Dramat na Oceanie Spokojnym/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII
W kipieli.

Nikt nie widział upadku porucznika Collina: ani kapitan Hill, który stał na mostku kapitańskim, ani stary Asthor, który całą uwagę i wszystkie wysiłki skupiał na helmącie steru celem utrzymywania okrętu stale we właściwym kierunku, ani majtkowie, którzy mieli wiele kłopotu z omijaniem przewałów, wdzierających się ustawicznie na pokład, i zajęci byli ciągłem brasowaniem dolnych żagli.
Gniewne morze i ciemności osłoniły zbrodnię, zapewne oddawna obmyśloną przez tego straszliwego człowieka i wykonaną na zimno.
Rozbitek, zszedłszy na pokład, wymknął się nieobaczkiem na przód okrętu i zdawał się być zajęty kręceniem bloków linowych. Był pewny, że go nikt nie zauważył, ponieważ ciemność nie pozwalała dostrzec niczyjej nieobecności. Jednak pomimo pozornego spokoju przechylał się kilkakrotnie przez burtę, badawczo przyglądając się rozdąsanym bałwanom i nadstawiając ucha jakby w obawie, że nieszczęśliwy porucznik płynie za okrętem i lada chwila może zawołać pomocy.
Jakkolwiek zatwardziałe w zbrodni mogło być sumienie Billa, niewątpliwie nie musiało ono w tej chwili zaznawać spokoju, gdyż ilekroć zdarzyło mu się zetknąć ze spojrzeniem któregoś z marynarzy, bladł okrutnie, a nie schodzący mu niemal z twarzy dziwny uśmiech jeszcze bardziej wykrzywiał mu wargi.
Upłynęło dziesięć minut, w ciągu których „Nowa Georgja“ niesiona huraganem przebiegła całą milę, gdy kapitan Hill, widząc, że fokżagiel wciąż jest napół rozwinięty, i nie dostrzegając porucznika pomiędzy załogą, zaczął wołać:
— Panie Collin! Hej, gdzie pan się znajduje? czy nie potrzeba pomocy?
Jedynie ryk fal i coraz to gwałtowniejsze a przeraźliwsze poświsty wiatru były odpowiedzią na to pytanie.
Kapitan, mniemając, że nie dosłyszano jego głosu, zszedł z mostku kapitańskiego i przystąpił aż do podnóża fokmasztu, wypatrując porucznika pomiędzy żaglami i takielunkiem. Atoli ciemność była tak głęboka, że nie można w niej było wyróżnić niczego.
— Panie Collin! — powtórzył kapitan grzmiącym głosem.
I tym razem pytanie pozostało bez odpowiedzi.
— Założyłbym się o pensa przeciw funtowi, że pan Collin znajduje się na maszcie — ozwał się jeden z marynarzy, który wstąpił na kasztel przedni, by lepiej widzieć.
— To niemożliwe! — wykrzyknął kapitan, blednąc.
— A jednak, panie kapitanie, nie widzę go ani na marsie, ani na szlągu, ani na rejach — odrzekł marynarz.
— Czyżby się zdarzyło jakieś nieszczęście? Ale kiedy?… i jakim sposobem?… Czy nikt z was nie słyszał krzyku?
— Nikt, panie kapitanie — odpowiedzieli majtkowie, zgromadziwszy się koło masztu.
— Nikt nie widział porucznika schodzącego?
— Nikt.
— Czyżby wpadł w morze?
W tejże chwili olśniewająca błyskawica rozdarła ciemność, ciężącą na oceanie. Wszyscy utkwili oczy w żaglach fokmasztu. Na maszcie nie było porucznika!
— Wielki Boże! — zawołał kapitan, czyniąc gest rozpaczliwy.
Skoczył ku burcie bakortu, wpatrując się uporczywie w fale, i po trzykroć huknął głośno:
— Panie Collin, gdzie pan jest?… Odpowiadaj pan, na miłość boską!
Wołania te nie osiągnęły lepszego skutku od poprzednich. Morze wciąż huczało, wicher wył i świstał wśród masztów i olinowania, lecz żaden głos ludzki nie wmieszał się w tę przepotężną fanfarę burzy.
— Zginął!… — krzyknął rozpaczliwie kapitan Hill. — Asthor, lawirować!
— Burza nas ściga, panie kapitanie, a bałwany tłuką o boki okrętu — odparł stary marynarz.
— Trzeba ratować nieszczęśliwego.
— Proszę zważyć, że naraża się okręt na niebezpieczeństwo!
— Mniejsza o to, Asthor… trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, by go wyratować. Chłopcy, ku brasom! Bądźcie gotowi do lawirowania!
Szaleństwem zaiste było lawirowanie wśród huraganu, bijącego zaciekle o burty „Nowej Georgji“. Fale mogły wedrzeć się do wnętrza, przewrócić i zgruchotać cały ładunek, znajdujący się na spodzie okrętu. Atoli kapitan Hill był człowiekiem wielkiego serca, który kochał swoich ludzi, przeto pomimo wszelkiego ryzyka pragnął ocalić nieszczęśliwego porucznika.
Dzięki silnej ręce starego sternika „Nowa Georgja“ wykonała obrót, wystawiając przez dłuższą chwilę bok prawy na uderzenia fal. Pod straszliwym naporem zwałów wodnych, gnanych przez wiatr w pędzie bezładnym ku wschodowi, chybotała się tak okropnie, iż niekiedy zachodziła obawa całkowitego przechylenia. W ostatniej jednak chwili, poderwawszy się nagle, wracała na tor przebyty przed chwilą, ostrym szpicem dzielnie stawiając czoło huraganowi, który teraz zaatakował ją od frontu.
Kapitan Hill i większa część załogi, skupiwszy się na przednim kasztelu, uporczywie wpatrywali się w mrocznię, wydając co pewien czas donośne okrzyki. Puszkarz okrętowy wytoczył na pokład małą armatkę i jął co dwie lub trzy minuty oddawać z niej strzały.
Kilkakrotnie przysłyszało się temu lub owemu, że kędyś zdala dochodzi jakieś nawoływanie czy też krzyk rozpaczliwy; niebawem jednak wszyscy doszli do przekonania, że się omylili. Wiatr, gwiżdżący wśród sprzętów okrętowych, wywołuje nieraz takie dziwne pojęki, które łatwo można przez omyłkę wziąć za krzyk rozbitków.
— Zginął! — zawołał kapitan Hill, wyrywając sobie w boleści włosy z głowy. — Biedny Collin! Tak zacny człowiek, tak dzielny i młody!… Czuję, że już go nigdy nie odnajdziemy!…
— Gdyby był żywy, byłby odpowiedział na nasze krzyki i sygnały, panie kapitanie — odrzekł stary Asthor, który ustąpił bosmatowi miejsca przy sterze.
— Ale jakże mógł wpaść w morze, nie wydawszy najmniejszego okrzyku? I jak to się stało, że nikt nie zauważył jego upadku?
— Pewno osłabł nagle, a wiatr oderwał go od rei… a może spadł wskutek nagłego i silnego wstrząsu.
— Ale że też przytem nie wydał żadnego krzyku?
— Może został uderzony w głowę górną reją i zemdlał?
— Tak trzeba przypuszczać.
— Jeżeli tak się stało, biedny pan porucznik spoczywa w tej chwili na dnie czeluści morskich. Wracajmy, panie kapitanie.
Byłoby nierozsądnie borykać się w dalszym ciągu z orkanem, który właśnie zawrócił ku zachodowi. Okręt był mocny, to prawda, ale spojenia mogły z każdą chwilą coraz bardziej się rozluźniać pod wzmagającemi się ciosami wodnych przestworów.
„Nowa Georgja“, wiedziona przez Asthora, który znów ujął rękojeść steru, wykonała zwrot wtył i ruszyła torem poprzednim, dając się unosić huraganowi, który ani nie myślał się uciszyć.
Jednakże kapitan Hill i reszta załogi nie mogli oderwać oczu od tego szlaku morskiego, którego fale pochłonęły nieszczęśliwego porucznika, i choć już byli znacznie oddaleni, wychylali się często poza burty, spoglądając wdal, jakgdyby mieli nadzieję, że wpobliżu okrętu obaczą płynące zwłoki śmiałego, lecz nieszczęśliwego żeglarza.
Jeden tylko człowiek zdawał się cieszyć z tego, iż się oddala od tych okolic; był nim rozbitek Bill, który odzyskał już pewność siebie, wiedząc dobrze, że ocean nie zwróci swej zdobyczy i że umie aż nadto dobrze strzec swych tajemnic. Zrazu, widząc, iż okręt płynie zpowrotem, czuł niejaką trwogę, nie był bowiem pewny, czy porucznik zmarł naprawdę; teraz, nie mając już powodu do obaw, odetchnąć mógł spokojnie.
Występek nie miał żadnych świadków. Nikt nie dostrzegł sceny, która rozegrała się na rei fokmasztu… Czyż było więc czego się obawiać?
Tymczasem „Nowa Georgja“ w dalszym ciągu zmykała przed huraganem; kapitan Hili oceniał jej szybkość co najmniej na trzynaście węzłów. Zbliżała się ku wyspom, na których wedle opowiadań rozbitka miały się znajdować szczątki zatopionego statku. Bezwątpienia znajdowała się już od nich niedaleko, ponieważ ocean łamał się z większą wściekłością, snać zaczynał się wrzynać w archipelag Fidżjański.
Około drugiej w nocy jeden z marynarzy, który stanął na przodzie okrętu, by zwinąć żagiel zerwany wiatrem, oznajmił, że w stronie południowowschodniej widać jakiś ogień.
Kapitan Hill nastawił w tym kierunku lunetę i w istocie ujrzał jakiś punkt świecący, który bądź ukazywał się, bądź znikał, w miarę jak góry wodne wznosiły się lub opadały.
— Czyżbyśmy już byli blisko archipelagu Fidżi? — ozwał się sam do siebie. — Wolałbym przebywać o trzysta mil od lądu niż znajdować się koło tych wysp w taką pogodę.
W tej chwili na pokładzie ukazała się Anna. Dzielna dzieweczka miała na sobie długi płaszcz z nieprzemakalnego płótna i zdało się, że się nie lęka niczego, choć „Nowa Georgja“ chwiała się i kołysała okropnie, i bałwany raz wraz wspinały się na pokład, przebiegając jak szalone od galardy aż do rufy.
— Gdzie znajdujemy się, ojczulku? — zapytała.
— Anno, jakiż to nierozsądek wstępować na pokład podczas takiej zawieruchy! — skarcił ją kapitan, biegnąc ku niej.
— Jestem czegoś niespokojna, tatusiu, a gdy znajduję się przy tobie, to mi się wydaje, że mi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Czy nie zanosi się na to, by ta burza miała się już wreszcie skończyć?
— Jak dotąd, nie… a boję się, by nie przeciągnęła się zbyt długo.
— Cóż za okropna noc!
— Straszna noc, moja Anno, a nieszczęśliwa dla jednego z nas.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Collina niema już pomiędzy nami.
— Umarł?…
— Przepadł gdzieś bez śladu, gdy wdrapawszy się na fokmaszt, próbował zwinąć żagiel.
— Jakież nieszczęście! — zawołała dzieweczka zdławionym głosem. — Nie żyje! On nie żyje!…
Dwie strugi łez popłynęły po jej policzkach, a z krtani dobyło się ochrypłe szlochanie.
— Nie żyje! — powtórzyła po raz trzeci. — I tyś go nie wyratował?
— Nikt nie dostrzegł jego upadku w morze, a kiedy zauważyłem jego zniknięcie, jużeśmy się znajdowali dość daleko.
— I nie zawróciłeś okrętu z drogi?
— Zrobiliśmy zwrot wtył, narażając wszystkich na zatonięcie, i szukaliśmy długo… ale nieszczęśliwy Collin zginął gdzieś bez śladu.
— Och, ojcze!…
— Ziemia przed nami! — krzyknął naraz jeden z marynarzy.
— Silne fale od sztymborku! — wrzasnął drugi, który stał tuż przy burcie, trzymając się karnatów grotmasztu. — Uwaga, Asthor!
— Wielki Boże! — wykrzyknął kapitan, — Gdzież się znajdujemy?
Zmierzał już ku przodowi okrętu, gdy naraz jakiś człowiek zagrodził mu drogę: był to rozbitek.
— Czego sobie życzysz, Billu? — spytał kapitan.
— Jeżeli chcesz pan ocalić życie, każ zwinąć żagle lub staraj się wypłynąć zpowrotem na pełne morze! — odpowiedział głucho rozbitek.
— Czy znasz te okolice?
— Tak jest, panie kapitanie.
— Gdzie znajdujemy się obecnie?
— Przed Fidżi-Lewu.
Usunął się wbok, by dać przejście kapitanowi, i zbliżył się do Anny, która z trudem tłumiła łkanie, snać wciąż jeszcze przerażona nieszczęśliwą śmiercią porucznika Collina.
— Łaskawa panienko! — przemówił, wpijając w nią oczy, które miotały istne błyskawice. — Czy pani chce, żebym ocalił wszystkich, czy wszystkich wygubił?
Dzieweczka podniosła głowę, dotąd opuszczoną na piersi, i ze zdumieniem spojrzała na człowieka, zadającego jej tak dziwne pytanie.
— Coś pan powiedział, panie Bill? — spytała.
— Okręt jest zgubiony, łaskawa panienko.
— Skąd pan wiesz o tem?
— Znajduje się na prysku, a za parę minut osiądzie na rafach koralowych wyspy Fidżi-Lewu.
— Ratuj więc pan nasz statek!
— Pani sobie tego życzy?
— Tu chodzi o życie nas wszystkich!
Rozbitek wzruszył ramionami niedbale, poczem ozwał się głucho:
— Panią tylko pragnę ocalić, bo nie chcę, by pani zginęła pod zębami ludożerców.
Ruszył w stronę rufy i przez kilka chwil rozglądał się wokoło okrętu. Morze zewszechstron łamało się zaciekle, wzbijając się w potwornych rozbryzgach na znaczną wysokość; ryczało straszliwie na uwięzi pomiędzy snadziznami, usiłując je przeskoczyć lub wydrzeć się z nich hen daleko.
Skroś ciemności na wschodzie widniała niewyraźnie jakaś olbrzymia bryła uwieńczona łańcuchem ostrych wierchów, gubiących się czasem wśród chmur, co gnane rozszalałym wiatrem kłębiły się na wszystkie strony.
Rozbitek jednym skokiem zbiegł z pokładu tylnego i stanął przed kapitanem, spieszącym w stronę mostku.
— Panie kapitanie! — zawołał.
— Czego sobie życzysz, Billu? Mów prędzej, bo każda minuta jest droga.
— Jeżeli pan nie chce, by okręt roztrzaskał się o rafy podwodne, powinieneś na kilka chwil powierzyć mi dowództwo.
— Co zamierzasz?
— Powiedziałem już, że chcę ocalić pański okręt.
— Zdołasz dokonać takiego cudu?
— Znamci ja, proszę pana, tę wyspę i jej rafy!
— Rozkazujże więc!
Rozbitek wstąpił na mostek kapitański, przyłożył do ust tubę i zawołał:
— Asthor, sterować na luf! Spuścić dwie kotwice na przodzie okrętu!
Stary sternik posłuchał rozkazu. „Nowa Georgja“ pod nagłem uderzeniem steru obróciła się w miejscu, wystawiając dziób na atak kipieli. Marynarze niezwłocznie zapuścili dwie kotwice, które mocno uczepiły się skalistego dna otchłani. Widząc, że statek stanął w miejscu, rozbitek zbliżył się do kapitana, który wszedł za nim na mostek kapitański, i spytał go:
— Czy macie oliwę?
— Oliwę? — zawołał kapitan, przyglądając mu się ze zdumieniem.
— Od pańskiej odpowiedzi zależy ocalenie okrętu.
— Co przez to rozumiesz?
— Później się pan dowiesz. Proszę wynieść na pokład cały zapas oliwy, jaki tylko posiadacie.
Na rozkaz kapitana dwaj majtkowie zeszli do szafarni i niebawem wrócili, niosąc dwie beczułki, z których każda mogła mieć sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt litrów pojemności. Rozbitek, nie tracąc czasu, gdyż okręt, choć zakotwiony, podlegał na przodzie silnym wstrząsom, które groziły mu rozluźnieniem spojeń lub zerwaniem łańcuchów — kazał wypchać pakułami dwa worki z tęgiego płótna, namoczył je w kilku litrach oliwy i rzucił jeden na sztybor, a drugi na bakier okrętu.
I oto przed oczyma zdumionej załogi ukazało się zjawisko dziwne, niemal cudowne. Zaledwie te dwa worki, przez których otwory wysączała się zwolna oliwa, spoczęły na powierzchni wody, fale jak pod dotknięciem różdżki czarnoksięskiej wygładziły się nagle zupełnie.
Dokąd tylko dotarła rozprzestrzeniająca się szybko oliwa, woda słała się cicho i spokojnie, bez dąsów i podrygów, utrzymując okręt w pozycji niemal nieruchomej. Ale poza tym pasem widać było morze, szalejące z bezgraniczną zawziętością, jakgdyby chciało sobie powetować tę przymusową ciszę.
Wówczas rozbitek, podchodząc do zdumionego kapitana, odezwał się:
— Jeżeli kotwice wytrzymają, możemy bezpiecznie oczekiwać jutrzejszego świtu, a nawet pozostać tu, póki orkan się nie uspokoi; jeżeli łańcuchy się zerwą, tedy z nami i z moimi towarzyszami sprawa już skończona, bo oto tam ciągnie się wyspa ludożerców. Ufności!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.