Dramat na Oceanie Spokojnym/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXVII
Pojmanie Billa.

Nadszedł kres dla obu złoczyńców; pojmanie ich było już rzeczą kilku godzin, może i minut. Ucieczka nie mogła już im się udać, ponieważ zaskoczono ich w tak bliskiej odległości. Mac Bjorn niewątpliwie był już wyczerpany, a jego towarzysz, raniony i kulawy, nie mógł dążyć spieszniej.
Collin i kapitan wzdychali do chwili, aby jak najprędzej ich schwytać. To też pospieszyli za Paowangiem, który ruszył w drogę, prowadząc za sobą marynarzy i dziesięciu krajowców.
Przeszedłszy grzbiet góry, zeszli w małą dolinę i poczęli wdzierać się na drugą górę, starając się zdążać ku owemu miejscu, gdzie ujrzano głowę chudego Mac Bjorna. Z wściekłością depcąc rośliny, tamujące im drogę, po dwudziestu minutach gwałtownej wspinaczki dotarli do zarośli, które stanowiły niedawno cel dla Asthora i Fultona.
— Czy widzisz ich, Paowang? — spytał Collin.
— Widzę tylko jakiś kapelusz — odpowiedział dzikus.
— Z której strony?
Paowang podał mu czapkę marynarską, którą znalazł wśród zarośli.
— To czapka Mac Bjorna — stwierdził kapitan.
— Przedziurawiona kulą — dodał Asthor.
— Szukajmy ich — naglił Collin.
— Patrzcie!… co to takiego? — zawołał Mariland, wskazując trawy zbryzgane barwą czerwoną.
— To krew — upewnili się obaj dowódcy.
— Więc Mac Bjorn poniósł ranę? — spytał Asthor.
— Albo on albo Bill… to rzecz niewątpliwa — odpowiedział kapitan.
— Tem lepiej; dogonimy ich bez trudności — rzekł Collin. — Paowang, nie widzisz nic?
— Owszem — odrzekł dzikus, patrząc wgórę. — Widziałem, że krzaki znów się ruszyły.
— Gdzie?
— Tam wgórze, trzysta kroków stąd.
W tejże chwili zagrzmiał wgórze huk wystrzału i koło uszu kapitana świsnęła kulka, obalając krajowca, stojącego poza nim.
Chmura dymu podniosła się wśród jednego z krzaków, rozpraszając się zwolna.
— Na ziemię! — krzyknął Collin.
— A bodaj ich djasi! — zawołał Asthor, rzucając się za pień drzewa. — Zdaje mi się, że te draby muszą być niedaleko.
Collin i kapitan zmierzyli się z karabinów w stronę zarośli, nad któremi chwiał się jeszcze obłoczek dymu, i jednocześnie dali ognia.
Na szczycie góry rozbrzmiał wrzask bólu, po którym nastąpił okrzyk:
— Tym razem mi się dostało!
— To Mac Bjorn! — zawołali marynarze.
— Trafiony! — krzyknął Collin.
— Uważać na głowy! — zagrzmiał Asthor.
Po zboczu góry toczył się z hukiem wielki głaz wagi pół centnara, druzgocąc po drodze krzewy i pomniejsze drzewa. Przeleciał o jakie pięć metrów od gromadki szturmujących.
— Niezbyt celne masz oko, Mac Bjorn! — zadrwił Asthor.
— Robię, co w mojej mocy — odpowiedział zbójca zwykłym sobie wyzywającym tonem.
— My lepiej się załatwimy z twoją szyją, łotrze! — zawołał Collin.
— O ile znajdziecie mnie żywym! — odkrzyknął się Mac Bjorn.
— Naprzód!… ale uważać na głazy i kule! — zakomenderował kapitan.
— Jeszcze chwilkę, kapitanie — zatrzymał go Asthor. — Teraz poślę im jeden z mych cukierków.
Ryzykując, iż może otrzymać kulkę w łeb, wdrapał się na drzewo, które go dotąd osłaniało, usiadł okrakiem na jednym z konarów, starając się skryć pomiędzy listowiem, i zmierzył się z karabina. Celował niezmiernie uważnie. W chwilę później pociągnął za cyngiel. Tuż za strzałem rozległ się czyjś przeraźliwy okrzyk.
— Dostało ci się? — spytał Asthor.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero w chwilę później ozwał się słaby głos, zuchwały wszakże w tonie:
— Zarobiłem sobie!
— Co za bezczelność u tego łotra! — zawołał zdumiony Collin.
— Ale co się stało z Billem? — zapytał kapitan.
— Pewnie już nie żyje — ozwał się Asthor.
— Albo ucieka w tej chwili — odrzekł Collin.
— Cyt! — zawołał Fulton.
Na górze posłyszano ponownie słabnący już głos Mac Bjorna:
— Uciekaj… już po mnie… wzrok… tak mi mgłą zachodzi… Ba!… tak… powinienem był skończyć!…
— Bill ucieka! — zawołał Collin. — Naprzód!… Naprzód!…
Ruszyli pod górę szykiem indjańskim, t. j. gęsiego, by jak najmniej czasu tracić na torowanie sobie drogi. Paowang, najlepiej obeznany z okolicą, szedł zawsze na czele, rąbiąc kordelasem marynarskim liany i gałęzie.
Dotarłszy do górnej kępy zarośli, znaleźli Mac Bjorna, rozciągniętego na ziemi. Łotr nie dawał już znaku życia, a z dwóch ran przestrzelonej piersi sączyła się obficie krew.
Wyglądał na śpiącego, a na wargach widniał jeszcze ów uśmiech, który nigdy go nie opuszczał za życia.
— Życie jego było zuchwałe i zuchwała śmierć! zawołał Asthor. — Należał mu się taki koniec.
O kilka kroków od martwego bandyty leżał jego karabin, a nieco dalej znalazł Grinnell skrzynkę zrabowaną przez Billa kapitanowi. Otworzono ją natychmiast, ale zawierała jedynie kilka dolarów i banknotów.
— Co się stało z resztą? — zadał sobie pytanie Asthor.
— Zapewne Bill zabrał je z sobą — odpowiedział kapitan.
— Tak, ten łotr zrabował pieniądze! Zdaje mi się jednak, że nie wporę obarczył się takim ciężarem.
— Marsz naprzód! — zawołał Collin.
— Otóż i on! — zawołał w tejże chwili Fulton. — Wyszedł z lasu!
Oczy wszystkich zwróciły się ku wierzchołkowi góry. Na połoninie, nie porośniętej krzewami, ujrzano Billa, który kulejąc i chwiejąc się na nogach, wdzierał się z trudem pod górę.
— Zatrzymaj się albo strzelę! — zawołał Collin.
Bandyta odwrócił się, a widząc, iż go dostrzeżono, zdjął z ramienia karabin, jakgdyby miał zamiar strzelać, ale niebawem, rozmyśliwszy się, jął z większym pośpiechem piąć się pod górę, dochodząc do drugiej kępy drzew.
Collin, uniesiony wściekłością, podniósł karabin, ale kapitan powstrzymał go, chwytając za lufę.
— To niepotrzebne — ozwał się. — On już w naszej mocy.
Istotnie dla rozbójnika nie było już ratunku. Jedynie trzysta metrów dzieliło go od prześladowców; rana w nodze i znużenie nie pozwalały mu posuwać się prędko, a grzbiet góry był dosyć daleko.
— Jeszcze raz wytężmy siły, przyjaciele! — zawołał kapitan.
Choć wszyscy byli wyczerpani tem polowaniem na ludzi, które trwało od kilku godzin, oraz dłuższym marszem porannym, wdarli się jednak niemal biegiem na urwiste zbocze i dotarli do skraju lasu.
Na dalszej przestrzeni teren był niemal zupełnie pozbawiony roślinności, usiany jedynie zrzadka kępkami traw i kamieniami. Bill, który nie mógł już się ukryć przed pościgiem, czynił rozpaczliwe wysiłki, by dosięgnąć szczytu góry, zapewne spodziewając się, iż znajdzie schronienie w zaroślach przeciwnego zbocza, widać jednak było, że ledwie trzymał się na nogach. Słyszano, jak sapał mocno, i widziano, z jakim trudem gramolił się pod górę, chwytając się pniaków i występów skał, by utrzymać równowagę. Co pewien czas zatrzymywał się, by nabrać tchu, poczem wspinał się dalej, zataczając się jak człek pijany.
— Zatrzymaj się, albo ci nogi poharatam! — krzyknął Collin.
Bandyta nie odpowiedział i uciekał w dalszym ciągu.
— Stój! — powtórzył porucznik groźnym głosem.
Tym razem Bill się zatrzymał. Jego prześladowcy byli już tylko o parę kroków poza nim i mogli go zastrzelić z największą łatwością.
Skrzyżował ręce na piersiach, odrzuciwszy precz karabin i utkwiwszy wzrok w prześladowcach, ozwał się głosem złamanym:
— Przegrałem partję: gotów jestem zapłacić!…
Poczem upadł na skałę, objąwszy głowę rękoma.
Collin, który wyprzedził wszystkich, przypadł do niego i przyłożył mu karabin do piersi.
— Poznajesz mnie, łotrze?! — zawołał.
Bill podniósł głowę. Twarz mu pobladła jak płótno.
— Poznaję pana — ozwał się powoli, cedząc każdą sylabę. — Widzę, że umarli czasem powracają na ziemię.
— A wiesz, kim ja jestem? — zapytał Hill, który go dogonił w tej chwili.
Błysk nienawiści zapalił się w oczach zesłańca.
— Pan? — zawołał. — Przez jakie sztuki djabelskie znalazł się pan tutaj… i żywy? Myślałem, że pana pożarły tygrysy.
— Omyliłeś się! morderco, podpalaczu i złodzieju! Żyję jeszcze i przybyłem tutaj, by odpłacić ci za twoje bezeceństwa.
— Zabijcie mnie więc, jeżeli macie ochotę. Przegrałem i gotów jestem zapłacić.
— Nie. Śmierć byłaby dla ciebie zbyt wielkiem dobrodziejstwem.
— Co zamierzacie ze mną uczynić? — spytał skazaniec niespokojnie.
— Odwiozę cię na wyspę Norfolk.
Twarz Billa pobladła jeszcze bardziej, a jej rysy skurczyły się złowrogo.
— Czy córka pańska jeszcze żyje? — zapytał znienacka.
— Tak, Bóg ją ustrzegł.
— Ale pana nie ustrzeże! — wykrzyknął bandyta.
Błyskawicznym ruchem wyciągnął z zanadrza nabity pistolet i wycelował go w pierś kapitana; atoli Grinnell, który stał tuż przy nim, obalił go w tejże chwili ciosem kolby na ziemię. Strzał chybił i kula pomknęła w przestrzeń.
— A bodaj cię!… — ryknął Bill.
— Zwiążcie go — ozwał się Collin.
Marynarze rzucili się na Billa i skrępowali go mocno pomimo rozpaczliwego oporu, Asthor przeszukał mu kieszenie i wyjął z nich banknoty, zrabowane w kajucie kapitana.
— Wracajmy — ozwał się Collin. — Noc zapada, a długą drogę mamy przed sobą.
Na dany znak przez niego czterej krajowcy podnieśli Billa i jęli go znosić z góry.
Asthor, zanim zszedł z wierzchołka góry, spojrzał wdół na leżące poniżej równiny i kotliny. Koło pasma górskiego, u którego podnóża otwierała się jaskinia, ujrzał olbrzymie ogniska, połyskujące między drzewami.
— Patrzaj! — ozwał się do idącego przy nim Grinnella.
— Dzicy urządzają sobie ucztę z białego mięsa — odpowiedział marynarz.
— Smacznego! — zawołał Asthor.
Taka była mowa pogrzebowa nad zwłokami towarzyszów niegodziwego Billa, zbiegłych z kolonji karnej na wyspie Norfolk.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.