Dwie wigilie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dwie wigilie
Podtytuł Urywki z pamiętników dziadka i wnuka
Pochodzenie „Nowiny. Gazeta świąteczna“, 1877, nr 67
Redaktor Erazm Piltz
Wydawca Erazm Piltz
Data wyd. 1877
Druk J. Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DWIE WIGILIE.
(Urywki z pamiętników dziadka i wnuka).





I.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...„item kupisz mi aść szafranu przedniego za całego talara i imbieru do flaków za złoty. Innych ingredyencjéj wedle regestru, jakowy w Mateuszowej kieszeni deponowałem, notandum, jeśli się tenże moczygęba nie utrącił i skrypciku, jako jest wielki gapeusz koronny, nie zatracił; znany bowiem jest jako łykacz i niszczyciel gorzałki niecny. Jeśli tedy stanie się iż regestrzyk zgubi, tedy niech pójdzie z tobą Jędrzej od OO. Pijarów Dobrodziejów i wedle swego rozumienia i znania rzeczy towarów korzennych wedle potrzeby domu szlacheckiego kupi, na co aść złp. dwadzieścia i cztery wyassygnować jesteś mocen.
„A uczyniwszy jakom kazał, pokłoniwszy się OO. i innym osobom słuszniejszym, wyjechać aść masz do dnia i truchtem lekkim, koni nie pędząc, na brykę zważając, a onego moczygębę pilnując, do domu rodzicielskiego przyjedziesz.
„Co wyraziwszy.... etc.
Tu się ś. p. mój ojciec manu propria na liście podpisał.
Ucałowałem pismo ojcowskie, polecenia spełniłem i na drugi dzień rano, stosownie do rodzicielskiej woli, byłem już w drodze.
Dziwnie mi się na sercu czyniło błogo, a czułem radość wielką na myśl, iż niebawem matce mojej ukochanej do kolan się schylę, i siostrzyczki dwie jako róże nadobne z rewerencyą białogłowom należną powitam.
I chciałem niby na skrzydłach ptasich biegnąć do tego dworku modrzewiowego z ozdobnym gankiem na słupach w dziwne esy i floresy rzezanym, boć w owym dworze przeszły pierwsze chwile pacholęctwa mojego, tu mnie jejmość pani matka najmilsza rodzicielka moja pacierza uczyła, tu za różne psie figle jegomość gromił surowo.
Ojciec zaś Seweryn, proboszcz, człek prosty ale wielkiego animuszu i serca, wokabuł łacińskich mnie uczył.
Tęskno mi było do tych miłych moich, których kości dzisiaj się już w proch mizerny obróciły.
Kiedyśmy już za przewozem byli i tylko lekkie pół milki oddzielało nas od domu miłego, zapomniawszy obedyencji synowskiej i piśmiennego ojca przykazania, huknę Mateuszowi w samo ucho:
— Jedź!
Ruszyły kasztany spasłe kłusem tęgim, zasapawszy się mocno, a niebawem cała psiarnia ojcowska głośno ujadać zaczęła...
Byłem w domu!
Nie moje to pióro opisze oną radość i uciechę, której doznawałem, chłop duży już na ukończeniu szkół pijarskich będący, szlochałem głośno do ręki matczynej przyparłszy, aż ojciec jegomość brwi namarszczywszy, rzekł:
— Mazgaj z waszeci.
Widać jednak że owo brwi namarszczenie więcej pro forma aniżeli dla postrachu uczynione było, bo wnet ojciec czoło rozjaśnił i de publicis o nowości pytał, na co mu odpowiedzi zwięzłe a przytomne dawać usiłowałem, wiedząc iż słów próżnych nie lubił.
A skorom ojcu sprawę ze wszystkiego, jako się patrzy zdał, tedym się z siostrzyczkami miłemi rozgadywać począł, przyczem śmiechu była mnogość i krotofil uciesznych nie mało...
Nareszcie nadszedł ów dzień uroczysty, a oczekiwany tak długo.
Kiedy szarzeć poczęło, nakryto stół dębowy wielki, pod obrus nałożono siana, w każdym zaś kącie postawiono snopy pszeniczne, zgromadziło się kilku sąsiadów, których ojciec zaprosił, oraz ks. Seweryn, parochus ruralis i dusz naszych pasterz.
A dwaj zaproszeni sąsiedzi w wielkiej pasyi przeciwko sobie byli z przyczyny granicznego procesu, co się już między niemi lat dwadzieścia i dwa był ciągnął.
Skoro gwiazdka na niebie zabłysła, ojciec opłatek ze stołu wziąwszy, tak pięknie do owych sąsiadów przemówił, że się obaj jako bobry spłakali i uczynili onemu paskudnemu procesowi koniec.
Potem łamał się ojciec z nami wszystkiemi i z czeladzią, a następnie kielichy krążyć zaczęły, wesołość i radość była duża.
Tymczasem już i jedenasta godzina nadeszła. Kilkoro sanek przed dom zajechało i kilka wierzchowych podano i tak ruszyliśmy na pasterkę.
Śpiewano kolędy, bito w bębny, a organista co umiał najpiękniejszego na organach wygrywał. Ludu było w kościele jak nabił, a potem, kiedy się nabożeństwo skończyło i jużeśmy ku domowi ruszyli, jak okiem zasięgnąć widziałeś światełka, słyszałeś śpiewy, a kilka beczek ze smołą, zapalonych na wzgórzu, oblewało światłem całą okolicę.
Na owej pasterce ujrzałem po raz pierwszy pannę Weronikę, a żem w jej oczy więcej aniżeli w ołtarz patrzył, przeto mi ojciec srogo zagroził, iżbym zgorszenia w kościele i despektu pannie zacnej nie czynił.
I nie uczyniłem jej żadnego despektu, ona zaś wyrządziła mi respekt, wyszedłszy za mnie za mąż.
Kochaliśmy się srodze, bo też to były czasy wielkiej a gorącej miłości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



II.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jest to rzecz arcy zabawna.
Właśnie w dobry czas się wybrali. 1-o nie przysłali ani trzech groszy na podróż, 2-o mróz aż trzeszczy, 3-o futro w zachwyceniu, 4-o obawa świętych nudów.
Dość jest tych czterech przyczyn by zostać w Warszawie.
Wprawdzie papa wystylizował mocno czuły i kaligraficzny list, a mama dodała do tego nader sielankowy przypisek, ale ostatecznie cóż ja tam będę robił. Jeżeli mam jechać po to abym zobaczył ojca który mantyczy i matkę która by mnie od rana do wieczora częstowała, żebym miał nasłuchać się jakichś kolend i pieśni organisty z przedpotopowych kantyczek, to co prawda gra nie warta świecy.
Z dwojga złego wolę już nasze przetelefonowane miasteczko, gdzie mogę sobie wejść do pierwszego lepszego handlu i zjeść kawałek dobrego mięsa, nie narażając się na spotkanie z rybami, grzybami i barbarzyńską kapustą.
Piszą moi staruszkowie że im tęskno do mnie, że mnie owa lata nie widzieli, nie wiem ile w tem jest prawdy, zdaje mi się jednak że gdybym miał syna, to mógłbym go i dziesięć lat nie widzieć. Sądzę że nie uczyniłoby mi to wielkiej różnicy. Zresztą cóż są te święta. Pustota bezmyślna, krętanina do niczego nie prowadząca, zdawałoby się że to wynalazek kupców i kramarzy, chcących mieć sposobność łatwego pozbycia się zleżałych towarów...
Otrzymałem już dwie depesze.
Podobno ojciec chory, mocno mnie to martwi wprawdzie, ale nie jestem doktorem medycyny i obecność moja nic a nic nie pomoże. Zresztą prawa natury są nieubłagane. Choroba jest konsekwencyą życia, tak jak urodzenie pośrednią przyczyną śmierci.
Po cóż więc pojadę? Patrzeć na łzy nie lubię, życie zaś nie jest znów tak słodkie, żeby aż umyślnie gorzkich przypraw do niego szukać należało.
Odpowiadam że nie mam czasu, że jestem mocno zajęty, nieco słaby, tysiączne interesa....
Straciłbym kolacyę u pani Zofii, czarującej separatki, która usilnie pragnie aby ją kto rozwiódł...
Udając zakochanego troszeczkę, staram się tej pani okazywać pierwsze symptomata paroksyzmu zwanego uczuciem.
Czy mam na seryo poddać się temu uczuciu? obecnie jeszcze nie wiem, wszakże zasięgnę rady mego adwokata, który się rozpatrzy bliżej we wdziękach księgi hypotecznej.
W każdym razie nic nie ryzykuję.
Nie zapłacę ani trzech groszy za przewracanie oczów i udawanie westchnień, spędzę wieczór w towarzystwie kobiety miłej, światowej, śmiałej, posłucham pięknego śpiewu, zjem dobrą kolacyę, nie wynudzę się, a przytem położę fundament pod gmach, który jak katedra wieżą, może być uwieńczony małżeństwem.
W gruncie rzeczy nie zależy mi na tem wiele, czy się ożenię lub nie, ale interesa finansowe mojej separatki przy moich grałyby rolę posiłków.

Jeszcze się kto postara
Złączyć te majątki dwa...

Głupia na pozór piosnka, lecz pełna praktycznego uroku, a ze wszystkich wniosków bodaj czy ten nie najbardziej uroczy...
Idźmy tedy, pójdź o mój fraku, świadku salonowych i niesalonowych tryumfów, krawacie biały, coś zwiedził półtora świata, tak półtora, bo cały i pół... pójdź o mój klaku, dumo mej czaszki, kapeluszu wieku, z jedwabiu i stali zrobiony....
Wielka wyprawa wchodzi w pierwszą fazę powodzeń i tryumfów.
Ktoś dzwoni...
Znowuż depesza!
Ojciec umarł...
Wiedziałem że tak będzie, teraz muszę już jechać... choćby dla wyregulowania interesów...
Boć czas mój jest przedewszystkiem czasem interesu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kl. Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.