. — Aleksander I. — Tom II. 22 nym zaś powie się, by go nakłonili do przyjmowania lekarstw.
Wszyscy zamilkli, oczekując, co powie cesarzowa.
— Tak pan myśli? — zwróciła się Elżbieta do Williego, ale nie dokończyła.
— Tak, jeśliby Najjaśniejsza Pani chciała to zrobić...
— Zaraz?
— Im prędzej tem lepiej.
Twarz jej przyoblekła się w ten sam wyraz stanowczości i spoko ju, jak przedtem. Przeżegnała się, weszła do pokoju chorego i usiadła przy nim na łóżku.
Aleksander z uwagą patrzył na nią.
— Czego sobie życzysz, Lise?
— Mam do ciebie prośbę — rzekła do niego po francusku. — Odmawiasz przyjęcia wszelkich lekarstw, to może się zgodzisz na to, co ci zaproponuję?
— Na co?
— Byś się wyspowiadał i przyjął święte sakramenty.
Wiedział, że umiera, a jednak się zdziwił.
— Czyż tak źle ze mną?
— Nie mój drogi — odrzekła Elżbieta, a twarz jej przj brała wyraz jeszcze większego spokoju — ale każdy chrześcianin zwraca się do tego środka w chorobie..
— Zawołaj Williego — rzekł cesarz.
Willie wszedł.
— Czy jestem tak chory, że muszę się spowiadać? Mów prawdę, nie bój się.
— Nie mogę ukrywać przed tobą. Najjaśniejszy Panie, że znajdujesz się w niebezpiecznem położeniu...
— Dobrze, zawołajcie popa.
Posłano po protojereja soboru, Aleksieja Te-dotowa, tego samego, który na imieninach u ho-rodniczego Dunajewa przepowiedział: „będziecie widzieli figę z makiem“.
Ojciec Aleksiej lubił wypić i tego właśnie doia, po czterech ślubach w rodzinach kupieckich, był pijany. Gdy przyszli po niego z dworca cesarskiego, matka długo nie mogła go się d obudzić. Kiedy zaś nareszcie przyszedł do przytomności i zrozumiał po co i do kogo go wzywają, przeraził się tak, że nogi się pod nim zatrzęsły. „Myślałem, że upadnę trupem“, — opowiadał o tem póżuiej. Kazał wylać sobie na głowę kubeł zimnej wody, jako tako przyszedł do siebie, i pojechał na dworzec carski.
W tym właśnie czasie wystąpiły u cesarza tak silne poty, a po nich tak wielkie osłabienie, że lekarze uznali za konieczne poczekać ze spowiedzią.
O piątej rano cesarz obudził się i zapytał:
— Gdzież on jest?
Ojca Aleksieja wprowadzono do pokoju.
— Postępuj ze mną, ojcze, jak z chrześcia-ninem, zapomnij o mej dostojności, — rzekł doń cesarz, tak jak mówił zawsze do duchowych.
Zaczęła się spowiedź.
Wiele razy myślał o tej chwili, i chciał wyobrazić sobie, co czuć będae, gdy ona nastąpi, teraz zaś, gdy w rzeczywistości nastąpiła, nie czuł niczego.
Mówił spowiednikowi o rzeczach strasznych, tajemnych s>vego życia i patrząc na siwą, długą brodę ojca AlekBieja, starannie zaczesaną i jego tłustą twarz, zdawał sobie sprawę, że „nigdy nie zapomni on o jego dostojności“. Zauważył także, iż guziki ciemno-liliowej jedwabnej sutanny nie były wszystkie dopięte Widocznie ojciec Aleksiej bardzo się spieszył. Dostrzegł czerwono-sine żyłki na nosie i pomyślał: „widoczn e pije“. Nagle się opamiętał: „cóż ja robię, Boże miłościwy!... w takiej chwili!“... Chciał się przerazić, ale izuł, że uczucia przerażenia nie doznaje — że niczego nie, czuje prócz znudzenia i myśli tylno o tem, by to wszystko jak najprędzej się skończj ło.
Gdy spowiedź się skończyła wszyscy weszli do pokoju, a cesarz przystąpił do stołu Pańskiego.
Wszyscy podchodzili doń i składali mu pozdrowienia. Patrząc na uroczysty wyraz twarzy obecnych, Aleksander czuł, że wypada mu coś powiedzieć. Obejrzał się, odszukał oczyma cesarzową i wypowiedział wyraźnie, z naciskiem, tak by je wszyscy słyszeli i rozumieli następujące słowa:
— Nigdy jeszcze nie czułem takiego podniesienia na duchu, jak w obecnej chwili. Dziękuję ci, ojcze.
„No zdaje się, że to wszystko — pomyślał. — Nie — jeszcze coś nowego“.
Ojciec Aleksiej upadł na kolana, trzymając w jednej ręce krzyż, w drugiej — kielich. Aleksander patrzył nań ze zdumieniem.
— Co jeszcze? Co to takiego? Powstań ojcze, powstań! Czyż można padać na kolana — z kielichem w ręku?...
Klękanie przed nim duchownych, zawsze wydawało mu się rzeczą nieprzystojną. Tyle razy wydawał rozkazy, by się to nie powtarzało, i znowu spotkało go to właśnie teraz — w takiej chwili.
— Wyleczyłeś swą duszę, Najjaśniejszy Panie; w obliczu całej cerkwi i całego narodu, modlę się za ciebie: lecz teraz także swoje ciało — mówił ojciec Aleksiej słowa, których widocznie wyuczono go przedtem.
— Powstań, ojcze powstań! — powtórzył cesarz ze wstrętem.
Ale ojciec Aleksiej nie wstawał.
— Nie unikaj pomocy lekarzy, Najjaśniejszy Panie, pozwól postawić sobie pijawki...
— Nie trzeba, nie trzeba, zostawcie! — zaczął cesarz i nie skończył; machnął ręką z beznadziejną nudą w duszy; no dobrze, róbcie co chcecie...
Ojciec Aleksiej odszedł i lekaize przystąpili do cesarza. Postawili mu trzydzieści pięć pijawek na plecach, za uszami, na rękach i na biodrach, na głowie zaś poczynili zimne okłady. Trwało to przeszło dwie godziny. Cesarz niczein i się już nie sprzeciwiał. Gdy skończyli, był tak osłabiony, że popadł w nieprzytomność, podobną do omdlenia.
Późną nocą dyżurny lekarz Tarasów wyszedł poradzić się o coś Williego. W pokoju nie było nikogo, oprócz Anisimowa. Cesarz obudził się, wezwał Jegorycza i kazał mu zdjąć okłady.
— Djktorzy nie pozwalają Najjaśniejszy Panie. Trzeba słuchać.
— Słuchaj sobie sam! — krzyknął cesarz i począł zrywać okłady.
Jegorycz pomógł mu; cesarz znowu stracił przytomność. Po jakimś czasie otworzył oczy i począł mówić zmienionym głosem:
— Jegorycz, Jegorycz, gdzie jest on?
— Kto? Najjaśniejszy Panie?
— Kuzmicz, Tedor Kuzmicz — czemu udajesz, że nie wiesz? — szeptał po cichu cesarz. Tam na rynku jest staruszek, wędrownik; chodzi po wielkich diogach, zbiera na budowę cerkwi —
Tedor Kuzmicz... Idź, poszukaj go. Tylko prędko, jak najprędzej, bo może być za późno. Musisz z nim pomówić, Jegorycz, zaklinam cię na miłość Boską. Tylko, żeby nikt o tem nie wiedział, rozumiesz? Jeśli, broń Boże, Dybicz się dowie, każe go na śmierć zaknutować, powie: włóczęga bez paszportu.
Jegorycz zbladł i począł żegnać się znakiem Krzyża św. Rozumiał, że cesarz bredzi. Ale czuł także, iż to jakaś sprawa niesamowita, i że w tej malignie nie samo tylko bredzenie.
— Czego stoisz? Czego się boisz? — ciągnął dalej cesarz. Powiedziane jeBt: człowiek Boży.
O wiele lepszy i od ciebie i odemnie. Pomazaniec Boży! Ale on nie przyjdzie — jemu wszystko jedno. On i bez carstwa jest carem. Żebrak, ale car. I jak takiego, jak on, śmie ktoś bić knu-tem! Cara knutem! Wszystko jedno, jakby mnie ktoś bił... Przecież i z twarzy do mnie podobny. Niezupełnie wprawdzie, ale jednak podobieństwo jest... Wczoraj, gdy się goliłem, zobaczyłem go w lustrze i spadłem z krzesła. Zobaczyłem go, rozumiesz... Nie wierzysz?.. Zobaczjłem go, Te-dora Kuzmicza, naprawdę! Tylko ty o tem nikomu nie mów, pamiętaj — ja ci to pod sekretem powiedziałem...
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! — szeptał Jegorycz z coraz to większem przerażeniem.
Cesarz chciał jeszcze coś powiedzieć, podniósł się na łóżku, ale zaraz opadł na poduszki i zamknął oczy. Po chwili znowu je otworzył i popatrzył na Jegorycza jakby ze zdziwieniem.
— No i czegóż się na mnie tak patrzysz? O czem to ja mówiłem w tej chwili?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie! O Teodorze Kuzmiczu...
— Głupstwo! A ty dlaczego podsłuchujesz? Idź precz, zawołaj Tarasowa.
Całą noc bredził, jęczał, rzucał się. Zapytywał o Zofię, tak jak gdyby była jeszcze przy życiu, dowiadywał się o kniazia Waleryana Michajło-wicza Golicyna, czy wnet przyjedzie?
Nad ranem stan cesarza tak się pogorszył, że lekarze myśleli, iż zbliża się koniec. Cztery dni nie przyjmował pokarmów, — ciągle odczuwał mdłości, — spożył tylko dwie łyżki mrożonej lemoniady. Nie mówił prawie nic; lecz kiedy podchodziła doń Elżbieta, uśmiechał się do niej w milczeniu, brał ją za ręce, całował, kładł je sobie na głowie, lub na sercu.
— Zmęczona jesteś? Dlaczego nie wychodzisz na spacer? — zapytał jej pewnego razu o godzinie drugiej w nocy; widocznie nie odróżniał już dni od nocy.
Niekiedy składał ręce i modlił się szeptem.
Rano we wtorek, 17 listopada, doktorzy znowu postawili mu pijawki za uszami. Krzyczał — później już nie mógł krzyczeć i tylko jęczał monotonnym, nieskończonym jękiem:
— Oh, oh, ob, oh!
Elżbieta nie poznawała jego głosu: coś było w tem jęku strasznego, podobnego do wycia psa. Zatykała sobie uszy i wybiegała z pokoju. Ale i przez ścianę słyszała. Uciekła do ogrodu.
Był jasny poranek. Słońce promienne, błękitne niebo, błękitne morze; w dali łódź z białym żaglem. Cisza przezrocza, dziwny czar w całej przyrodzie. Elżbieta patrzała na to wszystko ze zdziwieniem. Między tym jasnym porankiem a tym wyjącym jękiem, było przeciwieństwo nie do zniesienia. Podniosła oczy do nieba i przypomniała sobie: „proście, a będzie wam dano“. — „A więc proszę, proszę, proszę! niech się stanie, nier.h się stanie, niech się stanie!“ — jakgdyby się nie modliła, a rozkazywała.
Wróciła do pokoju. Jęk ucichł. W sali przyjęć Willie rozmawiał z dyżurnymi lekarzami, Tarasowem i Dobbertem. Podeszła do nich i słuchała.
— Zdaje się, że pijawki działają. Trzeba uważać, by ich nie odrzucił, tak jak wczoraj okłady. A jeśli zajdzie konieczność, trzeba będzie...
Skończył szeptem. Elżbieta nie słyszała, ale zrozumiała: „Trzeba będzie ręce mu związać, jak obłąkanemu?“ Nie, nie, to już ja sama...
Weszła do sypialni. Twarz jego wyglądała, jak twarz dziecka, któremu dopiero co wyrządzono krzywdę, i które dopiero co przestało płakać.
Poznał ją, jak zawsze i uśmiechnął się do niej:
— Est-ce que cela ne vous fatiguera pas, chere amie?
Rolety w oknach były spuszczone. Spojrzał na nie i rzekł:
— Podnieś rolety.
Podniosła. Słońce oblało pokój.
— Jaka piękna pogoda! — rzekł głośno, wyraźnie, prawie że zwykłym swoim głosem.
Chciał podnieść rękę do szyi. Elżbieta zatrzymała jego rękę.
— Co to? — spytał. — Co mnie tak boli?
— Postawiono ci pijawkę, żeby odciągnąć krew.
Znowu podniósł rękę, znowu Elżbieta ją wstrzymała. Powtórzyło się to wiele razy. Błagała, pieściła go, walczyła z nim. I w tym pełnym uczucia przymusie, było coś dawnego, dawnego, przypominającego jej młodzieńcze pieszczoty miłości.
Poznał Jegorycza i także się doń uśmiechnął:
— Cóż bracie, bardzo jesteś zmęczony. Idź, odpocznij.
— Nic mi nie jest Najjaśniejszy Panie. Byle tylko twoje zdrowie się polepszyło...
— Już mi się polepszyło — czyż nie widzisz?
— Dzięki Bogu Najwyższemu! — przeżegnał się Jegorycz. — „Wyleczy się, będzie zdrów“ — szepnął cesarzowej z taką wiarą, że i ona uwierzyła.
„Niech się to stanie, niech się stanie!“ — modliła się i już wiedziała, że się to stało — cud się dokonał.
„Droga mateczko — pisała tego dnia do cesarzowej Maryi Teodorównej — dziś — niech będą za to B >gu najwyższemu tysiąckrotne dzięki — nastąpiło znaczne polepszenie. O Boże, co ja przeżyłam! Wyobrażam sobie i twój niepokój, droga matko. Otrzymujecie biuletyny, więc wiecie, co się tutaj działo wczoraj i jeszcze dziś w nocy Obecnie jednak sam Willie mówi, że etan jest znacznie lepszy. Módlcie się wraz z nami“.
O piątej wieczorem siedziała przy nim na łóżku i trzymała jego rękę w swojej; ręka znowu była gorąca. Znowu tracił chwilami przytomność i znów mówić mógł tylko z trudem:
— Ne pourrait on, dites moi un peu? — zaczynał i nie kończył, a potem dodawał po rosyjsku:
— Dajcie mi..
Próbowano mu podawać herbatę, lemoniadę, ale po oczach widać było, że nie o to prosił
Milczał przez chwilę, nareszcie szepnął:
— Henvoyer tout le monde?
Ale w pokoju już nie było nikogo, prócz Elżbiety i Wołkońskiego, który siał w kącie tak, że chory widzieć go nie mógł.
— O, proszę, proszę — powtórzył znowu błagalnie.
I nagle znowu, jak niedawno, wyraźnie, głośno, prawie zwykłym swym głosem, rzekł:
— Ja chcę spać.
Eyły to ostatnie jego słowa, które Elżbieta słyszała.
Aleksander leżał wysoko na poduszkach, prawie że siedział; kiedy powiedział: „ja chcę spać“ — opuścił głowę i zamknął oczy. Usiłował złożyć ręce jak do modlitwy, ale już nie mógł; ręce opadły bezsilnie na kołdrę. Uśmiechnął się, jak wtedy w początkach choroby. Elżbieta wtedy jeszcze nie rozumiała, co ten uśmiech znaczy, obtcnie zrozumiała. Twarz spokojna, jasna i taka piękna, jaką jej nigdy przedtem nie widziała. „Anioł, którego skazano na męczarnie — pomyślała. Cóż ja zrobię, by go jeszcze więcej kochać, gdy...?“ Chciała pomyśleć: „gdy będzie zdrów“ — i nagle, po raz pierwszy od trwania tej choroby, stało się dla niej jasnem, że nigdy zdrowia nie odzyska, że to śmierć.
Aleksander otworzył oczy i popatrzył na nią. Zobaczyła, że chce jej coś powiedzieć i pochyliła się doń:
— Nie jest strasznem, Lise, nie jest strasz-nem... — wyszeptał tak cicho, że nie dosłyszała tych słów; chciał powiedzieć: „nie jest strasznem wpaść w ręce Boga żywego11; ale, spój rzawszy na nią, zrozumiał, że mówić nie trzeba, że ona już wszystko wie.
W tym samym czasie w pokoju przyjęć Wołkońskij rozmawiał z Dybiczem.
— Sytuacya moja nader trudna: jako naczelnik sztabu powinienem wiedzieć do kogo zwrócić się w razie zgonu Najjaśniejszego Pana — mówił Dybicz.
— Przypuszczam, że do następcy tronu, Konstantego Pawłowicza — odpowiedział Wołkońskij.
O zrzeczeniu się Konstantego obaj nie wie dzieli, ale u obydwóch, jak u wszystkich, przy wymawianiu imienia Konstantego, nasuwała się niepewność.
— Tak, do Konstantego Pawłowicza — ciągnął dalej Dybicz — wszelako wola Najjaśniejszego Pana jest nam nieznana...
— A pan co myślał? — odezwał się Wołkońskij ze zniecierpliwieniem.
— Pozwolę sobi.j przypomnieć, że niejednokrotnie miałem zaszczyt mówić o tem waszej
Ekscelencyi — odparł Dybicz również ze zniecierpliwieniem.
— Dlaczego pan mówił, a nie działał?
— Uważałem, że to nietakt...
— I chciał pan, bym ja ten nietakt popełnił?
Stali naprzeciw siebie, jak dwa koguty, gotowe do walki. Wołkońskij patrzył na Dybicza z wysoka, bo inaczej nie mógł; głowa Dybicza się gała mu ledwie po ramię. Dybicz był mały, krępy, miał dużą głowę i krzywe nogi, biedy maszerował w ordynku, musiał podskakiwać, by dotrzymać brobu. Ruchy miał niezgrabne, pełzające, jak u kraba; wygląd nieporządny, jakby zaspany; na mundurze zawsze jakieś piórko, albo plamę; włosy ryże, wzburzone; twarz czerwona, nalana. Utrzymywała się o nim opinia, że pije. Ale ta jego powierzchowność nie odpowiadała rzeczywistości; krył się pod nią niestrudzony działacz namiętny i gorący, o naturze wybuchowej (nie darmo później w tureckiej kampanii nazwano go „samowar basza), a gdy trzeba było zimny, chytry, rozumny, przenikliwy. Cesarzowi przytakiwał we wszystkiem a Aleksander bał się go. — „Dybic^owi nie kładź palca w usta“ — mawiał.
Dybicz i Wołkońskij nienawidzili się nawzajem. Jeden kniaź rosyjski, pan od s-tóp do głów; drugi — przybłęda, syn biednego kaprala z piU-skiego Śląska, ktcry do Rosyi przyszfdl niemal piechotą z węzełkiem na plecach. D> bicz nazywał kniazia „starym kaloszem“, Wołkońskij zaś jego „potworną kreaturą Arakczejewa11. Ale choć pogard/ał Dybiczem, czuł, że nie do niego rosyjskiego kniazia, a do tego niemieebiego wy-włoki, należy przyszłość.
— Czegóż nareszcie Ekscelencya odemnie żąda? — zapytał Wołkońskij ledwie zachowując panowanie nad sobą.
— Czy Ekscelencya nie zechce zapytać Najjaśniejszej Pani?...
— Dziękuję najuprzejmiej! Niech pan sam jej zapyta...
Stalowe oczy Dybicza błysnęły nienawiśnie; twarz oblała się krwią; „samowar zakipiał“.
— Wola pańska, Ekscelencyo, ale jeśli zdarzą się jakie nieprzyjemności — nie moja wina. Zwracając się do Ekscelencyi, przypuszczałem, że w takiej chwili należy zostawić na boku wszystkie sprawy osobiste, a pamiętać tylko 0 obowiązku w zględem cara i ojczyzny. Ale widocznie się omyliłem... Mam honor pożegnać Ekscelencyę!
— Proszę, niech pan zaczeka — zatrzymał go Wołkońskij — jeśli pan sobie życzy zrobimy tak: pójdziemy razem i pan przy mnie zapyta Najjaśniejszą Panią.
Dybicz się zgodził. Weszli do gabinetu. Chory znajdował się w stanie nieprzytomnym. Cesarzowa klęczała przy łóżku z opuszczoną głową 1 twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy weszli odwróciła się i wstała. Po wyrazie ich twarzy poznała, że chcą jej coś powiedzieć i podeszła do nich.
Dybicz zaczął mówić, lecz Elżbieta długo me mogła zrozumieć.
— Bóg jedyny może ocalić jeszcze cesarza. Ale spokój i bezpieczeństwo Rosyi wymagają, by na wszelki wypadek, zarządzie co należy.
Najjaśniejsza Pani zechce mi powiedzieć, dc k< go, w razie nieszczęścia, należy się zwróci’
Zrozumiała nakoniec i odczuła taką urazę chc ała krzyczeć, tupać nogami, wygnać, wy cić Dybicza z pokoju; wydało się jej, że bi’ z cesarza jeszcze za życia miarę na trumnę.
— Rozumie się, do następcy tronu Kons litego Pawłowicza, — odpowiedziała, ledwo s uświadamiając co mówi, byle tylko uwolnić od Dybicza. Wymawiając imię Konstantego i ła jakąś niejasną myśl, ale nie chciała wła teraz przy niej się zatrzymać.
— Słucham, Najjaśniejsza Pani, — rzekł bicz i chciał jeszcze coś dodać, ale Elżbieta przerwała:
— Proszę, zostaw mię pan samą!..
I podeszła do łoża chorego. Dybicz wciąż jeszcze, jak gdyby na coś czekał: patrz> cesarza, i wydawało mu się, że ten także na go patrzy. „Może jego zapytać?“ — przy mu na myśl, ale machnął ręką i wyszedł z pok
Piątą już noc nikt nie kładł się spać. W był chory ze zmęczenia; Woikońekiemu kilka ’ zy zrobiło się słabo; Jegorycz ledwo trzy się na nogach. Jedna cesarzowa wydawała rzeźwą: zawsze chora, słaba, teraz była sili szą od wszystkich.
Chory ciągle czuł jej obecność. Mówić nie mógł; poruszał ljTlko wargami bez tźwięcz na zaraz domyślała się, czego pragnie: kłami ręce na głowę, na serce i trzymała ją oi godzinami. Raz poczuła na swym policzku dotkuięcie ust: to był jego ostatni po lek. edyś znowu, zobaczywszy Wołkońskiego, u-;hnął się do niego, a gdy Wołkońskij przy-do jego ręki — zrobił znak oczyma: nie a całować ręki. minuty na minutę oczekiwano końca. 18 lida, we środę rano, wy stąpiły znowu dreszcze zy. Dyszał tak ciężko, że słychać było z dru-i pokoju. Twarz zmartwiała, koniec nosa aostrzył, oczy wpadły i pokrywać się po-mgłą śmiertelną. Myślano — że już koniec. vano duchownego, by czytał modlitwy za jących. Ale dreszcze powoli ustawały. Zegar ł godzinę 9. Aleksander obwiódł wszystkich kiem i wzrok ten był pełen życia. Potem zał na dyżurnego lekarza, Dobberta, którego irzywykł widywać w swym pokoju i długo ył na niego ze zdziwieniem, jakby się chciał;ać, po co tu przyszedł, owu nadzieja poczęła wstępować w serca stkich. Żeby nie umarł z osłabienia, ponie-już oddawna przełykać nie mógł, ustawiono nim wywar bulionu.
’e nadzieja nie trwała długo; tego samego około północy rozpoczęła się agonia.
AfereikowsJti. — Aleksander I. — J\)in TI. 23
Cesarzowa trzymała jego głowę w swych rękach, i od czasu do czasu zanurzała ręce w zimnej wodzie, by odwilżyć spalone gorączką jego wargi. Ssał jej palce, ona zaś uśmiechała się doń, jak matka do dziecka, które karmi.
Agonia trwała całą noc do rana. Ranek czwartkowy, 19 listopada był pochmurny. We wszystkich cerkwiach odbywały się nabożeństwa za zdrowie cesarza. Na placu przed dworem cesarskim gromadziły się tłumy ludu.
Umierający był do ostatniej chwili w pełni świadomości. Często otwierał oczy i patrzył to na wizerunek Chrystusa, dar ojca, zawieszony na ścianie, to na Elżbietę. Oddech stawał się coraz rzadszym, i za każdym razem coraz słabszym i krótszym. Wreszcie ustał zupełnie.
Willie wziął cesarza za puls i w milczeniu spojrzał na cesarzową. Elżbieta przeżegnała się znakiem krzyża świętego. Była godzina 10 m. 47 rano.
Wszyscy płakali, nie płakała tylko cesarzowa. Uklękła przy łóżku, oddała pokłon zmarłemu, zamknęła mu oczy i długo trzymała palce na powiekach jego, by się nie otworzyły. Złożyła starannie chustkę do nosa i podwiązała zmarłemu dolną szczękę. Przeżegnała go znakiem krzyża św., pocałowała w czoło, jak zawsze czyniła na dobranoc, oddała mu jeden jeszcze pokłon i wyszła z pokoju.
— Zachowaj, Panie, w pokoju, duszę zmarłego sługi Twego, najdostojniejszego cara imperatora całej Rosyi, Aleksandra pierwszego! — rozlegały się żałobne śpiewy, i nikt nie dziwił się, że cara nazywają sługą.
Obmyty, ubrany w czystą bieliznę, leżał Aleksander tam, gdzie umarł, w sypialni swej, na wąskiem, Żelaznem, połowem łóżku. Cztery świece płonęły przy łożu, jak wtedy, miesiąc temu, gdy czytał notatki o Tajnym Związku.
Dolna szczęka zmarłego ciągle była jeszcze podwiązana, by usta się nie otworzyły; węzełeK zawiązany był starannie; na ciemieniu sterczały dwa białe końce. Twarz odmłodniała, wypiękniała, i był w niej taki wyraz, jak gdyby dokonał tego, co dokonać był powinien, i było mu teraz dobrze, — „dobrze na witki wieków“.
Na pierwszem nabożeństwie obecną była carowa; ciągle jeszcze nie płakała; twarz jej była tak spokojną, jak twarz zmarłego.
Na drugi dzień, 20 listopada, w sobotę o siódmej wieczorem, w obecności naczelnika sztabu, jenerała Dybicza, jenerała-adjutanta Czernyszewa i dziewięciu doktorów, między którymi znajdowali się Willie, Sztofregen i Tarasów, otwarto ciało zmarłego.
Lekarze stwierdzili, że mózg poczernia wej strony, tam właśnie, gdzie cesarz s się na bóle. Spisano szczegółowy protokół
Żeby ciało przewieźć do Petersburga, y 0 dwa tysiące wiorst, należało je zabalsan Dybicz poruczył zabalsamowanie lejb-chin Tarasowowi, gdy zaś ten odmówił „z p« synowskiej miłości i przywiązania do zm cesarza“, lekarzom nadwornym Reingoldowi bertowi.
Obydwaj, zaraz po otwarciu zwłok w sj cesarza, przystąpili do dzieła. Otrzymali i ukończenia balsamowania w ciągu tej sam’ cy, do rana.
O godzinie drugiej w nocy, Dybicz swego adjutanta, młodego oficera sztabu, łaja Iwanowicza Szeniga, by dowiedział 8 postępuje balsamowanie.
Szenig nie znalazł w dworcu cesarskim n prócz stojącego na warcie przy wejściu koz go oficera. Na czas balsamowania zwłok i u wienia katafalku, cesarzowa przeniosła się < siedniego domu Szichmatowa.
Przeszedłszy przez puste i ciemne p Szenig stanął u drzwi sypialni. Drzwi zamknięte. Zapukał. Z wewnątrz zapytano, kto 1 po chwili drzwi otworzono.
Gdy Szenig wszedł, uderzyła na niego d woń lekarstw, ziół aromatycznych, spir i jeszcze inDa woń, co do której później dopiero się zmiarkował, że to zapach trupi. Pośrodku pokoju stał wielki stół kuchenny, koło niego kręcili się ludzie w powalanych fartuchach. Coś długiego, białego leżało na stole. Wiedział, co to jest. lecz nie chciał się przypatrywać.
Przymknąwszy oczy, starając się nie oddychać nosem, podszedł do lekarzy nadwornych, Rein-golda i Dobberta. Siedzieli oni u płonącego kominka i gotowali coś na ogniu w dwóch kociołkach, zdejmując od czasu do czasu pianę i mieszając gotującą się ciecz drewnianemi łyżkami. Palili cygara; Reingold — chudy, długi, Dobbert niski, tłusty. Oświeceni czerwonym płomieniem, podobni byli do dwóch czarowników, gotujących tajemnicze płyny.
— Mam zaszczyt z polecenia Ekscelencyi jenerała Dybicza, zasięgnąć informacyi, w jakim stanie znajduje się ciało zmarłego cesarza imperatora — zaraportował Szenig.
Reingold nic nie odpowiedział, lecz w dalszym ciągu mieszał ciecz w kotle, Dobbert zaś wyjął z ust cygaro, trzymając je między dwoma palcami i popatrzył z niechęcią z pod okularów na Szeniga. Ręce jego były zawalane.
— W jakim stanie znajduje się ciało? A proszę, niech pan się przypatrzy — wskazał na stół, na którym leżał ów długi, biały przedmiot.
Szenig udawał, że patrzy, ale znowu mimo-woli przymknął oczy i zmieszał się.
— Mówi pan po niemiecku?
— Mówię.
— A więc, panie oficerze, jenerał Dybicz żąda od nas, żebyśmy skończyli wszystko w jedną noc, raz, dwa, trzy, po wojskowemu. Ale to jest niemożliwe; sprzeciwia się to wszelkim przepisom nauki. Balsamowanie — rzecz trudna; aby dokonać wszystkiego, jak należy, — trzeba całe ciało pogrążyć w spirytusie i pozostawić je tam przez dwie trzy doby, my zaś nawet spirytusu nie mamy w dostatecznej ilości. Paskudnej rosyjskiej wódki, znajdzie się zawsze ile potrzeba, ale dobrego spirytusu brak, nie mówiąc już o innych środkach. Tu niczego dostać nie mężna, nawet czystych prześcieradeł i czystego płótna. W całym dworze, żywej duszy pan nie znajdzie; wszyscy się rozbiegli. Jeszcze wczoraj drżeli przed jego spojrzeniem, a dziś, ledwo zamknął oczy, porzucili go...
— Rosyjskie świnie I — wycedził przez zęby Reingold i począł żuć swoje cygaro.
— Zawiadomię Ekscellencyę natychmiast o wszystkiem, — rzekł Szenig i chciał odejść. Czuł zawrót głowy od przykrej woni.
— Nie, niech pan zechce się przypatrzeć.
Dobbert wziął Szeniga pod rękę i przyprowadził go do stołu. Szenig musiał patrzeć na to, czego widzieć nie chciał, na ciało zmarłego. Chociaż wyraz twarzy zupełnie się zmienił, poznał go odrazu, ale nie mogło mu się pomieścić w głowie, że to on.
Pedantycznym tonem, jak gdyby wygłaszał wykład, Dobbert objaśniał Szeniga, w jaki sposób odbywa się balsamowanie. Po otwarciu ciała, wyjęto mózg, serce, wnętrzności i złożono w srebrnej, okrągłej puszce. Dobbert w obecności Szeniga zamknął puszkę i oddał kluczyk Sze-nigowi, by go wręczył jenerałowi Dybiczowi.
Klucz od serca Najjaśniejszego Pana — zażartował, lecz się wnet spostrzegł, zasępił i w dalszym ciągu prowadził swój pedantyczny wykład.
Felczerzy, zajęci przy zwłokach, przerwali swe czynności na chwilę, gdy Dobbert z Szenigiem podeszli do stołu.
— No, żywo, żywo, panowie! — krzyknął na nich Dobbert. Czasu mamy niewiele.
Felczerzy znowu wzięli się do pracy i zaczęli spowijać w prześcieradła ciało zmarłego.
— Niech pan spojrzy, jakie to piękne ciało — rzekł Dobbert.
— Tak, zdrów był jeszcze nieboszczyk — zauważył Reingold, który tymczasem także podszedł do stołu. Budowa wprost atletyczna; gdyby nie ta głupia gorączka, mógłby żyć jeszcze ze czterdzieści lat.
— Nigdy nie widziałem człowieka lepie,, dowanego! — mówił dalej Dobbert, — Ręce, wszystkie członki, mogłyby służyć siłaczow
Szenig patrzył także i strach jego znikał e. nie jest strasznem to martwe, bezbronne strasznymi są raczej ci żywi ludzie w brud ^ lartuchach z ohydnemi twarzami.
Gdy przewracali ciało, ręka zmarłego Oi ze stołu i bezwładnie zwisła w powietrzu. S/t spojrzał na nią i przypomniało mu się, jak t> dyś na przeglądzie wojsk, cesarz jechał 1 przed frontem, i kiedy trzydziestotysięczna mada wojsk wtłała: „hurra!“ — witając ją, niósł rękę ku czapce, ze swym przemiłym u chem. O, jak Szenig kochał go wtedy, jak gnął, by ta ręka jedym ruchem posłafc wszystkich na bohaterską śmierć! I oto ter sama ręka — martwa.
Łzy stanęły mu w oczach; pożegnał s prędzej i wyszedł z pokoju.
W ciemnrj sieni stanął w kącie, zakrył rękami i wybuchnął płaczem. Płakał nie z nie z bólu, ale z tęsknoty, z serdecznego i wania.
Obrzędów carskiego pogrzebu nie znał z dworu przebywającego w Taganrogu. V merach zmarłego odnaleziono jednak ceren pogrzebu cesarzowej Katarzyny II, wzięty Aleksandra w sekrecie przed wyjazdem d< ogu, z kancelaryi departamentu dworu. Czy ał, że cesarzowa nie wróci już do Peters-a, czy też przeczuwał śmierć własną? a ielką salę przyjęć, obok gabinetu cesarza \ i ito czarnem suknem, wzniesiono wysoki, ze aiarni na kształt tronu katafalk i ustawiono ńm trumnę. Pierwsza trumna, wewnętrzna, Konana była z ołowiu; ponieważ jednak bra-1 dostatecznej ilości ołowiu, część trumny spo-ł>. zono z blachy zakupionej przez Aleksandra, odnowienia dachu na domu; tak więc bla-a domowa posłużyła za wieczyste dlań mienie. Trumna zewnętrzna była dębowa, obita l materyą z dwugłowymi orłami, ało, po zabalsamowaniu, ubrano w paradny r tdur jeneralski z gwiazdą św. Andrzeja i in-i orderami, oraz złotą koroną na głowie i Mn ono do trumny pokryte gazą. liem i nocą trzymali straż honorową przy rinie: jenerał lejb-gwardyi kozackiego pułku;kiego, oficer sztabu i dwóch wyższych ofi-w, z obnażonymi pałaszami. Duchowni bez rwy odczytywali teksty Ewangelii. Archierej terynosławski z archimandrytą greckim z kla->£ ru Warmacya, w otoczeniu duchownego or-t u odprawiali uroczyste nabożeństwa żałobne w razy na dzień: rano i wieczorem. o każdem nabożeństwie marszałek dworu, ź Wołkońskij wyprowadzał z sali wszyst kich, oprócz duchownego i dwóch oficerów, którzy mieli rozkaz stać bez ruchu i nie podnosząc oczu. Do sali wchodziła cesarzowa, w czarnej sukui i żałobnym welonie na twarzy. Stąpała cicho, jak cień. Wstępowała na stopnie katafalku, modliła się i całowała ciało przez gazę grobową. Przez kilka dni wychudła i zmizerniała tak, że żywa jej twarz nad trumną wydawała się więcej martwą niż twarz zmarłego.
W tych to właśnie dniach pisała do matki swej księżnej badeńskiej:
„Piszę do ciebie, matko, tylko dla tego, by ci donieść, że żyję. Tego, co czuję, wypowiedzieć nie potrafię. Lękam się nieraz, że wiara moja w Boga tego nie przetrwa. Niczego przed sobą nie widzę, niczego nie rozumiem, i nie wiem, czy to wszystko nie jest li tylko snem. Będę przy nim, dopóki on tu jest; gdy go wyniosą, pójdę za nim, nie wiem dokąd i kiedy. Nie niepokój się o mnie, bo jestem zdrowa. Ale jeśli Pan ulitowałby się nadeinną, i wziął mię-do Siebie, nie zmartwiłoby cię to bardzo, mateczko najdroższa? Wiem, że ja cierpię za siebie a nie za niego; wiem, że jemu teraz dobrze, ale to nie pomaga, nic nie pomaga. Proszę Boga o pomoc, ale widocznie nie umiem prosić“...
Kiedy z domu Szichmatowa powróciła do dw. rca carskiego, ogarnęło ją takie przygnębienie, że zdawało się jej, iż tego nie przeniesie na sobie, postrada zmysły. Chodziła po pokojach, tak, jak wtedy z nim, po przyjeździe do Taganrogu: „podoba ci się Lise, naprawdę? Ja sam to wszystko urządzałem i bałem się, że ci się nie spodoba“... otóż i jej ulubiona carsko-sielska kanapka, na której siadywali razem: „jesteśmy już razem, Lise, i na wieki już będziemy razem!“ A otoż i on, on, pastuszek ze złamaną rączką, a zegar stołowy wciąż tjka i tyka. Słyszała to tykanie i nagle zapominała o wszystkiem: żyw jest i zdrowy, tylko wyszedł z pokoju i lada chwila wróci. Widziała twarz jego, słyszała głos: „dobrze ci, Lise, niczego nie potrzebujesz?“
— Zachowaj, Panie, w pokoju duszę sługi Twojego! — dolatywał do jej uszu odgłos grobowych pieśni i wydawało się jej, że śpi i majaczy się jej zły sen. Krzyknie, obudzi się, zły sen przejdzie.
Nocą, w łóżku myślała, szeroko rozwartymi oczyma patrząc w ciemność: „i znowu, znowu ten sen! Kiedyż nareszcie się obudzę?“...
Jak człowiek, któremu utną nogę, przebudziwsz y się, chwyta za nogę i dziwi się, że jej niema — tak i ona dziwiła się. 1 od tego zdziwienia straciła zmysły. Ale jednak świadomość towarzyszyła jej zawsze: im silniejszy był ból, tem silniej szą świadomość, i tak bez końca. Przypomniała sobie to, co pisała niegdyś w swym pamiętniku; „nigdy nie wiesz, jak jeszcze będziesz cier piec, jak jeszcze można cierpieć i czy wogóle jest koniec cierpienia“... Teraz wiedziała, że końca niema.
Pocałunek składany na martwem ciele po przez gazę grobową — oto wszystko, co jej pozostało po człowieku umiłowanym, tu na ziemi... A co pozostanie tam, w niebie — o tem starała się nie myśleć: wiedziała z doświadczenia, że to nie pomaga.
Niekiedy chciała podnieść gazę, by zobaczyć jego twarz, ale nie śmiała: wydawało się jej, że będzie to jemu, który za życia tak dbał o swą powierzchowność, nieprzyjemnem, że zobaczy jak twarz się zmieniła, tak, że jej prawie poznać nie można. To zresztą było widoczne i przez gazę. „Co oni z nim zrobili? — myślała. — To nie on, nie on!“
Pewnego razu, gdy podeszła do trumny i przez zwykły zapach spirytusu, octu, balsamicznych traw, poczuła jeszcze zapach inny, — długo nie mogła zrozumieć, co to znaczy, — i nagle zrozumiała. Nie utraciła zmysłów, nie popadła w o-błęd, ale czuła, że gdyby noc obłędu nad nią zawiała, byłoby jej lżej.
Tego samego dnia siedziała u siebie sama jedna, w swej sypialni, późnym wieczorem. Słyszała, jak wicher huczy w kominie i bije deszczem w szyby, jak szumią drzewa w ogrodzie, i gdzieś niedaleko, skrzypią drzwi ogrodowej ocznie targane wichrem, skrzypią i e, cotmne une ame en peine — po-ewiadomo dlaczego przypomniał się iwny zapach. I jak wtedy nie mo-ozumieć, co znaczy ów zapach i na-ła, tak i teraz słyszała jęk rdzawe-słyszała długo nie rozumiejąc, i — liała. zaraz! zaraz! — odpowiedziała, < yjeś wołanie. Pospiesznie podeszła ciągnęła szufladę, wyjęła dwa klu-z głowy długi, czarny woal, narzu-« ona stary ciepły szal, ten sam, który oiłą ciotką“, wzięła świecę, wys?ła k; pokoju, zatrzymała się chwilę, na 1, cicho, tylko za ścianą słychać cien-e, prawdopodobnie frejliny Wałuje-ila dochodzi, jakby brzęczenie pszczo-ay głos śpiewu żałobnego. Przeszła z kilka pokoi, weszła do sieni umyśl-zrobionem, osobnem wyjściem, pro o ogrodu. Postawiła świecę na oknie, wiszących na ścianie płaszczów, naj-tartą szubkę, jednej ze swych dzie ibnych, włożyła ją, otworzyła drzwi j ogrodu. Niesłychanie silny wiatr odrazu i ledwie nie zwalił z nóg. obliżu, jakby tuż koło swego ucha, usłyszała zgrzyt rdzawego żelaza. Brodząc w ciemnościach, potykała się, następowała na klomby kwiatowe, uderzała się o poie drzew, plątała w krzakach. Nareszcie dotarła do bramy, rękami wymacała furtkę, wstawiła klucz, otworzyła i już chciała przejść próg, gdy nagle chwycił ją ktoś za rękę.
— Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani! — odezwał się głos kniatia Piotra Miehajłowicza Wołkońskiego.
Nogi się pod nią ugięły, wydała ze siebie cichy okrzyk i upadła mu na ręce.
Gdy się opamiętała, znowu siedziała w swojej sypialni, sama jedna, jak gdyby to wszystko się nie zdarzyło. Wołkońskiego przy niej nie było; zdążył odejść. O niczem nie inówił, o nic nie pytał, gdy prowadził ją, raczej niósł na rękach do domu. Czyżby zrozumiał dokąd i po co poszła? No, — wszystko Jedno, nie zaraz terać, to potem, kiedyś się to stanie. Tylko nie tutaj, nie obok niego, leżącego w trumnie, a gdzieś dalej, gdzieby nikt nie widział, nikt nie przeszkodził. Dobrze by było w noc taką, jak ta, dzisiejsza, albo póżaiej jeszcze, gdy nastąpi zima zaczną się zadymki, iść, iść, bez drogi, bez śladu, po szerokim stepie, po śniegu, póki się nie upaduie, i nie zamarznie, gdzieś na dnie głuchego jakiegoś ostępu, tak, by nikt nigdy nie znalazł, nie poznał... Albo też ze skały nad morzem, prosto głową na dół w fale zatoru... Tak, wszystko jedao gdzie i kiedy i w jaki sposób, — ale to się stać musi. Co postanowiła, zrobi. Tylko o tem myśl nie jest dla niej straszna, tylko to ją wybawia od tego, co jest straszniejsze od obłędu, od śmierci, od jego śmierci, — od myśli, że wszystko, w co wierzyła, jest kłamstwem, przeklętem kłamstwem, i że cała prawda leży w tym zapachu i w tym zgrzycie, jęku, szlochu rdzawego żelaza w dzień burzy: „tam będzie płacz i zgrzytanie zębów“, a tam, tak samo, jak tutaj — wieczna męka, wieczna śmierć.
Długo patrzyła na płomień świecy niewidzą-cem spojrzeniem, potem opuściła oczy i zobaczyła jakiś przedmiot. Na stole leżała — książka, stara, w wytartej, skórzanej oprawie, dobrze jej znana. Był to francuski przekład Biblii.
Cesarz już od wielu lat nigdy się z nią nie rozstawał, brał ją ze sobą wszędzie, na wyprawy wojenne, na podróże i każdego dnia odczytywał jeden rozdział ze Starego, drugi z Nowego Zakonu, według rozkładu, który mu sporządził kniaź Aleksander Mikołajewicz Golicyn.
Przypomniała sobie, że wczoraj Wołkońskij obiecał jej odszukać i przynieść tę książkę; prawdopodobnie dlatego przychodził, nie bacząc na póżaą godzinę: spieszył się myśląc, że pragnie mieć ją jak najprędzej.
Otworzyła książkę i poczęła ją przeglądać rożni ki stronnic u dołu poczerniały od czę jej używania; na marginesach uwagi pisań go ręką i gdzie niegdzie podkreślone wiers
Czytała nie rozumiejąc i nie myśląc o te czyta. „Zaprawdę, zaprawdę powiadam \ *n: nadejdzie czas, gdy umarli usłyszą głos Syna wieczego i usłyszawszy zmartwych powst.-
— Co to takiego? Co to? — chciała i mogła sobie przypomnieć; zakrywała i przysłuchiwała się dalekiemu, monot®nr“ii;‘u jak brzęczenie pszczoły głosowi, i — nagle pomniała sobie.
On leżał wtedy także już w trumnie, al szcze nie w sali na katafalku, a u siebie w koju. Był jasny dzień i promienie słońca p: prosto w okna, jak wtedy, — na dwa dni | zgonem, kiedy ocknąwszy się, spojrzał w i rzekł.
— Jaka piękna pogoda!
I ona wtedy, gdy już nie żył, także spój w okno: „to dla niego takie święto na bie!“ — pomyślała i poczęła się przysłuch temu, co mówił duchowny.
— Zaiste, zaiste rzekę wam, jako nadcl godzina, w której umarli usłyszą głos Syna żego i usłyszawszy, ożyją“.
I nagle zobaczyła, że stoi między trum wiekiem trumny, opartem o ścianę. Z nin zem po śmierci, tak jak za życia. Uradowała się, zaczęła się modlić, by w dzień zmartwychwstania, tak samo stać przy nim, jak dzisiaj. Modliła się i wiedziała, że modlitwa jej będzie wysłuchana: tak się stanie.
„Tak się stanie! — chciała powiedzieć i teraz, kiedy przeczytała te słowa podkreślone w księdze, ale już me mogła; pytała tylko: „czy tak istotnie się stanie?“
Odpowiedzi nie było, a mimo to tej odpowiedzi pragnęła, i wiedziała, że teraz już długo czekać nie będzie.
Z każdym dniem lekarze przekonywali się coraz więcej, że zabalsamowanie zwłok zrobione było niedokładnie i że ciało się rozkłada. Dyżurowali przy niem bezustannie, na zmianę lekarze nadworni, Reingold albo Dobbert, by zwilżać twarz zmarłego gąbką namoczoną w occie; czasze w kształcie urn, napełnione również octem, stały obok trumny. Ale to nie pomagało. Wszystkie okna i drzwi były zamknięte i od gorących świec temperatura w sali dochodziła do 20 stopni. Ciężkie opary balsamicznego tłuszczu, zmieszane z jeszcze cięższym zapachem trupa, doprowadzały pełniących wartę przy trumnie do mdłości. Twarz zmarłego ciemniała, czerniała i zmieniała się do niepoznania: sami lekarze, patrząc na tę
Dr. Mereżkuwaki. — AIcksan«łt*r 1. — Tom If. 24 straszną czarną lalkę w carskiej koronie na wie, myśleli mimowoli: „kto to jest?“
Pewnego razu pełniący straż Szenig poi Dobbertowi, gdy ten podniósł gazę, by zob; twarz, że z pod kołnierza wygląda kawałek sztuka. Dobbert pociągnął i — zobaczył,; nie halsztuk, ale skóra. W przerażeniu po do Williego.
Po długiej naradzie postanowiono zam ciało. W tym właśnie czasie, po jesiennycl rzach, nastała odrazu zima. Otworzono na c drzwi i okna, postawiono pod trJtnną k z lodem. Ogrzewano salę tylko w czasie żeństw rannych i wieczornych w których stniczyła cesarzowa.
Po śmierci cesarza, biedny Jegorycz z pić z rozpaczy. Przy wódce spotkał się k z ojcem Aleksiejem. Odtąd ojciec Aleksi każdem nabożeństwie zachodził do Jeg irycza się pokrzepić“.
— Mówiłem, będzie z tego wszystkiego z makiem! — zaczjnał ojciec Aleksiej sw skursy ulubionem przysłowiem r nie wierzy a teraz na mojem stanęło.
— Co to ma znaczyć ojcze, i jaka figa kiem?
Ojciec Aleksiej nie odpowiadał odrazu przód wypijał kieliszek, potem zakąsał giem, potem wypijał raz drugi i dopiero v mrużąc oczy, nachylał się do Jegorycza i szeptał mu do ucha:
— A ty myślisz, kto w trumnie leży?
Jegorycz, widocznie przeczuwając już to pytanie, bladł i drżał ze strachu.
— Ale cóż znowu, ojcze Aleksieju, ojciec znowu swoje! Któżby miał tam leżeć, jak nie Najjaśniejszy Pan, anioł nasz i dobroczyńca. Ojciec tylko serce moje rani, nie żal ojcu sieroty...
— Żal mi cię naprawdę, żal rei cię nawet bardzo i dlatego właśnie mówię ci: patrzaj kogo będziesz grzebał, — czy tego samego?
— Jakżeż nie tego samego? Jakżeż nie tego? Ojcze Aleksieju, zmiłuj się; sam go przecie spowiadałeś. sam...
— Nie, nie, ty bracie, nie przecz, w tę sprawę się nie mieszaj. W tę noc, gdy do mnie przyszli, ja tam nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje: u kupca Wachramjewa na ślubie zdrowośmy podpili. Gdy mnie o co zapytają, tak i powiem: nic nie wiem, nic nie rozumiem...
— Co ty mówisz, ojcze Aleksieju?
— Nie ja mówię, a idź no posłuchaj, cały naród mówi. Głos narodu — głos Boży. W trumnie wcale nie ciało cesarza leży, ale lalka, fclbo ciało zbiegłego z tutejszego więzienia żołuierza. Car żyje: łotry chcieli zamordować, a on uciekł, i niewiadomo gdzie się ukrywa. — Teraz się 21* ukrywa, ale może przyjdzie dzień, w którym się znowu ukaże... O Kuzmiczu, o Fedorze słyszałeś?
— O jakim jeszcze Fedorze? — zaczął Jego-lycz i oniemiał. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, z przerażenia: nagle przypomniał sobie przedśmiertne gorączkowanie cesarza. — Boże zmiłuj się! Boże zmiłuj się! Matko niebieska, ratuj! — szeptał żegnając się. Wydawało mu się, że waryuje.
— Nie bój się bracie, nie hój się niczego! Nie nasza to rzecz: wiedz o tem dla siebie tylko, nie gadaj zadużo, — pocieszał go ojciec Aleksiej. — Ale ładną sztukę urządzili, — co? „Zachowaj, Panie, w spokoju, duszę sługi Two jego“... Nie zrozumiesz teraz gdzii* sługa, a gdzie car.. Ładny hokus-pokus! Otóż i figa z makiem!
Na trzeci dzień po śmierci cesarza, w soborze taganrogskim składano przysięgę na wierność następcy tronu, Konstantemu Pawłowiczowi. Tego samego dnia wysłano do niego do Warszawy kuiyera z raportem od głównego naczelnika sztabu, jenerała Dybicza. Na pakietach był adres: „Najjaśniejszemu Panu carowi imperatorowi, Konstantemu pierwszemu“.
W Taganrogu z dnia na dzień octekiwano przybycia nowego cara. W szczególności oczekiwał Wołkońskij.
„Tak osłabłem, pozostając trzynaście dni bez snu i pokarmu, że ledwie się trzymam na nogach — pisał do jednego ze swych petersbur-suich przyjaciół. — Zupełnie sam jeden, w ciężkiej żałohie, zajmuję się urządzeniem smutnej ceremonii. O dwa tysiące wiorst od stolicy, w zakątku państwa, bez najmniejszych środków, i bez możności dostania czegokolwiek na miejscu, zmuszony jestem za każdym drobiazgiem rozsyłać kuryerów na wszystkie strony. Gdyby mnie tu nie było, niewiem coby się dniało, bo wszyscy potracili głowj. Z niecierpliwością oczekuję przybycia cara Konstantego Pawłowicza i nie wiem, na czecn to wszystko się skończy.
W niemniejszej trwodze pozostawał Willie.
Któregoś dnia obejrzał ciało i wychodząc spotkał się z Wołkońskim.
— Dowieziemy go, Jakóbie Wasiljewiczu? — Jak pan przypuszcza? — zapytał Wołkońskij.
— Jeśli będą mrozy, dowieziemy, ale jeśli odwilż, będzie rzecz ciężka.
— Oh, nie mów pan! jęknął Wołkońskij. — Co to będzie, co będzie, Boże miłościwy.
— Dawno już chciałem powiedzieć — ciągnął dalej Willie: po mieście krążą niepokojące pogłoski.
— Wstyd powtarzać...
— A, to o lalce?
— Pan także słyszał? Tak o lalce, i o tem, że cesarz nie umarł naturalną śmiercią...
— Ah, łotry! wykrzyknął Wołkońskij z oburzeniem. Ale cóż robić z takimi głupcami?
— Co? Złapać, posadzić do więzienia, wy-chłostać... tego zwłaszcza świętego ich..., jak mu tam? Fedora... Fedora Kuzmicza, zdaje się?
— Pewno! Mówił pan Dybiczowi?
— Mówiłem
— A on co?
— Przecież go pan zna. Pije swój poncz i o nic nie dba. „I tak — powiada — mam dosyć roboty; nie będę się zajmował babskiemi plotkami“. Ależ niech EksceleDcya się zastanowi: to narusza moją cześć, znieważa pamięć mego dobroczyńcy. Proszę uprzejmie, by Ekscel lencya zaraz po przybyciu następcy tronu, zawiadomił go...
— Dobrze, dobrze!... Tylko żeby przyjechał! — jęknął znowu W(łkońskij.
— A czj — jesz^?e nie prędko przyjedzie?
— Nic nie wiadomo. Się kuryera za kuryerem a odpowiedzi nie ma. Dziś i Dybicz czeka z minuty na minutę.
Otwir2yły się drzwi z sali, w której stała trumna i powiał stamtąd lodowy chłód, jakby zamrożona mumia tchnęła śmiertelnym oddechem. W drzwiach stanął Dybicz.
— No i cóż Ekscellencyo, jakież nowiny? — zapytał Wołkońskij.
Dybicz nie odpowiedział ani słowa, podszedł do stołu, gdzie zawsze stała dlań butelka z rumem, wypił i ciężko opuścił się na krzesło pod kominkiem. W twarzy jego było coś złowieszczego.
„Może już pijany?“ — pomyślał Wołkońskij.
— Jakie nowiny? — przemówił nareszcie Dybicz stłumionym głosem i rozpiął mundur, jak gdyby się zatknął. — A ot — takie: kuryer z Warszawy powrócił z niczem...
— Jakto z niczem?
— A no, kazano mu wracać od bramy. Depesz moich nie otworzono, kuryera uie przyjęto, natychmiast w nocy kazano mu z miasta wyjechać, by się z nikim nie widział...
— Co Ekscelencya mówi? Czyż to możliwe? — zawołali razem Wiliie i Wołkońskij.
— Nie wierzycie panowie. I ja nie chciałem wierzyć. A więc przeczytajcie, jeśli chcecie — proszę.
Podał im pismo. Wołkońskij zaczął czytać i zbladł.
Wilie także przeczytał i twarz mu się przeciągnęła.
Pismo było od wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza. Donosił, że za zgodą zmarłego cesarza, ustąpił praw do tronu młodszemu bratu, wielkiemu księciu Mikołajowi Pawłowiczowi, według reskryptu z dnia 2 lutego 1822 roku „Dla tego też nie mogę wydawać żadnych rozporządzeń, dostać je możecie z Petersburga, od kogo należy. Ja zaś pozostaję na obecnem mojem miejscu, tak samo, jak wy, wierny poddany cara-imperatora. Życzę wam wszystkiego najlepszego11.
— Jakiż to reskrypt? — zapytał Willie, opamiętawszy się.
— Nie wiem — odparł Dybicz.
— Cesarz niczego nie mówił Ekscelencyi?
— Niczego.
— A ostatnia wola?
— Niewiadoma.
— Przed śmiercią nie wspomniał?
— Nie wspomniał — widocznie zapomniał.
— I pan zapomniał?
— Ja? Nie, wcale nie zapomniałem. Miałem zaszczyt niejednokrotnie zwracać się z tem do Ekscelencyi — popatrzył ze złością Dybicz na Wołkońskiego. Ale Wołkońskij nic nie odpowiedział: siedział jak osłupiały.
— Co to takiego? Co to? Boże miłościwy... — szeptał jakby w malignie; nagle skoczył z miejsca, klasnął w ręce i krzyknął: a cóż z przysięgą?
— No, a cóż? Wczoraj przysięgło się jednemu, jutro przysięgnie się drugiemu. — Tylko, czy przyjmie Mikołaj Pawłowicz koronę, to także nie wiadomo... No, a tymczasem — jesteśmy bez cara. Car umarł, następcy nie ma, i niewiadomo czyja Rosya..
Dybicz wstał, podszedł znowu do stołu, nalał kieliszek i podniósł go do góry:
— Panowie, zdrowie obu carów, albo ani jednego!
I wypił. Willie chciał coś powiedzieć, ale Dybicz przerwał mu.
— To jeszcze nie wszystko. To niespodzianka, numer pierwszy, a jest jeszcze numer drugi. W papierach zmarłego cara znalazłem donos o politycznym spisku, bardzo rozgałęzionym wśród wszystkich wojskowych, w całem państwie. Nie dziś to jutro zacznie się rewolucya. Może być, że się już w tej chwili gdzieś zaczęła, a my tu siedzimy, i nie wiemy o niczem.
— Ładnych doczekaliśmy się czasów! — wyszeptał Wołkońskij i chciał jeszcze coś dodać, ale język odmówił mu posłuszeństwa, głowa obwisła, twarz pobladła. Padł na ziemię zemdlony.
— Tam do licha! Tego jeszcze brakowało, — mruknął Dybicz ze złością. Co mu się stało? Atak apoplektyczny, czy co?
Gdy Willie zwilżył mu skronie wodą, rozwiązał halsztuk i dał powąchać soli, Wołkońskij odzyskał przytomność, ale był już zupełnie rozbity i przygnębiony.
— „Stary kalosz!“ — pomyślał Dybicz z pogardą.
Nagle obie połowy drzwi się otworzyły; wysunęła się głowa Jegorycza i natychmiast znikła. Szeleszcząc jedwabną sutanną, wszedł do pokoju ojciec Aleksiej. Wyglądał tak uroczyście, że nikt-by nie pomyślał, iż przed chwilą z pijanym lokajem podsłuchiwał pod drzwiami. Przechodząc obok obecnych, siedzących k< ło kominka, ukłonił się nisko, z szacunkiem. Nie zwróciii na niego uwagi, lecz gdyby mu się przypatrzyli, spostrzegliby, że się uśmiecha jadowicie, jak-gdyby chciał powiedzieć:
— Będzie z tego wszystkiego figa z makiem.
Tego samego dnia, wychodził przez taganrog-ską rogatkę na wielki jekaterynosławski trakt pocztowy, człowiek lat około pięćdziesięciu, z tobołkiem na plecach, z długim kijem w ręku i obrazkiem Zbawiciela na szyi, rosły, wysoki, z twarzy nieco do cesarza podobny, „niezupełnie, ale pewne podobieństwo jest“, jak mówił sam zmarły do Jegorycza; włóczęga bezdomny, bez paszportu, nie pamiętający swego nazwiska; jeden z tych pielgrzymów, którzy chodzą po wielkich drogach i zbierają datki na cerkiew.
Imię jego było Fedor Kuzmicz.
V.
— A więc pochowali?
— Pochowali.
— Jak się to stało? Opowiedz mi o tem, Golicyn.
— A więc tak. Wiesz o tem, Pestel, że Rosyjska Prawdę, wraz z innemi papierami wziął do siebie na przechowonie podporucznik Zaikin?
— Wiem: ja sam mu wszystko to oddałem, gdy stało się wiadomem, że spisek został odkryty. Każdej chwili oczekiwałem, że przyjdą mię aresztować.
— A gdzież on schował te papiery?
— Naprzód pod podłogą w swojem mieszkaniu w miasteczku Niemirowie, a potem zaszył je w worek i przewiózł do Tulczyna. „Zrób pan z nimi — rzekł do mnie — co psn uważa za stosowne. W moich rękach są one nie pewne: otacza mię masa szpiegów, a przytem także myszy“...
— Więc myszy zjadają Rosyjską Prawdę? Czy to ma być alegorya, Golicyn?
— Tak, Pestel — może alegorya..
— I cóż postanowiliście?
— Długo nie mogliśmy się zdecydować: jedni mówili: „spalić“ — a drudzy: „zmiłujcie się, jak można palić takie papiery? Lepiej zagrzebać je w ziemi“.
Na tem też i stanęło. Z początku chciano u-czynić to na tulczyńskim cmentarzu, ale tam dużo ludzi, a przytem i władze w pobliżu. Znowu je zapakowano, odwieziono do wioski Karna sówki, o piętnaście wiorsl od Tulczyna, przy trakcie prowadzącym do Bałty. Tam chciano je zakopać w ogrodzie, ale i to uznano za niebezpieczne: zobaczą chłopi, pomyślą — skarb u-krywają — wykopią i odniosą do władz policyjnych. Po długich naradach postanowiono wreszcie zakopać je na pustkowiu, w miejscu od-osobnionem. Zebrali się wszyscy w karczmie szlembińskiej i po północy, gdy żyd położył się spać, zamknęli się w osobnym pokoju, niby kontrabandziści albo fałszerze monet, i ułożyli papiery w pudle ołowianem, artyleryjskiem, słu-żącem do przechowania prochu, później zaś pudło to złożyli w drugiej drewnianej skrzyni...
— A więc w dwóch trumnach?
— Tak właśnie. Skrzynia była podługowata, w rzeczywistości podobna do trumny. Gdy poczęto przybijać wierzchnią deskę gwoździami, wyglądało to zupełnie tak, jakby przybijano wieko trumny. Do Rosyjskiej Prawdy dołączono „Katechizm11 Murawjewa na wszelki wypadek: niech razem znajdą...
— A więc, okazuje się z tego, żeśmy się w trumnie z Murawjewem złączyli?
— Tak, złączyliśmy się... Skrzynia była ciężka — udźwignąć ją było trudno, więc sprowadzono wózek i ułożono na nim skrzynię. Wzięto także pochodnie: noc ciemna, tak, że o dwa kroki niczego przed sobą nie było widać. Padał sypki śnieg; zabłądziliśmy. Bywał pan w tych miejscach?
— Bywałem.
— Pustkowie... po lewej ręce od szlaku, pro wadzącego do Bałty, mniej więcej o pół wiorsty, nad rzeczką Koziarychą. Miejsce dzikie i ponure. Na miejscu tem, jak opowiadano, zabili kiedyś rozbójnicy przejeżdżającą panienkę szlacheckiego rodu. Krzyż dziś stoi nad jej mogiłą. Chłopi obchodzą ją z daleka, boją się: mówią, że tam straszy, że zmarła w nocy powstaje z grobu. Niedaleko od krzyża, wykopano dół i złożono w nim skrzynię. Gdy poczęto na nią sypać ziemię i pierwsze grodki uderzyły o deski — znowu się wydawało, że to naprawdę pogrzeb. „Możeby zaśpiewać pieśń pogrzebową — odezwał się ktoś: zachowaj Panie w pokoju duszę sługi twojej!“ — Gdy już wszystko bjło skończone, spadający śnieg pokrył po chwili cały dół — naokoło równa, biała przestrzeń, żadnego śladu — widać tylko krzyż, stojący w pobliżu..
— Pan, jak widzę, lubi alegoryTe!
— Lubię, nie lubię — ale jakże się przed nieini obronić?... Ot i wtedy, stał koło mnie porucznik Bobriszczew-Puszkin. Gdyśmy już odchodzili, zdjął czapkę, przeżegnał się, i uściskał mą rękę: nie powiedzieliśmy do siebie ani sło-v i, ale zrozumieliśmy się, przyrzekliśmy sobie, że uczynimy wszystko, by zmarła z grobu powstała...
— Tak, jak owa zatrordowana panienka?
— Nie, nie jak upiór, ale jak istota żywa.
— Nie prędko się tego doczekacie.
— Być może, a jednak...
Rozmowa ta toczyła się, tak jak poprzednia rozmowa Golicyna z Pestlem, prowadzona dwa i pół miesiąca temu, w bocznem skrzydle opustoszałego książego dworca w Lincach. Golicyn dotrzymał swej obietnicy i odwiedził Pestla w o-statnich dniach listopada.
W gabinecie wszystko pozostało tak, jak dawniej. Poi trety książąt Sanguszków tak samo jak wtedy spoglądały nieufnie na przybyszów; do-koła taki sam mrok, pustka, osamotnienie.
Lampa paliła się mdłym płomieniem; ogień na kominku przygasał. Za oknami szalała zamieć śnieżna, tumany śnieżne uderzały o szyby, a stare drzewa w sadzie szumiały, poruszały gałęziami, jakby rękami, z gestem jakiejś beznadziejnej rozpaczy.
Przysłuchując się wyciu wichru w kominie, Golicyn przypomniał sobie, jak jadąc do Pestla zabłądził, ledwo nie zamarzł, a woźnica jego, stary kozak Radko, opowiadał mu starodawną legendę o świętym Jerzym, patronie wilków wyjących w czas burzy, który zwalcza nieczyste siły uderzeniami pioruna, a wilki mu pomagają i po 4 snujących się po lesie czartów: „a gdyby iorun nie zabijał i wilki nie pożerały, toby ik rozmnożyły, że nie można by sobie dać ii rady i cały świat by opanowały“...
Żeby nie zapomnieć: mam tu u siebie jesz-rochę rozmaitych papierów — odezwał się
I i wyciągnąwszy szufladę ze stołu, wydo-: niej dość duży pakiet. — No, tym razem Iziemy się bez pogrzebu, prosto w ogień! skał do kominka jedną paczkę za drugą, ień wybuchnął i oświecił szyby. Wydawało że przypadły do nich jakieś upiorne zja-a, które zaglądają do pokoju martwemi o-la. Wicher wył z całą gwałtownością, jak->y stado zgłodniałych wilków. „Wilki św.;go pożerają snujące się dok-iła domu ezar-
— pomyślał Golicyn. Co za pustka! Co za v iry smutek!
Całą zimę chce pan tu spędzić? — zapy-ał ^estla Golicyn. — Tak, całą zimę.
Nie będzie panu tu nudno?
Nje — przyzwyczaiłem się już. Teraz, dzię Jogu, zima zaczyna się wcześnie. Śniegi w kim czasie zasypują wszystko dookoła: ani się ruszyć nie można, ani do nas nikt się wybierze. Dobrze jest, spokojnie: jak nie-? iedź w swem legowisku siedzieć sobie będę,: łapę i przenikać tajniki własnej duszy. No wą Rosyjską Prawdę w ten sposób stworzyć można: ja będę tworzyć, a wy będziecie grzebać. I tak przejdzie życie, ani się człowiek nie spostrzeże.
Golicyn spojrzał nań uważnie; cera zdrowa, gorączki ustąpiły, tylko w twarzy, jakby się coś zapadło. A wyraz ten sam co dawniej: nieruchomy, zastygły; twarz podobna do maski.
Rozmowa się nie kleiła. Każdy myślał o swoich rzeczach i czuł, że towarzysz także myśli o swoich. I obaj czuli się tak nie wygodnie, jak dwaj ranni w jedcem polowe n łóżku: nie można się ruszyć, by towarzyszowi lub sobie samemu nie zadać bólu.
Pestel z pewną apatyą wypytywał o sprawy Związku, o połączenie się Słowian z południowcami, o przysięgę.
— I pan także, Golicyn, składał przysięgę?
— Składałem.
— Dlaczegóż, jeśli pan wie, że jej wypełnić nie można?
— Czyż w istocie nie można?
— Pan sam wie o tem najlepiej. Niepodobna zrobić drugiego kroku, póki się nie zrobiło pierwszego. Dopóki cesaiz żyje — nikt nie zacznie...
Przerwał na chwilę i zamyślił się.
— Pau pewno i teraz będzie się spieszył — zwrócił się do Golicyna — i nie zechce się u mnie dłużej zatrzymać?
— Nie mogę. Trzeba jechać.
— Cóż za gorączka. A dokądże teraz?
— Do Kijowa...
Pestel popatrzył nań badawczo, jakby chciał coś powiedzieć, ale nic nie powiedział. Golicyn zmieszał się. Znowu zapanowało między nimi milczenie nieufne i dokuczliwe.
— Jednego zrozumieć nie mogę — podjął Pe stel po długiej chwili milczenia: — Dlaczego nas nie aresztują? Siedzimy tutaj, drżymy ze t-trachu, palimy papiery, grzebiemy je w ziemi — a być może, iż to wszystko robi się niepotrzebnie: Przecież już trzy miesiące upływa od odkrycia spisku... Tyle już było donosów: — Szerwud, Witt, Majboroda (tak, i ten także, miał pan racyę) — a wszyscy dalej na wolności, żadnego aresztowania. Na cóż oni c«<-k»ją? Co namierzają?... Czy to podstęp, czy — poprostu obłę’!? Pamięta pan, mówił pan wtedy, że pójść do cesar/a, przyznać się do wszystkiego, żądać od niego łaski — to nie podłość, ale poprostu obłęd?...
Znowu nie skończył, zamyślił się, i zaczął mówić o czem innem:
— Cesarz był podobno chory?
— Jeszcze i teiaz jest chory.
— Zdaje się jednak, że stan jego zdrowia się poprawił.
— Nie, właśnie podobno gorzej.
D, Mereikoioaki. Aleksander 1. — Tom II. 25
— Czyż lak?... Zresztą wszystko jedno., zdrowieje napewno. Jakaś mała gorączka, ziębienie — głupstwo...
Pestel rzucił do kominka ostatni arkusz p; Spłonął on prędko, jednocześnie zaś poczę snąć i lampa Widocznie zabrakło oleju, czarniejszeini stawały się cienie w kątach p coraz bledszemi i bledszemi upiorne zjawi oknami.
Drzwi z gabinetu do sąsiednego wie ciemnego pokoju były otwarte. Dolatywały tąd, jak zawsze w nocnej porze w opustos domach, jakieś szmery, szepty, szelesty, piały deski podłogi, jak gdyby skradał s po cichutku.
— Myszy hałasują i suche drzewo skr rzekł Pestel, gdy Golicyn obejrzał się bie. — Sawenko powiada, że to nieczys cby, ale ja nigdy żadnego nie widziałem... otwieram umyślnie: gdy są zamknięte, wrażenie, że ktoś podsłuchuje: szpiegi, y ny“. Widocznie mam nieczyste sumienie.
Lampa tymczasem dogorywała i dogo Promień zadrżał, zerwał się po raz ostat gasł. Pokój oświecał tylko odblask równii gasającego w kominku ogniska.
— Sawenko, Sawenko I — zawołał P> ileż razy mówiłem ci, żebyś na noc dole’ ju do lampy! Nie słyszy, gałgan, teraz go i armaty nie zbudzą.,.
— Proszę pana — chcę panu coś powiedzieć — zaczął nagle Golicyn, jak gdyby w ciemności łatwiej mu było mówić niż przy świetle... Przed chwilą powiedziałem pauu nieprawdę: ja nie jadę do Kijowa...
— A dokąd?
— Do Taganroga.
— Do Taganroga? Do cesarza?
— Tak, do cesarza.
— A więc tak! — zdziwił się Pestel. Twarzy:ego Golicyn prawie nie widział, ale po tonie jłosu jego poznał, że Pestel się uśmiechnął.
Kuryer wysłany przez Dybicza z r< zkazu ce-»arza, długo nie mógł odszukać Golicyna, gdyż pn znajdował się ciągle w podróży — w Tulczy-ne, w Żytomierzu, w Kijowie. Gdy zaś wreszcie jo odnalazł w wiosce Karnasówce, nie chciał go uż puścić, i żądał, by z nim jechał. Ale jenerał uszniewskij poręczył za Golicyna, i kuryer po-echał naprzód, a Golicyn w ślad za nim. Cho-iaż dla wstąpienia do Linc musiał nieco zbo-zyć z drogi, nie chciał naruszać słowa, danego *estlowi, że jeszcze raz do niego przyjedzie przed ozpoczęciem akcyi. C^uł zaś, że obecnie będzie oczątek albo koniec wszystkiemu.
— A więc do Taganroga, do cesarza, — po ^tóizył Pestel ciągle z tym samym uśmiechem w głosie. — Dlaczegóż mi pan tego wcześniej nie powiedział? Doprawdy, dziwacy jesteśmy: bawimy się w ciuciubabkę. A przecież ja wiedziałem, że pan jedzie do Taganroga..
— Wiedział pan?
— Na pewno może nie wiedziałem, ale przeczuwałem. I czekałem na pana, ciągle o tem i o tem tylko myślałem. Bo przecież my wtedy tej rozmowy nie dokończyliśmy, rozmowy o podłości... czy obłędzie. A dokończyć jej potrzeba... Ani pan, ani ja nie jesteśmy podłymi, i naprawdę nie jesteśmy także obłąkanymi. A jeśli już koniecznie wybierać trzeba między jednem a dru-giem, to już lepiej chyba przyznać się do obłą kania. Nieprawdaż?
Golicyn milczał i, nie patrząc na Pestla, czuł na sobie ciężar jego wzroku.
— No, więc cóż, — rzekł po chwili Pestel zmienionym głosem, chyba pojedziemy razem...
— Razem? Dokąd?
— Do Taganroga.
— Po co?
— Czyż pan nie wie?...
Golicyn wiedział — ale nagle ogarnęło go uczucie strasznej trwogi. Chciał sobie coś przypomnieć i nie mógł. Myśl jego krążyła około wspomnienia Zofii, cesarza i koło tego, co go dręczyło przez wszystkie te miesiące: „zabić trzeba, niech to jednak uczyni nie ja, lecz kto inny“.
Powiedział pan wtedy — ciągnął dalej Pe-
— że my wiemy o co chodzi: wiemy oby-, co powinniśmy czynić i nie czynimy, nie > my, jesteśmy więc podli. Ale to powiedział przecież tylko ze współczucia dla mnie, a pan tego nie powie?... Nie, ale trzeba, nie a, niczego nie będziemy postanawiać — tyl-izem pojedziemy, zobaczymy, spróbujemy... admawiaj mi pan tego, nie odmawiaj, Goli-* — powtarzał z tonem błagalnej groźby, a i k jego stawał się coraz cięższym. — Nie pan?... — wyszeptał, i twarz swą przyhli-f io twarzy Golinyna. eśli mi w tej chwili pluuie w twarz, to bę-iniał słuszność“ — pomyślał Golicyn.
Dobrze, pojedziemy — rzekł i poczuł, że ietylko powiedziane, ale i bezpowrotnie u ione: zabije, czy nie zabije — wszystko je-, tak jakby zabił.
Dzięki Bogu! dzięki Bogu! Wiedziałem, że nie odmówi — westchnął Pestel z ulgą. znowu zapanowało milczenie. Przerywał je ) świst wiatru i s«mery w sąsiednim pokoju, gdyby się kto skradał pccichu do dizwi. Kro-«yjeś dały się słyszeć lak wyraźnie, że u yaj obejrzeli się i zobaczyli, że ktoś, cały ieli, stoi w drzwiach. — Nie jeBtże to jeden ch upiorów, zaglądających w okna, który e wszedł do pokoju.
— Kto to? Kto to? — wykrzyknęli obaj równocześnie.
— To ty, Pestel — rzekła po francusku postać stojąca w drzwiach.
— Ah, niech cię dyabli wezmą! Toś nas nastraszył... myślałem, że to napiawdę zjawisko — śmiejąc Bię powiedział Pestel także po francusku.
Golicyn poznał kniazia Aleksandra Iwanowi-cza Bariatyńskiego, rolmislrza sztabu husarskiego pułku gwardyi, członka tulczyńskiego oddziału południowego Tajnego Związku.
Niespodziewany przyjazd gościa nie zadziwił Pestla. „On na*et szklanki wody wypić nie może bez pozy spiskowca“ — mawiał żartem o Bariatjńskim. U Pestla w Lincach bywał Baria-tynskij często, i p zemieszkiwał zawsze w dru-giem skrzydle z osobuem wejściem. Miał do niego własny klucz. Obecnie dopiero przyjechał, i wszedł pocichu, by nie budzić służby.
— No chodź, chodź — rozbierz się. W samą porę przybywasz. Chciałem po ciebie posłać. Panowie się znają? Kniaź Waleryan Michałowicz Golicyn...
— Jakże spotykaliśmy się u Juszniewskiego — odpowiedział Bariatyńskij, zdejmując futro, tak zasypane śniegiem, że w istocie wyglądał na jakiegoś białego upiora.
Bariatyńskij był mężczyzną pięknej powierzchowności; człowiek światowy, adjutant główne go komendanta, hrabiego Wittgensteina, p^eta, matematyk, filozof, republikanin. Bardzo dobry, niezbyt rozumny, oddany był Pestlowi całą duszą, tak, że gdyby Pestel naprawdę marzył o tem, by „zostać imperatorem“, jak o nim mówiono, Bariatyńskij nie miałby co do tego żadnych wątpliwości.
— Dlaczegóż paaowie siedzicie w ciemnościach? — zapytał Bariatyńskij.
— Lampa zgasła, a dieńszczyk śpi Dobudzić się go niepodobna. Może tu gd?ieś jest świeca, poszukaj — rzekł Pestel do Bariatyńskiego.
Bariatyńskij odszukał świecę, wyszedł do przedpokoju i ostroż.iie, tak, by nie zbudzić śpiącego Sawenki, zapalił świecę od tlącej się w rogu lampki nocnej.
— Panowie ważna wiadomość! — zaczął, wróciwszy do gabinetu. Widocznie był zdyszany z powodu pośpiechu, z jakim zdążał do Pestla. Długo nie mógł wymówić tego co chciał, nareszcie jednak powiedział:
— Umarł... cesarz umarł..
— Co ty mówisz? Nie może być! — wykrzyknął Pestel z tem zdziwieniem, jakie zawsze budzi niespodziewa a wieść o śmierci.
— Cesarz umarł? — ciągle jeszcze nie wierzył. — Czy to prawda? Skąd wiesz o tem?
— Wczoraj o 9 wieczorem sztab otrzymał wiadomość o tem przysłaną przez kuryera z Taganrogu od jenerała Dybicza.
— Dziwna rzecz! dziwna! — rzekł cichym głosem i jakby w zamyśleniu. — D cośmy tu o nim mówili, a tu nagle... Mc także alegorya — zwrócił się do Golicyns
Golicyn nic nie odpowiedział, pobladł i i twarz rękoma. Chciał sobie coś przypomnie wspomnienia rozwiewały się w jego umyśli koniec je jednak pochwycił.
Willa Naryazkinów przy drodze do Pete Jasny poranek: cisza, jaka bywa tylko w< wiosną w odległych willach. Przytulny „prawdziwe gniazdko miłości, nid d’amou mego biedactwa, biednej dziewczyny“ — wiała Marya Antonówna. Drzwi na balk twarte; zapach wiosennego poranka i b wych pączków łączy się z zapachem leki Golicyn klęczy przed Zofią na kolanach; pochyliła się doń i szepce mu do ucha:
— „Wczoraj coś mi nię śniło... Nibyto dzimy do tego pokoją z tobą, a tu na r. łóżku ktoś leży — twarzy nie widać, przj razem z głową, jak umarły całunem. A ty masz w ręku nóż, chcesz zabić tego leżąt skradasz się. A ja myślę: a jeśli to truj Żywego zabić można, ale trupa? Chcę knąć — brak mi głosu. Więc nie puszcza trzymam za rękę. A ty się rozgniewałeś, pchnąłeś mnie, rzuciłeś się, uderzyłeś nożi całun spadł. I zobaczyliśmy kto to...“ — Zabić trupa, zabić trupa! — wyszeptał Go-
I i, ocknął się, wolno podniósł rękę i przeże się. matyńskij podniecony, biegał po pokoju i tycznie, tracąc wątek, opowiadał o tem, co!ał. szcze wczoraj na rynku żydzi taganrogscy rjii o śmierci cara. Nikt nie dawał im wiary, kowano jednak, że dzieje się coś niedobre-bo nie było dnia, żeby do Warszawy nie yłano trzech lub czterech feldjegerów. Gdy nareszcie wiadomość nadeszła do sztabu przez rera jenerała Dybicza, wydanym został roz-by powoływać wojska do przysięgi Konstan-1. Ale i tak, co do następstwa tronu niema ności: chodzą pogłoski, że Konstanty zrzekł swych praw, i że istnieje sekretny manifest rza, mianujący następcą — młodszego brata, ołaja. Jeśli wojska złożą przysięgę, a po siędze ogłoszony będzie carem Mikołaj, nie lomo, co Bię stanie. — Takiej sposobności i za pięćdziesiąt lat się doczekamy — zakończył Bariatyńskij. — lołęgami będziemy, jeśli z niej nie skorzy iy — A pan, co myśli? — zwrócił się Pestel do cyna.
Myślę, co zawsze myślałem. Trzeba za-. lać.
Brak strony
Brak strony swobodą. „Niechże tak będzie — pomyśl w winie jest prawda i w naszych myślach czysta prawda“...
Słońce na zamarzłych szybach igrało jak wino w szklankach. Ale Golicyn wiedział, i długi zimowy dzień, i wkrótce złote wino mieni się w szkarłatną krew.
— Konie zajechały, jaśnie panie — zaraj wał Sawenko.
Golicyn począł się żegnać. Pestel odprou go na stronę.
— Pamięta pan, jak mówiliśmy o tej c Teraz ona nadeszła. Nie łudzę się: być mc wszystko o czem marzymy jest niedorzeczn zginiemy i niczego nie dokoDamy. A pr; będzie w tem radość, będzie radość.
— Tak będzie radość! — odrzekł Golicji
Pestel uśmiechnął się, objął Golicynd i łował.
— No, z Bogiem, z Bogiem!
Wyjął coś ze szkatułki i wsunął Golicj w rękę.
— Pan siostry mej nie zna, ale ja pragną by pan wspominał o nas razem.
W ręku Golicyna znalazł się mały wore na którym wyszyty był napis: Sophie.
Wyszli do sieni.
— A więc pan prosto do Petersburga zapytał Golicyna Bariatyńskij.
— Tak, do Petersburga. Wstąpię tylko po dro-e w Wasilkowie do Murawjewa. W Peters — rgu będę przed 14-tym.
Pestel po raz ostatni uściskał Golicyna.
— No, z Bogiem! z Bogiem!
Golicyn wsiadł na sanie.
— Gotowe?
— Gotowe.
Trójka ruszyła z miejsca.
Bezdźwięczny bieg sanek szybki był jak lot zały, a mroźno — słoneczne powietrze upajało k złote wino.
Golicyn zdjął czapkę, przeżegnał się i myśląc nadchodzącym wielkim smutku i wielkiej ra->ści, zawołał:
— Z Bogiem! z Bogiem!
KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO.