Dom Biały/Tom pierwszy/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul de Kock
Tytuł Dom Biały
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1833
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł orygin. La maison blanche
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

CZŁOWIEK Z KLERMĄ-FERRAN.

Słońce wzniosło się nad piękném miasteczkiem Klermą-Ferran, i większa część pracowitych jego mieszkańców, była już przy swoich zatrudnieniach. Przed zajezdnym domem pocztowym, służące drób skubały, parobcy przesiewali zboże, małe chłopaki prowadziły poić konie, kilku podróżnych piło ostatni kieliszek na wsiadaniu, kilku kupców przejeżdżających zwykle przez Klermą-Ferran, pili z oberżystą, pocztylijoni ściskali dziewczęta, które się wyrywały, ale nieuciekały; jestto zwyczajem krajowym.
O dwieście kroków od zajezdnego domu, człowiek jakiś leżąc sobie od niechcenia na kamiennej ławie, spoglądał na ten obraz obojętnie, i chociaż w około toczył błędnym wzrokiem, zdawał się jednak więcej zajęty wspomnieniami przeszłości, niżeli teraźniejszością. Człowiek ten, którego ubiór ubóstwo oznaczał; a bardziej jeszcze życie błędne, zdawał się mieć czterdzieści pięć, do pięćdziesięciu lat; lecz ubranie nieporządne, broda zapuszczona od miesiąca lub więcej, włosy czarne, nieuczesane, które mu w części twarz zakrywały, niedozwalały rozpoznać dokładnie jego wieku; jednakże mimo rozrzuconych włosów; i nasuniętego na czoło podartego kapelusza, można było spostrzedz rysy niegdyś bardzo powabne, zgrabny nosek, usta małe, lecz prawie bez zębów, czarne brwi zaokrąglone, i duże oczy ciemne, które nosiły ciągle prawie wyraz złośliwego żartu, dobrze się zgadzający z uśmiechem ust jego szyderskim — wzrostu był wysokiego i zgrabny. Nakoniec, choć ubrany w szare płócienne spodnie, w czerwoną poplamioną kamizelkę, i széroki surdut orzechowy, nałatany w kilku miejscach innego koloru kawałkami; za całe obówie mając tylko dziurawe bóty, a na szyi niedbale okręconą chustkę niebieską; zachował jednak w twarzy cóś niepospolite oznaczającego urodzenie, a w poruszeniach pewną zręczność, i nieco nawet zuchwałości dziwnie odbijającej od jego stroju.
Poleżawszy kilka minut na kamiennej ławie, nieznajomy wstaje, podgarnął włosy pod kapelusz, i biorąc gruby sękaty leżący koło niego; śmiałym krokiem idzie ku karczmie, do której wchodzi z pełną dumy postawą, jak człowiek podróżujący tylko dla własnej przyjemności. — Wchodzi do dolnej izby otwartej dla przychodniów, siada przed stołem okrytym cératą, i stuka kijem z całej siły.
Służąca przychodzi; a chociaź w oberżach zwykli wszelkiego stanu ludzi przyjmować, ubranie jednak podróżnego, wcale nie jest uprzedzającém, a ponieważ z nieszczęśliwymi i z ubogimi nie robią ceremonii, służąca zaczyna od zapytania, dla czego tyle narobił hałasu, bijąc kijem o stół.
— «Bo mi się tak podobaio, moja kochana!» odpowiada przybysz patrząc groźnie na posługująca. «Trzeba było przybiedz śpieszniej usłużyć mi w czém potrzebuję, a niestukałbym tak mocno. Byłaś we drzwiach; więc widziałaś mię wchodzącego, czemuż zaraz nie przyszłaś zapytać czego potrzebuję»
Służąca, która się takiej, mowy wcale niespodziewała, po człowieku tak źle odzianym, mięsza się, i odpowiada zwijając w palcach fartuszek: «Do licha!.... bo... bo...
— «O!.. to dla tego zapewne, żem nie przyjechał pojazdem, i żem mniej starannie ubrany! — a co cię to ma obchodzić? bylem zapłacił za to, co wezmę — w to się nie mięszać!.... przynieś mi chleba, séra; i kwartę wina — a prędko! bom głodny»
Sługa oddala się mrucząc: «Tyle hałasu o chléb i sér!..» Śpiesznie jednak daje żądane jedzenie nieznajomemu, który je smaczno, i rozpiera się nad kawałkiem séra; jak gdyby jadł indyka z truflami; inni jednak podróżni, którzy lepiej jedzą, nie śmieją zbyt często na niego spoglądać, bo w twarzy ma cóś wyrażającego, iż nie bardzoby dobrze przyjął żarciki. Jest rodzaj nędzy, którą mimowolnie szanujem, tak jak jest rodzaj przepychu, którym musiemy pogardzać.
Służąca jednakże poszła i opowiedziała panu o przybyciu nowego podróżnego, a gospodarz, arcy ciekawe stworzenie, człowiek wielomówny i wielce rozumnego udający; chociaż w istocie od żony nierównie jest głupszym, nawet choćby włożył swoją bawełnianą szlafmycę — wchodzi podskakując, do sali; rozmawia z kilku podróżnemi, spoglądając z podełba na nieznajomego; — potém trzy razy w koło obszedłszy, ośmiela się nakoniec przystąpić do niego; opiera się na stole, na którym podróżny zajada i odzywa się: «Ręczę! że się moje winko podobać musi?»
Podróżny wedle zwyczaju szydersko się uśmiécha, i niepatrząc nawet na niego, odpowiada po chwili: «Czy złe, czy dobre pić go muszę.
— «O! bez wątpienia!... tylko, że gdybyś pan chciał lepszego, możnaby...
— «Gdybym chciał innego kazałbym go podać sobie, bez twego pozwolenia!
— «Sprawiedliwie.... lecz...
— «Ale ja teraz nie jestem wybredny!
— «Nie jesteś pan teraz?.. rozumiem, to znaczy, ześ pan był nim kiedyś?.. hę?»
Nieznajomy spogląda na oberżystę, i popatrzywszy nań przez chwilę, odzywa się: «Co waćpan, to byłeś, jesteś i będziesz zapewne tém, czém cię Pan Bóg stworzył!»
Gospodarz wlepia w niego rude swoje oczy dla wyrozumienia tego co powiedział; lecz po próżném usiłowaniu, rzecze: «Nie rozumiem... Czy to pan przepowiadasz?»
Nieznajomy ruszył ramionami, nie odpowiadając wcale, i je spokojnie chléb z sérem.
«Na długo pan tu przybył do naszego miasta?» odzywa się znowu po chwili gospodarz.
— «Nie wiem... jeśli mię pobyt tutejszy zabawi, zostanę.
— «Sprawiedliwie!... pięknych tu się rzeczy można napatrzeć!... wspaniały ogród botaniczny... kollegium!.. a most! most cudowny z wapiennych pokładów rzeki... nie mówię już o naszych morelowych powidłach, bo pan zdaje mi się nie lubisz przysmaczków. Ale co się tycze piękności okolic, będziesz pan zadziwiony, zdumiony!...
— «Teraz mię nic nie dziwi.
— «To co innego! ale!.... czy pan tu myśli nocować?
Nieodpowiadając na to pytanie, nieznajomy przesuwa rękę po czole, jakby dla; przypomnienia, i pyta: «Niemaż tu nikogo w tém mieście z familii Granval?
— «Granval! rzekł zdziwiony gospodarz; czy byli panu znajomi?... o! to byli ludzie bogaci! bardzo poważani, i...
— «Wiem czém byli; ale pytam czy jest jeszcze kto z ich familii?
— «Ani żywej duszy. Sam pan Granval umarł przed pięcią laty; zostawił syna i córkę. Syn używał bardzo złego zdrowia; napróżno do wód jeździł, nie utył ani trochę, otoż wykoncypował sobie ożenić się; to go dobiło — i umarł przed przed dwóma laty. Siostra zaś jego, poszła za jakiegoś kupca, z którym do Włoch pojechała.»
Nieznajomy słuchał gospodarza, oparłszy się łokciami na stole, a głowę mając spartą na ręku. Gdy przestał mówić, podróżny wyrzekł jakieś dobitne przekleństwo i zamruczał: «Jedni pomarli, drudzy wyszli z kraju — jak się to wszystko w kilka lat odmienia!...
— «Czy pan miałeś jaki komis do Granvalów?» pyta gospodarz siadając naprzeciw podróżnego, który niemyśląc o odpowiedzi, odzywa się po chwili: «Zresztą, choćbym tego znalazł, nie więcejby był wart od drugich... każdy dla siebie; to naturalnie... tém gorzej dla tych, którzy głupstwa robią, dając się obdzierać!.. słusznie z nich szydzą!... ale wyzywam ich teraz!... nad wszystko wyższy jestem!... pogardzam niemi!... bo się bez nich obejść potrafię!...
— «Pan się bez nich obejdziesz?» odzywa się gospodarz, sądząc iż do niego mowa, «hm! jeśli pan będziesz mógł... ale nie uważałem o kim pan to mówił, że...
— «Wielem ci winien?» rzekł wstając nagle nieznajomy.
— «Krótki rachunek — chléb, wino, sér; to czyni dwanaście su
Nieznajomy wyjmuje z kamizelki żądaną summę, i rzuca ją na stół; potém wyjąwszy fajkę i tytuń z kieszeni surduta, nakłada i pyta gospodarza: «Gdzie masz ogień?
— «Ogień?... do zapalenia fajki?
— «Naturalnie.
— «O! to jest w kuchni; u nas nigdy niéma zimna w kuchni... aleś mi pan nie powiedział, czy....»
— Nieznajomy go nie słucha. Wchodzi do kuchni, zapala fajkę, Włożył do ust; i wyszedłszy powoli z oberży, siada znowu na kamiennej ławie, i pali fajkę spokojnie, jak muzułman rozparty na miękkich poduszkach.
«To dziwna figura!» pomyślał sobie oberżysta, kiedy się nieznajomy oddalił. — «Pali fajkę... musi to być dawny jaki wojskowy... Czego on chciał od Granvalów? skończył na tém, że powiedział, iż o nich nie dba wcale... co mi to szkodzi, dobrzem zrobił, żem mu dotrzymał rozmowy.... jak powróci pogadam z nim znowu.»
Nieznajomy cały ranek przesiedziawszy na kamiennej ławce, około drugiej znowu do oberży powrócił, znowu podać sobie kazał chléba i séra, wody się tylko napił. Gospodarz kręci się znowu koło niego, i robi mu kilka pytań dla zaczęcia rozmowy; ale nieznajomy nie okazuje żadnej ochoty do gawędki, zajada nic nie mówiąc, płaci za swój nędzny obiadek, nakłada fajkę, zapala ją i odchodzi; lecz nie siada już na ławce, ale schodzi w dół ulicą.
«Nie wiele od niego zarobić!» zawołał gospodarz, kiedy się on oddalił.
— «I jeszcze, dodała służąca, nakrzyczy, nahałasuje jak jaki pan hrabia!.. rozkazuje! mówi tonem nakazującym!.. Co ma się opychać sérem, lepiejby sobie kazał brodę ogolić...
— «Marysiu! czy on tam jeszcze siedzi na ławce?
— «Nie, panie, poszedł ulicą.
— «To już go może nie zobaczym.
— «Z panem Bogiem!»
Mylił się pan gospodarz; bo około ósmej wieczorem, widzi wchodzącego znowu nieznajomego z sękatą pałką.
«Otoż! jeszcze ten sérojed!» rzekła zcicha służąca, ale gospodarz dał jej znak ręką, żeby umilkła, lęka się bowiem gniewu przychodnia. Nieznajomy siadł za stołem, i kazał podać chleba, séra i kiéliszeczek wódki. Dają mu to pręciuchno, zajada milcząc; lecz kiedy pytał, co się należy, gospodarz pałający chęcią zaprowadzenia rozmowy, podchodzi ku niemu, i zdejmując grzecznie czapeczkę, odzywa się: «Czy pan nie chce tu nocować?
— «Tu! nocować? odpowiada nieznajomy; niepotrzebuję tego... równie dobrze wyspać się można na łące.... a to nic nie kosztuje; a gdybym u wasana nocował, musiałbym zapłacić?
— «Tak! jestto we zwyczaju, pan pojmujesz, że my sami nie możemy tak...
— «Rozumiem! dobrze! dobrze!.. czyżem cię o co darmo prosił?
— «Nie, panie, ja tego nic mówię, ale...
— «Ale milczże waść, i daj mi pokój!»
Gospodarz kładzie znowu czapeczkę, z minę nieukontentowaną, a nieznajomy zapłaciwszy, oddala się.
«Zaczynam się teraz przekonywać, mruknął gospodarz, ze ten jegomość jest włóczęga — spać na łące! to cokolwiek podejrzane.... szkoda że u mnie nie nocował, boby mi był musiał nazwisko powiedzieć.
— «Oho! w tymbyś go nie złapał! rzekł mały jakiś jegomość wchodzący na salę, kiedy z niej podróżny wychodził. «Przybywszy do miasta, okazał natychmiast swoje papiery burmistrzowi.
— «No! więc go znasz panie Benedykcie?» rzekł oberżysta, zbliżając się do przybyłego. Pan Benedykt gładzi się pod brodę, potrząsa nieco głową, z miną pełną ważności i odpowiada na koniec:
— «Tak... spotkałem go już razy kilka na mieście; z ośm dni już jak przybył.
— «Jakże się zowie?
— «Tego, prawdziwie, nic wiem; lecz sądzę, że to jest człowiek, który przejadł cały majątek, i który dziś nic niéma.
— «A cóż teraz porabia?
— «Widziałeś go pan przecie; przechadza się, odpoczywa, lulkę pali; ale mówi bardzo mało.
— «Ja nic niemam do niego, za wszystko mi zapłacił... ale obdarty!... hm!.. panie Benedykcie! sam przyznasz, ze człowiek mający jakiekolwiek dochody...
— «Nie mówiłem przecię żeby miał jakie dochody — wspomniałem tylko, iż się domyślam, że był kiedyś bogaty.»
Czas jakiś rozmawiają jeszcze o nieznajomym; lecz przybycie nowych gości, i zatrudnienie, wkrótce go z pamięci gospodarza wybiły.
Nazajutrz o świcie, nieznajomy leżał jeszcze na kamiennej ławce naprzeciw oberży; mniej już myślom oddany, zdawał się przypatrywać nadchodzącym podróżnym i kilkakroć, chciał się do niektórych z nich przybliżyć; lecz wkrótce potém siadał znowu na ławce, a na twarzy malowało się okropne jakieś niewyrozumiane uczucie.
Około południa wszedł do oberży, równie się skromnie jak wprzódy posilił, i sparłszy głowę na ręku, siadł zamyślony nad stołem. Długo już tak zostawał, a gospodarz nawet nieśmiał mu przerwać spokojności — gdy hałas nagły dał się słyszeć; przybywa pojazd jakiś pocztowy. Trzech młodych ludzi i służący wysiadają; a oberżysta i cały tłum sług wybiegają przyjmować pana Robino i dwóch jego towarzyszów, oni to bowiem przybyli do Klermontu.
— «Ej! hola!... potłukłem się zupełnie! woła Robino — niech licho weźmie jazdę pocztowę! lecieliśmy!... wsie, miasta uciekały nam z drogi!...
— «To jest, że myśmy od nich uciekali.
— «Miło to jednak jechać tak prędko... aj łytka!... Franciszku! pilnuj tam tłómoków i rzeczy!
— «No, panie gospodarzu! daj nam dobry obiadek, co masz najlepszego. Głodny jestem — a ty Edwardzie?
— «I ja także... dobre powietrze w tym kraju.
— «A ty Robino, czy chcesz jeść?»
Robino pociągnął Alfreda za połę, mówiąc mu pocichu: «Nie nazywajże mnie już po dawnemu; wiesz przecie, że mam już zamek... jestem Julijusz de la Rosz-nuar...
— «Czy ja tam o tém myślę.... zresztą panie Julijuszu Robino de la Rosz-nuar! czy nie siądziesz z nami do stołu?
— «Mój kochany, póki nie przybędę do mego zamku, nie będę miał wcale apetytu.
— «Ten zamek, to cię pewno chorobą nabawi, mój kochany.»
Trzej młodzi ludzie weszli nareszcie do sali; głośna ich rozmowa wyrwała z dumań nieznajomego, podniósł głowę, wcale się z miejsca nieruszając.
«Nie siadajcież tu panowie! rzecze Robino, postrzegłszy nieznajomego nie możemy tu zostać!... tacy ludzie, jak my... patrzajcież! piękna tu kompanija!...»
Alfred wstaje:nowiąc: «Ja jestem filozof, kiedy podróżuję, i byleby obiad był dobry.»
—Lecz Robino krzyczy, woła, hałasuje; i gospodarz przychodzi nakoniec z czapeczką w ręku.
— «Każże nam dać osobny pokój! odzywa się Robino — zdaje mi się mosanie, że powinieneś mieć na uwadze, żeby nas lada z kim nie mięszać.
— «Nakrywają dla panów na piérwszym piętrze, a jeśli panowie życzą sobie pójść...
— «Zapewne.
— «Panowie będą tu zapewne nocować?
— «Nie, nie! my będziemy nocowali w moim majątku de la Rosz-nuar.»
Na te słowa nieznajomy podniósł oczy; i z uwagą patrzy na mówiącego, który kończy: «Znasz zapewne ten zamek, panie oberżysto?
— «La Rosz-nuar... nie, panie; znam tylko wieś la Rosz-blansz zwaną, o parę mil ztąd....»
— «Masz tobie, Robino! rzekł śmiejąc się Alfred, może się pomylili; jesteś zapewne posiadaczem majątku la Rosz-blansz!...
— «Ale nie... mam papiery, jestem pewny swego, zresztą jakże ten majątek wygląda?
— «O! panie! większa część mieszkańców mieszka w jaskiniach, w skale kutych. — «Sami widzicie, panowie, że to ani podobne... skały! jaskinie!... a ja mam zamek wspaniały.... spodziewam się, że znać musisz miasteczko Sęt’Aman.
— «Sęt’Aman-Taland; o! znam, ztad o dobre cztery mile.
— «Otoż ztamtąd niedaleko jest mój zamek... musi go być widać zdaleka... bo...
— «A! na miłość Bożą! przerwał Alfred, siadajmy do stołu!... już od twego zamku, nim do niego przybyłem, dostałem niestrawności!
— «Tak! tak! chodźmy ztąd.» To mówiąc, Robino rzuca wzrokiem pogardzającym na nieznajomego, który nie spuszcza głowy, lecz zmarszczywszy czoło, przeprowadza oczyma pana de la Rosz-nuar. Ten pośpiesznie wychodzi z sali, i mówi do oberżysty:
— «Cóżto u wasana tacy ludzie robią?
— «Jacy, panie dobrodzieju?
— «Juściż tacy, jak ten żebrak, który tam siedział w sali, i który nie wstał nawet na nasze przybycie.
— «To nie żebrak, panie; ale podróżny..
— «A! śliczny, czysto ubrany ten twój podróżny! Ma przytém minę tak zuchwałą, że gdybym się nie bał spospolitować, nauczyłbym go, że się tak nie patrzy na mnie!...
— «No! no! nie gniewaj się Robino, bardzo cię proszę, rzekł Alfred siadając do stołu, od tego czasu jakeś zamek kupił, wszystkobyś tylko bił, tłukł, rozbijat!... Cózto? myślisz że bogactwa dają prawo jeżdżenia wszystkim po nosie?
— «Ale, nie o tém mowa.... chce, żeby się ze mną grzecznie obchodzono, i nic więcej... zdaje mi się że nie jestem wymagający.
— «A tyż, panie Julijuszu! odezwał się Edward, bardzoś się grzecznie obszedł z tym biédnym człowiekiem?... jakeś go tylko zobaczył, chciałeś wychodzić.... pewno nawet spostrzegł twoje pogardliwe spojrzenie — Nieszczęśliwi prędzej to niż kto inny spostrzegą; bo się lękają co chwila upokorzenia.
— «No, no, dość tego.... mam nadto zatrudnienia, żebym się takiemi figurami zajmował; jedzmy prędzej panowie, żebyśmy wcześniej u mnie stanęli...
— «Ty możesz się sobie nawet udławić z pośpiechu — co ja, to powoli jeść będę; wszakże dopiéro druga!... tyle mamy czasu!...
— «Ale czegoż iść piechotą.... weźmy pojazd, koni łatwo dostaniem.
— «O! już nam się jeździć sprzykrzyło, nie lepiejże przejść się dwie lub trzy mile, przypatrzeć się położeniom... wieśniakom... wieśniaczkom... bo musiemy tu jakoś rozpoznać z kim będziemy mieli do czynienia.
— «Więc zostawim tu rzeczy i powóz, a ja po nie jutro przyślę moich ludzi. — Prócz tego, poślę na przód Franciszka, żeby nam cokolwiek przygotował mieszkanie.
— «Posyłaj sobie kiedy chcesz!»
Robino wstaje od stołu, idzie do służącego, bierze go na stronę i mówi mu: «Franciszku, pojedziesz na przód do mego zamku.
— «Tak, panie dobrodzieju; ale którędyż to?...
— «Weźmiesz się drogą do Sęt’Aman, potém zapytasz się... zresztą, dalibóg!.. muszą ludzie o nim wiedzieć.
— «Tak, panie dobrodzieju; znajdę go pewno.
— «Oznajmisz murgrabiemu, że nowy jego pan przybędzie z dwóma młodymi panami.
— «Tak, panie.
— «Powiesz mu; żeby wszystko na nasze przyjęcie przygotował.... żeby nas przyjął — przyzwoicie!
— «Tak, panie. Każę mu posłać łóżka.
— «Dasz mu do zrozumienia... jak gdybyś to mówił sam od siebie — że nie jestem na grzeczności nieczuły.... i że powinni mię przyjąć z mową.
— «Tak, panie; to ja jemu powiem, że pan mówił, iż byłby rad, żeby go mową przyjęto.
— «Ach, nie, ośle! nie mów, że ja ci to mówiłem, ale tak, jakbyś się sam domyślił.
— «Aha! ha! rozumiem! rozumiem!...
— «Potém Franciszku, pójdziesz do wszystkich wieśniaków;... powiesz im także o mojém przybyciu... dasz im do zrozumienia, że jestem — wielki!... bogaty!...
— «I... powiedzieć że pan wielki —...
— «To jest — wspaniały, ze mam ochotę wiele czynić, wiele, wiele!...
— «Powiem panie, że pan im chcesz wiele narobić!...
— «Tak! i że gdyby mię przyjęli z bukietami, z wystrzałami, okrzykami, tańcami — mogłoby mi to bardzo być przyjemném.
— «Dobrze! to ja im powiem, że pan tego chcesz... niby nic o tém niewiedząc...
— «Tak! tak! zresztą Franciszku, porusz wszystko.
— «Spuść się pan na mnie — ręczę że pan będziesz zadowolniony.»
Franciszek jedzie do zamku la Rosz-nuar, a Robino, zachwycony swymi myślami, powraca do towarzyszów zacierając ręce, tak ich nagląc, że nakoniec wstają od stołu, i Wychodzą na dziedziniec. Nieznajomy nakładał sobie fajkę.
— «Idziemy! odzywa się Robino zostawujem u wasana, panie oberżysto, pojazd, rzeczy i tłómoki.... Franciszek, mój służący, przyjedzie po to jutro i zabierze; bo ci panowie życzą sobie iść piechotą.
— «Piękny panowie kraj zobaczycie...
— «Tak, ale wartoby się dowiedzieć którędy pójdziemy....
— «Jest tu piękna droga przez góry prowadząca do Sę Satiurę, o pół mili tylko leżącego miasteczka od Sęt’Aman;... jest prócz tego gościniec, wiodący do Issuar, do Sę Flur...
— «Nie! nie! naco nam te gościńce — przerywa Edward — nam potrzeba cóś malowniczego, urozmaiconego, nawet okropnego....
— «Ale ale! moi panowie! uprzedzam, że ja wcale chodzić po nad przepaściami nie mam ochoty — lepiejby może było wziąć przewodnika, żeby nas po tym nieznajomym poprowadził kraju.»
Nieznajomy usłyszawszy te ostatnie słowa, przybliża się nagle do nich, i niezdejmując kapelusza, odzywa się: «Jeżeli panowie potrzebujecie przewodnika, mogę usłużyć; bo od óśmiu dni błąkając się po okolicach, poznałem się toochę z niemi.
Alfred i Edward sami nie wiedzą co odpowiadać, ale Robino, któremu się nieznajomy nie miał wcale szczęścia podobać, co prędzej odpowiada:
«Nie, nie — niepotrzebujem nikogo... żartowałem, nie jesteśmy dzieci, żebyśmy sobie drogi nie znaleźli.
— «Jak panowie chcecie.» Odmruknął nieznajomy, i biorąc w usta fajkę, oddala się od oberży; a trzej młodzi poleciwszy swoje rzeczy gospodarzowi, opuszczają Klermą, biorąc się drożyną prowadzącą do Set’Aman.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul de Kock i tłumacza: Józef Ignacy Kraszewski.