Do celu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Po wyjściu Tomasza, Iwan obejrzał się po pokojach, które miał zamieszkiwać przez czas pobytu w Zahnilczu.
Znał je od dawna, od bardzo dawna... Nie dawniej jak pięć lat temu, przepędzał w nich ferye wraz z nieżyjącym już hrabią Kazimierzem. Odnawiał więc tylko dawną znajomość.
Wspomnienia jakieś widać go rozrzewniły, bo opuściwszy głowę na piersi, zamyślił się głęboko. Gdy się obudził z tej zadumy, ujrzał przed sobą na ścianie naprzeciw okien, duże, piękne, wspaniałe malowidło — był to portret jego przedwcześnie zmarłego kolegi.
Patrzał nań z miłością braterską. W jego żywych, ruchliwych, błękitnych oczach zabłysły dwie duże perliste łzy, a cała świeża, więcej okrągła niż podłużna, słowiańska twarz przesłoniła się niekłamanym cieniem smutku, żalu, czy boleści?
Zbliżał się coraz bardziej do portretu i wypatrywał się uparcie w prześliczne, arystokratycznie wytworne wąsy zmarłego. Wspomnienia cisnęły mu się całą falą do mózgu. Myśli tłoczyły się jedne za drugiemi. Patrzył i szeptał w duszy:
— Marnie zginąłeś! marnie!... Świetne dziedzictwo krwi zgubiło cię. Dusza i nerwy osłabione miękkiem życiem dziesięciu pokoleń, które cię poprzedziły, zawiodły cię do mogiły przed czasem. Zabrakło ci sił do życia, do walki, do znoszenia przeciwności, do zwycięztwa... Umknąłeś z posterunku senatorski wnuku... A szkoda ciebie, bo miałeś duszę piękną i serce otwarte na odczucie niedoli tego ludu, z którego i twój ród powstał, pośród którego przodkowie twoi wieki przeżyli. Śpij spokojnie w mogile, ale bądź pewnym, że druh twój, towarzysz młodości i marzeń twych chłopięcych nie zegnie się w walce, nie złamie się w przeciwnościach życiowych. Bądź pewnym, że chłopski syn dotrwa na stanowisku, dopełni tego, cośmy sobie razem zdziałać obiecywali.
Wspomnienia doprowadzały Iwana prawie do stanu halucynacyi, gorączka go jakaś trawić zaczynała. Oczy utopił w łudząco podobnej, żywej prawie twarzy portretu i mówił tak, że mogło się zdawać jakoby rozmawiał z dawno zmarłym.
— Śpij spokojnie w mogile, w zimnym sklepie i ufaj temu, którego zostawiłeś tu na ziemi... Jeżeli dusza twoja istnieje gdzieś w wszechświecie, niech będzie spokojną — marzenia jej i zamiary w ciało się przyobleką.
Dreszcz jakiś przeszedł mówiącego, obu rękoma ścisnął rozpalone skronie i mówił coraz gwałtowniej:
Tę, którą ukochała twa dusza młoda, wydarto ci. Nie mogłeś tego ciosu przeżyć... Miłości pragnąłeś, miłości dziewczyny — pragnąłeś oczu błyszczących, ust rubinowych, wonnych włosów... Mogłeś ją znaleść gdzieindziej, byłeś pięknym, młodym i bogatym... Nie, nie! po stokroć nie! Inna to choroba tkwiła w głębinach twej duszy, zawód miłosny to pretekst tylko... Tęsknota bezgraniczna za dobrem i pięknem, wstręt do brudnego, splugawionego świata dni naszych w grób cię wpędziła.
Łzy gradem z oczu mu płynęły i spływały po rumianem młodzieńczem obliczu i wielkiemi kroplami na posadzkę spadały. Nie zważał na nie.
— A zabiłeś się po szlachecku, po kawalersku. Nie targnąłeś się sam na własne życie... O! nie. Znalazłeś przyjaciela, dawnego druha, który ci... za głupstwo... za marne słowo, wpakował bryłkę ołowiu w serce... I koniec... koniec... Sen spokojny w cieniu purpurowego herbowego całunu. Nie, ja za tobą nie pójdę, niema kobiety, dla którejbym choć na krok zeszedł z raz obranej drogi... Niema boleści, ani rozpaczy, któraby mnie złamać mogła i do opuszczenia posterunku zmusiła. Zresztą ta, która mnie pokochała, pójdzie za mną na dolę i niedolę, bo ona pokochała we mnie geniusz mego ludu, ona czci we mnie ducha swego narodu, który przyszedł rozkuwać pęta i kajdany gniotące nas od wieków. Moja gwiazdka dla względów światowych nie opuści mnie, ona poniesie moją harfę, lirę dziadowską hen za mną daleko, gdzie tylko brzmi czyste ruskie słowo, gdzie drga echo pradziadowskiej pieśni — Bojanowej.
Szelest jakiś dał się słyszeć na korytarzu. Iwan przerwał słowa, rozglądnął się po pokoju, i zdaje się, że dopiero w tej chwili zauważył, że mówił sam do siebie, czy do martwego portretu? Zapłonił się mimowolnie i uśmiechnął się nawet, ale jakoś tęsknie, żałośnie. Obszedł cały pokój dokoła, świeżo już tam było i czysto, ale widocznie niedawno kurz otarto... niedawno, przed chwilą zmieniono grobowiec pamiątek na mieszkanie dla żywych.
Na sekretarzyku pomiędzy oknami leżały jeszcze kawałki zżółkłego już papieru, na których widniały głoski, przez ś. p. Kazimierza pisane. Na szezlongu leżał mały tomik otwarty, niedoczytany widocznie — to »cierpienia młodego Werthera«, ulubiona lektura nieboszczyka. Na dywanie nad łóżkiem wiszą pistolety, te same, które on po śmierci Kazimierza przywiózł do Zahnilcza; z jednej z tych luf wyszła kula, od której zginął jego przyjaciel.
Wszędzie, wszędzie pamiątki. Odsunął szufladę, w niej pełno kotylionowych orderów. W kącie stoją oparte o ścianę rapiery, któremi się fechtowali. Nie, on tego nie zniesie dłużej, czuje, że mu się coś mięsza w mózgu, że boleść serce mu zgniecie. Czuje się słabym, obłęd go jakiś chwyta. Musi wyjść ztąd, inaczej oszaleje.
Nagle zbliżył się szybko do zawiniątka, które przyniósł ze sobą i począł go z gorączkową niecierpliwością rozsznurowywać. Po chwili wydobył z niego kilka sztuk odzienia, bielizny i ładnie oprawny nieduży tomik. Popatrzył nań z przyjemnością, i zwolna, ostrożnie przechylając go, wytrząsł z pomiędzy kartek, o brzegach złoconych, niewielki fotogram.
Zbliżył go do oczu i z czułością przypatrywał mu się. Na przybrukanej trochę fotograficznej karcie rysowała się twarzyczka cudownie pięknego dziewczątka, dziecka prawie; klasyczny profil, duże, długą rzęsą ocienione oczy i usta prześlicznie wykrojone składały się na uroczą postać, jakby z marzeń poety wyjętą. Usta, szczególniej usta miała przecudne, jakby do szeptu miłosnego, do pocałunku stworzone, a okolone wyrazem figlarnej, swobodnej wesołości.
Detynka moja — szeptał zaledwie dosłyszalnym głosem i całował martwą kartę.
Po chwili schował fotogram do pugilaresu, książeczkę o złoconych brzegach na bok położył i rozpoczął tualetę. Kto go pierwszy raz zobaczył, nie byłby go o podobną pretensyonalność posądził; golił się, później czesał się z godzinę, wąsy bujne podkręcał i ciągle w zwierciadle przypatrywał się własnej twarzy. Przytem od czasu do czasu marszczył czoło komicznie, jakby nie był rad z tego, co w zwierciadle widzi.
Wreszcie ubrał się zupełnie.
Już miał wychodzić, gdy jeszcze raz powrócił i przypatrzył się całej swej figurze w dużem stojącem lustrze. Zmarszczył się jeszcze zabawniej, i machnąwszy niechętnie ręką, wyszedł z pokoju.
Wyraz smutnej rezygnacyi osiadł mu na obliczu.
— Cóżem winien temu, żem niepodobny do Apolla — szeptał pod wąsem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.