Dola i niedola/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dworek w Wólce Brzozowéj, choć tak usunięty na stronę, nie był bez stosunków z sąsiedniemi wioskami i dworami szlacheckiemi. Szlachcic naówczas nie mógł się całkiem od swoich odstrychnąć, tysiące różnych węzłów wspólnego dobra wszystkich razem łączyły. Stan szlachecki związany ściśle stanowił jedną wielką całość, rodzaj zakonu i reguły, solidarne społeczeństwo wśród narodu; członkowie jego z konieczności musieli być siebie blizko. Ta spójność dawała im siłę. Szlachta przytém cała była jakby jedną rodziną pokrewną; ludzie z najdalszych okolic, gdy się z sobą zeszli, a rozpytali o swe herby, zawsze domacali się jakiéjś między sobą kolligacyi, styczności między pozornie nieznajomymi i obcymi. Pan Krzysztof czuł się także do tego obowiązku życia z braćmi, ale go ograniczał do pewnych wypadków, bo lubił swoją samotność.
Samych też imienników jego siedziało tam jeszcze trzech, na małéj nieopodal wioszczynie: stryjeczni to byli pana Krzysztofa, z którymi się po trosze żyć musiało.
Dobrzy to byli ludziska, ale dużo od p. Krzysztofa różni i wiele od niego niżsi; poważali go wszyscy jak patryarchę rodziny.
Przez dziwne ojca tych braci nabożeństwo do ŚŚ. Trzech Królów, których ciała spoczywają w Kolonii, z kolei przychodzący na świat synowie, otrzymali imiona: Kaspra, Melchiora i Baltazara. W sąsiedztwie zwano ich żartobliwie: trzema królami zaborzowskimi, siedzieli bowiem wszyscy w jednéj wiosce Zaborzowie, któréj spłacić sobie nie mogąc, podzielić się nią musieli na dwie części: trzeci zawczasu swoją stracił. Kasper najstarszy miał w niéj dwie schedy, skwitowawszy drugiego brata cząstkowemi wypłatami powoli, z pomocą posagu żony; Melchior siedział na trzeciéj schedzie. Baltazar, jakeśmy mówili, żadnéj już nie miał, posiał bowiem swoją po świecie, próbując na nim szczęścia napróżno. Służył on z razu wojskowo i powrócił z szablą poszczerbioną, twarzą pokiereszowaną, kieszenią całkowicie próżną, a z nabraném przywyknieniem do włóczęgi i kieliszka. Bracia przyjęli go jak brata, ale też im ciężki nie był; wesoły, myśliwiec zawołany, na chleb sobie wszędzie zapracował i potrzebował go dla siebie bardzo mało. Że chodził wiele i długo miejsca zagrzać nie mógł, najwięcéj się podobno zawsze troskał o buty, i przypisywał niegodziwości szewców nieuchronne skutki włóczęgi. Szukał też wszędzie owych idealnych butów, któreby się wcale nie darły; ale nadaremnie. Zresztą odziewał się zawsze jednakowo, a proch kupował za lisie i borsucze skórki, których co rok dosyć upolowywał.
Kieliszek gorzałki, misa krupniku, garstka prostego bakunu, który na podwórzu palił, bo go nikt w izbie nie zniósł — było mu dosyć.
Piosenek umiał tyle i tak różnych, że niemi mógł zabawić kogo chciał, bo dla każdego łatwo mu było dobrać taką, jaka dla niego przystała. Śpiewał je potężnym, ale łagodnym basem, który i w kościele i w domu jednał mu wielkie pochwały; na nieszczęście czasami chrypka go psuła i uciekać się trzeba było do jaj i oliwy, aby się jéj pozbyć co prędzéj. Był to mistrz do pieśni, a wszystkie jego teksty były wielce stare, serdeczne i na znaną jakąś nutę, która każdemu przypominała lata dziecinne. Spisywał on gdziekolwiek posłyszał wszelkiego rodzaju śpiewy do jednéj grubéj księgi, w skórkę oprawnéj, którą bardzo zazdrośnie przechowywał. Nigdy go ona nie opuszczała; napróżno nieraz na figla odkraść mu ją się starano: miał na nią czujne oko.
— Kiedyś to, panie — mawiał — będzie rzecz nieopłacona, bo pieśni mrą jak ludzie...
Były tam i wielkopolskie, i mazowieckie, i krakowskie, i litewskie, i rusińskie, kozackie i pokojowe, o miłości i żołnierce, wojenne i pobożne do Matki Najświętszéj, a wszystko nie drukowane, i takie tylko, które się z ust do ust chodząc przechowywały.
Cały ten zbiór różnemi atramentami przez wiele lat wpisywany do księgi poplamionéj i zużytéj, nieodstępnie w torbie borsuczéj towarzyszył p. Baltazarowi. Pamięć starego wojaka była tak szczęśliwa, że byle jeden raz którą pieśń posłyszał, już ją pochwycił i nie zapomniał; a notując w książce, dopisywał zaraz, na jaką nutę śpiewać się była powinna.
Głos miał bardzo piękny, czysty i silny, a kiedy sobie nieco podochociwszy pozwolił całą piersią w kniei zanócić, słychać go było o pół mili, i ludzie mówili uśmiechając się:
— Oho! jak to sobie dziś król Baltazar pozwala!
Kasper, drugi brat, był gospodarz zawołany, ale dzieci miał kupę; było na kogo o chleb się starać, i że pracował zabiegliwie, nie dziwota. Melchior, trzeci, choć żonaty, dotąd był bezdzietny i okrutnie skąpy, choć nie wiedzieć dla kogo oszczędzał i zbierał. Rodzina patrzała na niego jak na przyszłą zapomogę. Kasper żył z nim w przyjaźni i posługiwał mu jak mógł. Baltazar mniéj go lubił, bo sknerstwo było mu obrzydłe, a tam i jegomość i jejmość nad każdym groszem się rozpadali. Znacznie młodsza od męża pani Melchiorowa, żywa, słuszna, chuda jejmość, dosyć jeszcze ładna, i mężem rządziła, i we wsi ją zawsze najgłośniéj było słychać. Brat Kasper choć do niéj nie miał nabożeństwa, i po cichu ją Herodyadą nazywał, znosić przecię musiał, i był dla niéj bardzo grzeczny, bo się obawiał, by mu i serca brata, i majątku z przed nosa nie pochwyciła. Melchior był słabowity, kaszlący; żona sobie mogła łatwo testament wyrobić, i pogrzebawszy go, pójść jeszcze za mąż, bo do młodych chłopców uśmiechała się dosyć zalotnie, gdy jegomość nie patrzał. Szeptano nieraz o tém wieczorami, ostrożnie wzdychając i obawiając się, by przez ludzi nie doszły te gawędy do jejmości do drugiego dworu.
Baltazar z bratową nienawidzili się otwarcie: ona go nazywała próżniakiem i drapichróstem, on ją gęsią syczącą; ale do zerwania stosunków jakoś jeszcze nie przyszło. Politykowali z sobą, wzajemnie sobie nadskakując. Baltazar czasem nawet stroił do niéj udane koperczaki, ale go odprawiała okrutnie, bo się na farbowanym lisie znała.
Lepiéj było Baltazarowi z Kasprem, który był otwartszy, żywszy, serdeczniejszy, i z żoną jego, kobietą dobrą, zawsze swemi dzieciakami zajętą, z których jedne na świat przychodziły, inne się obiecywały, inne odłączały, drugie już dorastały, a „co rok to prorok,“ mówił uśmiechając się brat Baltazar.
— Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył, odpowiadał Kasper, ruszając ramionami.
Stary żołnierz zaglądał czasami i do Wólki Brzozowéj, do pana Krzysztofa. Niekiedy nawet zabawił tu dni kilka; ale mu jakoś było nieraźnie z tym poważnym człowiekiem, dla którego nie wiedzieć było nawet co zaśpiewać. I choć miał jadła do sytu, a gorzałki staruszki kielich spory przed każdém jedzeniem, że się musiał na wodzy trzymać, długo tu nigdy nie wybył. Kochali się przecię z daleka serdecznie.
Najbliżsi ci krewni pana Krzysztofa żyli z nim w dosyć ścisłych stosunkach, szczególniéj Kasper. Melchior go z dala szanował, Melchiorowa trochę się obawiała, już ich po cichu zowiąc wielkimi panami, a Adasia paniczykiem.
Oprócz tych najbliższych krewnych, rodzina Łazów, familia obu żon Kaspra i Melchiora, inne domy podlaskie pomniejsze, były w stosunkach z panem Krzysztofem.
Z panami, którzy mieli dobra w téj okolicy i czasami tu przebywali przez letnie miesiące, z Radziwiłłami, Sapiehami, z podpankami, którzy na ich fortunach wyrastali jak grzyby, coraz gęściej w tych czasach zastawą i kupnami szczerbiąc dawne magnackie posiadłości, O.... wcale nie żyli. Drobna szlachta mogła się trzymać pańskiéj klamki, ale O.... z ich imieniem lepiéj przystało niezależne ubóztwo, niż dworowanie, któreby dogadzało pańskiéj próżności cudzém upokorzeniem. Żyli więc z téj strony odosobnieni, przekładając swoje małe kółko i swój byt cichy. Trzeba też dodać, że panów nie lubili, bo im to fertyczne a napuszone państwo nie smakowało. Krzysztof na nich nigdy nic nie mawiał, ale trzéj królowie, szczególniéj Baltazar, psy wieszali nie oszczędzając.
I było tam za co hałasować pod owe czasy, bo to życie niby pańskie, cudzoziemskiego kroju, gdyby wrzód na karku siedziało krajowi, nic mu prócz pogardy nie dając.
Już samo wychowanie niby europejskie, które tylko europejski brud, lichotę i czczość sobie przyswajało, dobrego nam nic nie przynosząc, dzieliło panów od narodu; obyczaj nie zespalał także: oddalała pogarda mniemanego barbarzyństwa i wzajemna nieufność.
Czas to był rozerwania i walki wewnętrznéj. Ogół kraju stał uparcie przy średniowiecznéj swéj formie społecznéj, zupełnie różnéj od téj, jaką życie w reszcie świata powoli przybierało; czuć już było wszakże, iż się przy tém utrzymać będzie niepodobna. Postęp konieczny, na chwilę wstrzymany tym uporem i bezwładnością umyślną, wewnętrznym bojem i podobném jak w Rzeczypospolitéj Weneckiéj obstawaniem przy nieruchoméj zachowawczości, domagał się praw swoich. Im dłużéj był zaparty, tém silniejsze odzyskując swe prawa, musiał wywołać wstrząśnienie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.