Don Kiszot z la Manczy i jego przygody/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor z Cervantesa streścił Zbigniew Kamiński
Tytuł Don Kiszot z la Manczy i jego przygody
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
WALKA Z WIATRAKAMI.

Czas jakiś jechali w milczeniu. Ale że Sanczę Pansę język świerzbiał, więc gdy już kawał drogi od swojej wsi odjechali, odezwał się:
— Wielmożny błędny rycerzu, a niech też pan pamięta o tej wyspie, którą mi pan obiecał.
— Błędni rycerze zawsze nagradzali swoich wiernych giermków — odpowiedział Don Kiszot — i ja też, skoro tylko zdobędę jaką wyspę albo i królestwo, to ci je oddam za twoją wierną służbę.
— Królestwo?... To moja żona, Jagusia, byłaby królową, moi synowie — królewicze, a moje córki — królewny?
— Oczywiście — rzecze Don Kiszot — czy wątpisz o tem?
— Juści wątpię trochę — zauważył Sanczo. — Gdyby korony leciały, jak ulęgałki z drzewa, to jeszcze trudno byłoby znaleźć taką, żeby na głowę mojej Jagusi była w sam raz. Bogiem a prawdą, wielmożny panie, to ona na królowę taka zdatna, jak wół do karety. Na hrabinę to jeszcze, pożal się Boże, a i tego już zanadto.
— Bądź spokojny, jak Bóg poszczęści, to wszystko dobrze wypadnie.
Kiedy tak rozmawiali, Don Kiszot spostrzegł ze trzydzieści albo czterdzieści wiatraków, których śmigi obracały się szparko.
— Szczęście nam sprzyja! — zawołał Don Kiszot — Widzisz tych olbrzymów nadętych, jak ramionami machają? Uderzę na nich, zwyciężę ich i uśmiercę. To plemię trzeba wytępić!
— Gdzie są ci olbrzymi? — zapytał Sanczo.
— Czy nie widzisz? Oto ci, którzy tam ramionami machają.
— Wielmożny panie, przecież to wiatraki!
— Prostaku, nie znasz się na rycerskich przygodach. Zostań się, jeżeli cię tchórz oblatuje, a ja sam na nich uderzę.
To mówiąc, dał Rosynantowi ostrogę i pocwałował.
— Stójcie, trwożliwe stworzenia! — wołał — nie uciekajcie przed jednym rycerzem!
Wezwał opieki Dulcynei, osłonił się tarczą i popędził ku najbliższemu wiatrakowi. Wtem wiatr zerwał się mocniejszy, śmiga pochwyciła Don Kiszota razem z koniem i odrzuciła daleko.
Sanczo Pansa podreptał do swego pana tak prędko, jak tylko osieł mógł nadążyć, postawił rycerza na nogi i zaczął mu przedstawiać, że do czego to podobne rzucać się na wiatraki i walczyć z niemi!
— To znowu sprawka tego niegodziwego czarownika, który mi książki pochwycił! — odparł Don Kiszot. — Poprzemieniał wielkoludów w wiatraki, żeby mię pozbawić chwały zwycięstwa nad niemi! On jest bardzo zawzięty na mnie, ale nie zawsze mu się jego sztuki będą udawały! Przyjdzie i moja kolej!
— Daj to Boże! — westchnął Sanczo. Podsadził swego pana na Rosynanta, który już trochę utykać zaczął, i puścili się w dalszą drogę, rozmawiając o doznanej przygodzie.
Włócznia Don Kiszota popękała; że jednak przypomniał sobie, co czytał o jednym rycerzu, który na miejscu strzaskanej lancy ułamał gałąź dębową i tym orężem mnóstwo nieprzyjaciół pozabijał, więc postanowił tak samo sobie poradzić.
Sanczo Pansa zauważył, że pan jego zwiesza się na jeden bok Rosynanta, zamiast siedzieć równo. Zapytał więc, czy jakie dolegliwości czuje, czy też jest poraniony.

— Błędny rycerz nigdy się nie skarży na rany, choćby mu wnętrzności wypadały — odparł Don Kiszot.
Giermek rad był, że przynajmniej jemu wolno się wyżalić, gdyby mu co doskwierało, a właśnie czuł głód i pragnienie. Odezwał się z tem, a szlachetny rycerz pozwolił mu zaspokoić obie te potrzeby, Sanczo Pansa korzystał z tego, porządną część zapasów spożył sam, bo Don Kiszot nic nie chciał jeść i pić, pogrążony w myślach o pięknej Dulcynei.
Pokrzepionemu giermkowi podobało się błędne rycerstwo, szczególniej, kiedy wspomniał na obietnicę swego pana co do owej wyspy lub królestwa.
Ponieważ było już późno, a do wsi daleko, nocowali więc pod drzewem, z którego Don Kiszot ułamał gałąź, mającą zastąpić włócznię, a do gałęzi przytwierdził żeleźce ze swojej popękanej spisy. Całą noc przepędził bezsennie, jak prawemu rycerzowi przystało, marząc o swojej sławie i o królowej swego serca. Natomiast Sanczo Pansa, który nietylko podjadł, ale i wypił dobrze, spał tak twardo, że nazajutrz ani jasne słońce, ani świegotanie ptasząt obudzić go nie mogły.
Dopiero pan jego przerwał ten miły wypoczynek i kazał mu ruszać w dalszą drogę.
Ze smutkiem spostrzegł Sanczo, że worek z zapasami stał się znacznie lżejszym, więc nawet nie przypominał rycerzowi o śniadaniu. Sam tylko łyknął sobie nieźle, żeby mu sił do służby nie zbrakło.
Obaj jeźdźcy skierowali się ku wąwozowi Lapika, gdzie Don Kiszot spodziewał się napewno jakiej przygody rycerskiej.
— Słuchaj — rzecze Don Kiszot — kiedy będę się potykał z rycerzami, ty ani się waż pomagać mi, choćbym był w największem niebezpieczeństwie.
— Dobrze, proszę wielmożnego pana, z największą chęcią, tembardziej, że z urodzenia wcale nie jestem zawadjaką. Ale jeśli mnie kto napadnie, to będę musiał się bronić.
— To ci wolno, a także i wtenczas możesz dobyć oręża, kiedy będziemy musieli walczyć z takiemi samemi ludźmi, jak ty jesteś.
Kiedy tak rozmawiali, na drodze ukazała się gromadka ludzi. Naprzód jechali osobno dwaj nauczyciele w długich, czarnych ubraniach, z parasolami i w okularach ciemnych, chroniących od blasku. Za niemi szła osobno kareta, a koło niej kilku jeźdźców i kilku mulników.
Na ten widok Don Kiszot zawołał:
— Czy widzisz? To są dwaj czarownicy; porwali oni i uwożą piękną księżniczkę. Zaraz wymierzę im sprawiedliwość.
To mówiąc, najeżył włócznię, ubódł Rosynanta ostrogą i tak chwacko puścił się na jednego z nauczycieli, że byłby go nawskróś przebił, gdyby tamten zawczasu nie był się ze swego muła zsunął na ziemię.
Żeby uniknąć napaści, drugi nauczyciel pogalopował w pole.
Ludzie, otaczający karetę, zatrzymali się i poglądali ze zdumieniem na tę napaść, nie mieszając się do niczego.
Wtedy Don Kiszot, zadowolony ze zwycięstwa, podjechał do karety, a widząc w niej siedzącą jakąś panią, przemówił do niej w te słowa.
— Uspokój się, szlachetna damo, powaliłem twoich porywców. Jestem Don Kiszot z Manczy, błędny rycerz. Zgodnie z mojem powołaniem przywracam pani swobodę. Każ pani zawrócić karetę i...
— Na bok! — zawołał jeden z jeźdźców. — Jeśli będziecie zastępowali drogę, to ja was nauczę!
Don Kiszot obejrzał mówiącego od stóp do głów i odpowiedział pogardliwie.
— Co? ja nie jestem szlachcicem? Wydobądźno szabli, zuchu, a dowiesz się, z jakiegom ja gniazda!
Nie dał sobie tego dwa razy powtarzać nasz rycerz i obaj, zacietrzewieni, pomimo próśb siedzącej w karecie pani, zwarli się zaciekle.
Zaraz w pierwszem spotkaniu jeździec tak trzepnął pałaszem w ramię błędnego rycerza, że byłby mu je obciął, gdyby blaszany pancerz nie stępił uderzenia.
Zamiast tarczy, osłaniał się jeździec poduszką, którą do tego pojedynku pochwycił z karety. Ocaliło mu to życie, bo Don Kiszot wymierzył mu tak potężny raz w głowę, że mimo poduszki jeździec krwią się zalał i spadł z muła.
Na ten widok błędny rycerz zeskoczył z konia, oparł leżącemu szablę swoją na gardle i zawołał:
— Poddaj się, albo cię uśmiercę!
Powalonemu ciekła krew nosem i ustami, że nie mógł przemówić słowa. Wstawiła się za nim pani z karety.
— Piękna damo! — rzecze Don Kiszot. — Na twoje prośby daruję mu życie, ale musi przyrzec, że pójdzie do Tobozo, przedstawi się uroczej Dulcynei i odda się jej na łaskę i niełaskę.
Podróżna przyrzekła wszystko, czego domagał się rycerz; ale tymczasem giermek jego nie próżnował, i zaraz na początku rozprawy zaczął obdzierać z odzieży leżącego na ziemi nauczyciela. Dopiero ludzie, przy karecie będący, wdali się w to, obili Sanczę i uwolnili napastowanego, który, nie czekając dłużej, wsiadł na muła i popędził za swoim towarzyszem.

Kiedy nareszcie kareta i towarzyszący jej ludzie udali się w dalszą drogę, Sanczo przemówił.
— Cóż, wielmożny rycerzu, będzie wyspa? Za taką szczęśliwą przeprawę wartbym ją dostać.
— Alboż przy takiej sposobności zdobywają się wyspy? To tylko zwykła przygoda w podróży — odpowiedział Don Kiszot.
— Jeszcze kilka takich zwyczajnych przygód, a wielmożny pan może zostać bez uszów — zauważył giermek.
Teraz dopiero spostrzegł Don Kiszot, że jego przeciwnik, tnąc go w ramię, pozbawił go kawałka ucha.
— Znam ja przepis na balsam tak skuteczny, że choćby człowieka na dwie połowy przeciąć, byle te połowy prędko tym balsamem nasmarować i złożyć, zanim krew ostygnie, to się wnet zrosną bez śladu i człowiek będzie zdrów jak ryba.
— Czy ten, co smaruje?
— I temu także pomaga.

— O, mój panie wielmożny, to już ja zrzekam się wyspy, niech pan mnie tylko nauczy robić ten balsam; już z samej sprzedaży będę miał dosyć pieniędzy dla siebie, dla mojej Jagusi i dla dziecisków. Ale panu krew z ucha płynie ciurkiem. Póki balsamu niema, trzeba na to coś poradzić.
Mówiąc to, poczciwy giermek zlazł z osła, wyszukał trochę rozmarynowych liści, roztarł je, posolił, nałożył na gałganek i przewiązał ucho rycerzowi, któremu ten opatrunek istotnie przyniósł ulgę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Miguel de Cervantes y Saavedra, Zbigniew Kamiński.