Doktór Muchołapski/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
6³ : 720³ = X : 75 K0.


Nie wiem, jak długo przeleżałem bez ruchu, bo przebudzony, nie mogłem zrazu pojąć, gdzie się znajduję. Dopiero, przywoławszy do porządku rozstrojone zmysły, przypomniałem sobie wszystko i nie spostrzegłem żadnego polepszenia w swem dziwnem położeniu.
Gąszcz wprawdzie wydał się mniejszym, ale tylko dlatego, że roślinność jeszcze bardziej zolbrzymiała i wśród łodyg, oraz u ich stóp, wolne i obszerne miałem przejścia.
Małą tę niedogodność zrównoważyły zato inne niespodziewane zapory. Grunt mianowicie okazał się prawie niemożliwym do chodzenia. Nie był to już miękki czarnoziem, przetykany granitowemi głazami, ale jakieś rumowisko, złożone z kamyków, głazów obrosłych jedwabistemi nitkami pleśni, z przegniłych łodyg, przez które przeskakiwać musiałem, jak przez powalone w puszczy i zmurszałe kłody.
Co krok, to inne zapory tamowały mi drogę. Zapadałem po kolana, a nawet i po szyję w splątane sieci i każdy krok kosztował mię dużo wysiłków.
Przez porównanie najlepiej znanych sobie przedmiotów doszedłem niebawem do przeświadczenia, że mój wzrost nie przewyższał sześciu linij, czyli niewiele byłem wyższy nad pół cala. Pod wpływem magicznego płynu stałem się sto dwadzieścia razy niższym, niż dawniej.
Jednocześnie słuch mój zaostrzył się i począł odróżniać, z powodu delikatności, niepochwytne dawniej głosy, a zamknął się dla dźwięków silniejszych, przedtem dosłyszalnych.
Nie odróżniałem już szmeru i szumu potoków. Szum ten robił na mnie wrażenie podobne, jakie czyni na was oddalony grzmot piorunu, lub huk bałwanów morskich. Odczuwałem je całem ciałem bardziej, aniżeli słuchem.
O uszy moje obijały się natomiast inne, nieznane mi dotąd dźwięki, jak np. szelest członków i kroków owadzich, pękanie łodyg i komórek roślinnych i t. p.
Strach mię zdjął, gdym wsłuchał się w tę nieumilkającą, dziką orkiestrę niewidzialnych muzykantów. Zatopiony w gąszczu roślinności, nie mogłem nawet widzieć istot, które sprawiały ten gwar i hałas. Kiedy niekiedy głuszył orkiestrę i przerażał łoskot skrzydeł przelatującego w blizkości owadu, który natychmiast, zaledwie ukazawszy się, niknął w oddali, jakby niesiony wichrem.
W ciężkich zapasach z przeszkodami, o jakich istnieniu przy swej wielkości nie pomyślelibyście — mijały mi długie godziny. Dopiero ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, przypomniałem sobie o eliksirze fakira i pojąłem, że całą przygodę zawdzięczam przeklętej truciźnie, podarowanej mi przez tego poganina, którego miałem za przyjaciela, a który mię nikczemnie podszedł. Ale dobrze mi tak — nie trzeba być łatwowiernym! Gdzież jest sens pić pierwszy lepszy nieznany płyn? Wszak mogła to być gwałtowna trucizna!
Nureddin i tak obszedł się ze mną łaskawie, że mi przed śmiercią pozwolił ujrzeć nieznane dziwy. Pogrążony w gorzkich medytacyach, dopiero po długiej chwili pojąłem, że nie wszystko stracone. Aby wycofać się z nieprzyjemnego położenia, dość będzie, gdy wypiję drugą połowę cudownego płynu o zachodzie słońca. Tak przynajmniej zapewniał mię Indyanin.
A więc niedługo skończą się moje utrapienia!
Uspokojony, sięgam ręką po flakonik, lecz go nie znajduję! Przeszukałem w najwyższem przerażeniu wszystkie kieszenie po sto razy — zawsze bezskutecznie. Flakonik gdzieś przepadł! Widocznie upuściłem go po wypiciu, albo zgubiłem w drodze, w której zbyt często musiałem używać forsownych ćwiczeń gimnastycznych. Wprawdzie znajduje się on gdzieś blizko, ale jakże trafić do miejsca, zkąd się oddaliłem?
Pozostałem więc bez ratunku, a co gorsza, nie mogę nawet zamarzyć o wydobyciu się z doliny, która stała się dla mnie głuchą i nieprzebytą puszczą. Każde 100 łokci przy moim wzroście stanowi pełną milę. Jedna morga gruntu stanowi dla mnie obecnie 14,400 morgów, czyli 480 włók, co stanowi więcej niż dwie mile kwadratowe. Przejście tysiąca łokci, jakie dla każdego innego człowieka wymaga kilku minut czasu, dla mnie równa się jedenastomilowej wędrówce.
Znikąd nie mogę spodziewać się pomocy, bo któżby dojrzał maleńkiego człowieczka, ukrytego wśród murawy, a wreszcie gdyby przechodził, czyż głos mój, słabszy od ćwierkania pasikonika, doszedłby do jego uszu, przygłuszony nieustającą wrzawą zastępów, od jakich roi się polanka? Zamiast pragnąć, lękam się teraz spotkania z człowiekiem, boję się aby nie szedł memi szlakami, bo łatwo mógłbym znaleźć śmierć pod stopą najspokojniejszego wędrowca. W tym świecie, do którego się dostałem, każde przejście człowieka, czy też większego zwierzęcia, znaczy się żałobnym szlakiem niewinnych ofiar, zabijanych lub kaleczonych stopami olbrzymów. Nie oddalam się od miejsca w którem zmalałem, i szukam zgubionego flakonu.
Łatwo pojmiecie grozę mojego położenia!
Nadeszła straszna noc i smutny, choć pożądany poranek, bez ulgi w mym losie. Mija już piąty dzień, a ja błądzę w Tatrach, jak niegdyś Robinson po bezludnej wyspie, wśród najdziwaczniejszych potworów — i nieszczęsnego flakonu nie mogę znaleźć.
Los mój jest nawet smutniejszym od losu tego dżentelmana.
Jego otaczały przynajmniej warunki dobrze mu znajome, gdy ja na każdym kroku spotykam same dziwy.
Com ja przeszedł, com widział, tego żadne pióro nie zdoła opisać! Nie silę się też na to! Modlę się tylko o zmianę w mem położeniu, lecz niebo dotąd głuche na moje prośby; tracę już nawet nadzieję! Siły mię opuszczają, bo żyję tylko miodem i nektarem kwiatowym, piję rosę, jak najnędzniejszy jaki motyl. Przyznacie, że to nawet dla jaroszów zamało. Ubyło mi też pewnie już ze dwadzieścia funtów ciała! Co ja mówię? Alboż moja waga da się rachować na funty!?
Wzrost mój jest wprawdzie obecnie tylko 120 razy mniejszy niż był poprzednio, ale waga zredukowała się do zdumiewająco drobnego ułamku dawnego mego ciężaru. Przed wypiciem piekielnéj mikstury Nureddina ważyłem całe 75 kilogramów, co równa się 185 funtom.
Czy wiecie ile teraz ważę?! Oto mniej więcej tyle, co jedna marna mucha!
Gdy pomyślę o tem, włosy jeżą mi się na głowie. Ważę obecnie 431000, wyraźnie czterdzieści trzy tysiącznych grama!
Napozór cyfra ta nie wydaje się tak małą, jaką jest w istocie. Ale pomyślcie tylko, proszę, troszeczkę, a przekonacie się, że jest to kompromitująco drobna ilość.
Aby przeważyć jeden gram, musiałoby się złożyć przeszło 23‑ch (23,25) podobnych do mnie karzełków. Na sto gramów potrzebaby ich było 2,325‑ciu, a na jeden kilogram, równający się dwom i połowie funta, 23,250!
Waga więc moja zmniejszyła się milion siedemset czterdzieści cztery tysiące (1,744,186) razy.
Gdyby postawić na szali zwyczajnego śmiertelnika, ważącego 75 kg, a na drugiej takich zuchów jak ja, to trzebaby zgromadzić ich przeszło półtora miliona, aby zrównoważyły się szale wagi!
To niepodobna! powiecie — aby zmniejszenie się wzrostu o 120 razy, miało przeszło o półtora miliona zmniejszyć wagę i objętość. Otóż zapewniam was, przyjaciele, że tak jest, niestety, a obrachowałem to bardzo łatwo i stanowczo. Dość mi było w tym celu zastanowić się, że waga moja obecna jest o tyle mniejszą od poprzedniej, o ile teraźniejsza objętość mego ciała jest mniejszą od dawnej.
Zgodnie z zasadami geometryi, stosunek objętości poprzedniej do obecnej jest taki, jak stosunek trzecich potęg wysokości poprzedniej i obecnej.
Ponieważ wzrost mój liczył dawniej 6 stóp czyli 720 linij, a obecnie wynosi tylko 6 linij — wypada więc następująca proporcya:

63 : 7203 = x : 75k0 , czyli 216 : 373,248,000 = x : 75k0
x = 75 × 216/373,248,000 = 0,043 grama.

Możecie sami sprawdzić i nie znajdziecie omyłki. Zmalałem więc do takiego stopnia, że gdyby podobny los spotkał wszystkich mieszkańców Londynu, to razem nie zaważyliby tyle, co trzech zwyczajnych ludzi.
Jakkolwiek podobny wypadek jest dla mnie nad wyraz niepomyślnym, pocieszam się jednak, że każda rzecz, nawet najgorsza, ma dobrą stronę.
Wskutek zmiany mych warunków fizycznych względem całej przyrody, nietylko mój słuch i wzrok odbierają inne wrażenia, aniżeli dawniej, ale zmienił się także mój stosunek do gęstości powietrza, do wody i do siły ciążenia. Mógłbym obecnie zlecieć ze szczytu wysokiego świerku, który dla mnie zamiast zwyczajnych czterdziestu stóp reprezentuje względną wysokość 4,800 stóp, a pewny jestem, że nie poniósłbym większego szwanku, niż od przewrócenia się na miękkiej murawie. Jestem lekki jak piórko, spadek też mój odbywałby się powoli, a najlżejszy wietrzyk łagodziłby jego skutki, unosząc mię w linii ukośnej do ziemi.
Ledwie odczuwalny dawniej wietrzyk ma dla mnie teraz szybkość 120 razy większą i równa się podmuchowi burzy; silniejszy zaś wiatr — jest uraganem, zdolnym pochwycić mię i unieść o setki, a nawet tysiące łokci jak piórko, lub skrawek papieru.


∗             ∗

Woda także zmieniła dla mnie pierwotne własności swoje. Uległa ona w mej sferze znanym wam dobrze, choć nieobchodzącym was praktycznie, prawom włoskowatości płynów i widzę ją wszędzie w postaci wygiętych powierzchni zwierciadlanych, lub w kształcie kulistych brył, poprzyczepianych do łodyg, liści i kamieni.
Bryły te nazywacie pospolicie kroplami.
Do najbliższego siedliska ludzkiego, do Jaworzyny Spiskiej u stóp Murania, na moje kroki licząc, jest około 80 mil, do Zakopanego zaś najbliższą drogą przez dolinę Roztoki i Zawrat lub przez Krzyżne miałbym więcej niż trzy razy tyle.
Teraz dopiero spostrzegam, jak dalece człowiek upośledzonym jest od natury! Doprawdy zbyt po macoszemu obeszła się ona z ludźmi, odmawiając im wielu władz, będących udziałem owadów, odmawiając im bodaj skrzydeł!... Dla tych lotnych istot żadne nie istnieją zapory. Gdybym miał skrzydła muchy, nie czekałbym bezsilnie na śmierć pewną, ale puściłbym się górnemi szlakami do mej ojczyzny, gdzie może udałoby mi się zwrócić czyją uwagę i zawiadomić o zbawczym flakonie, jaki w Puckinstone spoczywa. Ale w obecnych warunkach napróżno wysilam wyobraźnię; przychodzą mi na myśl różne plany, jeden od drugiego niepraktyczniejsze. Od kilku dni za pomieszkanie i nocne schronienie służy mi opuszczone gniazdo ziemnego pająka. Tylko dzięki wypadkowi natrafiłem na osieroconą siedzibę, której właściciel w moich oczach został porwany przez ogromnego jakiegoś potwora. Gniazdo, jakie zamieszkuję, jest bezpieczną kryjówką, gdyż przezorne zwierzę wejście do niej zakryło szczelnie zamykającemi się drzwiami, ulepionemi z tej saméj gliny, w której obrało mieszkanie. Gliniane te drzwi obdarzone są mocnemi zawiasami z pajęczyny i bardzo łatwo się odchylają. W schronieniu swem napisałem kilka krótkich listów, wzywających pomocy i rozesłałem je w świat za pośrednictwem różnych owadów.
Na pozostałej ilości papieru z mej książki notatkowej, kreślę niniejszy pamiętnik i puszczam na szalę losów, jako ostatni ślad mej działalności na ziemi.
Może tą drogą dowie się ludzkość, w jaki sposób zginął prezes klubu Ekscentryków londyńskich...”
Tu przerwałem czytanie, gdyż zabrakło mi już cierpliwości.
Rzuciłem dziwaczny list, rozgniewany srodze na lorda Puckinsa, na Nureddina, a najbardziej na kochanego wujaszka, który mi każe niewiadomo po co i na co czytać jakieś brednie.
Niezadowolony z otrzymanych nowin, powróciłem do domu. Nie wiedziałem, nieszczęsny, że czekała mnie tam nowa i większa jeszcze niespodzianka.
Już to dowiedzioną jest rzeczą, że jak się komu zacznie szczęścić, to mu się szczęści bez miary, jak zaś los pocznie kogo prześladować, to także do ostatnich granic.
Mnie uwziął się trapić długiemi listami, choć wiedział zapewne, że od urodzenia czuję wielki wstręt do wszelkiej korespondencyi.
Zaledwie przybyłem do domu, zastałem już tam drugi, także opieczętowany pakiet. Rozerwałem kopertę i przekonałem się, że zawiera memoryał pisany znowu ręką wujaszka.
Tego już było za wiele! Zły, jak autor wysykanej komedyi, spojrzałem na zegarek, obliczając, ile drogich godzin zabierze mi ta nieoczekiwana i przydługa korespondencya.
Czego wuj może chcieć ode mnie? dlaczego mię prześladuje swemi listami? — myślałem, irytując się niepomiernie.
Niedosyć wujowi było, że mnie mógł kiedy niekiedy zanudzać ustnie, wziął się teraz do listów! Tego tylko brakowało, aby mi do reszty zatruć i tak nie zanadto wesołe życie!
Postanowiłem się bronić.
Nie będę czytał otrzymanej korespondencyi i basta! albo lepiej ograniczę się jedynie na paru pierwszych stronniczkach, podobnie, jak to zrobiłem z listem tego dziwnego Anglika.
Zobaczę o czem pisze.
Decyzya ta powróciła mi utracony spokój i wziąłem się do czytania.

Już pierwsze jednak wiersze zainteresowały mię tak bardzo, że zapomniawszy o niedawnym gniewie, nietylko przeczytałem całą korespondencyą, ale com przeczytał, z małemi wyjątkami zamieszczam poniżej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.