Dramat na Oceanie Spokojnym/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV
Bill ujawnia swe zamiary.

„Nowa Georgja“, uniknąwszy rozbicia i powtórnego napadu ludożerców, mknęła bez przerwy ku południowemu zachodowi, zamierzając ominąć najdalsze wyspy archipelagu Nowych Hebrydów i zdala objechać niebezpieczne wybrzeża Nowej Kaledonji, w owym czasie mające smutną sławę i nie podlegające jeszcze władzy francuskiej. Kapitan trzymał ją wciąż przy pełnych żaglach, rozpiąwszy nawet kliwry i bonety, by jak najprędzej dosięgnąć brzegów australskich. Dzielny ten marynarz coraz to częściej popadał w zadumę nie z powodu tylodniowej mitręgi, nie z powodu statku, który mimo osadzenia na rewie nie poniósł żadnej awarji, nie z powodu tygrysów, zamkniętych w żelaznych klatkach, ale z powodu rozbitków, ocalonych dzięki jego trudom i męstwu.
Ludzie ci, odkąd ujrzeli, że okrętowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo, zmienili się całkowicie… i zdawało się, jakoby im ciężył szacunek, który winni byli okazywać załodze amerykańskiej. Nie byli już tak pokorni, usłużni i posłuszni, jak wówczas gdy groziło im niebezpieczeństwo.
Próżnowali od rana do wieczora, nie biorąc udziału w uciążliwych manewrach statku. Sternikowi Asthorowi na jego wezwania odpowiadali z przekąsem, grywali w karty i w kości na dnie okrętu; z każdą chwilą stawali się bezczelniejsi i zuchwalsi. Nie wystarczała im już prosta strawa marynarska i domagali się wiktu kapitańskiego, przechwalając się nader bezczelnie i uszczypliwie swemi zdolnościami marynarskiemi. Co więcej, mieli pretensję, by po każdem jedzeniu wydawano im podwójną porcję wina lub wódki.
I Bill nagle się zmienił; co więcej wszystko przemawiało za tem, że to on potajemnie podżegał swoich towarzyszy. Kapitana traktował jak równego sobie, a wobec Anny nie okazywał tego szacunku co dawniej.
Załoga wyczuwała instynktownie, że rozbitkowie nie byli karnymi żeglarzami, lecz zgrają nicponiów, gotowych przy sposobności zbuntować się otwarcie przeciw władzy okrętowej.
Kapitan i Asthor nie spuszczali ich z oka i, coraz mocniej przekonani, że obcują ze skazańcami, zbiegłymi z wyspy Norfolk, trzymali się wpogotowiu, by z jak największą energją stłumić najlżejszy objaw buntu.
Ta niestrudzona czujność doprowadziła wkrótce do nader poważnego odkrycia.
Pewnego wieczora, gdy kapitan i Anna odpoczywali w kajutach, a Asthor pełnił warugę na pokładzie, jeden z czatowników spostrzegł, że rozbitkowie cichaczem opuścili swe tapczany. Zdziwiony tem pospieszył zawiadomić sternika.
— O, łotry! — zawołał stary marynarz, marszcząc czoło. — Albo jestem skończonym osłem, albo tu święci się coś niedobrego.
Nie mówiąc nikomu ni słowa, by niepotrzebnie nie alarmować załogi, zaopatrzył się w latarkę, ukrył w kieszeni pistolet i zszedł na spód okrętu, pewny, iż znajdzie tam rozbitków.
Istotnie siedzieli tam wszyscy kołem, tuż koło klatek z tygrysami, zajęci rozmową, która jednakże tak była przyciszona, iż nie można było nic z niej dosłyszeć. Bill znajdował się w środku i w tej właśnie chwili zabierał głos.
Sternik, ujrzawszy ich, pobladł. Cóż mogli omawiać ci ludzie, ukryci w tem miejscu ustronnem, oddalonem od uszu i oczu załogi amerykańskiej? Niewątpliwie nie kryło się w tem nic dobrego.
Stary marynarz namyślał się przez chwilę, czy nie zbudzić kapitana lub przywołać pomocy załogi; nie chcąc jednak wywołać nieuzasadnionego niepokoju, zszedł sam wgłąb gaty i odważnie posunął się ku rozbitkom.
Ledwie spostrzegli blask latarni, podnieśli się jak jeden mąż czyniąc wzgardliwe gesty, może zawstydzeni, a w każdym razie rozgniewani tem nagłem zaskoczeniem.
— Cóż wy tu robicie, zgromadzeni w ciemności jak spiskowcy? — zapytał sternik ostro — może uszy waszych towarzyszy nie powinny wiedzieć tego, co wy tu mówicie?
— O, do kroćset masztów! — zawołał Bill z ironją. — Cóż to, czyż jesteśmy niewolnikami na waszym okręcie? Czyż nie wolno nam pogawędzić z sobą przez chwilę, panie sterniku?
— Dobry kawał! — zawołał chudy Mac Bjorn. — Na drugi raz przyniesiemy tu wszystkie latarnie i pochodnie, jakie znajdziemy na pokładzie.
— Hej! ptaku złowieszczy — krzyknął sternik, stanąwszy w groźnej postawie przed chudzielcem. — Uważaj, że Asthor może wpakować ci te słowa w gardło zpowrotem. Nie mam względem ciebie żadnych zobowiązań, a jeżeli nie ruszysz stąd swemi kościstemi kulasami, to ci kark skręcę.
Rozbitkowie poczęli się śmiać. Ale sternik nie miał ochoty do śmiechu; owszem, przyszła mu chęć szalona pojmać wszystkich tych ludzi i zamknąć ich w jednej kajucie, z kajdanami na rękach i nogach.
— Mówcie — powtórzył — coście tu robili?
— Toż pan widzi! — odpowiedział Bill. — Rozprawialiśmy, w jaki sposób możnaby jak najprędzej wydostać się z waszego okrętu.
— A to czemu? — zapytał sternik, przeszywając go wzrokiem ostrym jak sztylet.
— Bo nie chcemy wylądować ani na wyspie Norfolk ani w Australji.
— Aha! może macie jakieś porachunki z tamtejszą władzą?
Bill pobladł i uczynił gest złowrogi, a jego towarzysze wpili w sternika posępne spojrzenia, w których można było odczytać groźbę straszliwą.
— Dość tego! — ozwał się Bill głosem ochrypłym. — Mamy dość już waszych podejrzeń, panie sterniku. Wkrótce przekonasz się, kim jesteśmy.
— Czy mam to uważać za pogróżkę?
— Uważaj pan, za co ci się podoba; mnie to nie obchodzi.
— Jutro opowiem wszystko kapitanowi.
— Owszem, opowiadaj.
— Obiecuję ci, Billu. Teraz opuśćcie to miejsce i wracajcie na swe legowiska, w przeciwnym razie przywołam marynarzy i zapędzę was do dobrze zamkniętej kajuty.
Rozbitkowie oddalili się bez słowa i powrócili na galardę, udając spokój zupełny. Asthor powiódł za nimi wzrokiem, poczem kręcąc głową wyszeptał:
— Obym się mylił… ale ci ludzie przyniosą nam nieszczęście.
Obejrzał dokładnie klatki z tygrysami, nie wierząc już teraz niczemu, upewnił się, że rozbitkowie powrócili na swe legowiska, poczem w zamyśleniu i niepokoju wstąpił znów na pokład.
O świcie Bill znajdował się już na pomoście. Z wyniosłem czołem przemaszerował przed Asthorem, rzucając nań wzrok szyderczy, gdy tymczasem jego towarzysze wylegiwali się bezczynnie na kasztelu przednim, przyglądając się spokojnie manewrom marynarzy amerykańskich. Przemaszerował przed nim trzy razy, jakby szukał pretekstu, by go zagadnięto o tajemniczą schadzkę nocną; później usadowił się na parapecie bakortu, przyglądając się z głęboką uwagą morzu, które rozciągało się przed oczyma, lśniące jak zwierciadło.
Gdy kapitan Hill ukazał się na pomoście, rozbitek tak był jeszcze pogrążony w obserwacji, iż nie spostrzegł, jak Asthor zbliża się do komendanta.
— Co nowego? — zagadnął kapitan, widząc, iż stary marynarz zbliża się doń z miną tajemniczą.
— Nic wesołego, panie kapitanie — odpowiedział Asthor.
Czoło kapitana zasępiło się.
— Co chciałeś mi powiedzieć? — zapytał.
— Melduję, że na „Nowej Georgji“ coś się święci — odpowiedział sternik.
— A co takiego?
— Nie wiem, panie kapitanie: niewątpliwie jednak szykuje się przeciw nam jakiś spisek.
— Z czyjejże strony? Czyżby ze strony mej załogi?
— Nie, dzięki Bogu! Nasza załoga jest wierna; tu chodzi o rozbitków.
— Co takiego? śmieliżby oni?…
— Tak jest, panie kapitanie. Zeszłej nocy przyłapałem ich na tajemniczej naradzie na dnie okrętu tuż przed klatkami tygrysów.
— Czy chcesz mnie przestraszyć, mój stary? — zapytał kapitan głosem zmienionym.
— Byłoby to rzeczą niepotrzebną; powiadam, żem widział… i basta.
— Więc ci ludzie, których ocaliłem, narażając okręt i życie nas wszystkich, ważyliby się spiskować przeciw mnie? O, do kroćset!… Ale nie mów ani słowa Annie, mój stary przyjacielu, żebyś jej nie przestraszył. Aha… więc to tak… gdzie Bill?
— Oto tam siedzi na parapecie bakortu.
— Dobrze! a więc on pierwszy zapłaci za wszystkich.
Upewnił się, czy ma za pasem pistolety, boć już wiedział, że ma sprawę z łotrem zdecydowanym na wszystko; podszedł do parapetu i, poklepawszy rozbitka po ramionach, zawołał:
— Do mnie, panie Bill!
Rozbitek odwrócił się z całym spokojem, ale widząc przed sobą kapitana z zasępioną twarzą, pobladł zlekka, a oczy jego zatrzymały się nagle na postaci Asthora. Wkrótce jednak rozpogodził się i, zszedłszy z parapetu, założył ręce na piersiach i zapytał:
— Czego sobie pan życzy, panie kapitanie?
— Najpierw poproszę o parę wyjaśnień.
— Proszę mówić.
— Przedewszystkiem skąd pochodzisz?
Twarz Billa wyraziła zdziwienie.
— No… no… z rozbitego okrętu… przecież panu wiadomo.
— Kłamiesz! Bill wzdrygnął się, a w oczach zalśnił mu błysk krwawy.
— Ja! — zawołał zaciskając pięści, jednak w tejże chwili zapanował nad sobą i, odzyskawszy spokój, dodał:
— A więc niech pan sam mówi, skoro wie lepiej ode mnie.
— Toby mi wystarczyło, by wydać sąd o tobie. Powiedzże mi teraz: z jakiej przyczyny zgromadziłeś w noc zeszłą towarzyszy swoich pod pokładem?
— Jeżeli pan tak mówi, to inna sprawa — odpowiedział zabójca nieszczęsnego Collina — czy chcesz pan wiedzieć całą prawdę?… Zebraliśmy się, by naradzić się nad… waszą żeglugą.
— Nad żeglugą mojego okrętu?! — zawołał kapitan zdumiony w najwyższym stopniu.
— Tak, kapitanie, bo kierunek waszej żeglugi nie dogadza ani mnie ani moim towarzyszom.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że nie życzymy sobie, aby wasz okręt przybijał do wyspy Norfolk ani do wybrzeży australijskich — odparł rozbitek głosem nieustraszonym.
— Aha!… więc wy sądzicie?…
— Że będziecie nam posłuszni — odpowiedział Bill tonem groźnym, wpatrując się bystro w kapitana.
Kapitan Hill, zdumiony taką bezczelnością, przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć ani słowa. Zdumienie jego było zresztą uzasadnione, wziąwszy pod uwagę, że załoga amerykańska była dwakroć liczniejsza od rozbitków, wierna swojemu dowódcy i gotowa nawet na orężną rozprawę z buntownikami.
— Czyś ty się nie upił? — zapytał po chwili.
— Nie, kapitanie — odpowiedział spokojnie rozbitek — nie wziąłem w usta ani kropli whisky ani brandy.
— A czy wiesz, że mogę rozkazać, by cię do krwi ochłostano batogiem?
— Pan się nie odważy!
— Któż mi zabroni? Może twoi towarzysze? — zapytał kapitan przez zaciśnięte zęby.
— Nie, pan na to się nie odważysz, jeżeli zależy ci na tem, by doprowadzić okręt do portu i ocalić córkę.
Tego już było za wiele. Cierpliwość kapitaną była wystawiona na ciężką próbę.
— Nieszczęśniku! — wykrzyknął, podnosząc zaciśniętą pięść, której rozbitek nawet nie starał się uniknąć.
Potężna ręka olbrzyma spadła z głuchym łoskotem na plecy Billa i obaliła go na pokład.
Rozbitkowie, którzy dotąd wylegiwali się na kasztelu przednim, z udanym spokojem oczekując końca tej burzliwej rozmowy, teraz na widok upadku towarzysza zerwali się na równe nogi, groźnie zmarszczywszy czoła. Atoli Asthor donośnym gwizdem zwołał całą załogę, która stała wpogotowiu, by odeprzeć każdą zaczepkę z ich strony.
— Zabijcież mnie, lub raczej zamordujcie, jeżeli się wam podoba! — ozwał się Bill z zimną ironją, nawet nie próbując powstać.
— Nie, drabie — odpowiedział kapitan z wściekłością. — Nie należę do tych ludzi, co zajmują się mordowaniem bliźnich, w każdym razie udaremnię twe zabiegi, któreby mogły przynieść szkodę mnie, mojej córce i mojej załodze.
— A potem? — zapytał rozbitek z jednaką zawsze ironją.
— Potem każę ci wyliczyć dwadzieścia plag harapem, ażebyś się nauczył szanować najpierw swych wybawców, a następnie swych zwierzchników.
— Spróbuj pan!
— Nie wierzysz mi?
— Nie wierzę!
— Do mnie, marynarze!
Siedmiu lub ośmiu marynarzy rzuciło się na zuchwałego draba, obezwładniając go.
W tejże chwili ukazała się na mostku Anna.
— Ojcze! — zawołała, biegnąc naprzeciw kapitana, który trzymał w ręce pistolet, gotów każdej chwili do wystrzału w stronę kamratów Billa.
— Wielki Boże, cóż to się dzieje? — Uchodź stąd, Anno! — rozkazał kapitan. — Te sprawy do ciebie nie należą.
— Ale czemu ten człowiek?…
— Tego draba musimy ukarać…
— Co?… Billa ukarać?… jego, który nas ocalił od ludożerców?
— I który obecnie zagraża mojemu okrętowi i twojemu życiu, Anno!
— To niemożliwe, ojczulku!
— Cała załoga może zaświadczyć!
— Ale co zamierzasz uczynić z tym nieszczęśnikiem?
— Każę go oćwiczyć jak psa.
— O, nie! Ty mu przebaczysz!
— Nigdy, Anno. Oddal się… rozkazuję ci.
Dzieweczka zrozumiała, że wszelkie prośby na nic się nie zdadzą, i wycofała się zwolna; rozbitek, podniósłszy głowę, wpatrywał się w nią błyszczącemi dziwnie oczyma.
Gdy znikła, kapitan zwrócił się do marynarzy, którzy trzymali związanego Billa, i odezwał się:
— A teraz chłostajcie tego nieszczęśnika.
— Rozkaz, panie kapitanie — odpowiedział Asthor, wymachując świszczącym harapem. — Mam rękę silną i zdrową, więc wlepię mu tęgo całe dwadzieścia batów!





Anno! — ozwał się kapitan, ściskając córkę — wszystko stracone…


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.