Do celu/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Żniwa skończyły się.
Sierpień, w tym roku pogodny, ciepły i słoneczny, dobiegał kresu. Termin wyjazdu Iwana z Waciem zbliżał się. Pierwszego września mieli razem do Lwowa wyjechać. Im krótszym był czas pobytu w Zahnilczu, im bliższym termin odjazdu, tem bardziej wzrastał niepokój w sercu zakochanego doktora. Żył jakby w gorączce. Sen odleciał daleko od jego powiek, a jeżeli zasypiał, to na krótko, owym snem gorączkowym, który widziadłami nęka wyobraźnię i nie przynosi wypoczynku dla rozuzdanych nerwów.
Pragnął przed wyjazdem rozmówić się z Eufrozyną — wyznać jej swą miłość, miłość o której mniemał, że jest otoczoną mgłą tajemnicy i dowiedzieć się, jaki go los czeka. Nie miał jednak odwagi.
Kilka razy udało mu się zostać z nią przez kilka chwil sam na sam. Wówczas spuszczał oczy i rozpoczynał obojętną rozmowę, albo milczał uroczyście, bojąc się, by otaczający go czar nie prysnął. Bał się postawić wszystko na jedne kartę. Tak mógł ją widywać, mógł z nią rozmawiać. Gdy raz wyzna jej swą miłość, a ta broń Boże odrzuconą zostanie, to wszystko skończyć się musi — na zawsze. Z drugiej zaś strony wiedział, że przed wyjazdem powinien zdobyć się na jakiś stanowczy krok, choćby to miał przepłacić wygnaniem z raju — złudzeń.
W wigilię odjazdu dzień był nadspodziewanie gorący. Promienie słoneczne paliły jak pochodnie jarzące. Upał srożył się jakby na pożegnanie lata w przeddzień jesieni.
Od samego rana drobne, białawe chmurki zbierały się na zachodzie, grupujące się w nieregularne, rozstrzelone gromadki. Czasem jedna z nich odrywała się od towarzyszek i przelatywała szybko na drugą stronę horyzontu, przysłaniając chwilowo jasne słońce i ubezwładniając jego promienie.
W dniu tym Iwan zaraz po śniadaniu wybrał się na probostwo. Szedł bardzo powoli, zaledwie posuwał się po stromej ścieżce, prowadzącej przez niewielki pastewnik, z dolnej części wsi zgrupowanej koło dworu do górnej, która się obok cerkwi rozciągała. Co chwila przystawał, jakby dla schwycenia oddechu, lub — namysłu.
Patrzący nań mógłby odrazu odgadnąć, że to człowiek wahający się. W połowie ścieżki widocznie coś stałego postanowił, namyślił się ostatecznie, bo wzniósł nagle głowę w górę i już bez odpoczynku szedł raźnie pewnym i szybkim krokiem w górę.
Chmury tymczasem coraz gęstszemi kłębami gromadziły się na zachodzie, mieniąc dziwacznie barwy w jasnych promieniach słońca.
Iwan wyszedłszy na szczyt pagórka, przeskoczył przez powyłamywany w tem miejscu płot i znalazł się w ogrodzie do plebanii należącym. Nie potrzebował się oryentować, znał tu dokładnie każdy krzaczek, każdy kamyk. Szedł wprost przed siebie ścieżką, ocienioną dużemi owocowemi drzewami. W miejscu, gdzie się dwie ścieżki krzyżowały, ujrzał dobrze mu znaną różową sukienkę i usłyszał nutę odwiecznej ludowej piosnki.
Serce mu zaczęło bić gwałtownie, musiał stanąć dla zaczerpnięcia oddechu, dla zebrania myśli. O kilkanaście kroków od siebie widział Eufrozynę, która nie przeczuwając jego obecności, swobodnie śpiewała. Słyszał dokładnie już teraz i słowa. Dziewczę śpiewało:

Dwa hołuby wodu pyły
A dwa kołotyły;
Bodaj tiji ne prożyły,
Szczo nas rozłuczyły.

Słowa piosnki podziałały nań, jak działa ostroga na wyścigowego bieguna. Poskoczył naprzód i w jednej chwili stanął obok przestraszonej tem niespodziewanem zjawieniem się dziewczyny. Podał jej rękę na powitanie i nie wypuszczając jej ze swych rozpalonych dłoni, przemówił zrazu drżącym, później coraz bardziej gwałtownym głosem.
— Panno Eufrozyno!... Ja jutro jadę... Ja... ja... muszę pani powiedzieć, muszę pani wyjawić tajemnicę, która duszę mi ugniata... Pani musisz wysłuchać...
Przestraszona dziewczyna i wyrazem jego twarzy i dziwnym tonem głosu, chciała mu coś odpowiedzieć, próbowała wyrwać rękę z żelaznego uścisku. Ręki nie wypuścił, ani dał jej przemówić, ale patrząc błagalnym wzrokiem w jej oczy, mówił dalej:
— Eufrozyno, ja kocham ciebie! — i niepozwalając jej wtrącić słowa, jakby obawiając się przedwczesnego wyroku, mówił pospiesznie i coraz bardziej gwałtownie — Eufrozyno ja kocham cię tak — jak nikt żadnej kobiety na świecie nie kochał. Jam cię ukochał miłością wielką, bezgraniczną. Ja poświęcę ci każdą chwilę mego życia, każdą myśl moją, każde marzenie niedośnione jeszcze. Ja dla ciebie okryję się sławą, która i na ciebie spłynie. Powiedz, ach powiedz! Czy mogę mieć nadzieję?...
Hodi! hodi!... Dość już tego — przerwał mu nagle ksiądz Bazyli, który nadszedłszy przypadkiem, stanął o trzy kroki po za gruszą i wysłuchał tego namiętnego oświadczenia. — Dość tego — wołał. — Ne dla psa kowbasa. Zachciało się paniczowi — i śmiał się sucho, ironicznie.
Iwan nie patrzał nań nawet. Przylgnął wzrokiem do oczu Eufrozyny i czekał wyroku. Czytał w nich wahanie się. Miał chwilkę nadziei.
— Powiedz!... Ach powiedz! — szeptał wielkim pieszczotliwym głosem. — Czy kochasz?... Ach! powiedz.
— No powiedz mu! — przerwał drwiąco ojciec, powiedz!
— Nie! — szepnęła z cicha dziewczyna.
— Nie! — powtórzył głuchym zgnębionym głosem Iwan, wypuszczając z dłoni jej rękę.
Nie! powtórzyło echo, odbijając się od drzew pobliskich, od szarych murów cerkiewki, od białych skał wapienia.
— Nie! nie! nie! — dzwoniło w uszach Iwanowi i wydawało mu się, że jego serce w bronz skrzepło i rozdźwięcza się straszną negacyą, burzącą cały gmach przez niego zbudowany, całą jego istotę. — Nie! nie! nie! — Krew przestawała w nim krążyć. Stał z otwartemi martwemi oczyma i czuł wyraźnie, że coś tam w głębi rwie się i łamie, że pękają jedna po drugiej struny jego gęśli, że jego świat wali się, w chaos zapada. Do życia przywołał go syczący, gadzinowy głos księdza.
— Słyszysz, że nie!... O nie! — Moja córka nie dla chłopskiego syna, nie dla syna wisielca...
Uniesiony gniewem strasznym, furyą bezgraniczną, jakby zapominając o obecności Iwana — jakby sam do siebie zaczął mówić gwałtownie.
— Nie! nie! — Ja ją muszę wydać za Ehrenfelda. — Syn w Wilnie tam drogę mi ściele... A przez nią, przez tego dudka adjunkta w Wiedniu zrobię, co zechcę. Niech mi wtedy grozi prokurator, niech odważy się groźbę wykonać — i zwracając się do Iwana, mówił prawie nieprzytomnie. — Tak! — bo naród nasz uciśniony, biedny, musi na dwie strony spoglądać... Z dwu słońc światło brać... Z dwu strumieni napój ożywczy czerpać, by zaspokoił od wieków trawiące go pragnienie...
— Bluźnisz! bluźnisz fałszywy proroku! — zawołał Iwan gromowym głosem i wznosząc oczy z wyrazem dumy i zabijającej pogardy, mówił zimno i dobitnie. — Przeklęty naród, który z dwu słońc światło brać pragnie. — Przeklęty, który z dwu wrogich sobie strumieni napój czerpać będzie... Ani światłem się nie ogrzeje, ani pragnienie ugasi... Pośrodku zawiśnie, aby wegetować, aby gnić tak, jak gnił dotąd... Przeklętymi niech będą fałszywi prorocy, którzy zgnębiony, ledwie do życia budzący się naród, na błędne drogi wiodą, zdradzając go za cenę srebrników judaszowych.
Przestał na chwilę. Chmury okryły cały nieboskłon, osłaniając zupełnie słońce jasne i rzucając na cały świat brudno-szarą ołowianą barwę. — Nowy piorun rozdarł szaro-ceglaste chmury, aż ziemia zadrżała. — W tej chwili Iwan znowu mówić zaczął.
— Przeklętym będzie naród, w którym pieśniarze przychodzący budzić go z letargu, uznania nie znajdą, w którym pieśń serdeczna z duszy płynąca nie wywoła oddźwięku w drugiej duszy... w sercach wielu — w którym śpiewak z rozbitą harfą i z sercem rozdartem pójdzie konać na pustkowie.
— Pójdź precz mi zaraz! — szaleńcze! — zawołał ksiądz, w którym gniew taki wezbrał, że przemówić prawie nie mógł — pójdź precz! — opętańcze!
— Pójdę — odparł smutnie Iwan, spoglądając jeszcze raz na Eufrozynę. — Bądź mi zdrową!... Złudo mej młodości. Kochałem twą piękną duszę, której domyślałem się w tem pięknem ciele; która jest tam w głębi, ale tak ukryta, że może nikt już jej nie odszuka... a może nie ma jej już... Niech Bóg ci pozwoli zapomnieć tę straszną chwilę, w której zdruzgotałaś życie człowieka, kochającego cię ponad życie... Bywaj zdrowa!
I nie oglądając się nawet na księdza, wyszedł z ogrodu i począł schodzić po stromej ścieżce.
Wicher szalony, poprzedzając zbliżające się czarne chmury, wył przeraźliwie, porywał i miotał na wszystkie strony tumanem kurzu i piasku, kłębując niemi nad ziemią.
On szedł przez wiry huraganu, pośród kłębów kurzawy, wśród tego piekła rozszalałej przyrody. Szedł prosty i dumny, nieugięty. Zdawać się mogło, że on niespożyty, a jednak życia w sobie już nie czuł. Krzepł i kostniał powoli, bo źródło życiodajne już wyschło dla niego.
Eufrozyna po odejściu Iwana stała zrazu na tem samem miejscu, jakby skamieniała. Później szła po jego śladach aż do samego płotu. I ztamtąd patrzyła, jak schodził w dół, jak ją opuszczał na zawsze. I ona ból jakiś nieznośny uczuła w sercu i ona poczuła, że coś zerwało się tam, w głębi duszy. I jej struna jakaś pękła, lecz ona nie wiedziała która, dawno już dawno nikt jej nie poruszał, zardzewiałą już była.
On szedł ciągle, jeszcze go widziała. Nagle krzyknęła rozpaczliwie:
— Ojcze! odwołaj go! On umrze, ojcze! odwołaj go!... On się zabije!
— Iwanie! Iwanie! — wołała, ale świst wichru, huk gromów głuszył jej głos rozpaczą zdławiony. — Iwanie! Iwanie! wróć!
— Milcz nieszczęsna! milcz! niech idzie na złamanie karku! Potępieniec, opętaniec, diawol sprawedływyj, niech się dziś zaraz powiesi, najlepiejby zrobił. On tym przeklętym językiem gotów wszystkich naszych niedorostków pociągnąć, całą młodzież niedowarzoną głupiemi ideałami otumanić... Chodź Fruziu! chodź dziecko! ulewa zaraz będzie... chodź, chodź do chaty!
I starał się przemocą ją uprowadzić.
— Iwanie! Iwanie! wołała uparcie dziewczyna, stojąc na pagórku, dopóki go widziała. A gdy zniknął jej z oczu, ukryty za potężnym złomem skały, poszła bezwładna prawie za ojcem do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.