Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVI.

Przechadzka po równinie.

Celka ta, właściwie mówiąc, była arsenałem i szatnią Nautilusa. Z tuzin przyrządów nurkowych rozwieszonych na przepierzeniu, oczekiwał wybierających się na przechadzkę.
Ujrzawszy je Ned-Land, okazał widoczny wstręt do przywdziania tego ubioru.
— Ależ mój dzielny Nedzie — rzekłem — lasy wyspy Crespo, sąto lasy podmorskie.
— Tak… mruknął oszczepnik, widzac rozwiane swoje marzenia o świeżeni mięsie. — I pan się w to, panie Aronnax, ubierzesz?
— Trzeba, mości Nedzie.
— Wolno panu — odrzekł wzruszając ramionami; — ja zaś jeżeli mnie gwałtem nie zmuszą, nie włożę tego za nic w świecie.
— Nie będą cię zmuszać, mości Nedie — odezwał się kapitan Nemo.
— A Conseil czy się odważy? — zapytał Ned.
— Ja wszędzie pójdę za panem — odparł Conseil.
Na zawołanie kapitana, przybyło dwóch ludzi z załogi, żeby nam pomódz do przywdziania tych ciężkich, nieprzemakających sukien, zrobionych bez szwu z kauczuku, i przyrządzonych w ten sposób, żeby zdołały wytrzymać wysokie ciśnienie. Rzekłbyś, że to zbroja zarazem giętka i mocna. Składała się z kaftana i spodni, zakończonych grubem obuwiem z ołowianemi podeszwami. Tkanina kaftana nasadzoną była miedzianemi blaszkami, które opancerzały pierś, chroniły ją od parcia wód, i dozwalały płucom swobodnego działania; rękawy kończyły się w kształcie giętkich rękawiczek, nie krępujących bynajmniej poruszeń ręki.
Jaka orgomna różnica pomiędzy tym udoskonalonym przyrządem, a niekształtnemi przyborami nurkowemi, jak np. korkowe pancerze, kaftany bez rękawów, suknie morskie, skrzynie — wynalezionemi i używanemi w XVIII-ym wieku.
Kapitan Nemo, jeden z jego towarzyszy, rodzaj olbrzyma posiadającego zapewne ogromną siłę. Conseil i ja — oblekliśmy się wkrótce w owe nurkowe suknie. Pozostawało już tylko wsunąć głowę w metalową banię. Poprosiłem jednak przedtem kapitana, żeby mi pozwolił obejrzeć nasze strzelby.
Jeden z załogi Nautilusa, podał mi pojedynkę z dużą a wewnątrz pustą kolbą ze stalowej blachy. Kolba ta służyła za rezerwoar zgęszczonego powietrza, które klapka otwierająca się za pociągnięciem kurka, wypuszczała do metalowej lufy. Pudełko na kule wyżłobione w grubości kolby, zawierało dwadzieścia pocisków elektrycznych, które zapomocą sprężyny samy wsuwały się w lufę. Po każdym wystrzale, broń była zaraz nabitą.
— Kapitanie Nemo — rzekłem — jestto broń doskonała i łatwa w użyciu. Radbym co żywo ją wyprobować. Lecz jakże dostaniemy się na dno morza?
— W tej chwili, panie profesorze, Nautilus spoczywa na dnie dziesięć metrów pod wodą, i pozostaje nam tylko wyruszyć.
— Ale jak wyjdziemy?
— Zobaczysz pan.
Kapitan Nemo włożył głowę w metalową banię. Conseil i ja zrobiliśmy to samo, słysząc jak Kanadyjczyk życzył nam szyderczo „szczęśliwych łowów“. Górna część naszej odzieży zakończona była podziurkowanym miedzianym kołnierzem, do którego przyśrubowywał się metalowy szyszak. Trzy wycięte w nim otwory, opatrzone grubemi szkłami, dozwalały widzieć w każdym kierunku, obracając tylko głowę wewnątrz bani. Po przymocowaniu takowej jak należy, przyrządy Rouquayrol’a zaczęły natychmiast działać, i co do mnie, oddychałem zupełnie dobrze.
Z lampą Ruhmkorffa zawieszoną u pasa i fuzyą w ręku, gotów byłem do drogi. Wyznam jednak otwarcie, że w tem ciężkiem odzieniu i przykuty do pomostu ołowianemi podeszwami, nie zdołałbym postąpić kroku.
Ale wypadek ten był przewidziany, poczułem że mnie popchnięto do małego, przyległego do szatni pokoiku. Towarzysze moi również popychani postępowali za mną. Usłyszałem jak się zamknęły za nami drzwi opatrzone w szczelne zasuwy i ogarnęła nas głęboka ciemność.
Po kilku minutach, obiło mi się o uszy przeraźliwe świśnięcie. Uczułem wrażenie zimna posuwające się od stóp do piersi. Oczywiście, wpuszczono za pomocą rury z zewnątrz statku wodę, która zalewając nas, napełniła wkrótce cały pokój. Wówczas otworzyły się drugie drzwi w boku Nautilusa i ujrzeliśmy blade półświatło. Za chwilę potem, stąpałem po dnie morskiem.
A teraz, jakże mam skreślić wrażenia pozostałe mi z tej podwodnej przechadzki! Wyrazy są bezsilne na opowiedzenie tylu cudownych zjawisk. Skoro pędzel nawet nie zdolny, jest oddać w zupełności właściwych płynnemu żywiołowi uroków, jakżeby pióro mogło temu podołać?
Kapitan Nemo szedł naprzód, a towarzysz jego postępował o kilka kroków za nami. Conseil i ja trzymaliśmy się obok siebie, jak gdyby wymiana słów przez nasze metalowe skorupy była możliwą. Nie czułem już ciężaru mej odzieży, obuwia, rezerwoaru z powietrzem, ani nawet tej grubej bani, w której głowa moja kołatała się jak migdał w łupinie. Wszystkie te przedmioty zanurzone w wodzie, traciły część swej wagi równą wadze wypychanego przez nie płynu — i było mi bardzo wygodnie z tem prawem fizycznem, odkrytem przez Archimedesa. Przestałem być ociężałą massą, i posiadałem swobodę ruchów, względnie nawet dość znaczną.
Jasność oświecająca grunt na trzydzieści stóp pod powierzchnią oceanu, zadziwiła mię swoją mocą. Promienie słoneczne z łatwością przenikały wskroś wodną massę, rozpraszając jej zabarwienie. Rozróżniałem wyraźnie przedmioty w odległości stu metrów. Dalej nieco tło ich nieznacznie i stopniowo zaciemniało się ultramarynową barwą, błękitniało w oddali, i zacierało w mglistej pomroce. Naprawdę, ta woda co mnie otaczała, byłto rodzaj powietrza, gęstszego od naszej atmosfery ziemskiej, lecz niemal równie przezroczystego. Nad sobą widziałem spokojną powierzchnię morza.
Szliśmy po drobniutkim, gładkim piasku, nie pomarszczonym jak piasek wybrzeży, noszący ślady kołysania się fali. Lśniący ten kobierzec, istny reflektor, z zadziwiającą siłą odbijał promienie slońca, — i ztądto pochodził ów niezmierny blask, przenikający wszystkie atomy płynu. Czy uwierzą mi gdy powiem, że w tej trzydziestostopowej głębinie, widziałem tak wyraźnie jak wśród jasnego dnia na ziemi.
Przez kwadrans stąpałem po tym iskrzącym się piasku, posianym nieujętym pyłkiem muszel. Pudło Nautilusa zarysowane w kształcie długiej skały, powoli znikało nam z oczu — ale latarnia jego w razie gdyby ciemność nastała w wodzie, miała ułatwić nam powrót, roztaczając z niezmierną wyrazistością swoje promienie. Dla tych, którzy na lądzie tylko widzieli te żywe białawe smugi, rysujące się wydatnie, efekt ten trudny do zrozumienia. Tam bowiem kurzawa nasycająca powietrze, nadaje im pozór mgły świetlnej; ale na morzu i pod morzem, rzuty elektrycznego światła rozchodzą się z niezrównaną czystością.
Szliśmy wciąż dalej, a rozległa piaszczysta równina zdawała się nie mieć granic. Odgarniałem ręką zapadające za mną płynne zasłony, a ślad moich kroków zacierał się natychmiast pod ciśnieniem wody.
Wkrótce niektóre kształty przedmiotów majaczejących ledwie w oddali, zarysowały się przed memi oczyma. Ujrzałem na pierwszym planie, skały zasłane najpiękniejszemi okazami zwierzokrzewów, i stanąłem zdumiony zjawiskiem właściwem tylko podmorskiej otchłani…
Była wówczas godzina dziesiąta rano. Promienie słońca padały na powierzchnię fal pod kątem dosyć ukośnym — i za dotknięciem ich światła, rozłożonego przez złamanie się jakby w pryzmacie, kwiaty, skały, odziomki, muszle, mieniły się po brzegach siedmiu kolorami słonecznego widma. Byłto cud, uroczystość dla oka — owa gra barwistych odcieni, istny kalejdoskop kolorów, zielonego, żółtego, pomarańczowego, fijoletowego, niebieskiego, błękitnego; słowem cała paleta szalonezgo kolorysty. Czemuż nie mogłem podzielić się z Conseilem żywemi wrażeniami, bijącemi mi do mózgu, i współzawodniczyć z nim w okrzykach uwielbienia? Czemuż nie umiałem, jak kapitan Nemo i jego towarzysz, wymieniać swych myśli za pomocą umówionych znaków? To też w braku czego lepszego mówiłem sam do siebie; krzyczałem w miedzianem pudle, zamykającem mi głowę, zużywając może na próżne wyrazy, więcej powietrza niż należało.
Na ten wspaniały widok Conseil również jak ja przystanął. Oczywiście, w obec tylu rozlicznych okazów zwierzokrzewów i mięczaków, dzielny chłopiec klasyfikował, wciąż klasyfikował. Polipy i jeżowce zalegały obficie grunt. Różne odmiany izyd, cornularie żyjące samotnie, pęki okkulin „dziewiczych“ oznaczanych dawniej nazwą białych korali, gąbkowate — najeżone w kształcie grzyba, anemony lgnące żylastą koroną, tworzyły kwiecisty ogród, ubarwiony jeszcze porpitami, strojnemi kryzką lazurowych macek, gwiazdami morskiemi tworzącemi swe konstellacye na piasku, i asteroptytami brodawkowemi, mającemi pozór cieniuchnej koronki utkanej rękami najad, której festony kołysały się przy lekkiem falowaniu wody, sprawionem naszemi krokami. Z niekłamaną przykrością deptałem nogami te świetne gatunki mięczaków, zalegających grunt tysiącami; owe spiralne przegrzebyki, młotki, donaksy opatrzone krzewistemi mackami, prawdziwie skaczące muszle, wartalki gruszkowate, czerwone kassydy, stromby białoskrzydłe, i tyle innych tworów oceanu. Ale trzeba było iść — i szliśmy dalej, a tymczasem przepływały nam nad głowami gromady żywdog, ciągnąc za sobą rozkołysane ultramarynowe macki; meduzy, których opalowe lub blado-różowe parasole, osłaniały nas od promieni słonecznych, i pelagie ogonkowe któreby w ciemności posiały nam drogę fosforycznemi światełkami.
Przejrzałem wszystkie te dziwy na ćwierć milowej przestrzeni, zatrzymując się ledwie na chwilę, i zdążając za kapitanem Nemo, który mię przyzywał skinieniem. Niezadługo zmieniła się natura gruntu. Po piaszczystej równinie, nastąpił pokład lekkiego iłu, zwany przez Amerykanów „oazą,” złożony wyłącznie z krzemienistych lub wapiennych muszel. Następnie przebiegliśmy łąkę wodorostów, podmorskich roślin niewyrwanych jeszcze przez wodę, i rozradzających się z niezmierną bujnością. Te gęsto splecione trawniki, miękkie w dotknięciu stopą, mogłyby iśc o lepsze z najdelikatniejszemi dywanami, utkanemi ręką człowieka. Zieloność rozścielająca się nam pod stopami, rozwijała się jednocześnie ponad głowami. Lekka. altana z roślin morskich, zaliczonych do obfitej familii wodorostów, z której poznano już dwa tysiące gatunków — splatała się na powierzchni wód. Widziałem kołyszące się długie wstęgi fukusów, jedne kuliste, inne rurkowate; rośliny z gatunków wawrzynowatych, gałęzistych a z cieniutkim liściem; palmowate, podobne do kaktusowych wachlarzy. Zauważyłem, że rośliny zielone trzymały się najbliżej powierzchni morza, a czerwone pośredniej głębokości, pozostawiając szarym i czarnym tworzenie ogrodów i kląbów, w odleglejszych warstwach oceanu.
Wodorosty te są prawdziwym cudem stworzenia, jednym z dziwów flory ogólnej. Familija ta wydaje zarazem najdrobniejsze i najogromniejsze na kuli ziemskiej rośliny. Jak bowiem naliczono czterdzieści tysięcy owych niedostrzeżonych odziomków, na przestrzeni pięciu kwadratowych milimetrów, tak znowu widziano fukusy, których długość przechodziła pięćset metrów.
Upłynęło półtorej godziny od chwili opuszczenia Nautilusa. Było blizko południa. Poznałem to po pionowem padaniu promieni słonecznych, które przestały już łamać się. Czarodziejskie zjawisko barw niknęło powoli; szmaragdowe i szafirowe odcienia zatarły się na naszym widnokręgu. Szliśmy miarowym krokiem, rozlegającym się z dziwnym rozgłosem po gruncie. Najmniejszy szelest rozchodził się z szybkością, do której ucho nie przywykło na lądzie. W rzeczy samej, woda jest lepszym przewodnikiem głosu, niż powietrze — i ten przebiega w niej z poczwórną prędkością.
W tem miejscu grunt zniżył się znaczną pochyłością. Światło przybrało ton jednostajny. Doszliśmy głębokości stu metrów, znosząc wtedy ciśnienie dziesięciu atmosfer. Ale mój przybór nurkowy był tak wybornie urządzony, że nie doznawałem ztąd żadnej dolegliwości. Uczułem tylko pewne stężenie stawów w palcach, lecz i to rychło minęło. Znużenie zaś po dwugodzinnej przechadzce, w chomoncie do którego tak mało byłem przyzwyczajony, było żadne. Ruchy me, z pomocą wody, odbywały się z zadziwiającą łatwością.
Promień słońca dochodził jeszcze w tej głębokości, ale już słabo. Miejsce silnego blasku zajął zmrok czerwonawy, coś pośredniego między dniem a nocą. Widzieliśmy jednak dostatecznie drogę przed sobą i nie było jeszcze potrzeby wzbudzać przyrządu Rhumkorff’a.
Naraz kapitan Nemo przystanął, czekając aż się doń zbliżę — i wskazał mi ręka kilka brył czarnych wystających w cieniu w niewielkiej odległości.
— To las wyspy Crespo — pomyślałem i nie myliłem się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.