Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXII.

Piorun kapitana Nemo.

Spojrzeliśmy w stronę lasu, nie podnosząc się — jedna moja ręka wstrzymała swój ruch ku ustom. Ned nie zatrzymał swojej.
— Kamień nie może spaść z nieba — rzekł Conseil — chyba byłby aerolitem.
Poparł tę uwagę drugi kamień, starannie zaokrąglony, wytracając Conseilowi z ręki soczyste udko grzywacza.
Zerwaliśmy się wszyscy, gotowi z fuzyi odpowiedzieć na wszelką zaczepkę.
— Czy to małpy? — zawołał Ned-Land.
— Coś bardzo podobnego — odpowiedział Conseil — bo to dzicy.
— Do łodzi! — zawołałem zwracając się ku morzu.
Istotnie trzeba było się cofać, bo o sto kroków ledwie od nas, na wyjściu z gaju zasłaniającego widnokrąg z prawej strony, pokazało się ze dwudziestu krajowców uzbrojonych w łuki i proce.
O jakie dziesięć sążni od nas stało czółno nasze. Dzicy zbliżali się nie biegnąc, ale nie poskąpili nam oznak zaczepnych: gradu strzał i kamieni.
W jakie dwie minuty byliśmy już na brzegu. Co prędzej znieśliśmy nasze zapasy i broń do czółna, zepchnęliśmy je na wodę i założyliśmy wiosła. Ledwieśmy nieco odpłynęli, gdy około stu dzikich weszło wodę do pasa, wyjąc i grożąc nam gestami. Spojrzałem na Nautilusa żeby zobaczyć czy zbliżający się goście nie wywołają na pokładzie jakiego ruchu: Ale nie! Ogromna machina leżała na wodzie — nikt się na niej nie pokazał.
W mało co więcej jak kwadrans byliśmy już na pokładzie; wejście było otwarte. Przyczepiliśmy łódź i weszliśmy do środka. Udałem się do salonu w którym brzmiała muzyka. Był tam kapitan Nemo schylony nad organami, zatopiony w zachwycie muzycznym.
— Kapitanie! — zawołałem.
Nie słyszał mnie.
— Kapitanie! — powtórzyłem dotykając jego ramienia.
— Ach! to pan — rzekł drgnąwszy i obracając się ku mnie. — No i cóż? powiodło się polowanie, nazbieraliście roślin?
— Dobrze poszto wszystko — odparłem — ale na nieszczęście sprowadziliśmy za sobą gromadę dwunogich istot, których blizkość niepokojąca mi się zdaje.
— Istot dwunogich?
— Dzikich.
— Dzikich! — rzekł kapitan ironicznie. — I cóż się pan dziwisz żeś spotkał dzikich, wstępując na jedną część kuli ziemskiej. A gdzież ich niema? A wreszcie, czy ci których dzikiemi pan nazywasz gorsi od innych?
— Ależ kapitanie!…
— Co do mnie, spotykałem ich wszędzie.
— Więc jeśli pan nie chcesz przyjąć ich na pokładzie Nautilusa, to trzeba przedsięwziąść środki ostrożności.
— Uspokój się pan, panie profesorze, niema się o co kłopotać.
— Ale ich jest porządna gromada.
— A ileż mniej więcej?
— Najmniej stu.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan Nemo kładąc znów palce na klawisze — niech się tu zbiegną wszyscy krajowcy Papuazyi! Nautilus się ich nie obawia.
Palce kapitana zaczęły przebiegać klawisze, ale uważałem że dotykał tylko czarnych, co dawało melodyi bardzo wydatny charakter szkocki. Zapomniał o mojej obecności, a ja też nie miałem zamiaru rozpraszać jego marzeń.
Wyszedłem na pokład. Noc już zapadła, bo pod tą szerokością słońce nagle zachodzi, i nie pozostawia zmierzchu. Wyspa Gueuboroar przedstawiała się jak za mgłą — ale liczne ognie rozpalone na brzegu, wskazywały, że dzicy nie myśleli się oddalić.
Spędziłem w tej samotności kilka godzin, to myśląc o krajowcach — ale nie lękając się ich, jako przeniknięty tą samą co i kapitan pewnością bezpieczeństwa — to zapominając o nich w obec rozkosznej piękności nocy podzwrotnikowej. Wspomnienia moje pobiegły ku Francyi, w ślad za temi gwiazdami zodyaku, które zapewne przyświecają już jej od kilku godzin. Księżyc jaśniał w pośród konstellacyi na zenicie. I pomyślałem, że wierny ten ziemi towarzysz powróci znów jutro na to samo miejsce, by podnieść wody morza i wyrwać Nautilusa z jego koralowego łożyska. Widząc że na pociemniałych falach wszystko jest spokojne, równie jak pod drzewami na wyspie, udałem się około północy do mej kajuty, i zasnąłem spokojnie.
Noc minęła bez wypadku. Widocznie Papuanie trworzyli się samym widokiem potworu osiadłego w zatoce — bo gdyby nie to, mogliby łatwo dostać się do wnętrza Nautilusa, którego pomost nie był zamknięty. O szóstej rano dnia 8-go stycznia, wyszedłem na pokład; ranek się rozjaśniał, i wkrótce dostrzegłem wyspę w pośród mgły podnoszącej się — naprzód pobrzeże a potem i szczyty.
Krajowcy byli tam ciągle, ale daleko liczniejsi niż wczoraj; było ich z pięćset lub sześćset może. Niektórzy korzystając z nizkiej wody, doszli po wierzchołkach koralowych na jakie dwa węzły od statku — i dobrze ich było widać. Byli to prawdziwi Papuanie, ludzie pięknej rasy, o czole szerokiem i wysokiem, grubym ale nie spłaszczonym nosie, zębach białych. Ich wełniste czupryny zafarbowane na czerwono, odbijały wydatnie od czarnego ciała, błyszczącego jak u Nubijczyków; w uszach przeciętych u dołu i rozciągniętych, wisiały szkaplerzyki z kości, a prawie wszyscy byli zupełnie nadzy. Tylko pewna ilość kobiet znajdujących się między niemi, odznaczała się osłoną, od bioder aż do kolan spadającą, niby krynolina z liści, podtrzymywaną przepaską także roślinną. Niektórzy z dzikich, pewnie naczelnicy, mieli naszyjniki ze szkiełek czerwonych i białych; wszyscy prawie uzbrojeni byli w łuki, strzały i tarcze, a na plecach mieli rodzaj sieci zawierającej pozaokrąglane kamienie, które zręcznie umieli z procy wyrzucać.
Jeden z naczelników najbliższych Nautilusa, przypatrywał mu się bacznie. Musiałto być jaki „mado” wysokiej rangi, bo był udrapowany w tkaninę z liści banana, wycinaną w zęby u dołu i jaskrawemi kolorami przetykaną.
Łatwo mógłbym go powalić, bo był dość blizko, ale wolałem czekać jakiejś zaczepki z jego strony. W zajściach Europejczyków z dzikiemi, tym pierwszym przystoi odbierać drugich, ale nie napadać.
Dopóki woda była nizka, krajowcy krążyli w blizkości Nautilusa, ale spokojnie się zachowywali. Słyszałem jak wymawiając często wyraz „assai” zapraszali mnie gestami bym przybył na ląd; nie zdawało mi się jednak właściwem usłuchać tego zaproszenia. Ned-Land bardzo był markotny, że nie mógł tego dnia udać się na wyspę dla dopełnienia swych prowizyj; zato bardzo zręcznie zajmował się urządzeniem mięsiwa i mąki sprowadzonych z wyspy. Co do dzikich, ci około jedenastej rano powrócili na ląd, bo morze zaczęło się podnosić i pokrywać wierzchołki koralowe. Ale liczba ich na pobrzeżu wzrosła jeszcze. Zapewne poprzybywali z wysp sąsiednich, czyli z właściwej Papuazyi. A jednak nie spostrzegłem ani jednej łodzi.
Nie mając co lepszego do roboty, chciałem przepatrzeć tę piękną przejrzystą wodę, na dnie której widać było pełno muszli, zwierzokrzewów i wodorostów morskich. Zresztą ostatni to już dzień spędzaliśmy w tem miejscu, skoro nazajutrz, jeśli według kapitana Nemo spłynąłby statek na pełne morze, mieliśmy udać się w inne strony.
Kazałem Conseilowi by mi przyniósł małą dragę, taką niemal jaką się łowi ostrygi.
— A dzicy? — zapytał Conseil — choć zdaje mi się że nie są złośliwi.
— A jednak sąto ludożercy, mój kochany.
— Można być ludożercą, a poczciwym człowiekiem, tak jak można być poczciwym, choć się lubi smaczne kąski; jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Zgadzam się z tobą; niechże sobie oni będą, poczciwymi ludożercami, niech poczciwie pożerają tych co im wpadną w ręce. Że jednak nie mam ochoty żeby mnie pożarto choć uczciwie, więc będę się miał na ostrożności, bo jak mi się zdaje, dowódzca nasz nie myśli o tem. A teraz do roboty.
Przez dwie godziny pilnej czynności, nic nie znaleźliśmy osobliwego. Wydobywaliśmy aurikule, harty, melanie wieżyczkowate, i najpiękniejsze jakie dotąd widziałem młoty. Dostało się też nam nieco zwierzokrzewów z gatunku holoturyj, muszel perłowych i półtuzina małych żółwi, któreśmy do kuchni ogólnej oddali.
Ale gdym się tego najmniej spodziewał, spotkałem coś cudownego, a właściwie mówiąc kalectwo naturalne rzadko spotykane. Conseil zdziwił się gdy wyciągnąwszy dragę pełną muszli dosyć pospolitych, zobaczył że ja nagle zapuściłem rękę w sieć, wydobyłem jakąś muszlę z okrzykiem najdonośniejszym jaki wydać może gardło człowiecze, okrzykiem konchylijologa.
— Co się im stało, — zapytał zdziwiony — czy ich co ugryzło?
— Bynajmniej mój drogi, ale dałbym palec za to com znalazł.
— A cóż to takiego?
— Oto ta muszla — rzekłem, pokazując mu tryumfalnie moją zdobycz.
— Ależ to poprostu mięczak oliva. — I zaczął wymieniać swoje termina klasyfikacyjne.
— Tak, tak, to oliva; ale patrz, zamiast być skręcony z prawej strony ku lewej, skręcony jest od lewej ku prawej.
— Czy to być może?
— Tak, mój kochany, jest to muszla lewa.
— Lewa! — powtórzył Conseil z bijącem sercem.
— Patrz na jej skręty.
— Niech mi pan wierzy — mówił Conseil — biorąc muszlę do ręki, jeszczem się nigdy nie czuł tak wzruszony!
Rzeczywiście było się czem wzruszyć. Wiadomo to bowiem z dostrzeżeń naturalistów, że podług prawa natury, wszystko idzie od prawej do lewej strony (dextrositas). Planety i ich satelity krążą i obracają się około swej osi, od prawej strony do lewej; człowiek używa raczej prawej niż lewej ręki, z czego wynika, że jego wytwory, jak: schody, zamki, sprężyny w zegarkach, i t. p., są urządzone z prawej ku lewej stronie. Natura w ogóle wierną jest temu samemu prawu w skręcaniu muszli — są one z małym wyjątkiem, prawe; a takie które przypadek zrobił lewemi, płacone są przez miłośników na, wagę złota.
Zapatrzyliśmy się, ja i Conseil, na nasz skarb; obiecywałem sobie wzbogacić nim prawdziwie jakie muzeum — gdy w tem jakby naumyślnie, kamień ciśnięty przez jednego z dzikich, strzaskał muszlę w ręku Conseila.
Krzyknąłem rozpacznie. Conseil pochwycił moją fuzyę, i wycelował do dzikiego, wywijającego swą procą o jakie dziesięć metrów. Chciałem powściągnąć Conseila, ale strzał padł i strzaskał naramiennik z amuletów, który wisiał na ręku dzikiego.
— Conseil, co robisz? — zawołałem.
— A cóż! albożto nie ten kannibal zaczepił?
— Ależ muszla nie warta życia człowieka — rzekłem.
— Łotr jakiś — krzyknął Conseil — wolałbym żeby mi rękę zgruchotał.
Conseil mówił szczerze, ale ja nie byłem jego zdania! Jednak położenie zmieniło się od niejakiego czasu, chociaż nie spostrzegliśmy tego. Około dwudziestu łodzi otaczało Nautilusa. Łodzie te czyli pirogi wyżłobione z pni drzew, długie, wązkie, dobre do pospiesznej żeglugi, utrzymywały się w równowadze za pomocą dwóch pływaków bambusowych, umieszczonych nad powierzchnią wody. Kierujący niemi na pół nadzy wioślarze, byli zręczni; to też nie bez pewnego niepokoju patrzyłem na zbliżanie się łodzi.
Widocznie Papuanie ci znali się już z Europejczykami i ich statkami. Ale nasz długi cylinder żelazny leżący w zatoce, bez masztów, bez komina, powinien był ich zdziwić. Że mieli nieprzyjazne zamiary, dowód już w tem, że się zrazu trzymali zdaleka; ale widząc nieruchomość statku, nabrali otuchy i chcieli się z nim oswoić. Właśnie tego oswojenia się nie należało dopuścić. Naszą bronią niewydającą odgłosu, niewielkie mogliśmy na nich zrobić wrażenie, bo dzicy szanują głównie to, co robi łoskot. Piorun bez grzmotu nie przerażałby ludzi choć niebezpieczną jest błyskawica, a nie jej odgłos.
W tej chwili pirogi posunęły się jeszcze bliżej ku naszemu statkowi, na który chmura strzał spadła.
— Do dyabła, to grad! — krzyknął Conseil, a może jeszcze zatruty.
— Trzeba dać znać kapitanowi — rzekłem wchodząc do wnętrza.
W salonie nie było nikogo; pozwoliłem sobie zapukać do drzwi prowadzących do kapitana. Wyraz „proszę,“ odpowiedział mi. Zastałem kapitana pogrążonego w jakimś rachunku, w którym pełno było iksów i innych algebraicznych znaków.
— Czy przeszkadzam — zapytałem grzecznie.
— Rzeczywiście, zajęty jestem panie profesorze; ale zapewne ważne pobudki sprowadziły tu pana.
— Bardzo ważne. Łodzie krajowców otoczyły nas, i zapewne za kijka minut najdzie nas kilkuset tych napastników.
— Aa! — rzekł spokojnie kapitan Nemo — to oni przybyli na swoich pirogach?
— Na pirogach.
— A więc trzeba zamknąć wejście.
— Ja też to chciałem powiedzieć.
— To bardzo łatwo — rzekł kapitan i nacisnął guzik elektryczny, mający ponieść rozkaz odpowiedni.
— To już i zrobiło się — rzekł po kilku chwilach. Nasza łódź jest w miejscu właściwem, a okna zamknięte. Przecież się pan nie obawiasz, aby ci panicze rozwalili ściany, którym nie mogły dać rady kule waszej fregaty.
— Tego się nie obawiam kapitanie; ale jest inne niebezpieczeństwo.
— A jakie panie Aronnax?
— Jutro o tej samej godzinie trzeba będzie otworzyć okna dla odświeżenia powietrza w Nautilusie.
— Ani słowa, skoro nasz statek oddycha jak skorupiak.
— Więc jeśli wówczas Papuanie będą na platformie, to niewiem jak pan wzbronisz im wejścia.
— To pan przypuszczasz, że wejdą na statek?
— Pewny jestem tego.
— A więc niech wejdą, na co im przeszkadzać. W gruncie, są to biedacy ci Papuanie! i nie chcę żeby moje nawiedzenie wyspy Gueboroar przyprawiło choć jednego z nich o stratę życica.
Powiedziawszy co miałem do powiedzenia, chciałem odejść; ale kapitan zatrzymał mnie i zaprosił bym usiadł przy nim. Rozpytywał się o naszą na wyspę wycieczkę, o nasze polowanie, i nie okazywał tej potrzeby świeżego mięsa, jaka dokuczała Kanadyjczykowi. Rozmowa dotykała różnych przedmiotów, i choć kapitan nie pozbył się swej tajemniczości, jednak uprzejmiejszy był niż zwykle.
Między innemi, mówiliśmy o obecnem położeniu Nautilusa, który uwiązł właśnie w tem samem miejscu, gdzie o mało nie zginął Dumont d’Urville. Z tego powodu kapitan rzekł:
— Byłto jeden z waszych najzdolniejszych żeglarzy. To wasz Cook francuzki. Nieszczęśliwy uczony! Ochroniwszy się od lodowisk podbiegunowych, od koralowych skal przy Oceanii, od ludożerców na oceanie Spokojnym, zginąć nędznie w pociągu drogi żelaznej… Jeśli ten człowiek mógł zebrać myśli w ostatnich chwilach swego życia, można sobie wyobrazić ich naturę.
Mówiąc to, kapitan Nemo zdawał się być wzruszony, co zalecało go w mem pojęciu.
Rozglądaliśmy na mapie drogi, któremi żeglarz ów francuzki świat w około opływał, rozważaliśmy dwukrotne jego usiłowania zbliżenia się do bieguna południowego, które spowodowały odkrycie ziem Amalii i Ludwika-Filipa; wreszcie jego badania hydrograficzne nad głównemi wyspami Oceanii.
— Co wasz d’Urville zrobił na powierzchni morza — mówił kapitan Nemo — to ja czynię wewnątrz oceanu, a łatwiej i kompletniej od niego. Jego okręty: Astrolab, Gorliwa, tłuczone ciągle huraganami, nie mogą być porównane z Nautilusem, w którym jest spokojny gabinet dla uczonego, i stanowisko prawdziwe wśród wód.
— A jednak — odparłem — jest niejakie podobieństwo między korwetami d’Urvilla i pańskim statkiem.
— A to jakie, panie Aronnax?
— Bo i Nautilus osiadł na mieliźnie.
— Nie osiadł na mieliźnie, panie profesorze — odrzekł, zimno kapitan — bo Nautilus jest do tego, żeby osiadał na dnie morskiem, a ja nie podejmę prac, niesłychanych i wysileń, jakie podjąć musiał d’Urville, aby spłynąć na wodę. Jego okręty o mało co nie zginęły, mój nie jest nawet zagrożony. Jutro więc, w dniu naprzód wskazanym, w godzinie oznaczonej, przypływ wody podniesie nas nieznacznie i znów puścimy się na żeglugę przez morza.
— Ani wątpisz kapitanie…
— Tak, jutro — dodał kapitan powstając — jutro o godzinie drugiej minucie czterdziestej z południa, Nautilus spłynie bez uszkodzenia, i opuści cieśninę Torreadzką.
Wyrzekłszy te słowa sucho, ukłonił mi się kapitan lekko, co znaczyło że mam odejść; poszedłem do mej kajuty. Zastałem tam Conseila, ciekawego mej rozmowy z kapitanem.
— Mój kochany — powiedziałem mu — kapitan bardzo ironicznie przyjął moje zawiadomienie, że Nautilus jest niejako zagrożony przez dzikich Papuanów. Cóż ci więc mam powiedzieć? Zaufaj mu i idź spać.
— Pan nie potrzebuje czego odemnie?
— Nic nie potrzebuję. A co robi Ned-Land?
— Ned-Land robi pasztet z kangura, i powiada że to będzie wyborne.
Zostawszy sam położyłem się, ale nie spałem jak należy. Słyszałem kroki dzikich na pokładzie i ich ogłuszające krzyki. Tak przeszła noc, bo osada ani się ruszyła. Tyle ją u obchodzili kannibale, co obchodzą fortecę dobrze uzbrojoną mrówki chodzące po jej murach.
W stałem o szóstej. Okrętu nie otworzono, więc powietrze świeże nie weszło do wnętrza; ale rezerwoary napełnione niem na wszelki wypadek zasiliły kilkoma metrami kubicznemi tlenu ogołoconą z niego atmosferę Nautilusa. Pozostałem u siebie aż do południa, nie widząc wcale kapitana Nemo. Nie zdawało się, żeby na statku czyniono jakie przygotowanie do podróży.
Poczekawszy jeszcze trochę, udałem się do salonu. Zegar wskazywał wpół do trzeciej, więc za dziesięć minut woda powinna się podnieść do najwyższej swej wysokości, i jeśli kapitan nie zanadto zuchwale obiecywał spłynięcie statku, to Nautilus wyswobodzi się. Inaczej całe miesiące może być uwięziony w swem łożu koralowem.
Dało się jednak już uczuć kilka drgnięć w szkielecie statku, niby przepowiednia tego co nastąpi; było słychać jak się kruszyły nierówności dna koralowego. Pięć minut po wpół do trzeciej, zjawił się w salonie kapitan Nemo.
— Zabieramy się do drogi — rzekł.
— Ach! — wykrzyknąłem lekko.
— Kazałem otworzyć wejście na pokład.
— A Papuanie?
— Papuanie? — odpowiedział kapitan wzruszając nieco ramionami.
— Gotowi wejść do wnętrza statku.
— A to jak?
— Przez wejście które pan każesz otwierać.
— Panie Aronnax, niekoniecznie można wejść do Nautilusa choć otwory nie są zamknięte.
Wytrzeszczyłem oczy na kapitana.
— Pan mnie nie rozumie? — zapytał.
— Nie rozumiem — odpowiedziałem.
— No, to pan zobaczysz.
Poszedłem ku głównym schodom. Już tam byli Conseil i Ned-Land i przyglądali się ciekawie co to będzie, gdy wejście zostanie otwarte; z zewnątrz słychać było wrzaski przeraźliwe i nawoływania.
Gdy odsunięto pokrywy, pokazało się ze dwadzieścia strasznych postaci. Ale zaraz pierwszy krajowiec który położył rękę na poręczy schodów odrzucony został niewiem jaką siłą i uciekł krzycząc w niebogłosy, wyłamując się w kształty potworne. Dziesięciu innym, którzy wejść próbowali, to samo się stało.
Conseil był zachwycony. Gwałtowniejszej natury Ned-Land nie mógł wytrzymać na miejscu, i rzucił się ku schodom. Ale gdy schwycił się poręczy, wywróciło go coś natychmiast.
— Do tysiąca szatanów! — zawołał, piorun we umie uderzył!
Te jego wyrazy objaśniły mi wszystko. To już nie była poręcz, ale sztaba metalowa naelektryzowana: kto się jej dotknął, musiał doznać strasznego wstrząśnienia — a byłoby ono śmiertelne, gdyby był kapitan Nemo puścił cały swój strumień elektryczności. Śmiało można było powiedzieć, że kapitan odgrodził się od napastników nieprzebytą siecią elektryczną.
Przerażeni Papuanie umknęli, a my śmiejąc się na pół, uspakajaliśmy i tarli biednego Ned-Landa klnącego jak potępieniec.
Tymczasem Nautilus wzniesiony ostatniemi przybywającemi falami, wzniósł się ze swego koralowego łoża, właśnie o czterdziestej minucie na trzecią, jak kapitan zapowiedział. Śruba uderzała wodę ze wspaniałą powagą. Szybkość statku zwiększała się stopniowo, i płynąc po wierzchu wód, opuścił nieuszkodzony niebezpieczne mielizny cieśniny Torreadzkiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.