Djabeł (Kraszewski)/Tom IV/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom IV
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.


W kilka dni po owym wieczorze u podczaszyca, który zakończył tak dobrze wymierzony policzek, cała Warszawa mówiła o Julji i Ordyńskim. Uderzenie oratora szczególniej szeroko się głośnem stało, bo o niem nawet przy rannej tualecie królowi JMci opowiadał Bacciarelli, nie bez dodatkowych szczegółów o Julji, bo z niej raz malował Venus wychodzącą z morza, co mu ją ze wszech stron dobrze poznać dało.
Jenerał w tydzień coś potem, przyszedł swoim zwyczajem rano do dawnego pupila.
Zastał go przed zgasłym kominem w małym pokoiku, z głową spuszczoną, z oczyma zapadłemi, z miną nadzwyczaj kwaśną.
— Jak się masz Ordyński? — zawołał z progu — a co? jak się tam powodzi in nexu quasi matrimoniali?
— Ba — odpowiedział podczaszyc siląc się na blady uśmiech — jako tako! — Ale i uśmiech i słowa rozlały się w jakimś wyrazie znużenia.
— Cicho! cicho! jenerale.
— Co to jest? i dla czego?
— Julja tuż śpi w drugim pokoju, dała by mi dopiero, żebyśmy ją przebudzili!
— A no! to chodźmy ztąd gdzie indziej.
— A nuż zbudzi się i wstanie?
— To co?
— Potrzeba żebym był zaraz gdy oczy otworzy.
Jenerał się rozśmiał w kułak.
— A to cię widzę spętała! Cóż u kata? boisz się jej, czy co?
Podczaszyc ruszył tylko ramionami, trudno mu się przyznać było, wyszli na palcach do gabinetu, jenerał posłał swoim obyczajem po zwykłe śniadanie, ale pokazało się, że klucze wszystkie były pod poduszką u pani.
— O! o! a to widzę okulbaczyła cię kompletnie — zawołał stary ruszając ramionami niecierpliwie — poszlijże do cukierni.
Posłano do cukierni, a podczaszyc zawstydzony, śmiechem nadrabiał.
— A no, kochany panie Michale, spowiadaj że mi się szczerze, to coś widzę zakrawa na niewolę Babilońską, jeśli tak potrwa, wypadnie zakasawszy poły uciekać.
— Ale to tylko pozory! pozory! — zawołał podczaszyc. — Julja rzeczywiście trochę dziwaczna, ale jej serce...
— Gadaj o sercu któreś za miły grosz kupił!
— Wszakżeśmy się kochali wprzódy?
— Kpij zdrów z tego kochania, serca niema u takiej kobiety; że piękna jak Venus nie przeczę, ale to podobno pierwszy jej i ostatni przymiot, no, gadaj szczerze i radźmy!
— A jak posłyszy? — rzekł oglądając się podczaszyc — albo nas kto posłucha i doniesie?
Baucher się rozśmiał głośno, tak, że Ordyński znów zląkł się, by śmiech jego nie obudził pani.
— Na miłość Boga cicho! — zawołał — niechże sobie śpi! nie budź licha!
— No, no, będę się wstrzymywał, gadaj mi otwarcie, to widzę Herod baba, trzeba na to lekarstwa.
— Ale ja ją kocham!
— No! no! przez punkt honoru! — odparł stary trzęsąc głową — jesteś widzę jak ten szlachcic ze wsi, co gdy w garkuchni za obiad zapłaci, musi go zjeść do pylinki, choćby mu bokiem wyłaził.
Ordyński się uśmiechnął.
— Masz jej dosyć, jestem pewny — kończył jenerał — djabeł ci ją nadał, gotowa nam do licha zamknąć dom wesoły i jeszcze cię na prawdę z sobą ożenić, tego ja sobie nie życzę.
— Słuchaj jenerale, ale ty jutro roztrąbisz po całem mieście co ci powiem?
— Michasiu! chyba się upiję — odpowiedział dobrodusznie Baucher — po trzeźwemu nie zdradzę.
— Ależ jenerale, ty się dziś jeszcze upijesz!
— Wszystko to być może, ale jak ci dam trzeźwe i pijane słowo honoru, rachuj na mnie, te ci daję!
— Cicho tylko.
— Cóż więc?
— To szatan z piekła rodem ta kobieta! — zawołał podczaszyc łamiąc ręce.
— A com ja ci mówił, nie trzeba było kota w worku kupować.
— Stało się!
— To i odstać się może, czem ci u licha tak dojadła?
— Wystaw sobie jędzę — złośnicę, zalotnicę nieposkromioną, chciwą jak żyd, podejrzliwą jak szatan, a wdzięczną i piękną jak posąg grecki kobietę.
— Tu sęk! — rzekł Baucher.
— Owładła mi domem, kuchnią, ludźmi, pieniądzmi, przyjaciołmi, wszystkiem co moje było, co mnie otaczało — stałem się niewolnikiem, kryć się muszę i męczę jak w piekle.
— No! ale ładna bestja! — rzekł śmiejąc się stary, i dodał namyślając się: — Potrzeba się z tego wycofać!
— Niepodobna.
— Jakto, niepodobna?
— Ale ja za nią szaleję!
— Toś warjat!
— Może, ale tak jest!
Jenerał popatrzył, ruszył ramionami i począł pić czekoladę.
— Pomyślimy — rzekł — ale cię to widzę nie mało kosztować będzie.
— Zna to że mnie opanowała — dokończył podczaszyc — rzuca mną teraz jak dzieckiem; jeszcze na dobitkę, wystaw sobie jenerale, co dzień pod oknem tego nieszczęśliwego Kozłowskiego z jego łysą jak kolano głową, który patrzy w okno moje, dobija mi się do drzwi, awantury wyrabia i tłumy tu sprowadza.... gdy ta nielitościwa najniegodziwiej szydzi z biednego warjata!
— Pfe! tu już coś zarywa na tragedję — rzekł jenerał — pomyślimy... a gdybyś uciekł?
— Powiedziała mi wbrew, że tylu już miała kochanków, którzy się z nią nie ożenili chociaż obiecywali, iż musi teraz pójść za mnie com jej nic nie przyrzekł!
— Czuje żeś słabizna! a mąż?
— Mówi że ma rozwód w kieszeni.
— Kiedy tak — rzekł przyjaciel — to nie przelewki, poznała cię że z tobą zrobi co zechce, potrzeba się ratować, bierz paszport i uciekaj gdzie pieprz rośnie.
— Ale bo mi jej szkoda!
Jenerał dziwną zrobił minę i umilkł.
— Widzę — rzekł — że cię niechybnie ta djablica ożeni z sobą, a żal mi cię kochanie. Mógłbym ci wyrobić u króla jaką misją do Stockholmu lub gdzie daleko, aleś ty widzę ugrzązł, a baba cię poznała na wylot. Rób-że sobie sam co chcesz.
Podczaszyc pochodził po pokoju wielkiemi krokami zadumany i odezwał się z goryczą.
— Ha! nażyję się, nażyję! a potem sobie w łeb strzelę!
— Tak!! — podchwycił jenerał patrząc mu w oczy — widzę żeś na drodze do czubków! Trzeba ostatniego warjata żeby to zrobić! Chybaby mu gęba zarosła żeby już pić i jeść nie mógł!! Wierz mi, życie takie warte swoje trzy grosze, a pistolet najgłupszym jest instrumentem.
— Tak! — rzekł podczaszyc z rozpaczą i dziwną jakąś łzą w oczach — świat nie wiele wart, wysmoktać go, wysmoktać, a z łupiną precz do stu djabłów!
— Ha! na desperacją ci się widzę kochanku zebrało. Ależ rozsądny człowiek póki ma grosz, zdrowie i dobry żołądek, nigdy desperować nie powienien, bo to wielkie, wielkie głupstwo!
— Ty tego nie rozumiesz nigdy jenerale!
— Istotnie, ani się na to silę — jak na wiersz Trębeckiego, którego słucham z przyjemnością, ale i nie myślę głębokich jego arkanów penetrować.
W tej chwili dzwonek, którym gniewna miotała ręka, rozległ się hałaśliwie w przedpokoju; dom przed chwilą cichy cały zatętniał żywemi krokami biegnących ludzi, a choć wszystko się spieszyło i leciało co tchu, już słychać było łajanie pięknej Julji, która zawsze burzą dzień rozpoczynała. Podczaszyc porwał się także i nie żegnając nawet jenerała, wybiegł ku sypialni, do której z jednej strony zdyszana służąca, z drugiej chłopak z kawą, z trzeciej lokaj z ciastem spieszył, bo pani ledwie otwarłszy oczy, w łóżku zwykła była jeść śniadanie.
Jenerał spojrzał na to okiem doświadczonego postrzegacza, potrząsł głową upudrowaną, wargę dolnę wychylił, czoło zmarszczył i biorąc kapelusz pod pachę, arcykomicznie szepnął sam do siebie:
— Ka-put!!!
Na szerokiem łóżku osłonionem firankami z ciężkiej pąsowej materji, ozdobnej złotą szmuklerszczyzną, w przejrzystych osłonach, na miękkiem łabędziem posłaniu ubranem w przepyszne koronki, leżała piękna Julja, leniwie czarne otwierając oczy. Tuż przy niej siedział posłuszny podczaszyc, stała panna i stoliczek z kipiacą kawą.
Ziewnęła i powoli rozwarła powieki.
— Źle spałam! — zawołała — a! jak mnie głowa boli! dla czegoś tak rano wstał? — spytała — chodziłeś gdzie? — Spojrzała mu w oczy, aż się biedny zmięszał.
— Ja? nigdzie.
— Kłamiesz! nie byłeś w drugim pokoju, leciałeś aż z trzeciego gdym zadzwoniła.
— Tak jest!
— Poco-żeś tam poszedł?
— Miałem u siebie jenerała.
— A mówiłam ci żebyś tego starego wieprza nie przyjmował.
— Co mówisz! to najlepszy mój przyjaciel!
— Do kieliszka, do sakiewki — tyś łatwowierny jak dziecko, a oni cię odzierają.
Podczaszyc uśmiechnął się boleśnie.
— To go nie przyjmę więcej! — rzekł cicho.
— Pleciesz! póki ja go nie odprawię, ty sam sobie rady nie dasz, ale ja staremu trutniowi tak zaleję za skórę, że tu więcej noga jego nie postanie.
— Zlituj-że się, co on ci winien?
— Nie lubię go! Stary, paskudny! Hej! gałgany, kawa pani ostygła! — dodała z gniewem.
Podczaszyc pochwycił sam tacę i z nią wyprzedzając ludzi do kawiarni poleciał.