Dramat na Oceanie Spokojnym/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVII
Napaść tygrysów.

Niema rzeczy straszniejszej niż pożar okrętu na pełnem morzu.
Napozór wydaje się niepodobieństwem, by przedmiot pływający, otoczony zewsząd wodą, mógł zginąć w pożarze, zamiast ocalić się z największą łatwością. W rzeczywistości rzadko kiedy okręt zdoła uniknąć nieszczęścia, gdy na jego pokładzie wybuchnie ogień.
Wysiłki załogi prawie zawsze okazują się za słabe do okiełznania niszczycielskiego żywiołu. Choćby pompy były czynne bez przerwy, choćby energja ludzi nie słabła ani na chwilę, choćby strugi wody lały się nieprzerwanie w czeluści okrętu, to jednak ogień, uwięziony w ciasnocie drewnianego pudła, nawilgłego zzewnątrz, ale suchego od wnętrza, jakimś sposobem zawsze potrafi wzmóc się na sile.
Gorejące płomienie rozszerzają się z szybkością straszliwą, wdzierają się do kajut, rozpościerają się po korytarzach, ogarniają nasady masztów, kruszą podpory, zżerają wanty i sztaki, przegryzają pomost, aż wreszcie cały pokład, pozbawiony oparcia, wali się w głąb gaty, ciągnąc z sobą pompy, omasztowanie, takle, kasztel przedni, kwaterę rufną, a także i ludzi, którzy nie pokwapili się uciec z dymiącego wraku.
Wówczas już nic nie stoi na przeszkodzie dziełu zniszczenia. Nieubłagany płomień, zżarłszy wielki stos drewnianych przyborów i zasiliwszy się tą nową pastwą, ogarnia bocznice, spopiela wręgi, tworzące szkielet okrętu, otwiera pośród nich wielkie szczeliny. Morze wdziera się w te otwory, między wlewającą się wodą i żywiołem ognia wywiązuje się bój ostatni, płomienie gasną nagle pod naporem potężniejszego żywiołu… lecz okręt jest już nieodwołalnie zgubiony.
Dymiący szczątek niezdolen jest pływać po błękitnej powierzchni morza i, zdławiony przez nowego nieprzyjaciela, zapada w głębokie otchłanie.
Taki byłby los „Nowej Georgji“, gdyby przypadek nie przyszedł jej z pomocą. Pożar zawładnął już kadłubem statku; ostateczna zguba była rzeczą najwyżej kilku godzin.
Załoga, wyczerpana nużącem pompowaniem, przerażona niespodzianem pojawieniem się ogromnej ściany ognia, ogłuszona i oślepiona otaczającemi ją kłębami dymu, opadała z sił. Nadomiar nieszczęścia zachodziła obawa, że pomost, którego deski tak już były osmalone pożarem, iż żar przypiekał ludziom pięty, może w niektórych miejscach się zawalić. Z wielkim trudem udawało się utrzymać ludzi na wyznaczonych stanowiskach, i to raczej postrachem pistoletu niż nadzieją, gdyż wszyscy oddawna przestali się łudzić, by można było okręt ocalić.
Choć wszystkie węże pomp zwrócono ku czeladni, jednakże wielki płomień olbrzymiał z każdym momentem, rozjaśniając jak w biały dzień okołne wody oceanu. Miotał się zajadle, jakgdyby rozgniewany dotychczasowem uwięzieniem wśród ścian czeladni, chował się poza gęstemi obłokami dymu, poczem jawił się ponownie, jeszcze świetniejszy i pyszniejszy, wydłużając się ku żaglom fokmasztu i sypiąc deszczem iskier, które wiatr unosił hen daleko śród ciemności, rozsiewając je po falach oceanu Spokojnego.
Obok głuchych huków i trzeszczeń, rozlegających się pod pokładem, kędyś z dna okrętu dochodziły wściekłe ryki dwunastu tygrysów i chrzęst klatek, wstrząsanych zapamiętałemi uderzeniami dzikich i potężnych mieszkańców dżungli indyjskich.
Miss Anna, strwożona pożarem i temi rykami, cofnęła się na rufę, gotowa każdej chwili zejść do jednej z dwóch łodzi, ale kapitan i Asthor, nie tracąc jeszcze ostatniej nadziei, stawiali nieulękle czoło pożodze, chwytając się wszelkich sposobów zwalczenia klęski. Dzierżąc w dłoniach pistolety, których groźbą zmuszali załogę do nieustawania w ciężkiej pracy, kierowali strugi wody to w jedną to w drugą stronę, nakazywali zrąbanie tego lub innego odcinka kasztelu, ażeby izolować wdzierające się płomienie, odcinali brasy, by ratować fokmaszt lub opuścić żagle i reje, narażone na większe niebezpieczeństwo.
Atoli wszystkie te wysiłki wydawały się niemal bezużyteczne.
O dziesiątej wieczorem musiano przenieść pompy poza grotmaszt, ponieważ pożar posunął się już znacznie naprzód. Cały kasztel przedni gorzał wielkim płomieniem, a bukszpryt można było uważać za stracony. O jedenastej fokmaszt nadwęglony pożarem, zwalił się ku przodowi okrętu, pociągając za sobą całe ożaglowanie i gruchocąc dwie ostatnie szalupy, zawieszone na dawisach, oraz część parapetu.
Przez kilka chwil maszt pozostał w zawieszeniu, oparty o pokład okrętu, lecz gdy pękły przytrzymujące go wanty i gafy, runął w morze, wywołując silne wzbałwanienie się topieli.
— Już jedna wykałaczka poszła sobie precz! — zawołał chudy Mac Bjorn. — Jeszcze jeden się maszt zawali, a upieczemy się jak węgorze.
— Zamknij dziób, ty złowieszcza wrono! — ofuknął go Asthor.
— Już po okręcie… — ozwała się Anna, przejęta dreszczem. — Biedny ojczulku!
— Tak!… już po nim — odparł kapitan głuchym głosem. — Nie pozostało nam nic innego, jak schronić się do łodzi, ale zanim wyruszymy, Asthor, przyjrzyjmy się jeszcze postępom pożaru.
— Chodźmy się przyjrzeć, panie kapitanie — podchwycił sternik.
Przebili się przez dym i snopy iskier, zalegające cały statek, i dotarli aż do luki głównej, gdy tymczasem załoga, choć wyczerpana z sił, przystąpiła na nowo do uciążliwej roboty.
Żarłoczny płomień, jakby zaspokojony zwaleniem fokmasztu, przypadł nieco wdół, mimo to pracował z całą zawziętością nad zniszczeniem kasztelu przedniego. Jednocześnie pod pomostem trzeszczały w ogniu belki i wspory międzypokładzia, a komora była od jednej krawędzi do drugiej oświecona odblaskiem żaru. Kapitan i Asthor zstąpili w lukę, wdarli się w czeluść gaty i posunęli się ku przodowi okrętu. Pożar srożył się wszędy i właśnie zaczynał ogarniać pomostnice, grożąc zawaleniem się ich pod stopami załogi.
— Wszystko nanic! — zawołał kapitan. — „Nowa Georgja“ już przepadła!
— I ja to widzę — odpowiedział sternik, kiwając smutnie głową. — Ale… ale skąd dobywa się ten dym?
— Co? drugi jakiś dym?
— Tak… ciągnie od strony gaty.
Schylili się nad szczeliną międzypokładu i spojrzeli wdół. W głębi gaty tuż pod nasadą grotmasztu płonęły drzazgi drzewne, przyniesione tu zapewne wybuchem beczek z alkoholem i olejem skalnym. Grotmaszt tedy niewątpliwie już zagrożony był ogniem.
— Uciekajmy! — krzyknął kapitan. — Tu się zaczyna nowy pożar i może nas ogarnąć.
— Bądź zdrowa, „Nowa Georgjo!“ — rzekł sternik. — Zgubionaś już na wieki!
Wrócili pospiesznie na pokład, odprowadzani coraz to donośniejszym rykiem tygrysów, odurzonych i rozwścieczonych bliskością nowego pożaru.
— Anno! — ozwał się kapitan, ściskając córkę. — wszystko stracone i nie pozostało nic innego jak opuścić ten okręt nieszczęsny.
— Więc niema już żadnej nadziei? — spytała dzieweczka ze łzami w oczach.
— Żadnej. Ja tu wydam wszelkie potrzebne rozporządzenia, ty zaś zajdź do mojej kajuty, zabierz mapę okrętową, pieniądze oraz inne cenności i powracaj do mnie co rychlej.
— Dobrze, ojczulku.
Gdy Anna schodziła do kwatery rufnej, kapitan ogłosił:
— Porzucić pompy i zabrać zapasy żywności, ile kto znajdzie pod ręką!
— Czy opuszczamy okręt? — zaczęli pytać marynarze.
— Tak, druhowie — odparł kapitan głosem wzruszonym. — „Nowa Georgja“ już stracona!
— Spieszmy się — ozwał się Asthor. — Grotmaszt lada chwila może zwalić się nam na głowy.
— Pójdźmy zobaczyć, czy nie da się wyratować czegoś z szafarni! — zawołał Bill, zwracając się ku rozbitkom.
— Czy chcesz się spalić? — zapytał go Asthor. — Tam w głębi okrętu jest porządnie gorąco.
— Twardą mamy skórę! — odpowiedział Mac Bjorn, śmiejąc się. — Chodźmyż, druhowie!
I Bill z towarzyszami, nie dbając na słupy dymu, zstąpili w lukę komory głównej, gdy tymczasem załoga krzątała się po pomoście, by zgromadzić baryłki z wodą oraz skrzynki z sucharami i mięsem solonem, które wyniesiono z czeladni jeszcze przed wtargnięciem tam ognia.
Kapitan Hill, Asthor i warownicy Mariland, Grinnell i Fulton przenieśli się na rufę, by spuścić pod falrep sztymborku jedyne dwie szalupy jeszcze pozostałe.
Właśnie zabierali się do naciągania lin, gdy w głębi gaty rozległy się dzikie wycia i ryki straszliwe.
Kapitan zadrżał.
— Wielki Boże! — zawołał. — Czyżby tygrysy wyłamały się z klatek?
— To niemożliwe — odpowiedział sternik. — Chyba że ktoś…
Nie dokończył. Dwaj marynarze, którzy zstąpili w głąb komory, zamierzając dopomóc rozbitkom w ich poszukiwaniach, nagle z rozwichrzonemi włosami i wyrazem nieopisanej trwogi na twarzy wpadli na pokład, krzycząc głosem zrozpaczonym:
— Ratuj się, kto może!… Tygrysy!
— Zdrada! — krzyknął głos jakiś.
W tejże chwili skroś dymu i odbłysków ognia ujrzano wpadające olbrzymim skokiem na pokład dwanaście tygrysów, wyzwolonych z uwięzi, rozwścieczonych długą niewolą, spragnionych mięsa ludzkiego… straszniejszych niż tysiąc ludożerców!…
Napaść była straszna i nieuchronna. Zwierzęta, skacząc przez dym i płomienie, wpadły na załogę amerykańską, bezbronną i obezwładnioną trwogą.
Straszna scena rozegrała się na pokładzie nieszczęśliwego statku. Majtkowie, których napaść ta zaskoczyła tak niespodzianie, że nawet nie zdążyli pomyśleć o ucieczce, padali po dwóch, po trzech naraz, powaleni potężnemi pazurami potworów lub rozdarci ich okropnemi szczękami.
Przez chwilę słychać było rozpaczliwe wrzaski, nawoływania, jęki, charczenia, ryki, poczem rozległy się dwa strzały pistoletowe i grzmiący głos kapitana Hilla:
— Na maszty!… Schrońcie się na maszty!… Anno… Anno!… zatarasuj się w kajucie!
Kapitan, łącząc słowa z czynem, jednym skokiem uchwycił się drabinek bezanmasztu i wdrapał się pośpiesznie aż na sam szląg. W chwilę później przyłączyli się do niego dwaj ludzie: jednym z nich był sternik, drugim matros Grinnell.
— Moja załoga! — wołał kapitan, wyrywając sobie włosy z głowy. — Anno! Ach, moja Anno!
— Zdrada! — wykrzyknął sternik. — Och, cóż za potwór z tego Billa!
— Dajcież mi przynajmniej strzelbę! — wołał nieszczęśliwy komendant. — Fulton, Mac Land, O Riel, Mariland, gdzie jesteście?
— Wszyscy zginęli! — odpowiedział Grinnell, blady jak ściana.
— Och, łotry, kajdaniarze!…
— Tak! to oni otworzyli klatki — odpowiedział stary marynarz, zapłakany narówni z kapitanem.
— Ach, zdrajcy! serce wam wydrę z piersi! — z głęboką nienawiścią wykrzyknął Amerykanin. — Asthor, czy nie widzisz nikogo na grotmaszcie?
— Owszem, skroś dymu widzę dwóch ludzi, przyczepionych do szlągu — odpowiedział Grinnell.
— A inni?
— Pastwią się nad nimi tygrysy — odparł Asthor posępnym głosem. — Przekleństwo na tych łotrów!
— A Anna?
— Niech się pan o nią nie lęka! — odpowiedział Grinnell. — Widzę, że luka rufna jest silnie zamknięta.
— A była wpierw otwarta?
— Tak jest! Jestem tego pewny, panie kapitanie.
— Zatem Anna ją zamknęła?
— Tak, nikt inny tego nie mógł zrobić tylko miss… Pewno w chwili alarmu zamierzała wyjść na pokład i spostrzegła się wporę.
— Psst!
— Jakieś krzyki! — zawołał Asthor, drgnąwszy.
— Tak!… od strony kwatery rufnej… O moja Anno!
— Słyszę głos Billa! — oznajmił Grinnell.
— Czyżby ci niegodziwcy schronili się do kwatery rufnej?
— Słuchajcie! — wykrzyknął Asthor.
Ponad ryk bestyj, uwijających się między trupami, ponad szum i trzask pożaru rozbrzmiał odgłos wystrzału pistoletowego, po którym nastąpił okrzyk boleści i straszliwe przekleństwo.
— Schodźmy! — zawołał kapitan, nie panując już nad sobą.
Sternik z ogromną siłą pochwycił go wpół pasa.
— Nie!… — zawołał — nie pozwolę, by pana miały pożreć tygrysy!
— Puść mnie, Asthor, — zżymał się kapitan, starając się wyzwolić z tego uścisku.
— Nie… pomóż mi, Grinnell!… Tam na pokładzie grozi śmierć niechybna!
Kapitan, jak oszalały, usiłował odepchnąć dwóch dzielnych towarzyszy, gdy naraz otworzyła się luka rufna, i ukazał się w niej jakiś człowiek.
Amerykanin ryknął jak zwierz zraniony.
— To Bill! — wrzasnął z najwyższą nienawiścią. — To Bill!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.