Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLI.

Mątwy.

W ciągu kilku dni Nautilus oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie nawiedzać fal zatoki Meksykańskiej, lub morza Antyllów. Jendakże niezbrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość owym mórz wynosi tysiąc ośmset metrów; prawdopodobnie atoli obszary te posiane wyspami, i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadały do smaku kapitanowi Nemo.
Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę, w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę wyniosłe ich cyple.
Kanadyjczyk, który zamierzał wykonać swe projekta w tej zatoce, bądźto dostając się na ląd, bądź też na który z przewozowych statków krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwą, gdyby Ned-Land zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie, nie było nawet co o tem myśleć.
Kanadyjczyk, Conseil i ja, mieliśmy w tym przedmiocie dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy byliśmy na Nautilusie zrobiliśmy siedmnaście tysięcy mil, i jak mówił Ned-Land, nie było żadnego powodu, żeby się to miało już skończyć. Chodziło o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca nas trzymać na statku?
Miałem wstręt do tego kroku, gdyż według mojego zdania, nie mógł on do niczego doprowadzić. Nienależało spodziewać się niczego od dowódzcy Nautilusa, ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu, człowiek ten stawał się coraz bardziej ponurym, odosobnionym, coraz mniej towarzyskim. Zdawał się unikać mnie. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłomaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawiał mnie własnym badaniom, i nie przychodził do salonu.
Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Może zawadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na powrócenie nam wolności.
Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, w takim razie mógł tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie, i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadna miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja, nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze; ta regularność życia, jednostajność temperatury, nie dawały wcale powodu do chorób — i jak dla człowieka, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu — dla takiego kapitana Nemo, który był u siebie, udawał się gdzie chciał; który drogami skrytemi dla innych lecz wiadomemi sobie, szedł do swego celu — pojmowałem zupełnie takie życie. Ale my, myśmy nie zerwali z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studyów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu, i pragnąłem żeby ta książka, rychlej czy później wyjrzała na świat.
Tam nawet w tych wodach Antylskich, gdym zanurzony dziesięć metrów pod falą, patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów zbogaciło moje codzienne notatki! Byłyto pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonemi jak nitki jedwabne niebieskiemi mackami; meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające gryzącą ciecz. Byłyto pomiędzy stawowemi, pierściennice półtora metra długie, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach, i rzucające przy swem przejściu wszystkie blaski słonecznego widma. Byłyto w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate dziesięć stóp długie, i ważące sześćset funtów, z trójkątną piersiową płetwą, grzbietem w pośrodku nieco wypukłym, oczami umieszczonemi w końcu przedniej części głowy — które błąkając się jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy niby ciemną okiennicą, szyby salonu salonu. Były to rogatnice amerykańskie, dla których natura miała tytko biały i czarny kolor; płetwiaste babki mięsiste i wydłużone, z wydatną paszczęką i żółtemi płetwami; skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich i ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barweny, strojne od głowy do ogona złotemi prążkami, poruszając błyszczącemi płetwami, prawdziwe arcydzieła jubilerszczyzny, poświęcone niegdyś Dyanie i poszukiwane szczególniej przez bogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Nie ten je jada, kto łowi.” Nakoniec kolcolice złociste, zdobne szmaragdowemi opaskami, odziane w aksamit i jedwab, przesuwały się nam przed okiem jak panowie z portretów Veroneza; tęczaki kolczaste kryły się pod swą zwinną piersiową płetwą; piętnasto calowe zębatki tonęły w fosforycznem świetle; mugile rozbijały wodę grubym mięsitem ogonem; czerwone głębiele zdawały się kosić fale ostremi płetwami, a godne swej nazwy srebrzyste miesięczniki, połyskiwały na poziomie wód jak księżyce, z białawym odblaskiem.
Ileż to jeszcze przecudnych a nieznanych okazów byłbym mógł zauważyć, gdyby Nautilus nie opuścił się zwolna na głębokie warstwy! Pochylone jego płaszczyzny zanurzały go na dwa do półtrzecia tysiąca metrów. Wtedy cały świat zwierzęcy przedstawiały już tylko lilije morskie, gwiazdy morskie, prześliczne pentakryny, głowy meduz, których prosta łodyga unosiła maleńki kielich; stożki, i wreszcie fisurelle — duży gatunek nadbrzeżnych mięczaków.
Dwudziestego kwietnia podnieśliśmy się do średniej wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najbliższą wówczas ziemią były wyspy Lukajskie, posiane na powierzchni wód jak gromada brukowców. Tam sterczały wysokie podmorskie ławice, prostopadłe ściany utworzone z wygładzonych brył, rozstawionych na obszernych podwalinach; a pośród nich czerniały głębokie szczeliny, których nasze promienie elektryczne nie mogły do samego dna rozświecić.
Skały te pokryte były dużemi trawami; ogromne blaszecznice, olbrzymie fukusy, tworzyły prawdziwy szpaler wodorośli, godzien świata Tytanów.
Rozmawiając z Conseilem i Nedem o tych olbrzymich roślinach, przeszliśmy naturalnym porządkiem do olbrzymich zwierząt morskich. Pierwsze, widocznie są przeznaczone na pokarm dla drugich. Dotąd jednakże przez szyby Nautilusa stojącego prawie nieruchomie, dostrzegłem tylko wśród owych długich porostów główniejsze stawowe, z oddziału krótkoogonowych; długonogie lambry, fijoletowe kraby, i właściwe Antylskim morzom skrzydłopławki.
Było koło jedenastej, kiedy Ned-Land zawrócił moją uwagę na jakiś niezmierny ruch, odbywający się w gęstwinie wielkich wodorostów.
— A więc — rzekłem — sąto prawdziwe jaskinie mątw, i nie zdziwiłbym się ujrzawszy kilka tych potworów.
— Jakto! — zawołał Conseil — kałamarznice, proste kałamarznice z gromady głowonogich?
— Nie — odparłem — mątwy potężnych rozmiarów. Ale przyjaciel Land musiał się omylić, bo nic nie widzę.
— Szkoda — odezwał się Consel — bo radbym przypatrzeć się z bliska jednej z owych mątw, o których słyszałem, że zdolne są nawet pociągnąć okręt na dno otchłani. Zwierzęta te nazywają się krak…
Krak będzie dosyć — wtrącił szydersko Kanadyjczyk.
— Krakeny — dokończył Conseil — niezważając na żart towarzysza.
— Nigdy nie uwierzę — rzekł Ned-Land — żeby istniały takie zwierzęta.
— Czemu nie — odparł Conseil. — Wszak wierzyliśmy w pańskiego narwala.
— Byliśmy w błędzie, Conseilu.
— Zapewne, lecz tylu innych dotychczas jeszcze w niego wierzy.
— To prawda, Conseilu! Ale co do mnie, postanowiłem nie przypuszczać istnienia tych potworów, chyba wtedy, gdy sam je wezmę pod skalpel.
— A więc — zapytał Conseil — pan nie wierzy w olbrzymie mątwy?
— A któż u dyabła kiedy w nie wierzył! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Bardzo wielu, przyjacielu Nedzie.
— Ale nie rybacy. Uczeni… to może.
— Przepraszam Nedzie, rybacy i uczeni.
— Ależ ja który teraz do ciebie mówię — rzekł Conseil z najpoważniejszą w świecie miną — pamiętam doskonale, żem widział duży okręt, ściągnięty pod fale ramionami głowonoga.
— Widziałeś to? — zapytał Kanadyjczyk.
— Tak, Nedzie.
— Własnemi oczami?
— Na własne oczy.
— I gdzież to, jeśli łaska?
— W Saint-Malo — odpowiedział bez zmięszania się Conseil.
— W porcie? — rzekł szydersko Ned-Land.
— Nie, w kościele — odparł Conseil.
— W kościele! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Tak, przyjacielu Nedzie. Byłto obraz wyobrażający właśnie taką mątwę.
— Brawo! — zawołał Ned-Land, wybuchając śmiechem. — Wybornyś, Conseilu!
— W istocie, Conseil ma słuszność — rzekłem. — Słyszałem o tym obrazie; ale przedmiot jego wzięty jest z legendy, a wiecie co trzymać należy o legendach ze stanowiska historyi naturalnej. Zresztą gdy idzie o potwory, imaginacya tak łatwo się błąka! Utrzymywano nietylko że te mątwy zdolne są pociągnąć okręt, ale niejaki Olaus Magnus, mówi o głowonogu na milę długim, podobnym raczej do wyspy niż zwierzęcia. Opowiadają także, że biskup z Nidrosu wystawił raz ołtarz na ogromnej skale; po skończeniu mszy, skała zaczęła się ruszać i wróciła do morza. Tą skałą była mątwa.
— I to już wszystko? — zapytał Kanadyjczyk.
— Nie — odrzekłem. Inny biskup, Pontoppidam z Berghem, mówił również o mątwie, po której cały pułk kawaleryi mógł defilować.
— Nieźle bo przesadzali, ci dawni biskupi — mruknął Ned-Land.
— W końcu, starożytni naturaliści wspominają o potworach z pazczą podobną do zatoki, a tak wielkich, że się nie mogły przesunąć przez cieśninę Gibraltarską.
— Ślicznie! — zawołał Kanadyjczyk.
— Ale w tych wszystkich opowiadaniach cóż wreszcie jest prawdą? — zapytał Conseil.
— Nic, moi przyjaciele; nic przynajmniej, coby nie przekraczało granic prawdopodobieństwa, wchodząc w dziedzinę legendy lub bajki. W każdym razie, imaginacya bajarzy potrzebuje jeżeli nie przyczyny, to choć pozoru. Nie można zaprzeczać że istnieją bardzo wielkie gatunki kałamarznic — zawsze jednakże mniejsze od wielorybowych. Arystoteles podaje długość jednej kałamarznicy na pięć łokci, to jest przeszło trzy metry i dziesięć centymertów. Nasi rybacy spotykają często dłuższe nad jeden metr i ośmdziesiąt centymetrów. Muzea w Tryeście i Montpellier posiadają szkielety mątw, wynoszące dwa metry. Zresztą według obliczenia naturalistów, zwierzę to sześciostopowej tylko długości, miałoby macki dochodzące dwudziestu siedmiu stóp, co wystarcza na zrobienie zeń straszliwego potwora.
— Czy poławiają się one w owych czasach?
— Jeżeli się nie poławiają, to przynajmniej żeglarze często je widują. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Paweł Bos z Hawru, parę razy mi opowiadał, iż spotkał takiego ogromnego potwora na morzu Indyjskim. Ale najbardziej zadziwiającem i niedozwalającem wątpić o istnieniu tych olbrzymich stworzeń, jest wydarzenie, które miało miejsce w 1861 r.
— Cóż to za wydarzenie? — zapytał Ned-Land.
— Oto takie: W roku 1861 na północo-wschodzie Teneryfy, pod tą samą prawie szerokością pod którą si obecnie znajdujemy, osada awiza Alekton spostrzegła płynącą olbrzymią kałamarnicę. Dowódzca statku Bouguer, przybliżywszy się do potwora, natarł nań oszczepem i strzałami, co nie na wiele się zdało, bo kule i oszczepy przechodziły rzez to miękkie jak galareta cało. Po wielu daremnych usiłowaniach, udało ę w końcu załodze zarzuci na niego pętlicę, która zsunąwszy się do płetwy ogonowej, zatrzymała się przy niej. Sprobowano wtedy wciągnąć potwora na pokład, lecz ciężar jego był tak wielki, że pod ciśnieniem powroza oderwał się od ogona, i pozbawiony tej ozdoby znikł pod wodami.
— To mi przecie fakt! — rzekł Ned-Land.
— Fakt niezaprzeczony, mój dzielny Nedzie. To też postanowiono nazwać tę mątwę kałamarznicą Bouguer’a.
— A jak też ona była długą? — zapytał Kanadyjczyk.
— Czy nie miała czasem około sześciu metrów? — wtrącił Conseil — który stanąwszy przy szybie. przyglądał się znowu wklęsłościom i zakrętom ławicy.
— Być może — odrzekłem.
— Czy jej głowa — mówił dalej Conseil — nie była uwieńczona ośmiu mackami, wijącemi się w wodzie jak gniazdo wężów?
— Właśnie.
— Czy oczy umieszczone na przodzie głowy, nie były bardzo wyłupiaste?
— Tak, Conseilu.
— A jego paszczęka, czy nie wyglądała zupełnie jak dziób papugi, ale dziób straszny?
— W rzeczy samej, Conseilu…
— A więc z przeproszeniem pana — odpowiedział Conseil — otóż jeżeli nie kałamarznica Bonguer’a, to przynajmniej jedna z jej sióstr.
Spojrzałem na Conseila. Ned-Land poskoczył ku szybie.
— Straszliwa bestya! — krzyknął.
Zwróciłem się także do okna i mimowoli cofnąłem ze wstrętem. Przed oczami memi poruszał się okropny potwór, godzien figurować w teratologicznych legendach.
Byłato ogromnej wielkości kałamarznica, długa na ośm metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku Nautilusa. Jej ośm ramion, a raczej nóg wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, były dwa razy większe od ciała, i kręciły się jak włosy na głowie furyi. Można było dokładnie widzieć dwieście pięćdziesiąt baniek, rozłożonych na powierzchni macek w kształcie półkulistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb Nautilusa, wytwarzając sobie próżnię. Paszcza tego potworu — dziób rogowy w kształcie dzioba papugi — otwierała się i zamykała prostopadle. Język osadzony w substancyi rogowej, uzbrojony kilkoma rzędami ostrych zębów, wysuwał się drgając z tych istnych nożyc. Co za fantazya natury! Ptasi dziób u mięczaka! Ciało jego wrzecionowate i napęczniałe w środkowej części, tworzyło mięsistą bryłę, która musiała ważyć dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy kilogramów. Niestała barwa zmieniająca się z niezmierną prędkością w miarę podrażnienia zwierza, przechodziła kolejno z szaro-sinej w brunatno różową.
Co tak drażniło tego mięczaka? Zapewne obecność Nautilusa, straszniejszego niż on — przeciw któremu ssące jego ramiona i szczęki były całkiem bezsilne. A jednak, cóżto za potwory te mątwy, jak silnem żydem obdarzył je Stwórca; jaka musi być moc ich ruchów, skoro mają aż trzy serca!
Przypadek postawił nas w obec owej kałamarznicy, i niechciałem stracić sposobności starannego zbadania tego okazu głowonoga. Przezwyciężyłem wstręt jaki budził we mnie jego widok, i wziąwszy ołówek zacząłem go rysować.
— Może to ten sam, z którym borykał się Alekton — rzekł Conseil.
— Nie — zauważył Kanadyjczyk — bo ten jest cały, a tamten stracił ogon.
— Toby nic nie znaczyło — odpowiedziałem. — Ramiona i ogon tych zwierząt odtwarzają się przez narastanie; a od siedmiu lat ogon kałamarznicy Bouguer’a, miał dosyć czasu odrosnąć.
— Zresztą — odezwał się Ned — jeżeli nie ten tu, to może który z tamtych.
W rzeczy samej, inne mątwy zjawiły się przy szybie z prawego boku. Ciągnęły za Nautilusem, i słyszałem zgrzyt ich dziobów o żelazne pudło. Mieliśmy ich aż zanadto.
Nie przestawałem rysować. Potwory te zachowały w naszych wodach tak jednostajną postawę, że mógłbym je skopijować w skróceniu na szybie. Zresztą posuwaliśmy się z umiarkowaną szybkością.
Nagle Nautilus stanął. Raptowne uderzenie wstrząsnęło całym jego szkieletem.
— Czyśmy osiedli na dnie — zapytałem.
— W każdym razie — odrzekł Kanadyjczyk — podnieśliśmy się już, bo czuję kołysanie.
Nautilus w istocie kołysał się, lecz nie posuwał. Ramiona jego śruby nie biły o fale. Po chwili, wszedł kapitan Nemo z swym porucznikiem.
Nie widziałem go już od dawnego czasu. Wydawał się bardzo ponurym. Nie mówiąc nic do nas, nie widząc nas może, poszedł do szyby i powiedział porucznikowi parę wyrazów.
Ten wyszedł. Wkrótce zamknęły się klapy; sufit zajaśniał. Zbliżyłem się do kapitana.
— Ciekawa kolekcya mątw — rzekłem swobodnym tonem amatora, stojącego przed szklanną ścianą jakiego akwaryum.
— W istocie, panie naturalisto — odparł; — zaraz też weźmiemy się z niemi w zapasy.
Spojrzałem na kapitana, sądziłem żem go niedobrze usłyszał.
— W zapasy? — powtórzyłem.
— Tak panie. Śruba stanęła. Myślę że rogowe szczęki jednej z tych kałamarznic uwięzły w ramionach śruby, co nam przeszkadza płynąć.
— I cóż pan zamierzasz zrobić!
— Wznieść się na powierzchnię wody, i wymordować to całe robactwo.
— Nie łatwe przedsięwzięcie.
— W rzeczy samej. Kule elektryczne bezsilne są na miękkie ciała, w których nie znajdują dostatecznego oporu do wybuchu. Ale uderzymy na nie siekierą.
— I oszczepem, panie — rzekł Kanadyjczyk — jeśli pan nie odrzucisz mojej pomocy.
— Przyjmuję ją, mości Land.
— Będziemy ci towarzyszyć — rzekłem — i postępując za kapitanem Nemo, zwróciliśmy się ku głównym schodom.
Tak z dziesiątek ludzi uzbrojonych w okrętowe siekiery, stał gotów do walki. Conseil i ja wzięliśmy siekiery; Ned-Land chwycił za oszczep.
Nautilus znajdował się wówczas na powierzchni fali. Jeden z marynarzy, stojąc na ostatnich stopniach, odkręcał śruby od klapy. Ale zaledwie mutry zostały zdjęte, klapa podniosła się z niezmierną gwałtownością, oczywiście pociągnięta bańkami macki mątwy.
Natychmiast jedno z tych długich ramion wślizgnęło się jak wąż do otworu, a dwadzieścia innych zatrzepotało w górze. Cięciem siekiery kapitan Nemo odrąbał ową straszliwą mackę, która wijąc się, stoczyła się po stopniach.
Ale w chwili gdy tłocząc się jedni na drugich zdążaliśmy na platformę, dwa drugie ramiona mignąwszy w powietrzu, powaliły stojącego przed kapitanem Nemo majtka, i z nieprzepartą siłą porwały go do góry.
Kapitan z okrzykiem zgrozy rzucił się na platformę. Poskoszyliśmy tuż za nim.
Co za okropna scena! Nieszczęsny pochwycony macką i przylgnięty do jej baniek, kołysał się w powietrzu za wolą tej ogromnej trąby. Chrapał, dusił się, wołał: — Ratunku! ratunku! Wyrazy te wymówione po francuzku, wprawiły mnie w głębokie osłupienie! Miałem więc na statku rodaka może kilku…
Ah to rozdzierające wołanie! będę je słyszał przez całe życie.
Nieszczęśliwy był zgubiony. Cóż mogło wyzwolić go z tego silnego uścisku. Jednakże kapitan Nemo rzucił się na mątwę, i cięciem siekiery odrąbał jeszcze jedno ramię. Porucznik walczył zaciekle przeciw potworom, pełzającym po bokach Nautilusa. Załoga sypała razami siekier. Kanadyjczyk, Conseil i ja, wtłaczaliśmy żelaza w te bryły mięsiste. Silna woń piżma przenikała powietrze. Byłoto okropne.
Na chwilę myślałem, że nieszczęsny splątany przez mątwę, zostanie oswobodzony od potężnego jej ssania. Z ośmiu ramion, siedm już było odciętych. Ostatnie, wstrząsając ofiarą jak piórkiem, wiło się w powietrzu. Lecz w chwili gdy kapitan Nemo i porucznik rzucili się na nie, zwierzę wypuściło słup czarniawej cieczy, wydzielającej się z worka umieszczonego w brzuchu. Zostaliśmy na moment oślepieni; a gdy ta chmura rozwiała się nam z przed oczu, kałamarznica już znikła, a z nią razem i nieszczęśliwy mój rodak.
Jakaś wściekłość pchnęła nas wówczas przeciw potworom. Byliśmy jak opętani. Dziesięć do dwunastu mątw wdarło się na platformę i boki Nautilusa. Zataczaliśmy się w zamięszaniu wśród tych wężowych dzwonów, podskakujących w falach krwi i czarnego atramentu. Zdawało się, że owe lepkie macki odrastały jak głowy hydry. Oszczep Ned-Landa tonąc za każdym zamachem w niebieskich oczach kałamarznic, wyłupiał je. Ale odważny mój towarzysz powalony został naraz mackami potworu, przed którym nie zdołał się uchylić.
Ah! że mi serce nie pękło ze wzruszenia i zgrozy! Straszny dziób kałamarznicy rozwarł się na Ned-Landa. Nieszczęśliwy miał być przecięty na dwoje. Skoczyłem mu na ratunek, ale kapitan Nemo mnie wyprzedził. Siekiera jego zniknęła pomiędzy dwiema ogromnemi szczękami, a Kanadyjczyk cudownie ocalony, zerwał się i zanurzył swój oszczep w potrójnem sercu mątwy.
— Należało mi się panu wypłacić — rzekł kapitan Nemu do Kanadyjczyka.
Ned skłonił się, nic nie odpowiedział.
Walka trwała przez kwadrans. Pokonane, porąbane, pozabijane potwory, ustąpiły nam wreszcie z placu i znikły pod wodą.
Kapitan Nemo zbroczony krwią, stojąc nieruchomie przy latarni statku, poglądał na morze które pochłonęło mu jednego towarzysza, i grube łzy spływały mu z oczu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.