Dawisona pierwsze lata w zawodzie dramatycznym

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dawisona pierwsze lata w zawodzie dramatycznym
Pochodzenie Gazeta Warszawska 1888 nr. 198-241
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Warszawskiej”
Data wyd. 1888
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DAWISONA
pierwsze lata w zawodzie dramatycznym.
Z własnych jego notat
spisał
J. I. Kraszewski.

Przed laty dziewięciu, jeden z przyjaciół młodości znakomitego artysty, wypadkami zagnany do Drezna, przybył tam na chwilowe wytchnienie. Był to wspólny nasz znajomy, a jeden z tych, którym Dawison wiele zawdzięczał z owych czasów, gdy przyjaciół nie miał jeszcze ani w takiéj liczbie, ani tak gorących jak późniéj, gdy mu ich sława i wziętość powszechna pozyskała. Otwartém sercem i rękami, ze łzami w oczach powitał Dawison starego towarzysza, dziś przyciśniętego niespodziewanemi kolejami losu. Wspólna znajomość zbliżyła mnie naówczas do niego... Mówiono wiele o téj drogiéj młodości, która im cięższą jest do przebycia, tém silniejsze po sobie, nigdy niezatarte i drogie sercu zostawia wrażenia. Dawison przypominał owe początki warszawskie scenicznego zawodu, ludzi, którzy go życzliwością i radami wspierali z rozczuleniem, — ludzi co weń uwierzyć nie chcieli bez żalu i obrazy... Talent i praca dały mu nad nimi świetne zwycięztwo.
Naówczas to przypomniał też sobie, iż zachował jako pamiątkę tych lat ciężkiéj walki, dzienniczek, w którym myśli swe i uczucia zapisywał. Czytał nam z niego wyjątki, i gdym się żywo niemi zajmował, pozwolił mi ich z warunkiem, aby dopóki żyje, inaczéj niż dla siebie samego z dziennika tego nie korzystał. Dawison był młodszym ode mnie, z uśmiechem więc powiedziałem mu, iż prawdopodobnie nigdy w inny sposób z téj ciekawéj książki notat jego użytku nie zrobię. Tymczasem stało się, czego przewidywać nie było podobna. Zniechęcony współzawodnictwy i drobnemi prześladowaniami, powziął myśl podróży do Ameryki, myśl rzeczywiście w skutki płodną, bo urzeczywistniając ją zaszczepił pierwsze pojęcia sztuki dramatyczaéj na ziemi, ma któréj sztuka ani się rodzi, ani łatwo rozkrzewia. Wykonał co przedsięwziął, i wpływ jego na scenę amerykańską a wrażenie, jakie tam grą swoją pozostawił, było niezmierne... Teatr niemiecki w Stanach Zjednoczonych podniósł się do wyżyn, do jakich nigdy wprzód sięgnąć nie mógł. Wyprawa ta ze wszech miar była szczęśliwą, lecz niesłychany wysiłek ciała i ducha złamał mocny ten organizm i Dawison powrócił znużony, chory, nie mogąc już odzyskać zdrowia utraconego...
Stało się, iż znakomity artysta w sile wieku zszedł wreszcie do grobu... Na mogiłę jego ze czcią i uznaniem talentu posypały się wieńce, i niemiecka społeczność dowiodła, jak sztukę i jéj genialnych tłómaczów cenić umie. — Wiadomość o śmierci Dawisona przywiodła nam na pamięć ową książkę notat, z któréj poczyniliśmy dla siebie ciekawe wypisy; odszukaliśmy te studya psychologiczne i odczytali z rzewném uczuciem, a dziś — sądzimy — czas jest się niemi z naszymi czytelnikami podzielić.
Pierwsze te lata zawodu artysty należą w zupełności do nas i są epizodem, jakiegoby wyobraźnia z tą prawdą, którą dziennik cały jest przejęty, nigdy dosięgnąć nie mogła.
Nic bardziéj zajmującego nad takie sprawozdanie szczere, nad taką cichą spowiedź przed samym sobą, — którą znajdujemy na kartkach książeczki kupionéj gdzieś za dwa złote w Warszawie, by w niéj przygody, uczucia i myśli zapisywać — dla siebie... Dawison kształcił się z wytrwałością człowieka czującego wielką przed sobą przyszłość — wierzył w pracę, nie dawał się zrazić nawet szyderstwu, przyjmował najdotkliwsze uwagi szukając w nich prawdy, znosił niesprawiedliwość, — i zamierzywszy sobie dojść do tego, aby zadać kłam niechętnym sceptykom przez wystąpienie na niemieckiéj scenie — doszedł do téj sławy i uznania, które do mogiły zaniósł z sobą. — Wielki to przykład tego, co może trud wytrwały i energia charakteru... Walcząc z ubóztwem, z położeniem swém, z pochodzeniem obcém, gdyż nawet wymowa jego ostrzejsza była przeszkodą — dobił się wielkiego zwycięztwa... Wszystko winien był samemu sobie — mało lub nic prawie ludziom, których do uznania przymusił i zwyciężył... Te lata początkowe wystąpień na polskiéj scenie są właśnie jako studyum najbardziéj zajmującemi z całego życia Dawisona. Notatki, których nam udzielił, sięgają aż do pierwszych upragnionych wystąpień na niemieckiéj scenie. — Daléj już iść miało coraz pomyślniéj i lepiéj...


Bogumił Dawison urodził się z niemajętnych rodziców w Warszawie, d. 15-go maja 1818 r. Był on ulubioném dziecięciem w domu, ojciec i matka pieścili go bardzo, kochało go całe rodzeństwo, dogadzano mu i zabawiano się razem rozwijającym umysłem i wczesnemi zdolnościami chłopięcia. W czwartym roku, pojętne dziecko okazywało chęć do nauki i bawiąc się na ziemi, układało z patyczków kształty liter, które widziało w książkach, a z głosek powoli uczyło się stawiać całe wyrazy. Nauka czytania przyszła mu tak zabawką... Mając lat pięć zaledwie, w październiku 1823 r., oddany został do szkółki elementarnéj Schanzera, naówczas istniejącéj przy ulicy Elektoralnéj w domu Rawskiego. Tu pod zarządem światłych i gorliwych nauczycieli pobierał początkowe nauki. — Na nieszczęście dalsze wychowanie, dla trudności, jakie za sobą ciągnęło, dosyć było zaniedbane pod względem naukowym.
Mając lat ośm czy dziewięć, wstąpił do drugiéj klassy liceum, naówczas mieszczącego się w pałacu Kazimierowskim. Następnie pobierał jeszcze nauki w szkole Siebert’a przy ulicy Królewskiéj i u Dziekońskiego na Lesznie. Wypadki 1830 roku przerwały uczęszczanie do szkoły, a z niemi i naukę, tak, że zaledwie cztery klassy mógł ukończyć. Rodzice byli dosyć biedni, a chociaż krewnych miał majętnych, z trudnością rodzinie starczyć mogli; za wczasu trzeba było Bogumiłowi myśleć samemu o sobie i pracować na utrzymanie. Z trudnością młody chłopak potrafił znaleźć miejsce u sekwestratora Szyllinga w r. 1831, z pensyą trzydziestu złotych miesięcznie, która mu się niezmierném wydawała bogactwem. Tu pracować musiał cały dzień, od rana do zmroku, ale pracował z zapałem, i pierwsze pieniądze, które sobie sam mógł zarobić, napełniały go dumą i szczęściem.
W początku r. 1833 w Kuryerze ówczesnym znalazł Dawison ogłoszenie, iż ktoś na Podwalu pod № 532 potrzebował dobrze, poprawnie i płynnie piszącego młodego człowieka... Naprzykrzyło mu się już u sekwestratora, nadzieja uśmiechała się, iż coś lepszego znaleźć potrafi... Poszedł więc. — Okazało się, iż potrzebujący przepisującego był p. Krupski, ówczesny redaktor Gazety Warszawskiéj. Przyszedłszy do niego, umówił się z nim łatwo i w miejsce trzydziestu, otrzymał miesięcznie złotych czterdzieści, pomimo innych biedaków zgłaszających się do téj saméj posady. Tu wywiązywał się tak szczęśliwie z zadań swych, iż p. Krupski postrzegłszy jeszcze, że umie dobrze po niemiecku, postanowił próbować użyć go do trudniejszéj nieco pracy, niż dyktowanie lub przepisywanie. Począł mu dawać małe ustępy z dzienników niemieckich do tłómaczenia, tak, że powoli do tego doszedł, iż późniéj niemal całą gazetę przekładał i układał, a ku końcowi r. 1837 był już niemal redaktorem w całém słowa znaczeniu. Pensya też wzrosła stopniami od czterdziestu do stu siedmdziesięciu złotych...
— „Co umiem, czém dziś jestem, mówił z pokorą Dawison, winien jestem Gazecie i Krupskiemu. — Redakcya i zajęcie przy niéj, towarzystwo, rozmowy rozwinęły moje pojęcia, wykształciły mnie, zastąpiły dla mnie niedostateczne i ułomne wychowanie.“
Dawison opowiadał, że od lat dziecinnych lubił bardzo uczyć się na pamięć poezyj i deklamować bajeczki, naśladować artystów widzianych w teatrze, głos ich i mowę; często też powtarzano, słuchając go, że się urodził na artystę, i musi zostać aktorem. On sam, jak wyznaje, wcale o tém wprzódy nie myślał; zwolna poczęła mu się narzucać ta idea, z którą walczył z razu, i nierychło stałe powziął postanowienie. — Czuł, że ta praca, którą spełniał, acz uczciwa i nie wstrętna, nie zgadzała się z jego powołaniem. Dwaj przyjaciele Dawisona, znający go bliżéj, zasłyszawszy o tém, silnie popierali postanowienie, przynaglali i skłonili go do uczynienia stanowczego kroku. Byli to panowie Eisenbaum, a szczególniéj Hernisz... — Dawison wahał się jeszcze; przyjaciele, wierząc w talent i przyszłość, skłaniali, przymusili prawie, że napisał do Dmuszewskiego list, proszący o przyjęcie do szkoły dramatycznéj. Nie było naówczas wielkiego natłoku do niéj; Dmuszewski przedstawił Dawisona generałowi Rautenstrauchowi; przyjęto go i zaczął chodzić na lekcye Kudlicza... Dziewiętnastoletni chłopak z umysłem otwartym, z uczuciem gorącém oddał się całém sercem otwierającemu się przed nim zawodowi.
Po stosunkowo dosyć krótkim pobycie w szkole, d. 28-go listopada 1887 r. Dawison już miał sobie przez Kudlicza zadaną rolę Gustawa w Ślubach panieńskich Fredry.
Stary Kudlicz potrząsł dziwnie głową.
— Jak waćpan możesz się dziś zajmować tą rolą — zawołał z nienacka, — kiedy pozajutro grasz...
— Jak to? ja nic nie wiem! — rzekł zmieszany Dawison.
— Cóż to? czy ci Dmuszewski nie mówił nic?
— Ani słowa...
Okazało się, że Dawison miał w istocie grać rolę Gustawa, lecz nie w Ślubach panieńskich, tylko w Dwóch więźniach z galer. Nie miał nawet z sobą téj roli, ale z pamięci wyrecytował miejsca główniejsze.
Kudlicz nie mówił nic...
— Jutro o dziesiątéj rano próba — dodał po chwili.
Od Kudlicza pobiegł do Dmuszewskiego i lekcye przesiedział jak na szpilkach, cały rozgorączkowany... Wśród lekcyi, Dmuszewski zobaczywszy Dawisona, potwierdził mu co mówił Kudlicz i dodał:
— No, niech Pan Bóg błogosławi.
Szczere czy tylko bezmyślne te wyrazy przejęły młodego człowieka — szczęśliwym był... Nareszcie miały się ziścić najgorętsze jego życzenia, stał już u tego celu — u debiutu, na który czekał z upragnieniem blizko półtora roku.
Niestety — czarowny ten wyraz — pierwsze wystąpienie, ciągnął za sobą cały szereg warunków, które pokonać wprzódy było potrzeba... Dotąd mógł ubierać się, chodzić, oszczędzając jak mu się podobało, — wystąpienie wymagało mnóztwa rzeczy, a tych nabyć nie było podobna inaczéj, tylko za pieniądze... Zkąd wziąć pieniądze? Pobiegł do rodziców z tą radosną nowiną, cały dom się poruszył, lecz biedni, pomódz mu nie mogli. Matka, któréj Bogumił był ulubioném dziecięciem, choć jeszcze łez nie otarła po stracie córki Matyldy, przed tygodniem zmarłéj, przyrzekła mu być na pierwszym występie.
Pieniędzy trzeba było szukać gdzieindziéj: pobiegł do przyjaciela Eisenbauma, do tego, który go najmocniéj do zawodu dramatycznego namawiał. Eisenbaum uroczyście przyrzekł pomoc pieniężną.
Trzeba było obmyślić, przygotować, kupić wszystko; Dawison nie miał nic — oprócz codziennego ubrania.
— A jakże z nazwiskiem będzie? — spytał Dmuszewski.
— Pan dyrektor wie, że generał zezwolił na debiut z warunkiem, abym nie zmieniał nazwiska?...
— A zatém? jak ma brzmieć? — spytał Dmuszewski z flegmą.
— Bogumił Dawison...
— Bardzo dobrze...
Wieczorem pobiegł do teatru; tam spotkał się z Kossem.
— Widzisz, podziękuj mi — rzekł, — przyśpieszyłem ci debiut. Zapytywałem Kudlicza; zdanie jego było bardzo dla ciebie pochlebne. Powiedział mi, iż przed niejakim czasem zapowiedział ci, że nie da wystąpić, dopóki nie będzie zupełnie dobrze. Odtąd znać tak wielką dostrzegł w tobie zmianę i postęp, iż mi oświadczył, że możesz wystąpić.
Z radości Bogumił pocałował go w ramię.
Przez cały czas widowiska, patrząc na nie, myślał tylko o swym występie, całą drogę do mieszkania marzył o nim, i całą noc sny czarowne uśmiechały mu się przyszłością szczęśliwą.
Nazajutrz rano było niezmiernie wiele do czynienia, potrzeba było gonić za pieniędzmi i umawiać się z krawcem (Radowiczem). W chwilach wolnych odczytywał rolę. Z rana tego dnia była próba, która poszła dosyć szczęśliwie. Zacna i dobra pani Halpertowa zbliżyła się do niego i szepnęła mu: — „Nie deklamuj tak bardzo, bądź pan naturalnym.“
Nazajutrz zapowiedziana była próba z muzyką. Dzień ten, 30-ty listopada 1837 r., mówił Dawison, wydawał mi się i był w istocie najważniejszym w życiu mojém! Pierwszy krok na téj drodze, po któréj odtąd iść miałem do wymarzonego celu.
W rogu ulicy spotkał się z afiszem. Krew uderzyła mu na twarz i serce zabiło, gdy na nim po raz pierwszy ujrzał wydrukowane swoje imię. Nie było chwili do stracenia, musiał biedz do krawca, przymierzać, suknie trzeba było przerabiać, godziny płynęły lotem błyskawicy. Znużenie dawało się czuć, a gra wymagała siły i energii. — Próba też wypadła mniéj szczęśliwie niż pierwsza. Dawison poczuł w sercu obawę o ten wieczór stanowczy. Muzyka go myliła... bałamuciła... Dwóch prób też dla początkującego za mało było. Ale cóż miał począć, alea jacta, cofnąć się niepodobna.
— Ach, jakżem życzył, żeby ta straszna chwila już minęła! — powiedział późniéj.
Kudlicz, dosyć despotyczny i niecierpiący sprzeciwiania się, uczynił na próbie kilka uwag co do postawy i ruchów. Dawison odpowiedział, że tak jak grał, było mu łatwiéj i zręczniéj. Stary się uraził.
— Otoż to — zawołał, — otoż to młodziki! Jabym mu rad ułatwić, a on mi robi swoje uwagi. Na pierwszéj próbie jest w życiu i już sam sobie chce radzić!?
Szczęściem jakoś przeprosiwszy go, uchodził. — Wieczór był pełen trwogi. Komorowski, dosyć życzliwy Dawisonowi, pozwolił mu się ubierać u siebie. Towarzystwo to ukołysało go nieco, obawiał się tylko opóźnić z ubraniem; było już w pół do siódméj.
W garderobie ogólnéj dopełnił młody artysta czego mu brakło do ubioru, i wyszedł za kulisy z bijącém sercem. Ktoś mu podał przyjazną ręką szklankę wody, ta go orzeźwiła i ochłodziła. Nastawił ucha; ostatnie słowa dochodzą ze sceny, oto chwila...
— Wzniosłem oczy do nieba — powiada Dawison, — zebrałem całą siłę ducha i wyszedłem na scenę dosyć śmiało.
Nie byłem tak bardzo przerażony, jak przeczuwałem, że będę.
Z razu począł mówić cicho. Poczciwy Jastrzębski, przechodząc, nieznacznie szepcze mu:
— Dobrze, dobrze, ale głośniéj, głośniéj!
To dodało otuchy; począł mówić głośniéj...
Pierwszy akt odegrany został szczęśliwie, lecz Dawison zszedł z desek niezadowolony z siebie.
Sam przyznawał późniéj, iż najwięcéj winien był nieoszacowanéj pani Halpertowéj. Przez całe widowisko wspierała go wzrokiem, słowem, trzymała go za rękę, nie puszczając, i ile razy uczuła, że się mieszał, ściskała ją dając znaki, kiedy naprzód postąpić, cofać się, jak poruszać. Słowem była to opiekunka macierzyńskiego serca. W początku drugiego aktu stała razem z Dawisonem przy drzwiach gabinetu, młody chłopak chciał pośpieszyć z wyjściem, skoro tylko kurtyna zaczęła się podnosić.
— Czekaj pan — odezwała się Halpertowa — aż zasłona całkiem się uniesie do góry, jeszcze trochę, — teraz — wychodź!!
Drugi akt więźnia poszedł znacznie lepiéj. Kilka razy dano Dawisonowi brawo!
Stał się potém śmielszym. Z końca drugiego aktu, gdzie Gustaw raniony wydziera się ku omdłałéj Wiktoryi i pada u jéj nóg bez zmysłów, był najbardziéj zadowolonym. Widzowie powiadali że trzeci akt poszedł lepiéj jeszcze, kilka głośnych a zgodnych — brawo słyszeć się dało i zelektryzowało artystę... Było i kilka omyłek — niestety! zacna Halpertowa ratowała...
„Byłem daleko śmielszy — powiadał Dawison — w niektórych miejscach, zapominałem zupełnie, żem się przed publicznością znajdował. Kurtyna zapada nareszcie — podniosłem się z lekkiém serca biciem.“
Już wychodził za kulisy, gdy ze sceny dało się słyszeć wołanie, — Dawison! Dawison! Pani Halpertowa odzywa się do niego: — Wyjdźże pan, wychodź! — Zawahał się zmieszany. W tém wołanie powtórzono znowu, popchnięto go, by wyszedł. Skłonił się skromnie i uciekł do garderoby.
Nie szczędzono mu pochwał w ogóle, a że sam, jak mówił, nie był zadowolony z siebie, ubrał się i wysunął z teatru. Tu na niego czekali przyjaciele: Eilenbaum, Hernisz i inni, a daléj z powinszowaniami. Rodzice, bracia, siostry poczęli się cisnąć, aby go ucałować i ucieszyć się z nim razem. Dawisonowi łzy szczęścia popłynęły z oczu...
Na pierwsze pytania odpowiadał tylko rozczulonemi wyrazy wdzięczności dla pani Halpertowéj.
— A! jakże kocham panią Halpertową! — wołał do otaczających — jakże uwielbiam talent jéj i dobroć! O! gdybym kiedy w życiu miał zręczność jéj odsłużyć! to jedyne serca mojego pragnienie...
Zaraz po widowisku Dawison najpierwéj przybiegł do pani Halpertowéj i z uczuciem najżywszéj wdzięczności rękę jéj ucałował. Przykro mu było, że ją naraził omyłkami na chwilowe zakłopotanie.
— Druga rola, mam nadzieję, pójdzie mi lepiéj... zobaczycie, — mówił do swoich.
Lecz po téj chwili radości, nastąpiła trwoga znowu. — Straszne jutro! co powiedzą gazety — co napisze wyrocznia Kuryera Warszawskiego? Nie mógł spać oczekując rana, aby się co rychléj dowiedzieć, jakie zdanie wydadzą ówcześni arystarchowie. — Kuryer bywał surowy dla młodych. Gazeta Poranna nielitościwą i ostrą...
Nadszedł wreszcie oczekiwany ów dzień 1-y grudnia. Dawison rzucił się na dzienniki. Obronną ręką wyszedł debiutant ze szpon zoilów. Artykuły były dosyć pochlebne i życzliwe. Ganiono tylko chód, i postawę nieco[1] Kuryer i Gazeta Warszawska wróżyły piękną przyszłość młodemu artyście, przyznano mu talent. Ostatnia nawet, względna dla swojego dawnego współpracownika, obiecywała mu że — będzie znakomitym.
Oddziałało to na znajomych rodziny i pokrewnych. Wertheim przysłał prosić Dawisona na wieczór do siebie. — Poszedł. — Przyjęto go tu z radością i naturalnie wieczór cały upłynął na rozmowie o nim i o teatrze...
W domu, wróciwszy, zastał Dawison, następujący bilecik po niemiecku od dra Stürmera: „Kochany panie Dawison! Winszuję ci z całego serca twojego pierwszego występu wczorajszego; jestem niezłym znawcą, i mówię ci, że jesteś jeszcze młodym początkującym, a już masz w wielu rzeczach wyższość nad Komorowskim. Krótko mówiąc, jeśli pracować zechcesz, zajdziesz z pewnością daléj niż Piasecki. Niech ci tylko Bóg daje zdrowie, pilność, wytrwanie, a broni od wszelkich kabał. Gdy się znajdziesz w krytyczném położeniu, a nie będziesz wiedział co począć, przyjdź do mnie, dam ci radę sumienną prawdziwego przyjaciela. Jeszczem ci coś winien pieniędzy, itd., itd.“
Wieczorem także p. Józef E. przysłał, aby Dawison nazajutrz był u niego.
Młody debiutant najpewniejszym był, iż serce możnego kapitalisty poruszyło się, i że mu zechce być pomocą. Niestety! pomocy téj potrzebował właśnie bardzo dla drugiego wystąpienia we Fredry Mąż i Żona, na które najmniéj pięćset złotych gdzieś na świecie u dobrych ludzi znaleźć było konieczném.
P. Józef E. przyjął go dosyć chłodno.
— Bardzo kontent jestem — rzekł poważnie — iż się panu pierwszy raz wcale dobrze powiodło... Niech pan popracuje przez jakiś czas... a ja będę się starał, ażebyś kosztem Dyrekcyi odbył wojaż za granicę!...
Dawisonowi w téj chwili czego innego było potrzeba, skłonił się wszakże, dziękując.
— Bardzobym był szczęśliwy — rzekł, — gdyby to choć na przyszłe lato mogło nastąpić.
Na téj obietnicy wielkiego pana a protektora skończyło się.
Rano na lekcyi Kudlicza tegoż dnia Dawison przedstawił mu rolę Alfreda (Mąż i Żona). Kudlicz po krótkim namyśle polecił Stolpemu, aby sobie przypomniał rolę męża. Przeraziło to młodego artystę, gdyż znając Stolpego, był pewien, iż effekt całéj sztuki popsuje. Według Dawisona, który go widział w Mężu i Żonie, Stolpe w wielu miejscach nie rozumiał swéj roli, brakło grze jego na powadze i szlachetności.
Przestraszony pobiegł do Komorowskiego, który tę rolę umiał i grać ją sobie życzył...
— Zaklinam pana, upomnij się o nią, — zawołał.
— Tego nie mogę uczynić, nie chcę — rzekł Komorowski — narzucać się nie będę. Pociesza mnie to, że pani Halpertowa ze Stolpem grać w żaden sposób nie będzie chciała.
Tegoż dnia spotkał w teatrze Dawison... panią Gw....cką.
— A to pięknie! — odezwała się — nie poszedłeś pan generałowi podziękować. Ślicznie robisz swoje interesa! Mógłby ci dać życzliwy głos przy gratyfikacyi.
— Teraz już za późno — rzekł zmieszany Dawison; — poprawię się chyba przy drugim występie. Pomimo to generał był usposobiony przychylnie dla młodego ucznia. — Był na pierwszéj próbie (30-go listopada) i objawił zadowolenie swe Kudliczowi. Ma tylko za dużo ognia — rzekł, — ale to w początkującym nic nie szkodzi.
Kudlicz na to miał odpowiedzieć (jak powtarzał), że ogień nawet zbyteczny w młodym nie jest wadą, a z wiekiem łagodząc się i występując, pozostanie w należytéj mierze.
Z niezmierną chęcią skorzystania z rad i uwag, zbierał Dawison zdania i sądy o grze swojéj. Kobiety w ogólności były za nim. Z czego rad był, znając jak wpływ ich wiele może. Zarzucano mu prawie powszechnie, że źle chodził, źle stał i źle się poruszał... Sam on czuł, że w tém było wiele słuszności, ale postanowił starać się, aby tę nieśmiałość i nieszykowność przemódz i wyrobić sobie formy nowe. Żałował też wielce, iż na pierwszy swój debiut wybrał rolę Gustawa w Dwóch Więźniach. Nie była to w istocie, tak zwana rola debiutowa; w innéj z pewnością znalazłby lepsze przyjęcie. Z razu go ona olśniła, ale sam późniéj przekonywał się, iż lepiéjby był uczynił, słuchając doświadczeńszych rady, którzy go od niéj odwieść pragnęli.
Tegoż dnia spotkał się Dawison, przechodząc z p. Rudolfem Żelazowiczem, znajomym sobie dawniéj, ale dotąd dosyć dla niego zimnym i dumnym.
Żelazowicz sam do niego pośpieszył i począł go ściskać serdecznie, oświadczając, jak był z jego gry zadowolony.
— Słuchaj Dawison — rzekł na ostatku — jeżeli będziesz potrzebował ubrać się elegancko, co się zowie, przyjdźże do mnie, ja ci wszystko dam, czego zażądasz.
Obietnica ta była niezmiernie pocieszająca, gdyż Żelazowicz przez lat pięć przebywał w Paryżu, w tém ognisku elegancyi i mody i mógł najlepiéj niedoświadczonemu poradzić.
Dnia 3-go grudnia w Gazecie Warszawskiéj ukazał się obszerniejszy artykuł o grze Dawisona. Krytyk (A. S. B. K.), człowiek widocznie z zadaniem sceniczném obyty, przyznawał mu dobre zrozumienie roli, deklamacyę szlachetną i zgodną z uczuciami, jakie wyrazić miała, zarzucał zarazem niedość jasną pewność siebie, nie dosyć zręczne poruszenia i niepotrzebne wdzięczenie się do publiczności w scenach i ustępach niemych. — Dawison sam późniéj mówił, iż po namyśle przyznał słuszność krytyce; z wyjątkiem niepewności, która w początkującym dziwić go nie była powinna. — Krytyk kończył też, iż przy pracy Dawison mógł sobie u publiczności wyrobić współczucie i stać się dobrym cale artystą.
Czytali artykuł razem z Komorowskim, który mu potakiwał i na wszystko się godził.
— Otoż to krytyka! — zawołał, — krytyka, jakiéj ja pragnę. Gdyby kto o mnie tak napisał, starałbym się wszelkiemi siłami wynaleźć autora i — padłbym mu do nóg!
Kudlicz, spotkawszy się późniéj z Dawisonem, zaczepił go także o ten artykuł.
— Nie masz się na co skarżyć — rzekł — bardzo się z tobą obszedł łagodnie, i co prawda to prawda...
Dawison też nie miał żalu wcale do autora, a był aż nadto skromny do przyjmowania zdań obcych, a korzystania z doświadczenia starszych.
Tegoż dnia zetknął się z Dmuszewskim. Redaktor Kuryera był cale przeciwnego zdania. — Nieuk jest — odezwał się stanowczo. Nie ma wyobrażenia o tém co pisze. Paplanina, bałamuctwo...
Zdanie Dmuszewskiego, który uchodził naówczas za wielkiego znawcę, miało powagę, Dawison zastanawiał się i nie wiedział już, komu miał wierzyć.
Pani Halpertowa, któréj wspomniał o artykule, wzięła od niego gazetę, aby ją przeczytać w domu, gdyż zeszli się w teatrze na przedstawieniu Waryatki.
— „Nigdym nie mógł widzieć téj artystki, mówił Dawison, bez uwielbienia dla jéj olbrzymiego talentu! Były chwile, w których się nad grą jéj unosiłem, czułem potrzebę rzucenia się jéj pod stopy; obudzała we mnie pragnienie, abym mógł kiedy jéj wyrównać. Nigdy jéj wdzięcznym być nie przestałem za pierwsze wystąpienia, w których z taką dobrocią i współczuciem zajmowała się losem moim. Inni też artyści w czasie debiutu w Dwóch więźniach spostrzegli to, jak mnie w grze wspierała. Tegom się najmniéj mógł spodziewać; byłem dumny, podwajało to we mnie chęci i zapał.
Za kulisami spotkał Dawison p. dyrektora Kossa.
— Czekaj-no waćpan — odezwał się, wstrzymując przechodzącego, — j. w. generał polecił mi, abym waćpana tańczyć uczył. Jutro o dziesiątéj proszę przyjść do teatru, polecę go panu Pewińskiemu, aby oddzielnie się nim zajął...
Czuł i sam Dawison, że mu tego było potrzeba dla wykształcenia ruchów, chodu, dla nabrania zręczności, któréj brak mu powszechnie zarzucano.
W ogólności zdania warszawskiéj publiczności były dla niego pochlebne, młody debiutant podobał się widocznie, niektórzy nawet żadnych już wad dopatrzyć się w nim nie mogli. Ale on sam czuł najlepiéj i wiedział, jak wiele mu brakło do tego, by mógł w głębi duszy powiedzieć sobie. — Grałem zupełnie dobrze...
Antoni Lesznowski, który żadnego widowiska naówczas nie opuszczał i należał do wyroczni teatralnych, uściskał Dawisona, winszując mu:
— Dobrześ grał, jak na początkującego, dalipan, bardzo dobrze! Tego wieczora, gdyś pierwszy raz występował, poszliśmy wszyscy do Poziomkiewiczowéj... Słyszałem sam, jak p. Turno pytał się Kudlicza: — Cóż ty o nim sądzisz?
— Jakże go mam ganić, to przecięż mój uczeń! — odparł Kudlicz. — Ma wiele ognia, wiele zapału i z niego bardzo dobry artysta urośnie. Mogę ci zaręczyć, że to były własne jego wyrazy — dodał Lesznowski...
Ucieszyło to bardzo Dawisona, gdyż zdanie nauczyciela wysoko cenił.
— Tyś nasz — dorzucił pan Antoni, klepiąc go po ramieniu, — nie obawiaj się, będziesz nas zawsze miał za sobą!
Nazajutrz (4-go grudnia) poszedł Dawison na zapowiedziane przedstawienie się Bonusiowi Pewińskiemu, który miał go uczyć chodzić, ruszać się i tańcować.
— Daj ty mu pokój — zawołał Royer, — na co się masz męczyć, ja cię wszystkiego nauczę w godzinę... Ale pomimo to dyrektor Koss polecił mu przyjść nazajutrz, kiedy Bonuś będzie.
Tegoż dnia spotkał się z doktorem Czerwińskim...
— Winszuję ci — rzekł, — bardzo dobrze wszystko, oprócz jednéj rzeczy: — nie masz chodu... Gdyś zaczął tańcować, uciekłem z teatru! Reszta wyśmienicie.
I pani Halpertowa była za kulisami, Dawison zbliżył się ku niéj nieśmiało, pytając, jak znalazła artykuł w Gazecie Warszawskiéj.
— Zdaje mi się — odpowiedziała — że autor wychodzi z mylnego stanowiska, ale w wielu drobnych rzeczach ma słuszność, między innemi co do wymawiania ą i ę, które pan w chęci nadania mowie pewnéj elegancyi, zbytecznie trochę przeciągasz. Tego należy się odzwyczaić.
Dawison przyrzekł się starać.
W dzienniku swym zapisał tegoż dnia, że był na koncercie pana Arlot’a. — Chwalono go bardzo, porównywano go niemal z Paganini’m; na Dawisonie nie uczynił ani części tego wrażenia, jakie przed kilku laty wywarła na nim gra Lafont’a. Przyczyną tego być mogło, iż Dawison pierwszy raz w życiu naówczas słyszał wirtuoza na tym instrumencie.
Plotki różne krążyły za kulisami. Dawison dowiedział się tegoż dnia, iż Dmuszewski sam opowiadał Rubinsteinowi, że w czasie debiutu Dawisona, Jasiński posyłał kilku od siebie na parter z poleceniem, aby sykali. — Przyczyną tego być miało podejrzenie, jakoby Dawison sykał na niego, gdy grał rolę w Pojedynku. Ta plotka zgryzła go nieco — czuł się niewinnym i nie chciał wierzyć, aby J., który miał już ustaloną w teatrze sławę, miał się na młodym człowieku, za samo posądzenie, mścić w sposób tak nikczemny.
Dmuszewski zwykle na odczytach w szkole dramatycznój wydawał sąd o każdém widowisku, który dla uczniów był ostatecznym wyrokiem bez odwołania. Z niecierpliwością więc wyglądał Dawison ogłoszenia tego dekretu... Nadeszła koléj na to dnia 5-go grudnia. Dmuszewski odezwał się ze zwykłą sobie powagą:
— „Ośmnaste z kolei (w ciągu lat sześciu) przedstawienie Dwóch więźniów ściągnęło liczną publiczność. Powodem tego szczególniéj było pierwsze wystąpienie jednego z uczniów szkoły dramatycznéj. Jedno z pism tutejszych, donosząc o niém, usprawiedliwia niektóre wady debiutanta nieśmiałością. Mojém zdaniem, kto przeszło rok pracował w szkole dramatycznéj i dał tam dowody ciepłéj gorliwości, a zwłaszcza kto się ośmielił pierwszy raz wystąpić w roli po Piaseckim, którego publiczność ma jeszcze w świeżéj pamięci, tego nieśmiałość wcale usprawiedliwiać nie może. Główną zaletą młodego artysty jest wymowa piękna i czysta. Niektórzy nie byli zadowoleni z wyrazu: grammatyczna, którego użyłem w sprawozdaniu mojém. Wytłómaczę się, dla czego ten wyraz położyłem. Inni artyści bowiem, tak dawniejsi, jak nowi, wymawiają nie grammatycznie naprzykład: mojém ojcem i t. p. Debiutant zaś mówił czysto i poprawnie.
„W całém przedstawieniu nie było ani jednego tego rodzaju uchybienia. Znać, że debiutant doskonale zna język, co na tém większą zasługuje pochwałę, iż bardzo mało artystów teatru grammatycznie mówią. Drugą zaletą jego jest bardzo wiele uczucia i zapału. Naśladując w niektórych miejscach, co do dykcyi, swojego poprzednika, przejął też niektóre jego wady. Do tych należy np. chwytanie się za włosy, co i niebardzo jest naturalne i niezupełnie przyzwoite (?). Uważano w grze jego pewne stopniowanie, co dowodzi zastanowienia się nad rolą. Niezręczność w ruchach, w chodzie, jedynie przypisać możemy nieśmiałości, ale te wady łatwo się poprawić i sprostować dadzą. Światły nauczyciel szkoły oświadczył dyrekcyi, iż występujący ma większe usposobienie do komedyi niż do dramatu (!). Oczekujemy drugiego jego wystąpienia, a nie wątpimy, że przy gorliwości, o któréj jesteśmy przekonani, potrafi uwolnić się od zarzutów, jakieśmy mu uczynili. Radzimy mu nadto, aby nie naśladował tych artystów, którzy bokiem stają do publiczności, pozbawiają ją przez to widoku swéj twarzy. (Ostatnie wyrażenie było alluzyą do gry i obyczaju Komorowskiógo). Szkoda — dodał, że natura nie obdarzyła debiutanta mocniejszym i przyjemniejszym głosem, który jego poprzednik posiadał — lecz i to przyjść może z czasem.“
Dawison, spisując to zdanie Dmuszewskiego w swoim dzienniku, dodaje: — „Co do ostatniego punktu nie miał słuszności, muszę to sobie przyznać. Często Dmuszewski na prelekcyi mówi na chybił-trafił. Sądzę, iż organ mój mógł owszem policzyć między zalety moje, gdy chwalił za niego Komorowskiego, który, jak wszyscy utrzymują, nie przewyższa mnie głosem.“
W ogólności wszystkie te krytyki dowodziły dosyć nizkiego stopnia na jakim wówczas stała i sama krytyka dramatyczna i pojęcia o grze artystów... Dotykały one strony materyalnéj gry, jéj mechanizmu, zewnętrznych wad i zalet, nie wchodząc głębiéj w zalety i wady samego ducha, który ją rodził. Trudno też było wyrokować z jednéj roli i z roli tego rodzaju, jak była Gustawa w owych Dwóch więźniach z galer.
Dawison, mając już nadzieję utrzymania się przy teatrze, poszedł tego dnia dowiedzieć się, czyby nie mógł znaleźć w nim pomieszkania. P. Kowalski powiedział mu, iż jedna tylko izdebka mała była wolną i kosztowała rocznie półtorasta złotych. Chciał ją nająć, choćby na garderóbkę, któréj potrzebował. Miała tę zaletę, że była w blizkiéj kommunikacyi z obiema scenami teatru.
Rano, po lekcyi Kudlicza, Dawison zbliżywszy się do niego, spytał, czyby nie mógł dać drugiego debiutu przed Robertem Dyabłem, do którego wystawienia się przygotowywane?
— A w czémże? — spytał Kudlicz.
— W Mąż i żona...
— Hm! hm! — zawołał, trzęsąc głową Kudlicz. — Nie życzę, to rola niebezpieczna, bodaj czy nie gorsza niż niejedna w dramacie, a potrzeba do niéj wdzięku, łatwości, szlachetności poruszeń, na których waćpanu jeszcze zbywa...
Po namyśle jednak dodał:
— A no, chcesz, to dobrze!
Dawison wszakże surowiéj się zastanowiwszy i nad radą Kudlicza i nad charakterem roli, sam jakoś o sobie wątpić począł i wahać się. Nabrał ochoty do innéj roli, w Księżnie i paziu. — Tą miał nadzieję odegrać lepiéj i po namyśle życzył wziąć do drugiego debiutu. Następnego dnia rozpoczęła się z Bonusiem nauka chodzenia, poruszania rękami, stosownie do rozkazów pana generała. Uczeń był bardzo pojętny, w kilku lekcyach Bonuś był pewien, że nic dla niego tajemnicą nie zostanie, bo się niedopowiedzianych rzeczy domyśli, a pominięte odgadnie.
W teatrze odbywały się próby Roberta Dyabła. Tu go pochwycił Szymanowski, redaktor Dramatycznego Świata, którego Dawison miał być główną podporą, zaklinając na wszystko, aby go nie opuszczał. — Dziennik się od Nowego Roku miał ukazać; zawcześnie Szymanowski czując, że nie podoła, zamawiał sobie czynną pomoc dawnego redaktora Gazety Warszawskiéj. Przyrzekał zgodzić się na wszystkie żądania Dawisona, zaklinając go „na imię uczciwego człowieka,“ aby nie rzucał współpracownictwa. Oprócz umówionego honoraryum przyobiecane miał Dawison dziesięć procentów z czystego dochodu.
— Nie mam się co taić przed tobą — dodał Szymanowski, — obejść się bez ciebie nie mogę...
Uspokoiwszy go, że mu pomagać będzie, Dawison tegoż dnia jeszcze odwiedził, i rozmówiwszy się, przygotował zaraz artykuł o pannie Mars.
A pisany był z zapałem i przejęciem, gdyż w uwielbieniu dla Halpertowéj stosował to, co mówił o francuzkiéj artystce do niéj, starając się w ten sposób wypłacić czcią należną za haniebne targnięcie się złośliwe przeciwko niéj, które go w najwyższy sposób oburzało.
Ażeby bliżéj być sceny, Dawison usiłował sobie przez Kossa wyrobić pozwolenie mieszkania w teatrze, o co potrzeba było udawać się do generała.
Następny dzień zajęły próby ról w Mężu i Żonie Fredry, które w mieszkaniu Komorowskiego się odbywały.
Troski o wystąpienie pomnażała potrzeba wczesnego przygotowania ubioru, na który biednemu Dawisonowi brakło funduszu.
Ufając oświadczeniom protektorskim p. Józefa E., pomimo wstrętu, jaki czuł do tego kroku, zmuszony został dnia 9-go grudnia udać się do niego, aby prosić o pożyczenie dwóchset pięćdziesięciu złotych... Możny pan wysłuchał pokornéj prośby z wielką powagą i czołem nachmurzonóm.
— Mój kochany — odezwał się po chwili, — późniéj, gdy czas będzie po temu, chętnie ci dopomogę, ale w tego rodzaju pożyczki ja się wcale nie wdaję. Co innego podróż... o to, to ja ci się postaram... bądź spokojny.
Podróż miała być kosztem dyrekcyi — więc o tę zapewne łatwiéj się postarać było. Dawison dotknięty boleśnie, rzekł z ukłonem:
— Proszę mi przebaczyć.
— Nic nie szkodzi — odparł p. Józef, — nic nie szkodzi.
Z wielką goryczą w sercu wyszedł za próg Dawison; gorzała mu twarz, a jednak trzeba było starać się gdzieindziéj — poszedł do Wertheima. Ten lepiéj i względniéj go przyjął — i dał natychmiast sto złotych... Dawison chciał kwit napisać, wstrzymał go.
— Robię co mogę — rzekł, — niepotrzeba na to żadnego kwitu; czynię z ochoty i z serca. Bądź spokojny, umówiliśmy się z Eisenbaumem, złoży się nas kilku na potrzebną ci sumkę... abyś nie troszcząc się zbytnio, mógł daléj pracować.
Otucha na nowo weszła do serca Dawisona. Podziękowawszy człowiekowi, który umiał wejść w jego położenie, pobiegł natychmiast zakupić i zamówić potrzebne mu rzeczy. — Wieczorem, z powodu narodzin córki p. Paprockiego, zaproszonych było kilkanaście osób, przyszedł i Dawison.
Tu spotkał się z Żelazewiczem, który mu szepnął: „Jutro rano idź do Kleinadlera u Teplitza, wyda ci kwit na dwanaście łokci sukna do Salingera, dostaniesz oprócz tego pieniądze, każ sobie zrobić ubranie świeże wedle nowéj mody. Dam ci, żurnal, pójdziesz z nim do Sokołowskiego, bo to najlepszy krawiec.“
Ktoś inny uwiadomił Dawisona, iż składka dla niego, staraniem Wertheima i Eisenbauma zrobiona, miała do pięciuset złotych wynosić. Nie śmiał wierzyć tak wielkiemu szczęściu, aby późniéj zbyt nie dolegało rozczarowanie. Nawykł był raczéj gorszego się spodziewać; ale sukniami pożyczanemi obejść się nie było podobna, musiał się zdobyć na własne. Jakże inaczéj mógł wystąpić w roli kochanka i młodego człowieka wyższego towarzystwa?
Z temi myślami wracając do domu, spotkał na drodze dra Störmer’a, który mu serdecznie rękę ścisnął.
— Będziesz znakomitym artystą — odezwał się — masz wszystko, co do tego potrzeba. Z błędów niedoświadczenia poprawisz się z czasem... Słyszałem, że biedujesz z ubraniem — dodał; — jeśli ci czém służyć mogę, cała moja garderoba, zresztą niezbyt obfita, na twoje usługi. — Szanuj tylko zdrowie, prowadź życie regularne, umiarkowane i skromne; bez zdrowia nie ma siły, a bez siły nie ma talentu...
Wszystkie te wycieczki tak cały dzień zabrały, iż znużony Dawison nie miał czasu zajść do redakcyi Świata Dramatycznego, do Szymanowskiego, co mu ten wymawiał srodze. — Ani rolami też mógł się zająć, bo troski materyalne, bieganina owa za groszem i ubraniem dzień cały zabrały. Męczyło go to niewymownie, i wzdychał do chwili, w któréjby mógł, oddając się pracy swojego powołania spokojnie, poświęcić się jéj cały. Proza życia ciążyła umysłowi artysty.
Nie szło jednak tak bardzo źle. Nazajutrz raniuteńko udał się do Żelazewicza, który słowa dotrzymał; przyrzekł kazać wydać owe dwanaście łokci sukna pożądanych i brał na siebie zaspokojenie rachunku najlepszego krawca Sokołowskiego..., który od stop do głowy miał wszystko przygotować. Resztę pieniędzy miał Dawison do rąk otrzymać. Z niewypowiedzianą radością, upojony swém szczęściem, wypadł od Żelazewicza.
Potrzebował rady życzliwéj pani Halpertowój, która nalegała, aby prosił Kossa o drugi debiut w piątek następujący. Dawison oznajmił jéj, że na trzecie wystąpienie swoje obrał rolę księcia de Chevreuse w Pojedynku. Wybór ten potwierdziła pani Halpertowa, ale nie kryła przed nim, iż rola niepospolicie jest trudną. Opowiadając o niéj, wpadła w zapał, który zachwycił Dawisona; starając się korzystać z jéj uprzejmości i dobroci dla siebie, prosił, aby części téj roli, pozwoliła mu kiedy spróbować u siebie — na co się chętnie zgodziła.
Z Kossem poszło trudniéj: zagadnięty o debiut, odpowiedział, iż generał kazał wprzódy nauczyć się chodzić Dawisonowi.
Zmiękł jednak późniéj i przyrzekł przedstawić prośbę do najwyższéj władzy o umieszczenie żądanego debiuta w repertuarze.
Na tę rozmowę nadszedł Dmuszewski i obiecał, że wystąpienie może w następujący wtorek przyjść do skutku. Na nieszczęście Dawisonowi dzień był zawczesnym, gdyż garderoba od Sokołowskiego nie mogła być gotową.
Stary Kudlicz nie przypuszczał, żeby drugie wystąpienie tak prędko nastąpić mogło.
— Nie ma co o tém myśleć nawet, rzekł; wszyscy tak teraz „Robertem Dyabłem“ zajęci, tyle z nim kłopotu, iż o tém mowy być nie może. Wieczorem u Komorowskiego, próbowali znowu Męża i żonę. Parę godzin zajęło przypatrywanie się baletowi Mleczarka Szwajcarska, w którym pani Kossowa występowała. Nie mogła ona zatrzeć wspomnienia Szlązowskiéj, lecz świeżym wdziękiem, pięknością, urokiem młodości powszechnie się podobała... Czynny i zapełniony dzień skończył się nad stolikiem u Szymanowskiego, gdzie Dawison artykuł o pannie Mars i komiku Odry’m przygotował do druku.
Nie było i następnych dni spoczynku, ale najtrudniejsze zadanie garderoby i kassy szło ku rozwiązaniu po myśli. Kleinadler przyjął Dawisona bardzo grzecznie, poszedł z nim wybrać sukno, którego siedmnaście łokci, kosztujących przeszło trzysta złotych, znacznie fundusze wyczerpało. Od siebie darował mu ładny łańcuszek do zegarka i przyrzekł się o inne niezbędne akcessorya wystarać. Sukno natychmiast powierzono artystycznym nożycom Sokołowskiego.
Z lżejszém sercem poszedł Dawison do Komorowskiego, ale go zastał ponurym i kwaśnym.
— Szczególną rzecz muszę panu powiedzieć — odezwał się po przywitaniu Komorowski. — Zauważyłem, iż tu w teatrze krzywém okiem patrzą na to, że ja z panem żyję w tak poufałych stosunkach. Panowie dyrektorowie mają bodaj podejrzenie, iż knujemy przeciwko nim spiski; widzę z ich strony rosnącą dla mnie oziębłość. Starajże się pan — dodał, — ażebyśmy im razem oba nie tak nieustannie na oczy się narzucali. Pan nie znasz teatru: oni tu z muchy słonia robić nawykli...
To osobliwsze wystąpienie Komorowskiego tak niespodziewanie padło na Dawisona, iż z razu opamiętać się nie mógł co z niém począć? Serce mu się dziwnie ścisnęło, żal i smutek nim owładnął, słowa wymówić nie umiał. Milczał przygnębiony i zniechęcony.
— To są początki przyjemności teatralnego zawodu! — zawołał, ręce łamiąc...
— Cóż pan myślisz począć — przerwał Komorowski, — jak postąpisz?
— Mówmy otwarcie — rzekł Dawison, dotknięty do żywego. — Z całego teatru wybrałem pana, dla którego uczułem przyjaźń i uznałem go tego uczucia godnym, bo kochasz jak ja sztukę i jesteś uczciwym człowiekiem. Mam nadzieję, żem sobie u niego też nie na gorsze zasłużył zdanie. Sądziłem więc, że z naszego stosunku zrodzi się serdeczna, prawdziwa przyjaźń. Zważ pan, jak tém, coś powiedział, może mimowolnie, skrwawiłeś serce moje!.. Więc zamiast spodziewanéj przyjaźni, mamy się ograniczyć zimną ceremonialnością. Takim ja być nie potrafię, bo myśli i uczuć moich ukrywać nie umiem. Nie kryję się z miłością dla tego, którego kocham, i nie wstydzę się uczucia przed nikim.
Mówiąc to, Dawison był tak wzruszony, iż łzy mu się z ocz rzuciły.
— A! pan nie pojmujesz — przerwał zmieszany Komorowski, — jak ja jestem nieszczęśliwy... —
— Tak, w całym teatrze — dodał Dawison — nie masz pan ani jednego przyjaciela, samych tylko wrogów; ten los, przewiduję, i mnie zapewne czeka...
Komorowski pochwycił go za rękę.
— Nie sądź pan — zawołał, — ażeby czyjeś słowa mogły zmienić uczucia moje dla niego; będę go kochał zawsze i cenił jego towarzystwo, bo z nim jednym mogę rozmawiać o naszéj sztuce i być zrozumianym... Nawzajem czynić sobie możemy uwagi i z nich korzystać. Ludzie dziwią się, że pan, który przecięż musisz być moim rywalem, żyjesz ze mną tak dobrze; nie mogą przypuścić, aby między nami inne istniało uczucie nad najzawziętszą nieprzyjaźń.
— Przypuszczają więc — przerwał Dawison — że koniecznie każdy być musi niegodziwym człowiekiem. Wiesz, panie Józefie? nieraz mi już czarne przychodziły myśli. W takich chwilach postanawiałem zerwać i odosobnić się od świata, żyć tylko dla sztuki, w samotności, z nikim nie przestawać, ażeby uniknąć wszelkiego nawet pozoru do plotek, i odsunąć się od ludzi, którym ja nigdy nic złego nie uczyniłem, a oni czyhają na moją zgubę... Czego chce ten Jasiński ode mnie?
Po kilku chwilach przerwała się nareszcie ta przykra dla obu rozmowa, którą Dawison powtórzył w swoich notatkach. Z boku dowiedział się późniéj, iż ktoś zapytał Komorowskiego: dla czego tylko z jednym Dawisonem przestaje? — Odparł na to porywczo: — Bo jego jednego najgodniejszym sądzę przyjaźni...
Obraził tém wszystkich artystów, którzy bardziéj jeszcze na niego powstawać zaczęli, bij — zabij. — Tegoż dnia uśmiechnęło się Dawisonowi szczęście, bo w jego położeniu i to się szczęściem nazwać mogło: odebrał bilecik od p. Gustawa Landaua, w którym mu donosił, że p. Józef E. po namyśle, uznał właściwém udzielić mu małéj pożyczki. Pobiegł więc do kantoru i otrzymał obietnicę, iż się ten interes jutro załatwi.
W istocie nie załatwił się w ten sposób, jak był zapowiedziany. P. Józef E. powiedział tylko, iż słyszał o zbieraniu składki dla ułatwienia występu Dawisonowi, i mruknął, że się zapewne do niéj przyczyni. Jakoż Kleinadler doniósł, iż do wysokości stu złotych polskich wspaniałomyślność swą podniósł.
Oczekując na debiut, Dawison bywał u znajomych w kilku domach, gdzie go dobrze przyjmowano. O drugiém wystąpieniu nic dowiedzić się pewnego nie mógł jeszcze. Przypomniał się o to Kudliczowi, ale ten opryskliwie powtórzył mu to co pierwszym razem, iż Robert Dyabeł jest rzeczą daleko ważniejszą, a wszyscy nim tak zajęci, iż przed wystawieniem jego ani myśleć o tém...
Kudlicz był bardzo dobrym człowiekiem, złe miał to do siebie, że zawsze się wydawał zagniewanym, burczał, zżymał się, śmiać się począł i to całą gębą. Dawison kochał go całém sercem.
Dnia 18-go grudnia, spotkawszy się z Dmuszewskim, Dawison ponowił przed nim prośbę swoją.
— A no — rzekł po namyśle, — w piątek ma być Księżna i paź, można zmienić na Męża ż żonę. Ale uwiadomże waćpan o tém niezwłocznie Kudlicza i panią Halpertową.
Z tą wiadomością pobiegł do jednego i drugiéj Dawison; szczęściem zgodzili się. Następnego dnia odbyła się próba. Ta poszła dość szczęśliwie. Kudlicz i pani Halpertowa poczynili niektóre uwagi. Dawisonowi zdawało się, iż tym razem pójdzie mu daleko lepiéj; czuł się bez porównania pewniejszym. Teatr Rozmaitości, w którym był jak w domu, nie imponował mu tyle, co wielka scena.
Sokołowski przyniósł wreszcie oczekiwaną garderobę kochanka — trzy pełne garnitury, najśliczniéj zrobione, podarek kilku zacnych ludzi chcących początkującemu dopomódz. Kleinadler, szkolny towarzysz Dawisona, jeszcze ze szkółki Szancera, w któréj od roku 1823 pierwsze pobierał nauki, głównie się wyekwipowaniem tém zajmował. Wszystko było w gotowości, i sto złotych pozostało na kapelusz i rękawiczki!!
Na nieszczęście w przededniu wystąpienia Dawison z tego zmęczenia i bieganiny nieustannéj, a raczéj z gorącego przejęcia się rolą i debiutem, zachorował... Uczuł ból dotkliwy w piersi i osłabienie; przestraszyło go to niezmiernie. Oprócz tego Kudlicz oznajmił, że trzeba było dla formy jeszcze prosić generała o zezwolenie. Nie sądził wszakże, aby co mógł mieć przeciw temu. Jakoż rzeczy poszły przewidzianym porządkiem. Z rana w piątek odbyła się próba i afisz zapowiedział drugie wystąpienie Dawisona, który, jak sam powiedział, spokojnie go oczekiwał i nie trwożył się wcale.
Pierwszy akt w istocie grał śmiało i dobrze; następne, sam to uznał, mniéj szczęśliwie. Publiczność była w dziwny sposób złożona: klaskano i sykano na przemiany. Przy końcu wywoływano i sykano. Pani Halpertowa i Komorowski pociągnęli go, aby wyszedł z nimi. — Wołano jeszcze późniéj Halpertową, podała rękę Dawisonowi, wyprowadził ją i cofnął się zaraz.
Komorowskiego przy wyjściu na scenę powitano sykaniem; zatruło to Dawisonowi przedstawienie. Przyszło mu na myśl, iż Komorowski gotów go posądzić o nastawienie sykaczów, lecz tyle miał dobre o nim wyobrażenie, że go do takiéj myśli nie sądził zdolnym,
Widowisko zakończyła sztuka: 50,000 dollarów. Panczykowski, który grał w niéj Żyda, czytając z Gazety doniesienie o wygranój, dodał: — „U kollektora Mojsze Dawisohn...“ Koncept ten, który się potém często u niego ponawiał, naturalnie części publiki bardzo się podobał; zaczęto wołać: — Bis! musiał go aż dwa razy powtarzać.
Dawison był za kulisami, jeden z dobrych przyjaciół pośpieszył do niego z tą przyjemną wiadomością. — Zrazu nie chciał jéj wierzyć, tak mu się to niegodziwém wydało i artysty niegodném. Oburzony w pierwszéj chwili myślał biedz na skargę do generała; uwaga słuszna go wstrzymała. Panczykowskiego postępowanie témbardziéj było niewytłómaczone, iż Dawison go nie znał, nigdy z nim w życiu nie mówił, a choć komik patrzał na niego dziwnie złośliwie, z ukosa, wcale tego nie brał do siebie. Zażyłość wielka z Jasińskim, z którym byli jak Kastor i Pollux, nieco to tłómaczyła. Nazajutrz, nazajutrz... myślał tylko — co też Kuryer napisze?? Dawison pobiegł sam do drukarni, kupił numer mokry jeszcze, przerzucił go od deski do deski i znalazł tylko, z bolem serca, te słowa: — „Wczoraj po Mężu i Zonie, po trzykroć przywołano panią Halpertową.“
O nieszczęśliwym debiutancie, milczenie. Ani nawet, że został przywołany. Po wczorajszym koncepcie Panczykowskiego miało to pewne znaczenie, i nie dziw, że Dawison bardzo wziął do serca umyślne przemilczenie.
Zgryziony, smutny, poszedł do Kudlicza.
— Na miłość Boga — odezwał się do niego, — powiedz mi pan otwarcie, co pan sądzisz o widowisku wczorajszém? Czy gorzéj było niż na próbie?
— Nie było gorzéj niż na próbach — odezwał się sucho Kudlicz. — Deklamacya, która w tego rodzaju komedyach najwięcéj znaczy, była dobra, bardzo dobra. Zarzucają ci, że nie masz maniery salonowéj, ale to z czasem się wyrobi, tego od razu mieć nie mogłeś. Były może niektóre uchybienia, były miejsca, które lepiéj mogły być pojęte i oddane, lecz to i dojrzałemu aktorowi przebaczyć można, gdy nie zawsze jest sobie równy. Niech tylko każdy debiutant tak jak ty wystąpi, a może być o siebie spokojnym. W ogólności powiedzieć ci mogę raz jeszcze: — było dobrze, i każdy sędzia bezstronny powtórzy to za mną. Publiczność była rozdwojoną, były partye; najbardziéj dokazywali ci, którzy chcą, aby Halpertowéj zawsze cały tryumf należał. Nie zważaj na to, idź pan swoją drogą, pracuj ciągle, a wcale się tém nie zrażaj.
— Ale, patrz pan — rzekł Dawison, dobywając Kuryera, — Kuryer ani słowa nie wspomniał.
— A! bo Dmuszewski tchórz — odparł Kudlicz, — obawiał się narazić sobie jedną lub drugą stronę i wykręcił się milczeniem.
— Piękny mi sędzia — zawołał Dawison, — który lęka się, by stronnictwa jakiego łask nie stracić! Dosyć już i tego, że Kuryer u nas jest w sprawach teatru wyrocznią delficką. Każdy czeka, co Kuryer napisze, a postrzegłszy, że wspomnieć nie raczył, powie: Zapewne uznał, iż pisać nie było warto...
— Ale, ale — przerwał Kudlicz, starając się uchodzić rozjątrzonego, — nie sądź, żeby tak źle było. Są ludzie uczciwi, bezstronni i własne mający zdanie, ci sprawiedliwość oddadzą.
Dawison z bolem dodał jeszcze koncept Panczykowskiego.
— I, to chłop, gbur, — zawołał Kudlicz — Może ci zazdrości talentu, chociaż mu na drodze nie stoisz. Z tém wszystkiém przemilczeć tego niemożna — dodał. — Idź do Dmuszewskiego i do Kossa (bo Koss gotów się gniewać, że mu o tém nie powiesz), powiedz wprost: Dyrekcya mnie przyjęła, nie powinna dozwolić szykanować publicznie.
— Ja — odezwał się Dawison — mam i bez tego przeciwników wielu, którym każdy pozór dobry, by mi szkodzili, godziż się, aby artysta, kollega, naprowadzał publiczność na wyśmiewanie młodego, występującego?...
— Idź więc — dodał Kudlicz — i proś, aby za to Panczykowskiego skarcono; niezawodnie to uczynią.
Kudlicz miał sam żal do Panczykowskiego...
— Tak, tak — gderał jeszcze, — to niewdzięczny człowiek; winien mi wszystko, ja go postawiłem na nogi, a on mi późniéj za to największe powiedział grubijaństwo. Umie grać chłopa i Żyda, a sądzi się wielkim artystą. Odebrać mu te dwa rodzaje, nic nie zostanie. Widzieliśmy, jak popsuł sztukę Dwaj Klinsbergowie.
Dawison, z natury wraźliwy, płakał, tak był boleśnie dotknięty. Zdawało mu się, że cała jego przyszłość była złamaną.
— Ale nie — odezwał się w końcu do milczącego Kudlicza, okazującego mu współczucie — nie, będę tém gorliwiéj, tém zajadléj pracował, ażeby pognębić prześladowców.
— Bardzo dobrze — rzekł Kudlicz, — to jedyny sposób: odbierz im wszelki pretekst powstawania przeciw sobie. Dopóki ci coś zarzucić mogą, nieprzyjaźń ich objawiać się może; późniéj, muszą zamilknąć.
— Wlałeś pan we mnie nową otuchę i nadzieję! — dziękował Dawison. Z uczuciem szacunku i wdzięczności pocałował go biedny w ramię i odszedł.
Spotkał się późniéj z Dmuszewskim. Redaktor Kuryera był zakłopotany.
— Nie napisałem nic — przebąknął — tak, to prawda, ale niech ci powiedzą wszyscy, jeślim cię na głos nie chwalił,
— A dla czegoż pan nie chciałeś publicznie mi dać dobrego słowa?
— Widzisz, moje serce — rzekł Dmuszewski, — ja, ja jestem wielki filantrop, i wielki tolerant.. może, słowo ci daję, to zupełnie wszystko jedno, jakiéj kto jest wiary, ale na drugich ta — religia sprawia nieprzyjemne wrażenie i nie dopuszcza talentowi oddać sprawiedliwości, choćby artysta grał najlepiéj. Cóż na to poradzić? Taki świat! Powinieneś się wcześnie do tego przygotować. I widzisz, serce moje, od razu kochankiem publiczności zostać niemożna... A, co do Panczykowskiego, ja mu nakiwam... O! surowo go skarcę!
Na tém się skończyło. Filut Panczykowski miał gotowe tłómaczenie, świadczył się kollegami, iż w 50,000 talarów mówił to zawsze, i że nawet kollektor Dawidson wyraźnie prosił go o to. Przysięgał, iż tego wieczora nie miał żadnéj złéj myśli.
Dmuszewski powtórzył tłómaczenie Dawisonowi; chociaż nie bardzo w nie wierzył, musiał przyjąć za dobre. Pp. E..owie, którzy protegowali młodego artystę, (gdzie nie szło o co innego, tylko o stosunki), odgrażali się, że pójdą na skargę do generała. Dawison prosił, aby zaniechali, bojąc się więcéj jeszcze rozdraźnić na siebie.
Stał się teraz daleko ostrożniejszym, przekonawszy się, iż najmniejsze nieoględnie rzucone słówko mogło mu nieprzyjaciół przymnożyć. Nauką dla niego był wypadek mało znaczący. W dniu wystąpienia swojego, Dawison, w obecności Komorowskiego, Olewińskiego i Krawczyńskiego, wybierając pugilares potrzebny do swéj roli, rzucił dowcipne jakieś słówko, trochę ostre, o pannie Daszkiewiczównie, jakieś porównanie... Wyrwał się z tém niepotrzebnie, Krawczyński mu to naganił, ale na tém się skończyło. W kilka dni potém z największém podziwieniem, będąc w domu, dowiedział się z ust matki o tym koncepcie, który już całe miasto obleciał, ale najdziwniéj przekręcony. Mógł mu przyczynić jednego więcéj lub może wielu więcéj nieprzyjaciół. Odtąd postanowił, nawet w chwilach rozweselenia i w najpoufalszém towarzystwie czuwać nad swoim dowcipem,
W kilka dni późniéj, stykając się z ludźmi i słysząc co mówiono o drugiém wystąpieniu, Dawison mógł się przekonać, iż ono lepsze nawet niż pierwsze uczyniło wrażenie. Deklamacyę chwalili wszyscy, chód i manierę uznano lepszemi daleko. Niektórzy bezwarunkowo chwalili. Z tą pociechą w sercu skończył rok 1837. Na Nowy Rok trzeba było niemal cały dzień biegać z powinszowaniami i bilety rozsyłać. Poszedł najprzód do poczciwego, starego Kudlicza, do Kossa, do Dmuszewskiego, potém do Jana E...a i do pani Halpertowéj. Ubierała się właśnie, zostawił tylko bilet służącéj.
Dzień zszedł dosyć wesoło. Nazajutrz na prelekcyj Dmuszewski miał objawić zdanie swoje o drugiém wystąpieniu. Zaczął od długiego i dosyć nudnego wstępu o komedyi wierszem, o początku jéj w polskim teatrze i o saméj komedyi Mąż i żona, jedném z arcydzieł Fredry, malującém epokę, kraj, obyczaje, tak, że za historyczną uchodzić może.
Dmuszewski wszakże sądził ją ze stanowiska dramatycznego artysty i wskazywał, iż rola Alfreda wymaga nierównie więcéj elegancyi, wdzięku, swobody niż rola męża. Debiutant, mówił, miał w téj roli trzy wzory i trzech poprzedników: Aszpergera, Karasińskiego i Wittego. Następnie Dmuszewski przyznał mu dobrą deklamacyę, jasne pojęcie roli, i piękności poezyi; uznał, że przewyższył pierwszego i trzeciego, ale to, na czém im wszystkim zbywało — elegancyi światowéj — nie przyznawał i Dawisonowi... Na ostatek wdał się w rozprawę o fizyognomii kochanków, i jął dowodzić, że oko nieodbicie jest potrzebne kochankowi, i że Dawison ma małe oczy! Słuchając, podziwiał Dawison ten sposób oceniania gry, nie wiedząc, co o nim myśleć, i czyby w nim złośliwa jaka alluzya się nie kryła...
Prelekcya się skończyła. Dmuszewski wychodząc, złapał u drzwi Dawisona...
— No, jakże, moje serce, co myślisz o zdaniu mojém? — zapytał.
Dawison zmilczał,
— Nie podobało ci się?
— Szczerze powiedziawszy, nie — rzekł Dawison.
— A to czemu?
— Po cóż ogłaszać przed słuchaczami, że mam za małe oczy; dostrzedz to każdy sam może, a ja poprawić sobie oczu nie jestem w stanie. Niepodobieństwem je wyjąć i zamienić.
— To prawda — odparł Dmuszewski, — aleś je powinien jak najszerzéj otwierać, a nie mrużyć. Lekain był przecięż garbatym, a mimo to umiał się tak wykształcić i postawić, iż publiczność o ułomności jego zapominała. Pracą wszystkiego dokonać można...
Zaczął potém zapewniać Dawisona o swéj życzliwości i najlepszych chęciach dla niego.
— Wierzże mi, moje serce — dodał, — że w całym teatrze lepszego nie masz przyjaciela nade mnie...
— Niech i tak będzie! — pomyślał Dawison, odchodząc.
Pomimo pierwszych dwóch wystąpień publicznych, Dawison uczęszczał jeszcze jako uczeń do szkoły dramatycznéj. Dnia 4-go stycznia wydeklamował przed Kudliczem swoją trzecią rolę debiutową, księcia de Chevreuse, w Pojedynku. Naznaczył mu oprócz niéj dwie inne role jeszcze, w mniejszych komedyjkach: Rano i wieczór i Drugi Rok. Oprócz tego zajęcia, miał Dawison stałe zatrudnienie przy Świecie dramatycznym Szymanowskiego, z którym umówił się, iż codzień miał mu dwie godziny poświęcać, za co otrzymywał stół i pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Kontrakt był zrobiony na kwartał. Szczupłe to wynagrodzenie było wszakże pomocą dla ubogiego człowieka, który z największą oszczędnością i trudem się utrzymywał.
W sobotę (27-go stycznia) poszedł Dawison do Kudlicza w sprawie swojego trzeciego wystąpienia. Kudlicz mu radził, ażeby na nie wybrał sobie raczéj: Piękną maseczkę niż Pojedynek. Zdawało mu się, że Dawisonowi najlepiéj przypadają charaktery wesołe, które nie są tak niebezpieczne jak książę Chevreuse i pojedynek.
— Zresztą — dodał, — należy o ile możności unikać porównań, zwłaszcza że masz wystąpić w roli Jasińskiego.
Debiutant przychylał się już do tego zdania i miał z nową rolą przyjść do Kudlicza; ale po rozmyśle dłuższym i rozpatrzeniu w niéj, znalazł ją niedogodną dla występującego.
U pp. Halpertów zdania były podzielone: on sobie życzył, aby Dawison grał w Maseczce (była to sztuka przez niego tłómaczona), ona się temu sprzeciwiała. Halpert sam obiecał o tém mówić z Kudliczem. U Kudlicza znowu się to inaczéj obróciło — Dawison miał po raz trzeci wystąpić w Pojedynku, a Piękną maseczkę, sztukę karnawałową, można było grać natychmiast potém...
Dawison spodziewał się, że będzie przez dyrekcyę zaangażowany, i że w niéj wystąpi. Spróbowano u Kudlicza pierwsze trzy akta Maseczki; stary był kontent, poprawił niektóre miejsca, a w ogólności radził mniéj czynić poruszeń, z powodu, iż wojskowi (Dawison grał rolę officera), nawykli do sztywności, mniéj niemi szafują.
— Mógłbyś grać we czwartek — dokończył; — ja o tém pomówię z dyrektorami.
Wieczorem zeszli się w teatrze, ale Kudlicz mówić jeszcze nie miał czasu.
Pięć tygodni upłynęło na oczekiwaniu. Dawison miał prawo dopominać się o wystąpienie, gdyż publiczność łatwo wrażeń zapomina, a debiutant łatwo też od sceny odwyka.
Pani Halpertowa pozwoliła mu spróbować u siebie roli Pojedynku, naznaczono na to dzień 29-ty stycznia. Dawison, który jéj smakowi i zdaniu ufał wielce, cieszył się za wczasu, że z próby téj najwięcéj skorzysta.
Tymczasem redaktorowi Świata dramatycznego, Szymanowskiemu, wypadło wyjechać na kilka tygodni dla objęcia spadku po ciotce pani Arciszewskiéj, którą właśnie była zmarła. W zastępstwie jego Dawison musiał objąć redakcyę i posługi téj odmówić mu nie mógł.
W szkole dramatycznéj, któréj klassa wyższa miała naówczas tylko dwie godziny w tygodniu, próbował stopniami roli Harleya w dramacie Ona jest obłąkaną. Kudlicz bardzo był z niego kontent, powtarzając, że w takich właśnie rolach trudnych wprawiać się należy. Zdawało się, jeśli sztuka zostanie wznowioną, iż młody artysta obejmie rolę po Piaseckim. Poszedł więc do wdowy, chcąc zarazem zebrać od niéj ustne szczegóły o nieboszczyku do biografii i portretu, który chciał dać w Świecie dramatycznym. Pani Piasecka, miła i piękna kobieta, przyjęła go grzecznie, a że się o wystąpieniach zgadało, sama mu przyrzekła użyczyć kostiumów po mężu do roli ks. Chevreuse w Pojedynku.
Komorowski zachorował. Rolę jego w Waryatce przejął Jasiński, ale zdaniem Dawisona, nie mógł z nim iść w porównanie, ani szlachetnością, ani powagą, chociaż miał wiele zapału i ognia, skażonych częstą przesadą.
Próba u pani Halpertowéj zajęła około dwóch godzin wieczora. Halpert sam czytał ostatnie słowa. Dawison znowu z uwielbieniem wielkiém wyszedł dla znakomitego talentu artystki. Zdawało mu się, że doskonale już pojął i grał rolę swoją. „Przy niéj — pisze — przekonałem się, niestety, że nic nie umiem, że rola niedostrzeżone z razu a ogromne nastręcza trudności, żem dobrze ani ogółu jéj, ani szczegółów nie ocenił.“
W wielu miejscach, mówił Dawison, Halpertowa nowy mi świat odkryła, ganiła surowo napuszystość i zbytnie deklamowanie, zalecała nieustannie naturalność, niewymuszoność, prawdę. Tak dalece nie szczędziła młodego artysty, iż w końcu sam zwątpił o siebie, czy Chevreus’a grać potrafi. Gdy się ta ciężka próba skończyła wreszcie, z któréj Dawison wyszedł widocznie osmutniały i znękany, pani Halpertowa z uśmiechem wzięła karty ze stolika i zawołała:
— Muszę położyć kabałę i spytać jéj, czy też pan dobrze będziesz grał tę rolę?
Ułożywszy karty, uśmiechnęła się.
— Dobrze pan będziesz grał...
— Karty może są nadto pobłażające — odezwał się smutnie Dawison, — wolałbym posłyszeć zdanie pani, czy ją mam grać, czy porzucić?
— Możesz ją pan grać — rzekła Halpertowa, — ale powinieneś jeszcze nad nią popracować... Z tém wszystkiém — dodała, — porównania nie masz się pan co lękać, gdyż Jasiński zawsze grał najniegodziwiéj tę rolę.
— Publiczność — wtrącił sam Halpert, — miłą mieć będzie niespodziankę, gdyż od pana przynajmniéj zwykłych krzyków nie posłyszy.
Pani Halpertowa przy téj zręczności opowiadała następującą anegdotę:
Gdy raz pierwszy próbowano grać Pojedynek, Osiński, który się bardzo tą sztuką zajmował, znajdował się na próbie. (Było to około 1831 roku). Jasiński, usiadłszy przy pani Halpertowéj, w okropnéj scenie trzeciego aktu, kiedy ją ma brać niemal na tortury, począł spokojniuteńko rozprawiać tak, jakby się naradzał, co będzie jutro jadł na obiad: bifsztyk czy kotlety? Osiński, widząc to, uczynił uwagę, iż ton zdaje mu się nazbyt spokojny. Jasiński, nie dając dokończyć nawet Osińskiemu, który z takim talentem wszystko tłómaczył, zawołał:
— A! proszę pana, jeśli pan sobie życzy, ażebym krzyczał, to będę krzyczał, bardzo chętnie, będę krzyczał. I owszem, i owszem...
— Ale zdaje mi się... — dodał Osiński.
— O! ja umiem krzyczeć — przerwał znowu Jasiński — będę krzyczał.
Osiński, nie wiedząc już co począć, odwrócił się, stanął przy suflerze ze złożonemi rękami i daléj w milczeniu próby słuchał. Odtąd — skończyła pani Halpertowa — Jasiński wywiązywał się najsumienniéj z przyrzeczenia danego Osińskiemu, i w roli téj krzyczał. Trafiało się to i w innych.
Następnego dnia na lekcyi Kudlicza, Dawison próbował swą rolę w Pojedynku, z ulepszeniami, które był winien pani Halpertowéj, Kudlicz nie przerywał mu prawie, a wychodząc zapytał:
— No, na cóż się zdecydowałeś?
— Na Pojedynek, tak, jakem to panu mówił — odpowiedział Dawison.
A Dmuszewski znowu mu o Maseczce wspominał...
— Nie, panie, zostaję przy Pojedynku. Na kiedyż wyznaczony?
— Nie wiem; gdy repertuar układać będziemy, to się postanowi.
— Możeby mógł być na czwartek lub sobotę?
— Wątpię, gdyż trzeba jeszcze iść z tém do generała.
Dawisona gniew ogarnął... Pobiegł do Kossa, prosząc i nagląc koniecznie o przyśpieszenie. Koss nie czynił nadziei, aby to prędzéj wypaść mogło, niż w następny wtorek lub czwartek, przyrzekając w teatrze dać odpowiedź stanowczą.
Dawisonowi potrzeba było jeszcze postarać się pieniędzy dla przygotowania ubioru... — Wieczorem Koss zwiastował dobrą nowinę: — Przygotuj się na przyszły wtorek, w poniedziałek zrobimy pierwszą próbę, we wtorek drugą. — Ale Dmuszewski po prelekcyi objawił, pomimo tego, że przed reprezentacyą Maryi pomyśleć nawet o tém niemożna. W niepewności i ciągłych zawodach Dawison męczył się niewypowiedzianie.
Na ostatek we czwartek (1-go lutego) przeczytał na repertuarze: „Czwartek, 8 go lutego. — Pojedynek. Trzeci występ p. Dawisona. Dodany będzie balet Geniusz różowy“. — Na lekcyach Kudlicza w Rano i wieczór Dawison grał rolę Leona...
We wtorek (6-go lutego) odbyła się pierwsza próba, ale wieczorem dopiero dowiedział się debiutant, że pani Halpertowa zachorowała, a wystąpienie znowu, nie wiedzieć na jak długo, zostało odroczone. W istocie dopiero 14-go lutego po tylu zwłokach, odbyła się próba upragniona — nazajutrz miał grać. Dodany był balet: Mleczarka szwajcarska. Próba odbyła się dosyć szczęśliwie... ale Dawison znowu się czuł niespokojnym...
Pomimo tego wystąpienie trzecie d. 15-go lutego poszło dobrze, jak on sam sądził, pomyślniéj niż dwa poprzedzające. Dwa czy cztery razy zyskał jednozgodne brawo! W końcu przywołano go... Po reprezentacyi generał Rautenstrauch zbliżył się do niego i rzekł:
— Masz pan czucie i ducha, materyał na bardzo dobrego artystę — potrzeba ci tylko koniecznie ukształcenia.
Generał zrobił kilka uwag co do trzymania rąk, nóg, nad poruszeniami w ogóle, dodając, że bez szlachetności w postawie, cała deklamacya, choćby najlepszą była — nie zrobi nigdy wrażenia.
Ta krótka rozmowa z generałem, którego zbliżenie się było wielce znaczącém, dała nieco otuchy i nadziei lepszéj przyszłości Dawisonowi.
P. Gwozdecka potwierdziła mu to późniéj, że się generałowi podobał. Opinia publiczności w ogóle była mu przychylną. Kuryer, zawsze oględny, aby się nie skompromitować, doniósł tylko, jako wierny sprawozdawca, że Dawison został przywołany, i że ukończył popisową rolę jako uczeń szkoły dramatycznéj.
Zwykle po takich trzech wystąpieniach, jeżeli poszły szczęśliwie, dyrekcya angażowała młodego artystę i dawała mu gratyfikacyę...
Pensyę z razu wyznaczano bardzo szczupłą, tak, że Dawison na początek nie mógł się więcéj spodziewać nad siedm dukatów miesięcznie, Na następnéj prelekcyi Dmuszewski odezwał się o nim bardzo pochlebnie. Powiedział, że jest materyałem cennym, i że przy gorliwości, a nawet passyi, jaką okazuje dla sceny, potrafi łatwo uzyskać, co mu jeszcze nie dostaje.
Z dyrekcyi nie było żadnéj decyzyi. Za radą Kossa i Dmuszewskiego, Dawison napisał prośbę do niéj, aby, jeśli go zaszczytu tego uzna godnym, w poczet stałych artystów teatru zaliczyć raczyła i t. d.
Koss miał się starać i wstawić, aby prośba jak najlepszy osiągnęła skutek; generał też był po stronie Dawisona, i nadzieje zdawały się jak najlepsze.
W chwili, gdy nic jeszcze rozstrzygniętém nie było, brat Dawisona, Daniel, niebezpiecznie zapadł na gorączkę nerwową, a że w słabości dopominał się ciągle o drugiego brata Natana, który podówczas znajdował się o siedm mil od Warszawy, w Brulinie pod Nasielskiem, familia uradziła, aby on jechał po niego.
Nie namyślając się nawet, rzucił wszystko, wyruszył natychmiast (26-go lutego) i o jedenastéj w nocy stanął na miejscu. Powitali się z bratem radośnie, ale przestrach o Daniela nie dał im oka zmrużyć przez noc całą...
Nazajutrz rano oba razem wyjechali z Brulina i stanęli nad wieczór dopiero w Warszawie. Wschodząc na wschody do chorego, nie śmieli słowa wyrzec, tak smutne ogarniało ich przeczucie — obawiali się, iż go może nie zastaną. Wśród drogi, po długiém niewidzeniu, rozpytując, opowiadając, zapomnieli nieco o chorym — teraz wyrzucali to sobie jak zbrodnię... Daniel żył, ale niestety! choroba się wzmogła... był w stanie okropnym... Natan i Bogumił stanęli przed jego łóżkiem... Wzrok miał dziki i obłąkany, wpatrywał się w nich, nie poznając. Konwulsyjnie wyciągał ręce, rzucał niemi. Kurcze nim miotały... Twarz była straszliwie, do niepoznania zmieniona...
Dawison z trudnością mógł ten widok wytrzymać, Natan szeptał cicho: — Już po nim! Z uczuciem niewymownéj boleści, zostawiwszy przy chorym brata, Bogumił pojechał do matki. Ta, po niedawnéj stracie córki Matyldy, zagrożona nową, cierpiała okrutnie. Zdawało się, że jéj sił na przebycie tego nowego ciosu nie stanie.
Nie było prawie, prawie żadnéj nadziei zachowania go przy życiu, a przynajmniéj bardzo mała... Stary ojciec noc tę spędził także u syna, którego żonę, blizką słabości, musiano do siostry przenieść, aby widoku przerażającego jéj oszczędzić. Stara matka płakała w domu. Daniel był zdrów, silny... nic nie zwiastowało tak ciężkiego ciosu.
Nazajutrz chory choć odrobinkę był lepiéj. Dawison musiał pójść wieczorem zameldować się w teatrze. Dmuszewski przywitał go twarzą wesołą: — No, Bogumile, rzekł, rezolucya wyszła; jesteś pan zaliczonym do rzędu artystów Teatrów Warszawskich. Doniósł mu przytém, że miał wyznaczoną rolę w Familii Maran’ów, dramacie oryginalnym Vidal’a, który po raz pierwszy miał być przedstawiany. Dawison nie spodziewał się innéj roli nad bardzo podrzędną, ani też mógł wymagać, aby mu stworzenie nowéj a głównéj chciano powierzyć. Z boku szepnął mu ktoś, że wyznaczona pensya miała nie przenosić pięciu dukatów miesięcznie — co nawet na ubranie starczyć nie mogło. Było to tak jak nic — lecz musiał czekać i dobijać się pracą większéj... Daniel miał się coraz lepiéj, trzeciego dnia poznawał Natana, mówił już nieco przytomniéj. Doktor miał nadzieję go ocalić.
Wieczorem drugiego dnia Koss oświadczył urzędownie Dawisonowi, że mu w istocie pięć dukatów miesięcznie naznaczono, ale zarazem pocieszał tém, że za kwartał podnieść się może płaca do ośmiu. Jasiński miał wkrótce do wód wyjechać i role jego objąć mógł młody artysta.
W Rodzinie Maran’ów dostał Dawison rolę hr. Sirvnl’a, występował tylko w drugim akcie, a miał do wyuczenia się trzy ćwiartki. Z razu bolesne to i niemiłe zrobiło na nim wrażenie, ale wkrótce powiedział sobie: Qu’il faut faire bonne mine en mauvais jeu; wypracować rolę, podnieść ją i grać z przejęciem, z zamiłowaniem, jak jedną z najgłówniejszych. Lękał się tylko niekorzystnego wrażenia, jakie to mogło uczynić na publiczności. Dotąd wszystko widział w różowém świetle, teraz zaczynały się nieuniknione zawodu przykrości.
Nadzwyczaj mała płaca w teatrze zmuszała też szukać innego zarobku. Dawison zgodził się niemal z Gwozdeckim o umieszczenie w redakcyj Gazety Warszawskiéj. Dawano mu miesięcznie sto złotych, stół i mieszkanie w redakcyi. Redagować się obowiązywał politykę i rozmaitości. Jedno z drugiém więc dochód jego wynosił sto dziewięćdziesiąt złotych, nie licząc mieszkania i stołu. Nie było to bardzo złém na początek, a przy oszczędności wielkiéj, można się było jako tako utrzymać. Musiał wszakże mniéj się opłacającą pracę u Szymanowskiego porzucić, który od czasu odziedziczenia owego spadku stał się coraz mniéj wyrozumiałym, a bardziéj wymagającym. Nagroda, któréj się Dawison spodziewał za zastępstwo... została przemilczaną.
Zmuszony do obarczenia się redakcyą w Gazecie, artysta obawiał się, nie bez powodu, ażeby go ona nazbyt nie odrywała od teatru. Powiedział sobie, że gdyby to uczuł, choćby największą nędzę miał znosić, rzuci dziennikarstwo a cały się odda obranemu zawodowi.
Dnia 2-go marca Dawison odebrał naostatek urzędowe zawiadomienie o przyjęciu do teatru:

„Dyrekcya Rząd. Teatrów i t. d. Przychylnie do prośby JP. Bogumiła Dawisona, ucznia szkoły dramatycznéj, pod dniem 21-m lutego r. b. podanéj, Dyrekcya Rządowa Teatrów, zamieszczając go w składzie artystów Teatrów Warszawskich, przeznacza mu roczną płacę złotych tysiąc ośmdziesiąt. — Dnia 1-go marca 1838 r. — L. A. Dmuszewski. — J. Kosa. (№ 396).“

Stanął tedy Dawison u celu życzeń swoich — był artystą teatru, i oto co zapisał tego dnia w notatach, wzmiankując o tym szczęśliwym wypadku życia: „Teraz proszę tylko Boga o siłę i wytrwałość, abym odważnie przebył ten niebezpieczny zawód, abym nigdy nie ustawał w mojéj chęci i zapale, a nadewszystko, aby mnie zachował od tego największego nieszczęścia, bym sztukę moją za pańszczyznę uważał.“
Rozstanie się z redaktorem Świata Dramatycznego napełniło serce goryczą — doznał przykrego zawodu.
Dnia 12-go marca przybyła do Warszawy słynna wówczas tancerka panna Taglioni i następnego wieczora była w teatrze na przedstawieniu Wesela Figara. Dawison widział ją z innymi ciekawymi i nie znalazł wcale ładną. Nazajutrz miano grać ku uczczeniu jéj Włoszkę w Algierze i Wesele w Ojcowie, a pojutrze znowu balet. W sobotę, 17-go marca, pierwszy raz występowała; ciekawość była nadzwyczajna widzenia najsławniejszéj tancerki w Europie. Warszawa, zawsze się łatwo entuzyazmująca, poruszała się cała, rozprawiano tylko o niéj. Obiecywał sobie i Dawison widzieć ją, gdyż o brata był spokojniejszym, Daniel miał się znacznie lepiéj, przechadzał się po pokoju. Uratowany prawdziwym cudem, gdy doktorowie o możności uzdrowienia go wątpili, wstał jakby z martwych dla rodziny.
Dawison widział w tém rękę Boga, która uratowała syna, brata, męża i ojca, drogiego rodzinie. Oprócz zajęcia w Gazecie, pracował artysta wiele nad sobą; gotował rolę barona Sternhelma w Pięknéj maseczce, a na lekcyach Kudlicza próbował Śluby panieńskie Fredry.
Według zapowiedzi, panna Tiglioni wystąpiła d. 17-go marca. Dawison tak pisze o przedstawieniu: „Dziś widziałem pannę Taglioni tańczącą! Czyżbym się tego mógł kiedy spodziewać, że ona, którą cały świat uwielbia, obsypuje wieńcami, dziś dla nas tańcować będzie w naszéj biednéj Warszawie? Natłok był niesłychany... pomimo cen znacznie podwyższonych. Cudnie była piękną! Jakież wrażenie uczyniła na mnie! Cokolwiek wyobraźnia najbardziéj czarującego wymarzyć może, w niéj znalazłem połączone. Nie były to szalone piruety i skoki Szlancowskiéj, lecz gracya anielska, nieporównana gracya i wdzięk, który zachwyca i unosi.“
Taglioni tańcowała w drugim i trzecim akcie Roberta Dyabła, w trzecim szczególniéj miała być nieporównaną. Z niepokonanym powabem kusiła Roberta do zerwania fatalnéj gałązki. Z białą swą sukienką i warkoczami rozpuszczonemi jak u dziecięcia, wydawała się zachwyconym widzom czarującą. Oczarowała też i Dawisona, który sobie obiecywał, że żadnego jéj wystąpienia nie opuści. Zapał warszawskiéj publiczności nie znał granic. Przywoływano ją po drugim i trzecim akcie nieskończenie. Dawison po raz pierwszy uczynił sobie z tego doświadczenia wyczerpniętą uwagę, iż Taglioni, jak każde zjawisko charakterystyczne, potrzebowała być widzianą kilkakroć, aby mogła być ocenioną.
Około pierwszego kwietnia dyrekcya oznajmiła Dawisonowi, że ma grać powtórnie w Dwóch więźniach z galer tę samą rolę, w któréj pierwszy raz w życiu ukazał się przed publicznością. Między obu wystąpieniami wielka była różnica. Sam artysta czuł ją najlepiéj. Za pierwszym razem drżał jak liść, był jeszcze dziecięciem na scenie; teraz nieporównanie śmielszy, pewniejszy, mógł myśleć o sobie, zwracać uwagę na ruchy, starać się unikać błędów, które mu zarzucano.
Jak zwykle tak i teraz starał się wybadać opinię, aby z uwag korzystać; wszyscy zgadzali się na to, że grał lepiéj niż pierwszym razem. Rola wszakże jemu samemu wydała się niewdzięczną, i dziwił się, jak mógł ją wybrać na pierwsze wystąpienie. W końcu kilka tylko głosów wywołało go. Teatr tego dnia był dosyć pusty, bo Taglioni i koncert o południu na dotkniętych powodzią wysuszył kieszenie i odebrał ochotę. Dawison wyprowadził tylko Halpertową. Ku końcowi tego miesiąca, pomimo objętych obowiązków redaktorskich przy Gwozdeckim, wystąpił jeszcze w Pięknéj maseczce, do któréj od dawna, jak widzieliśmy, był przygotowany; w roli barona Sternhelm’a. Strój nadewszystko nic nie zostawiał do życzenia, miał go sobie użyczonym od wdowy po Piaseckim, wyglądał powierzchownie lepiéj niż w innych dotąd odgrywanych rolach. Powiodło się bardzo szczęśliwie. Wszyscy zauważali znaczną poprawę w ruchach, ganiono tylko często za prędką i mało zrozumiałą mowę... Bogusławski jednak powiedział mu, że brakło ognia i żywości. Dawison upatrywał w tém, nie bez przyczyny, sąd nieco kolleżeński. Sam o sobie mówił, że się czuł śmiałym i kilka scen odegrał prawie jak stary aktor. Przywołano go po pani Halpertowéj i Żółkowskim. Pani Halpertowa była, zdaniem jego, nieporównaną tego wieczora, pełną naturalności i wdzięku w każdém słówku, a nawet wydawała się dziwnie jeszcze piękną! Duże jéj i ogniste oczy z pod czarnéj maseczki wyglądały czarująco, tak, że Dawison na scenie był niemi zmieszany prawie. Nie miał jednak czasu oddawać się kontemplacyi.
Bezstronni sędziowie oddawali mu tę sprawiedliwość, iż rósł w oczach, że każde z jego wystąpień było coraz lepsze. Barona Sternhelma grał najszczęśliwiéj ze wszystkich swych roli; lepiéj nawet niż w Pojedynku Chevreuse’a.
Tymczasem redakcya stawała się ciężarem. Dotąd poświęcał swym rolom najpiękniejsze dnia godziny, teraz musiał im tylko resztki sił i czasu oddawać. Od 1-go kwietnia nie zajrzał prawie do żadnéj nowéj roli, cały dzień siedział za stołem jak przykuty, i z przerażeniem myślał, co począć daléj? Niepodobieństwem było dla niego utrzymywać się z dziewięćdziesięciu złotych, które mu dyrekcya wyznaczyła; lękał się nawyknąć do zaniedbywania powołania, sam nie wiedział, co miał począć? Na myśl mu przychodziło prosić kogo o pomoc, o stypendyum, lecz kogo? Wątpił zresztą o skutku. Ci, którzyby mogli, napewnoby nie chcieli; ci co chcieli, nie mogli. Przychodziły już naówczas pomysły zwrócenia się ku teatrowi niemieckiemu, jechania do Petersburga, szukania szczęścia za granicą. Wszystko to jednak było dotąd marzeniem.
Dawison czytał niegdyś w życiu Talmy, iż znakomity ten artysta nigdy nie zaniedbywał po każdém przedstawieniu zgłębiać wrażenia, jakie czynił na widzach, że nie gardził niczyjém zdaniem i starał się z niego korzystać. Szedł za jego przykładem, owszem nadto może chciwie dopytywał o sądy i usiłował się do nich zastosować. Znawców i nieznawców badał o zdanie i częstokroć sam uznawał, iż ono było słuszném, a odkrywało mu nowe pojęcia, nowe strony roli i rzeczy. Nigdy mu się jednak nie trafiło spotkać z tak szorstkiém a przykrém postąpieniem, jak po próbie z Rodu Maran’ów d. 26-go kwietnia, do któréj należał Komorowski. Pan Józef był tego dnia, co mu się często trafiało, źle usposobiony, wszystko widział czarno.
— Jakże się moja gra zdawała? — zapytał Dawison.
— W całéj roli brakło ognia — odparł p. Józef, — brakło żywości i swobody, która młodego trzpiotowatego officera odznaczać powinna. Całując panią Halpertową w rękę, byłeś pan tak niezgrabny! W ogólności cała scena w nocy, w parku poszła niedobrze, zbywało na istotném nią przejęciu się, na ogniu. Twarzy mało umiałeś nadać wyrazu. Mundur też nieszykowny jakiś, w pasie wyglądałeś nadto grubo. Kaszkiet na głowie był niegodziwy, pałaszem szczękałeś niemiłosiernie.
Dawison słuchał. — Więc nic a nic nie powiesz mi pan na pociechę? zapytał.
— No — wtrącił Komorowski — było przecięż pewne zrozumienie rzeczy.
— I nic więcéj? — podchwycił, uśmiechając się Dawison, któremu w istocie na łzy się zbierało.
— Nie było to, to jest, niemożna powiedzieć, aby to było bardzo źle, odrażająco, ale, ale też dobrze nie było — zamknął nielitościwy Komorowski.
Dawison odszedł, potrzebował wejść w siebie, ocenić tę krytykę bezwzględną i surową. Miłość własna szeptała mu: Myli się; miłość sztuki odpowiadała, że miał słuszność, że gra nie była dostateczną. Część winy składał sam na niedoświadczenie, brak rutyny i nieśmiałość. Inni wszakże unosili się i powtarzali mu, że grał doskonale. Dawison skłonniejszym był uwierzyć naganie. Zarzucano mu między innemi także, iż nigdy prawie nie patrzał śmiało w oczy, ale najczęściéj w dół, z tego postanowił się poprawić.
Dnia 6-go maja artyści obu teatrów zebrali się wszyscy, w wielkim komplecie, aby pójść podziękować generałowi Rautenstrauchowi. Jego kilkuletnim usiłowaniom i przedstawieniom udało się wreszcie wyrobić przeznaczenie emerytury dla artystów. W ten sposób mieli przynajmniéj na starość zapewniony kawałek chleba, który w teatrze zarobić inaczéj trudno.
Kudlicz, w imieniu wszystkich, miał piękną, rozczulającą mowę, na którą generał odpowiedział z uczuciem także. Rautenstrauch mówił o wywdzięczeniu się ze strony artystów, zalecał spełnianie obowiązków, skończył nauką moralną. Artyści umieli ocenić wielkość faktu tego i jego znaczenie; wielu z nich już wkrótce mogło otrzymać emeryturę i odpocząć. Emerytura w zasadzie została postanowiona, warunki jéj dopiero oznaczone być miały.
Dnia 20-go maja Dawison występował w owym Rodzie Maran’ów Vidal’a, w roli hrabiego Sirval’a. Ubrany był bardzo elegancko i wyglądał dobrze, rolę, choć mało znaczącą, opracował starannie i uczynił z niéj co tylko było można. Kto inny wcaleby się około niéj tak nie troszczył. Wszystko to wszakże poszło napróżno, bo sztuka zupełnie się nie powiodła i została nielitościwie wysykana. Kurtyna spadła, a po niéj sykania obfitsze jeszcze słyszeć się dały. Dawisona przechodziły dreszcze.
Po dosyć szczęśliwych początkach, musiał też doznać przykrości zawodu, a co gorsza, z własnéj winy. Spotkała go bolesna bardzo, któréj długo nie mógł zapomnieć. Sam mówił późniéj, że mu miała służyć za naukę, aby nigdy lekkomyślnie i bez zastanowienia nic nie poczynać.
Dnia 31-go maja po teatrze, Dawison z innymi, wedle zwyczaju, poszedł na wieczerzę do Poziomkiewiczowéj. Siedział przy jednym stoliku z Dmuszewskim, gdy nadchodzący Koss przyniósł nowinę, że Stolpe nagle zachorował i nazajutrz nie będzie mógł grać w Konstancyi. Rola była bardzo ponętna i w Dawisonie nieopatrzna obudziła się chętka podjęcia się jéj i wystąpienia. Nie zastanowił się nad tém, jak mało do wyuczenia się jéj miał czasu, przy innych zajęciach.
Wtém Koss, zwracając się do niego, rzekł, jakby naumyślnie: — Wiesz co, Dawison, weź ty i naucz się...
Dawison uczuł nadzwyczajną radość. — A! dobrze! odparł żywo, nauczę się.
Koss sam poszedł natychmiast do blizkiéj biblioteki teatralnéj po egzemplarz Konstancyi. Dmuszewski niezmiernie pochwalał młodzieńczą gorliwość. Wróciwszy Koss, zalecał jako środek mnemoniczny przepisanie roli, przez co już na półby się jéj nauczył. Ufał młodéj i żywéj pamięci Dawisona, on sam także i wszyscy. Wesół był i niezmiernie szczęśliwy.
Zamiast, jak późniéj powiadał, odezwać się do dyrektora. Ledwie kilka razy występowałem, za mało mam doświadczenia, nie mogę z dnia na dzień podjąć się tak znacznéj roli, złe jéj odegranie może mi znacznie popsuć u publiczności, któréj względów potrzebuję, — porywczo się chwycił ponętnéj roli, i odpokutował za to srodze.
Było już po ósméj wieczorem. Dawison z książką pobiegł do domu, siadł do czytania egzemplarza i do przepisywania roli. Wynosiła około trzech arkuszy. Zapał powoli słabnął, trudności występowały, zaczął już żałować, że się tak pośpieszył. Po przepisaniu przy dwóch świecach uczyć się zaczął. Szło to dosyć dobrze do dziesiątéj może kartki, późniéj sen nieubłagany jął kleić powieki, godzina była między drugą a trzecią po północy...
— Douczę się jutro rano! — rzekł znużony i rzucił się na łóżko, — dłużéj wytrzymać nie mógł. Nazajutrz przyszła praca redakcyjna, od któréj uwolnić się nie było podobna, Dawison uczył się w przerwach wolnych od niéj bezustanku. Komorowski wysłuchał go roli[2], a choć jeszcze się mylił, miał nadzieję, (on, który się zarzekał nigdy nie znać suflera) tym razem wybrnąć jakoś z jego pomocą. Nadeszła fatalna godzina przedstawienia, ubrał się, wyszedł, szło dosyć dobrze. Sufler go w istocie ratował. Spodziewał się, że tak pójdzie do końca. Wprawdzie w niektórych miejscach swemi słowy wypełniał co mu brakło w pamięci, zawsze jednak szczęśliwie.
Jednak za drugiém wyjściem zaczął się plątać, następowała dosyć długa i piękna tyrada, najwdzięczniejszy ustęp z całéj roli. Dawison myli się, chce poprawić, miesza, plącze, mówi bez ładu, bez sensu, nakoniec słowa bez myśli, czcze jakieś niedorzeczne frazy; zatrzymuje się, aby dosłyszeć sufflera, ten szepcze, podnosi głos, krzyczy tak, że cała publiczność go słyszy, nic nie pomaga, on jeden pochwycić nie może słów jego. Próbował mówić coś jeszcze, w tém publiczność szemrać i mruczeć zaczyna. Sykanie! okropne sykanie! Dawison odchodzi prawie od zmysłów.
Dobrzańska, która z nim grała, zaczyna mówić; to go nareszcie ocaliło; wybrnął i do końca bez nowego przypadku dociągnął nieszczęsną rolę.
Na człowieku tak wraźliwym i dbałym o swą sławę, wypadek ten zrobił najokropniejsze wrażenie. Wychodząc, jak powiada, nie mógł oczu podnieść na nikogo — zdawało mu się, że jego hańba stoi wypisana na zakrwawioném czole. Przeklinał, że się podjął roli.
Za kulisami poczciwy jakiś statysta szepcze mu pełnym politowania głosem, dźwięczącym jak szyderstwo: — A! proszę pana! słowo honoru, pańskie nieszczęście tak mnie martwi, jakby mnie samego dotknęło.
Tego jeszcze nie dostawało! Ukrywając się od oczu ludzkich, wybiegł sam jeden do Saskiego ogrodu. Tam, po ciemku, siedząc na ławie, gryzł się, rozmyślał i męczył.
Tu spotkał go Komorowski, który na pocieszyciela nie był stworzony.
— Czy będziesz pan spał téj nocy? — zapytał — bo ja na jego miejscu okabym zmrużyć nie mógł.
Klęska była okropna, Dawison w istocie w gorączce cały, nie zasnął téj nocy. Nazajutrz krył się jak winowajca, unikał spotkania z towarzyszami. Ileż pracy znowu, aby pamięć tego nieszczęścia zagładzić!!
W dziewięć dni późniéj Żółkowski nagle zachorował; było to we środę; w niedzielę (d. 17-go czerwca) zapowiedziana była Waryatka. Dmuszewski, spotkawszy Dawisona, powiada mu, że trzeba będzie, ażeby wziął po Żółkowskim rolę Kaleba. Wcale go to nie ucieszyło, zaczął prosić dyrektora, aby go uwolnił od niéj, gdyż po ostatniém niepowodzeniu w Konstancyi, potrzebował sobie poprawić opinię u publiczności, a występując znowu w zastępstwie i w niedość stosownéj roli, mógł zginąć na wieki. Dmuszewski wymówkę przyjął bardzo źle.
— Co? co? — zawołał — jam myślał, że z radości „omal nie wyskoczysz!“ Po co to te grymasy? od razu Talmą być nie możesz. No, i cóż się stało?“
Odszedł Dmuszewski kwaśny, a Dawisona zostawił zrozpaczonym.
Nazajutrz narzucono mu rolę Kaleba, umyślnie już dla niego napisaną, Koss urzędownie na niéj własną ręką naznaczył: „Do zastąpienia na niedzielę, p. Dawison.“ Dmuszewski musiał już mówić o reklamacyi i oporze, zatém ażeby uwolnić się nie mógł, officyalnie rolę oddano. Nie było na to środka.
W chwilę potém spotyka go Dmuszewski.
— Daremna rzecz — mówi z daleka — dziś na sessyi uchwalono niezmiennie.
— Niestety! mam już rolę w kieszeni — odpowiedział Dawison.
— Bo to te grymasy niepotrzebne, i pieszczoty niepotrzebne; zawód artysty i t. d.
Dmuszewski umieścił tu kilka rzadko się już dających użyć morałów oklepanych, Dawison stał, słuchając cierpliwie.
— Nie spodziewałem się tylko — rzekł cicho, — żeby to, co poufnie mówiłem przed panem, miało się w dyrekcyi powtórzyć. Braku gorliwości zarzucić mi niemożna, bo, Bóg świadkiem, cieszyłem się, gdy mi dano tę rolę w Konstancyi; byłem szczęśliwy, żem miał sposobność dowieść gorliwości mojéj i zamiłowania sztuki. Po nieszczęśliwym owym wypadku, dzisiejsza obawa może być usprawiedliwiona, chociaż od roli Kaleba wcale się już nie myślę uchylać. Wynurzyłem się tylko z żalem moim przed panem dyrektorem, jako przed człowiekiem, w którym pokładam zaufanie i dla którego mam szacunek.
— Słusznie czynisz, moje dziecko — odparł Dmuszewski, — i kiwnąwszy głową, poszedł daléj.
Nazajutrz rano, z trzyarkuszową rolą swoją chodził Dawison po ogrodzie i gorliwie się jéj uczył, tak, że ją tego dnia umiał nieźle, a miał jeszcze czas do przestudyowania i popracowania nad nią. Dręczyła go myśl, co miało znaczyć tak skwapliwie powierzenie drugiéj roli? był li to naturalny bieg rzeczy, czy chęć skompromitowania bez powrotu??
Wystąpienie w Waryatce, mimo obawy, powiodło się bardzo a bardzo szczęśliwie. W części znacznéj poprawił sobie opinię. Dyrektorowie, kolledzy, widzowie, jedném słowem wszyscy byli zadowoleni. Komorowski, Karasiński utrzymywali nawet, że lepiéj pojął charakter Kaleba od Żółkowskiego. Chwalili zapał, z jakim odegrał scenę główną aktu trzeciego. Rolę tym razem umiał doskonale i wcale nie potrzebował sufflera, Sam znajdował tylko małe omyłki co do sytuacyi; ale też grał prawie bez próby i można go było usprawiedliwić. Werowski, Kurpińska, pani Halpertowa nie przyszli na próbę, i kilka tylko scen, do których Kaleb wchodził, odegrano.
Wychodząc z teatru po przedstawieniu, Dawison był prawie tak szczęśliwy, jak nieszczęśliwym czyniła go Konstancya... Komorowski chwalił wszystko tego dnia, nawet organ Dawisona, który znajdował naturalnym i czystym. Dawison przywiązywał wagę do jego sądu i smaku, oceniając w nim talent, doświadczenie i wykształcenie niepospolite. Utrzymywał, że ilekroć, choćby najsurowiéj mu co powiedział Komorowski, choćby to w pierwszéj chwili raziło i nie trafiało do przekonania, późniéj zawsze okazywało się słuszném. Forma tylko często była szorstką.
Wieczór ten, 17-go czerwca, wlał na nowo otuchę w zbolałe i uciśnione serce Dawisona; czuł się znowu artystą i miał przyszłość przed sobą. Z nowym zapałem postanowił poświęcić się swemu zawodowi, składając mu w ofierze życie i siły wszystkie.
Następnych dni chodząc po ogrodzie Lesznowskich, próbował rolę księcia Chevreuse’a w Pojedynku; czuł, że teraz lepiéjby ją mógł odegrać, był nierównie śmielszy i pozbywał się sztywności i strachu początkujących.
Ziściło się wprędce życzenie, bo mu w istocie dano rolę Chevreuse’a w Pojedynku. Kostium był tym razem staranniejszy, twarz lepsza i znawcy znajdowali, iż postęp od pierwszego wystąpienia był widoczny. Dmuszewski chwaląc na prelekcyi, dał uczuć, iż uczeń korzysta ze światłych rad jego. Zaraz po Pojedynku naznaczono mu rolę Don Alonza w Precyozie, do wystąpienia za dni kilka w miejscu Komorowskiego, który był słaby. Dawison przyjął ją i odegrał wcale dobrze. W roli Precyozy występowała po raz trzeci na warszawskiéj scenie artystka teatru krakowskiego Niedzielska. Dawison nie mógł długo zapomnieć rozpaczy, w jaką go wprowadzała. Kurpińska w porównaniu z nią wydawała mu się aniołem, i wrażenie, jakie na nim czyniła gra Niedzielskiéj, wpłynęło na własną jego. Pomimo to, gdy po przedstawieniu nieśmiałych parę głosów wywołało Niedzielską, Alonzo wyprowadzić ją musiał. Dyrekcya była zadowolona. Kostiumy, po większéj części pożyczane u pani Piaseckiéj, były mu do twarzy i stosowne. Kurpińska chwaliła zapał, z jakim grał; inni ganili równo podniesiony głos i wymawianie, na czém, znajdowali, że deklamacya traciła, wymagająca stopniowania.
Dnia 29-go czerwca powtórzył w Waryatce Kaleba, nie gorzéj niż pierwszym razem. Co do ostatniéj sceny, nie będąc siebie pewien, postanowił badać, pytać i radzić się.
Jeszcze d. 13-go maja dano mu rolę Henryka w komedyi Nowa miłość; grano ją dopiero w lipcu dwa razy, dzień po dniu. Dawison po raz pierwszy występował w roli charakteru. Henryk jest młodym człowiekiem, skromnym, szlachetnym, który kocha a musi taić się z miłością swoją, gdyż ta, którą serce wybrało, jest żoną jego brata. Nareszcie zwyciężywszy to uczucie, odjeżdża. Komedya była oryginalną p. Karola Kucza. Grano także niedawno przedtém tegoż autora Marynarzów, a Dawison znajdował je obie podobnemi formą do siebie i do Familii Riquebourg’ów.
Na próbie zarzucali wszyscy Dawisonowi, że gra zbyt tragicznie, nawet suffler Krawczyński odezwał się z miną znawcy:
— Co to, pan tragedyę chce z tego zrobić? to nie Pojedynek.
Pracował nad tą rolą, powtarzali ją u Komorowskiego i gdy przyszło wystąpić, gra była znacznie złagodzoną, stosowniejszą do charakteru komedyi. Podczas przedstawienia niemiły miał trafunek Dawison. Jest w komedyjce sytuacya taka, że kochanek, którego on grał rolę, źle zrozumiawszy kobietę i sądząc, że ona mu swą miłość wyznaje, upada jéj do nóg. Scenę jednak autor pojął seryo. Tymczasem publiczność, zrozumiawszy ją opacznie, wzięła z komicznéj strony, i — jakież było przerażenie Dawisona, gdy w chwili stanowczéj głośne śmiechy rozległy się w teatrze. Nie stosując tego do sztuki, ale do siebie, Dawison z razu przeląkł się, czy jaki traf, (coś zepsutego w ubraniu lub t. p.), jakiś ruch śmieszny nie wywołał téj niewczesnéj wesołości. Śmiechy za każdém przemówieniem słów kilku powtarzały się nieustannie. Dawison zmieszał się niewypowiedzianie, tak, że ledwie mógł słowo uchwycić; sądził już, że się powtórzy ów przypadek w Konstancyi.
Odetchnął dopiero, gdy mu powiedziano późniéj, że sytuacya niewymownie była śmieszna i musiała uczynić to wrażenie. Bądź co bądź, z roli téj był wielce niezadowolony. Dmuszewski powiedział mu, że mógłby ją lepiéj opracować, Komorowski grę ganił, wielu także — utrzymując, że grał jeszcze za nadto tragicznie. Lecz że nazajutrz sztuka powtórzoną być miała, cieszyło go to, że się mógł jeszcze poprawić. Wziął się tedy do roli na nowo, Komorowski dał mu kilka rad zdrowych. Dawison zawsze to powtarzał z otwartością sobie właściwą, iż mu był winien wiele. Grał teraz o wiele spokojniéj i przedstawienie poszło daleko lepiéj, nie dopuszczał się zbytnich uniesień, tłumił w sobie uczucie. Sam czuł potém, iż mógł być zadowolony. Komorowski pochwalił także, dodając: — „chociaż dla mnie wiele potrzeba, aby mi się całkiem podobać.“
Téj trochę zarozumiałości łatwo mu Dawison przebaczał.
Po obu przedstawieniach przywołano wszystkich artystów; po drugiém oddzielnie jeszcze Komorowskiego. Miał on w téj sztuce rolę mniejszą, nie świetną, a jednak został przywołany. Dawison powiedział mu, że to za prawdziwy tryumf uważać powinien. Dawisonowi truło prawie każdy oklask, jaki otrzymywał, niezmiennie mu towarzyszące sykanie; znosił to jednak cierpliwie.
Ucieszył się bardzo, gdy mu powiedziano z boku, iż pensya jego została o trzy dukaty podwyższona, nie śmiał jednak wierzyć temu szczęściu, ani powtarzanéj pogłosce.
Dnia 14-go lipca przypadały imieniny starego Kudlicza; uczniowie szkoły dramatycznéj w wigilię przygotowali quodlibet, złożony z samych scen wziętych z dzieł jego, przerobionych z prozy na wiersz przez Wróblewskiego. Robota to była dość licha.
Salę przystrojono kwiatami, wieńcami, kobiercami, zaprowadzono Kudlicza na siedzenie nakształt tronu dla niego przygotowane; zasiadł — i grać rozpoczęto sztukę. Poszło to zręcznie i zakończyło się — nieuchronną kantatą. Dawison grał scenę ze sztuki Powrót Stanisława z panną Mejerówną, młodą uczennicą, bardzo zgrabną, która obiecywała miłą aktorkę w przyszłości. Stary nauczyciel do łez się rozczulił, dziękował uczniom wzruszony, przyrzekając dokładać wszelkich starań, aby ich kształcić w zawodzie. Wszyscy z czułością cisnęli się, całując jego ręce z uczuciem niezmyśloném, bo go serdecznie kochali. Scena była rzewna i piękna...
Ale okropniejszéj pono w życiu artysty dramatycznego spotkać trudno, nad tę, która dotknęła Dawisona d. 4 go sierpnia. W wielu życiorysach artysty jest ona fałszywie wspomnianą, chociaż notaty jego własne w ten sposób ją opisują:
Dnia 4-go sierpnia, o godzinie 6-éj wieczorem, Dawison szedł z rzeczami do Teatru Rozmaitości, w którym miał grać po raz czwarty Henryka w Nowej miłości. Był jeszcze na dole, gdy w górze wschodów usłyszał jakieś krzyki. Z razu zdawało mu się, że ktoś tak głośno rozmawiał, albo się kłócono; lecz po chwili, przysłuchawszy się lepiéj, stanął jak wryty, skamieniały. Rozpoznawał jęki — głos, mowę, jakby znaną, chociaż uszom swym jeszcze wierzyć nie chciał... Wtém nadbiegający ktoś z boku zawołał: — Jakaś kobieta spadła z paradyzu na parter.
W téj saméj chwili Dawison wyraźnie rozpoznał głos matki swojéj... Nie był w stanie opisać co się z nim stało, nieprzytomny biegł, drżał, wracał, nie wiedział, co począć z sobą. Nie mógł znaleźć drogi na wschody. Wtém zbliżyła się do niego Hejmanowa, przestraszona, ze wzrokiem błędnym.
— Panie Dawison — zawołała — twoja matka...
Dawison stracił zmysły na chwilę...
— Odwieź ją pani do domu! — krzyknął w rozpaczy, — ja się ruszyć nie mogę, ja grać dziś muszę, a gdybym ją zobaczył, nie mógłbym dopełnić obowiązku. Miéj pani litość.
Tymczasem jęki nieszczęśliwéj dochodziły ciągle do uszu jego. — Boże mój! Boże! — mówiła stara Dawisonowa, — ratujcie mnie! ratujcie! Czyż nikt mnie nie poratuje?... Dawison przerażony uciekł, czując że szaleje. Nie wiedząc, jak i kędy wpadł do garderoby teatralnéj. Tu już wiadomość o wypadku była rozgłoszona. Za kulisami ledwie słyszeli z razu okropny łoskot. Matka, staruszka, przechyliwszy się, spadła przez dwa piętra na krzesła...
— Na miłość bozką, niech ją kto do domu odwiezie! — wołał Dawison, łamiąc ręce. — Drogi, kochany panie Olewiński, zlituj się, idź, zobacz, dowiedz się, czy ją odwieziono. Zaczęto go uspakajać, że ratunek był dany, że została wyprawiona do domu, że niebezpieczeństwa nie ma; dopiero się nieszczęśliwy uspokoił, i łzy puściły mu się z oczu.
A czas naglił, ubierać się i grać — musiał. Takie bywa położenie aktora, któremu matka, dziecię, żona umiera, on grać musi, on się często musi uśmiechać, połykając łzy krwawe...
Nie wiedział już — jak mówił — kiedy i jak sztuka odegrana została. Ubrał się co najprędzéj, wybiegł bez tchu, lecąc do domu rodziców. Tu spotkał go najokropniejszy widok. Na kanapie leżała rozciągnięta matka, izba pełna ludzi, chirurg obwiązywał nogę. Stanął nad nią i długo nie mógł przemówić słowa. Staruszka leżała bardzo spokojnie, odzywając się do niego najczulszemi wyrazy. Odszedłszy dopiero do drugiego pokoju, obfitemi łzami zaczął płakać, i nie otarł ich, aż powrotu jego zażądała. Biedna kobieta przed niedawnym bardzo czasem miała złamaną rękę, teraz znowu w najokropniejszy sposób się potłukła. Noga jedna była złamana, prawa ręka najokropniéj stłuczona, zdawało się, że i w ramieniu jedném kości musiały być pogruchotane; biodra, kolana były zbite, druga ręka podobnie, a szczęka rozłupana tak, że zęby się w niéj chwiały. Opatrzono ją wśród męczarni i ostrożnie przeniesiono na łóżko. Syn pozostał przy niéj. Około dziesiątéj zaczęła usypiać — nie odszedł, aż dopóki Natan nie przybył go gwałtem wymieniać. Dawison, który od pracy uwolnić się nie mógł nawet taką boleścią, zawlókł się do domu, prosząc Boga, aby mu tę ukochaną ocalił.
„Gdybym żył najdłużéj, mówił późniéj, krzyk jéj i wołanie: Ratujcie! i głos ten nigdy mi nie wyjdzie z pamięci.“
Nazajutrz biedna pokaleczona płakała, cierpiała mocno. Los téj kobiety ze wszech miar był nieszczęśliwy; skazaną była na ofiary i cierpienia nieustanne. Całą pociechą dla niéj były pozostałe dzieci.
Dawison poszedł do dra Le Bruna, prosząc, aby ją odwiedził, przyrzekł mu to chętnie. Miał być zaraz, tegoż dnia.
W domu choréj brakło wszystkiego; Bogumił musiał grosza dostać, aby nim się podzielić, a ten nie przychodził mu łatwo, ani nawet sam sobie mógł starczyć. Całym celem jego zabiegów było los spokojny téj biednéj matce kochanéj zapewnić. „Ach! czegożbym nie oddał, pisał nazajutrz w notatkach swoich, gdybym mógł matce, mojéj biednéj, dobréj matce, byt nietroskliwy na stare lata zapewnić. A! czuję to, jak nieszczęśliwym jest czasem ubogi. Postanawiam przynajmniéj ile możności zawsze jéj życie osładzać i choć chwilowe przynosić szczęście, jeśli już trwałego mieć nie może.“
Pogłoska o podwyższeniu pensyi Dawinsonowi okazała się fałszywą i przedwczesną; Koss dopiero za kilka miesięcy przyrzekł mu się o to postarać.
Dnia 22-go sierpnia Dawison grał rolę w Godzinie małżeństwa; Kudlicz, z którym dawno nie mówił, był, jak zwykle, w serdecznie gderliwym humorze i wpadł na niego z góry.
— Pan mnie słuchać nie chcesz! tyle razy ostrzegałem waćpana mów powoli! nie, trzepiesz, trzepiesz, mielesz, w grze i mowie nie znać rozwagi i zastanowienia. Ręce latają jak cepy, nie możesz ustać na miejscu, słowa nie powiesz bez ruchu, gestykulacya uprzykrzona. Ja waćpanu więcéj i słowa nie powiem, bo to się na nic nie zdało, kiedy słuchać mnie nie masz ochoty.
Od kogo innego wydałoby się to może napaścią, w ustach poczciwego Kudlicza miało znaczenie i wagę. Dawison szanował go i kochał, i przyjął z wdzięcznością ojcowskie jego rady. Postanowił przed wystąpieniem prosić go o wysłuchanie roli.
Ostatnie role Dawisona wypadły wszakże wcale dobrze i postęp był widoczny.
Matka, nad wszelkie spodziewanie, przychodziła szybko do zdrowia. Chirurg Bernatowicz, który ją opatrywał i odwiedzał dwa razy na dzień, sam był tém zdziwiony. Wkrótce mogła już siedzieć na łóżku, boleści się zmniejszały — na nodze tylko musiała dłużéj zatrzymać bandaże. Dawison mówił, że anioł jakiś czuwać nad nią musiał w chwili strasznego upadku.
Pomimo wcale szczęśliwych początków na scenie, życzliwości dyrektorów i uznania talentu, następne miesiące przebył Dawison w zupełnéj prawie bezczynności; zapominano o nim, pomijano go, nie mógł się doczekać roli. Gorąco pragnąc kształcić się i pracować, nie miał do tego najmniejszéj zręczności. Ta bezczynność ciążyła mu nad wyraz. Jeśli nawet dostał rolę, była ona podrzędną i nic nie znaczącą. Skazany na takie wegetowanie, artysta chciwy czynu, namiętny, czuł się nad wyraz nieszczęśliwym. Rozumiał to dobrze, iż w początku zawodu zardzewieć tak łatwo i zrezygnowanemu pozostać na zawsze w sferze tych utilités, mierności teatralnych, które się zużytkowują, któremi się posługuje, ale one żadnéj nie mają przyszłości przed sobą. Dawison w téj sferze skazanych na nicość pozostać nie mógł. Wolał cierpieć i walczyć niż usypiać w takiém odrętwieniu. Trzeba było coś radzić, a w Warszawie rada była nadzwyczaj trudną, zbyt wiele przeszkód musiał łamać, a po za niemi były takie, których wola młodego człowieka skruszyć nie była w stanie. Właśnie w chwili, gdy zniechęcony zastanawiał się, co mu czynić wypadało, przybył do Warszawy dyrektor teatru wileńskiego Szmidkoff. Poznał się on z Dawisonem i podał mu myśl przejścia do jego towarzystwa. Widoki były bardzo świetne. Dawison mógł być czynnym. Nadzieja pracy, sławy, wykształcenia objęła, jak mówił, całą jego duszę. Korzyści materyalnych trudno się tam było spodziewać, moralne upatrywał wielkie...
Zachciało mu się gwałtownie jechać do Wilna. Rzecz była w jego położeniu do wykonania trudna. Dyrekcya młodemu, początkującemu artyście urlopuby nie dała, należało więc chyba zerwać z całą przyszłością w Warszawie i rzucić się na hazardowne drogi prowincyonalnych teatrów. Z drugiéj strony dymissya bezpowrotna zdawała się niebezpieczną.
Dawison zasięgał rady przyjaciół, ci odzywali się różnie, radzili i odradzali.
Po namysłach i walkach z sobą, nie mógł się już oprzeć pokusie i — podał prośbę do generała Rautenstraucha, krótko, otwarcie żądając uwolnienia na ośm miesięcy, ażeby mógł główniejsze grając role, uzyskać potrzebną wprawę.
Generał źle przyjął to podanie. — Nie o to mi idzie, rzekł do Dawisona, abym koniecznie chciał waćpana przy teatrze utrzymać, ale żeby mi tu pan Szmidkoff nie nabrał zwyczaju bałamucić artystów. Zresztą — dodał — jeśli się uprzesz, możesz jechać, ale, zapowiadam, że więcéj do mego teatru nie wrócisz. Generał, pomimo nalegań i wstawienia się Kossa i panny Lidemann, którzy starali mu się rzecz w prawdziwém świetle wystawić, uparł się przy swojém postanowieniu. — Niech sobie jedzie, ale niech nie wraca.
Pomimo groźby téj, Dawison opanowany myślą czynniejszego zawodu, nie mogąc otrzymać urlopu, prosił o uwolnienie. Prośbę napisaną miał już w kieszeni, pokazał ją Kossowi.
— Czy mam raz jeszcze spróbować sam skruszyć p. generała? — zapytał.
— Probuj.
Dawison natychmiast udał się do niego; zameldowano go, nie został przyjęty. Służący przyniósł odpowiedź, że pan generał jest słaby, że jeśli Dawison ma interes, może się z nim udać do Kossa lub Dmuszewskiego.
Ta odprawa oburzyła młodego artystę; dotąd wahał się, teraz miał najmocniejsze postanowienie ustąpienia. Pobiegł do Kossa; Koss, zmuszony, przyjął prośbę i poszedł z nią zaraz sam do generała.
Dawison chciał tylko powiedzieć generałowi:
— Panie generale, dymissyę gotową mam przy sobie, możesz mnie od groźnego nieszczęścia ocalić.
Wieczorem w teatrze Koss przyniósł odpowiedź, któréj się było można spodziewać.
— Nazajutrz rano otrzymasz pan dymisyę.
Udało się wszakże Kossowi, który szczerze i gorąco zajmował się sprawą Dawisona, do tego stopnia złagodzić generała, iż dla tego tylko urlopu formalnego odmówił, aby i inni potém ich nie żądali; lecz z gniewu wszelkiego ochłonął, i co do powrotu, obiecał, iż się to da zrobić...
— E! — dodał Koss pocichu, pocieszając go — wiesz przecięż przysłowie: „Dłużéj klasztora, niż przeora!“
Nazajutrz wręczono Dawisonowi dymissyę:
„Na żądanie p. Dawisona, dyrekcya uwalnia go z d. 21-m października 1838 r. od obowiązków i t. d.*
Dawison przyjął to spokojnie. Ze Schmidkoffem ułożył się o dwieście dwadzieścia złotych miesięcznéj gaży, a po sześciu miesiącach miał otrzymać pół benefisu. Kontrakt zawarty był tymczasowo do dnia 16-go maja, to jest do końca kontraktów i jarmarku w Wilnie.
Natychmiast trzeba się było wybierać i wyjeżdżać z p. Schmidkoffem razem. Dawison na prędce pożegnał towarzyszów, rodzinę i redakcyę gazety. Najboleśniejsze dla niego i dla choréj ciągle matki było rozstanie z nią. Staruszka rzewnie płakała, on także. Nie obeszło się też bez łez przy pożegnaniu z zacnym Kudliczem, Dmuszewskim, Komorowskim i innymi kollegami... Dawison niemal po raz pierwszy w życiu dłuższą miał odbyć podróż, a czasu na przygotowania było bardzo mało.
Dnia 31-go października wieczorem opuścili Warszawę: Schmidkoff, jego żona, tenor Kaps i Dawison. Pożegnanie ostatnie z matką poruszyło go nadzwyczajnie, ona płakała tylko — ale była spokojną. Syn odchodził i powracał, usłyszawszy szlochanie, wracał po razy kilka, wreszcie na gwałt zbiegł ze schodów i uciekł z tego domu... Boleśnie było rozstać się z ojcem i braćmi, ale to go nie tyle kosztowało. Matkę rzucał chorą jeszcze i zbolałą.
Podróż do Wilna, choć w porze przykréj, dość była przyjemną w towarzystwie wesołém; późna jesień na ten raz była wcale piękną, starano się Dawisona rozerwać i ugościć — nie dając mu się zatęskniać samotnie. Jechali pocztą, dość szybko, i w dniu 4-m listopada stanęli w Wilnie. — Pierwszy widok miasta i jego wdzięcznych okolic miłe na Dawisonie uczynił wrażenie... Schmidkoff wprost zawiózł go do siebie i przyjął gościnnie... Z Warszawy miał artysta listy polecające od dra Lea do Auera i Glücksberga, od Salingera do Ludwika Trefurta, a od G. A. Löwego do Hirschfelda. Tegoż samego dnia, przebrawszy się tylko, odniósł listy do Trefurta i Auera... Pierwszy (naczelnik poczt) zajęty był i zaledwie mógł mu krótką chwilkę poświęcić; u drugiego przesiedział dłużéj. Auer wszakże w tak niekorzystném świetle zaraz na wstępie odmalował Dawisonowi i teatr sam teraźniejszy i usposobienia publiczności wileńskiéj, iż wolałby był wcale go nie widzieć i tego wszystkiego nie słyszeć. Hirschfeld wynudził go; do Glücksberga już nie poszedł i list polecający zostawił ku wiekuistéj pamięci w pugilaresie. „Ze wszystkich tych, powiada Dawison, którym oddałem listy, ani jedna osoba nie była na pierwszych wystąpieniach, nie miałem więc już po co iść tam więcéj.“
Teatr mógł go pocieszyć: tam pracy miał tyle, ile tylko zapragnął. Dnia 11-go listopada, w tydzień już po przyjeździe, przedstawił się po raz pierwszy wileńskiéj publiczności w roli barona Sternhelma w Pięknéj maseczce, którą grywał już w Warszawie.
Z razu nieco miał obawy. Pierwsza scena jest krótką i mało znaczącą — wyszedł — odegrał ją: ogólne, żywe oklaski!! Nadzwyczajnie go to przejęło i uradowało; przyszłość w najświetniejszych barwach rozwijała się przed jego oczyma. W Warszawie nigdy, ani jednego oklasku nie otrzymał bez sykania; — tu — jednomyślne bravo! Po każdém zejściu ze sceny, oklaski się powtarzały coraz żywsze i towarzyszyły przez całą sztukę. Nakoniec — wywołano go jednogłośnie...
Tak rok się ten zakończył szczęśliwie. Od d. 15-go listopada Dawison grał nieustannie w rolach coraz nowych: Artura w Piętnie hańby, Kraft’a w Miłość wszystko może, Wacława w Niebezpiecznéj Ciotuni, Leona w Dożywociu Fredry, Karola w Krzyżyku złotym, Gastona w Parawiedesie, Wacława w Zemście Fredry, Dorseja w Dziesięciu latach życia kobiety, Bramera w Żywym nieboszczyku, w wyjątku z Matki Rodu, Artura w Terenie Dumas’a, Chevreuse’a w Pojedynku, Edwarda w Kłamcy prawdomównym, Lelia w Nowym Fra Diavolo. Największe powodzenie miał w Maseczce, w Piętnie hańby, w Dożywociu, Parawiedesie, Dziesięciu latach, Matce Rodu i Pojedynku.
Pracować więc musiał niesłychanie, ale mu to przychodziło łatwo i chętnie. Pamięć miał nadzwyczajną i w istocie nigdy sufflera nie potrzebował. D. 7 i 16 grudnia grał jeszcze w dodatku dwa razy po niemiecku i to rolę Burmistrza w Staréj Catalani. Stało się to z powodu przybycia do Wilna Józefa Christl’a, komika z Wiednia, który występował w rozmaitych quodlibetach. Na prośbę usilną dyrektora, Dawison musiał mu dopomódz. Chwalono wówczas jego niemiecką wymową. Dawison nie przewidywał jeszcze, że na scenie téj zyszcze sobie sławę europejską, i zapisując w notatkach ten wypadek, dodał: „Może też kiedy będę grał na niemieckim teatrze? Ktoż to może wiedzieć?“
Gdy dnia 9-go grudnia miał pierwszy raz wystąpić w Parawiedesie, wstał z rana słaby, na próbie zrobiło mu się gorzéj jeszcze, powracając z niéj uczuł mocne boleści i kurcze w piersiach, na co już cierpiał kilkakroć w Warszawie. Posłano czém prędzéj po doktorów. Brühl, Löwenglück i inni zbiegli się do chorego. Nacierano go wódką kolońską, Schmidkoff latał jak oparzony, drżąc może więcéj o los widowiska niż o artystę. Wszystkie te zabiegi nie wiele pomagały, boleści dokuczały ciągle i każdy donośniéj wymówiony wyraz powiększał cierpienie. Pomimo to Dawison chciał grać, warując sobie tylko, aby publiczność uprzedzono o chorobie, prosząc ją o pobłażanie. Skibiński wyszedł i uczynił to w skromnych wyrazach. Przez całą sztukę Dawison czuł jeszcze wielkie osłabienie, ale przyczyniało się to jeszcze do powiększenia effektu. Wywołano go po dwakroć. Zgadzali się wszyscy, że nigdy tak nie grał wybornie jak naówczas. Dało mu to wiele do myślenia. Osłabienie nie dozwalało mówić zbyt głośno, uniesienia i namiętności z większém się wyrażały umiarkowaniem, a pomimo to wybornie był w téj roli przyjęty.
Powiedział więc sobie sam — czy nie lepiéjby było więcéj ogień hamować, pilniéj o sobie pamiętać, będąc na scenie, w gwałtownych ustępach, zachować umysłu przytomność, słowem nie używać wszystkich sił tam, gdzie część ich tylko jest wystarczającą?!
Tak, człowiek myślący i pragnący wykształcenia z każdéj, najmniejszéj zręczności umiał korzyść dla sztuki wyciągnąć.
Cel przybycia jego do Wilna, był w zupełności dopięty. Grał role najznaczniejsze i ciągle. Narzucały mu się one same. W połowie lutego 1839 r. znowu ośm nowych miał przed sobą do studyowania. Publiczność ulubiła go i przyjmowała wdzięcznie, Dawison czuł się na drodze i ochota do pracy potęgowała się w nim, żył całą swą duszą.
Tu po raz pierwszy też spróbował sam dla sceny pracować piórem, i przełożył z francuzkiego Le Gamin de Paris — Ulicznika paryzkiego. Wystawiono go w teatrze w Wilnie, a słuchacze przyjęli sztukę, już rozgłos europejski mającą, z wielkim zapałem. Sam Dawison mniéj znaczącą wziął w niéj rolę, przywołano go jednak jako tłómacza. Była to chwila szczęścia i wewnętrznego zadowolenia, które zwiększyło się jeszcze, gdy po powrocie do domu, Schmidkoff i jego żona objawili mu zdanie swe, najpochlebniejsze o postępie uczynionym w zawodzie scenicznym. Schmidkoff odezwał się do niego: — Wierz pan zdaniu mojemu, wielka, nadzwyczajna zmiana w nim zaszła od czasu przybycia do Wilna, — poruszenia wszystkie nabrały łatwości i wdzięku, chód coraz pewniejszy, organ coraz czystszy i równiejszy. Nie widać po panu najmniejszego zakłopotania, jedném słowem, nieznać początkującego, czuć rutynę i pewność.
Dawison postanowił podwoić usilności, ufał, że go świetniejsza czeka przyszłość.
Stosunki z Warszawą nie były całkiem zerwane; w lutym pisał, przypominając się, do Dmuszewskiego, przesłał mnóztwo komplementów i szczere opisanie tego co się z nim działo w Wilnie; Kossowi wystawił swą obawę o przyszłość, przypominając przyrzeczenie dopomożenia do powrotu na łono teatru warszawskiego, Kudliczowi wreszcie wynurzył z serca pochodzące dzięki za dowody przychylności, które od niego odbierał, zapewniając go o poszanowaniu i wdzięczności.
Trzy do czterech miesięcy chciał jeszcze przebyć w téj szkole, gdyż nie za co innego uważał pobyt swój w Wilnie, potém sam już nie wiedział co pocznie. Schmidkoff radził mu po upływie tego czasu, nie powracać już w żadnym razie do Warszawy, ale starać się gościnnemi rolami po różnych w kraju teatrach utrzymywać się przez lato i następną zimę. Sam on chciał już dyrekcyę w Wilnie porzucić. — Zjednasz pan sobie sławę, mówił, a potém nie drogą łaski, ale zasługi wejdziesz do warszawskiego teatru. Wystąpisz pan jako rywal Komorowskiego, i nie trudno ci go będzie pokonać.
Dawisona w istocie strach przejmował na samą tę myśl, że po powrocie do stolicy zająć tam będzie musiał czwarte miejsce, gdy tu na pierwszém się odznaczał, i zastępować innych, lub wegetować bezczynnie. Pragnął też nadzwyczajnie dostać się za granicę i zobaczyć niemieckie teatra w Berlinie i Wiedniu, co zaprzężonemu w kontrakt warszawski stawało się niepodobieństwem. Ze swojego pół benefisu spodziewał się nieco funduszu, jednak nie wystarczającego na taką drogę. Zresztą Bóg wskaże co czynić! — dodawał ufny w przyszłość.
Nadzwyczaj czynny, Dawison chwytał wszelkie role, w których mógł sam siebie wypróbować, nawet komiczne. Pamiętając nieporównaną grę Żółkowskiego w Minie córce burmistrza, w roli Schnapsa, podjął się go tu skopiować i wybornie mu się to udało. Występował w niéj dwa razy. Z nadzwyczajnym talentem naśladownictwa powtórzył Żółkowskiego i wprawił słuchaczów w prawdziwe uniesienie. Ci, którzy znali w téj roli Żółkowskiego w Warszawie, dziwili się udatnéj kopii; ci, którzy go nie znali, zachwycali się talentem, z jakim Dawison umiał się przeistoczyć, zmienić twarz, głos, ruchy do niepoznania. Oklaski i okrzyki bez końca wynagrodziły mu tę próbę szczęśliwą.
Ażeby dać wyobrażenie czynności gorączkowéj Dawisona, dość jest wymienić role, w których tu występował, oprócz tych, któreśmy wyżéj zapisali. Beltora Pojedynku amerykańskiém, małą rolę, któréj podjąć się musiał z powodu słabości aktora Kościelskiego; Gustawa w Zachodzie słońca, Schnapsa w Minie, Wacława w nieporównanéj sztuczce Jasińskiego Waj i siostrzeniec, Henryka w Siedmiu dziewczętach pod bronią, w których śpiewał romans i duecik (dosyć podobno nieszczęśliwie), Evana w Lucyi, Piotra w Gonitwach w Tęczynie, (sztuce bardzo zręcznie przerobionéj przez Asnikowskiego, z niemieckiéj: Das Turnier zu Kronstein), Ferdynanda w Być kochanym albo umrzeć, Lazarry w Joannie z Montfaucon, nakoniec Adolfa w Uliczniku paryzkim.
W Joannie sprobował po raz pierwszy grać tak zwany czarny charakter. Publiczność przyjmowała go dosyć ozięble, lecz gdy w końcu zabity przez Joannę, z okropnym łoskotem zbroi i miecza upada jak długi na ziemię, huknęły oklaski i brawa rozgłośne, tak, że nieboszczyk nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Dnia 10-go marca wystąpił Dawison po raz pierwszy w ogromnéj i trudnéj roli Keana, w sztuce Dumasa, pod tym tytułem. Przyjęto go nadzwyczajnie; sztukę powtórzyć musiano i na długo pozostało po niéj niezatarte wrażenie. Rola ta w istocie stworzona była dla Dawisona. Gdy po czwartym akcie zapada kurtyna i następuje scena z Romea i Julii, publiczność po jéj odegraniu obałamuciła się sądząc, iż przedstawienie jest skończone; zaczęto z niesłychanemi krzykami wywoływać Dawisona. Asnikowski, który wyszedł, ażeby oznajmić publiczności, że piąty akt jeszcze nastąpi, musiał ustąpić ze sceny, nie dano mu się odezwać, jakby głosem jednym, krzyczeli wszyscy: Dawison, Kean! Musiał tedy wyjść przed kortynę. Jednogłośne brawo przedłużone powitało go.
— Lubo Kean zmysły utracił — odezwał się artysta z ukłonem, — ja jednak grać jeszcze będę akt piąty.
Nowe brawa i okrzyki. W końcu z tą samą pełną zapału wrzawą przywołano go raz jeszcze.
Pierwszy raz Dawison odezwał się tego dnia do publiczności i pierwszy raz w życiu zakosztował niczém niezatrutego, całkowitego tryumfu. Dziwiono się niesłychanéj pamięci jego, podziwiano grę doskonałą. W istocie rola Keana, oprócz trudności pojęcia i przedstawienia, jest niezmiernie uciążliwą, ośm bitych arkuszy. Dawison ani razu się nie zaciął. Upewniano go, że mógł był śmiało w téj roli wystąpić na każdym niemieckim teatrze.
Nadeszła nakoniec chwila przeznaczonego dla niego benefisu; Dawison wybrał był na niego Maskę żelazną, ale że ta była znaną i graną, musiał ją zmienić na Joannę z Flandryi czyli Córkę wyrodną. Dramat ten wcale smakowi jego nie odpowiadał, zastosowany był, jak pisze, do upodobań publiczności zamiłowanéj w tego rodzaju effektownych historyach, pod względem artystycznym lichych, ale silnie na nerwy niewykształcone działających. Dawison sam nazwał ją tuzinkowym francuzkim wyrobem. Pierwsze trzy akta były przyjęte dosyć zimno; dopiero w czwartym, zebrawszy całe siły, benefisant potrafił przemówić do serc publiczności i sąd, że nędzną sztukę dał na benefis, odmienić. Szczególniéj powiodło mu się opisanie okropnego snu złoczyńcy, dręczonego zgryzotami sumienia. Tak żywo wystawił na scenie to widzenie, iż dreszcz przechodził słuchaczów, i zdawało się im w istocie mieć przed sobą odcięte głowy, które Raul de Mauléon w śnie straszliwym oglądał.
W Wilnie, jak w większéj części małych miasteczek, był zwyczaj, że artysta lub artystka jeździli z biletami, zapraszając na benefis. Dawison opierał się upokarzającemu środkowi pozyskania względów publiczności, lecz Schmidkoff zmusił go do tego obrzędu nieuchronnego, przedstawiając, że inaczéj w teatrze będą pustki. Musiał więc we fraku i białych rękawiczkach odbyć tę nużącą pielgrzymkę od drzwi do drzwi. Przyjmowano go prawie wszędzie bardzo grzecznie i uprzejmie, osypywano mnóztwem komplementów, a nawet dosyć wspaniale za bilety płacono. Wszędzie prawie słyszał powtarzane to zdanie, że dla niego jednego publiczność na widowiska uczęszcza. Dosyć go to ubawiło i uradowało, bo nie było prawie domu, gdzieby mu téj grzeczności nie wyświadczono. Nie zabrakło mu nawet tajemniczéj przygody, serdecznéj. Dnia 17-go marca o pół do dwunastéj w nocy, spał już dobrze, gdy wszedł służący, obudził go i doniósł mu, że jakieś dwie kobiety przyniosły dla niego — czapeczkę. Rozespany obejrzał ją z razu, sam nie wiedząc co to ma znaczyć. Była to bardzo ładna ręczną robotą starannie wykonana z włóczki czarnéj i ponsowéj ze złotem czapeczka ranna, która, wedle słów służącego, powtarzającego co mu te panie mówiły, przysłana została z prośbą, aby Dawison włożył ją na głowę, na jutrzejszém przedstawieniu w roli Keana...
U spodu wyszyta była cyfra: B. D., a gdy się jéj nazajutrz lepiéj przypatrzył, znalazł jeszcze nieznaczny na pierwszy rzut oka napis: „Na dzień benefisu 9-go marca v. s. 1839.“
Czapeczka bardzo ładna, zdobiła nazajutrz głowę Keana. Dnia 19-go wieczorem znów przyszły pytając o niego owe dwie panie, zasłonione szlafroczkami i salopami pod same oczy, tak, że twarzy ich dostrzedz nie było podobna, i przyniosły bilecik na pięknym różowym papierze, w którym jakaś L. czy E. dziękowała pięknemu Keanowi za to, że włożył czapeczkę, oświadczając, że mu w niéj było bardzo do twarzy. Wyrzucała zarazem, że nie chciał jéj z początku przyjąć, chociaż robiła ją z przyjemnością i uczuciem, któremu nie śmie i nie powinna się oddawać. Nareszcie jeszcze było coś o tém, że Elena nie zna miłości prawdziwéj, ale Anna Damby prawdziwie go kocha (Keana)... Czekały na odpowiedź. Dawison oświadczył życzenie posłyszeć i dowiedzieć się czegoś więcéj, podziękował. Wcale go to nie zajmowało. Jan, służący, z własnego domysłu, zaciekawiony powlókł się za temi paniami, chodził i jeździł za niemi, aż nakoniec znikły mu w jakimś domu, który opisał. Dawison przyjął wiadomość jak bilet, nie zajmując się wcale tą przygodą.
W kilka dni potém około siódméj wieczorem, też same, niemal zamaskowane posłanki, przyniosły znowu wonny bilecik francuzki, w którym E. L. wyrzucała artyście, że nawet poznać jéj nie jest ciekawy, bo już dwa razy, od czasu odebrania czapeczki, była w teatrze, a ani razu jego spojrzenia nie zwróciły się na jéj lożę. Tajemnicza karteczka zapewniała, że się znali od początku stycznia; prosiła o najgłębszą tajemnicę względem kollegów i kazała zagadkę rozwiązać. Zakończenie brzmiało w dobréj francuzczyźnie, ostrzeżeniem, że owi kolledzy mogliby być bardzo zazdrośni, lecz że nieznajoma wcale się ich sama dla siebie nie obawia. Dawison odpowiedział, że będzie jéj szukał i znajdzie. Kazała potém spytać, czy jutro ma grać i czy piękną rolę, bo by w takim razie poszła do teatru, chociaż jest na bal proszoną, jeśli Dawison powie jéj, by była w teatrze. Prosił jéj na czwartek, bo tego dnia miał grać w Inez de Castro. Dodano dla służącego przestrogę, ażeby za paniami nie chodził, bo go nieprzyjemność jaka spotkać może.
Przed dwoma miesiącami Dawison był na maskaradzie w Wilnie raz jeden dla ciekawości. Intrygowało go naówczas różowe jakieś domino, chodzące z dwiema staremi maskami kobiecemi. Powiedziało mu ono mnóztwo słodkich słówek, zapewniało, że się spotkają, że on być u nich musi i t. p. A pani mi wówczas przypomnisz tę redutę? — zapytał. — Przypomnę... Styczniowa znajomość mogła się do tego odnosić. Jeden z przyjaciół Dawisona, wtajemniczony w tę intrygę, zapewniał go, że bohaterką była pewna pani generałowa. Dawison był u niéj z powodu benefisu, przyjęła go bardzo grzecznie, rozmawiała z kwadrans po francuzku, ale o maskaradzie mowy nie było. Ciekawość była do wysokiego stopnia podniecona, ale zresztą, mało go to wszystko obchodziło. Schmidkoff zaręczał, że się to wykryć musi, ruszał ramionami i śmiał się.
Benefis po podziale i obliczeniu przewyżek wyniósł na część Dawisona tysiąc kilkaset złotych (200 kilkanaście rubli). Z tego popłaciwszy długi, siedmset dał Dawison — niestety! — do schowania Schmidkoff’owi. Było to pierwsze ziarno na podróż za granicę.
Nieznajoma wielbicielka nie przestawała nudzić Dawisona niedorzecznemi listami, na które jednak sama grzeczność odpisywać kazała. Usiłował przeniknąć tajemnicę, domyślić się kto była, ale dotąd napróżno. Korrespondencya przez garderobianą, znać dobrze do tego kunsztu wdrożoną, nie dawała spoczynku, wonne bileciki latały.
Dawison różne sobie tworzył plany przyszłości, Warszawa uśmiechała mu się jako rodzina, ale teatr przerażał. Z kilkaset złotemi, które miał u Szmidkoff’a chciał się udać do Pruss, najprzód może do Królewca; tą już myślał wystąpić na niemieckiéj scenie. Pociągała go ona ku sobie łatwością wykształcenia i postąpienia w swym zawodzie. Ztamtąd chciał jechać daléj, daléj w świat, widzieć znakomitych artystów i pójść z nimi w zapasy. Z odwagą młodzieńczą czuł w sobie siłę po temu. Z pod warszawskiéj dyrekcyi, raz się tam na powrot dostawszy, trudno już wyrwać się było w artystyczną podróż, któréj tak bardzo pragnął. Ona była jego marzeniem, celem — począł więc w listach przygotowywać rodziców do tego, by się rychłego nie spodziewali powrotu. Tymczasem nieznajoma, osypująca go maleńkiemi prezencikami, zawsze jeszcze niewidoma, tajemnicza, przypominała się ciągle. Nie była to jednak ani owa maseczka z reduty, ani pani generałowa, którą posądzano.
W kwietniu przyjechał do Wilna Aszperger, i zobaczywszy Dawisona, zaproponował mu, czyby nie życzył sobie z jego towarzystwem się połączyć na miesiąc kontraktów od 25-go maja do 25-go czerwca, w czasie których grać mieli w Mińsku. Radził się Dawison Schmidkoffa, a że w żadnym razie straty na tém mieć nie mógł, zawarł w końcu z nim kontrakt na piśmie, którym za dwadzieścia kilka wystąpień, miał sobie zapewnionych piętnaście dukatów stałéj gaży i pół benefisu. Zdawało mu się, że w najgorszym razie będzie mógł kilkaset złotych znowu dołożyć do tego kapitaliku na podróż, który miał w ręku Schmidkoffa. Schmidkoff zaś ze swoją kompanią zamierzał jechać do Libawy i tam też urządzić teatrzyk niemiecki. Dawison chciał późniéj dostać się do niego, i u niego rozpocząć grać po niemiecku, o co mu koniecznie chodziło. Późniéj jeszcze zamierzał udać się do Poznania.
Troskliwa matka radziła mu, ażeby się o pomoc i protekcyę zgłosił do Warszawy do p. Józefa E. Odpisał jéj, że nigdy i za nic tego nie uczyni. Chciał zawstydzić tych zarozumiałych protektorów, którzy przy pierwszéj jego w świat wycieczce, najsmutniejszemi karmili go przepowiedniami, aby odmowę pomocy usprawiedliwić. Chciał im pokazać, że człowiek utalentowany i pracowity, z pomocą bożą, sam wybić się przecięż może. Schmidkoft, który zdawał się Dawisonowi najprzyjaźniejszym, czynił mu nadzieje świetnego powodzenia w Niemczech.
W maju, bankier H....n, kuzyn ojca Dawisona, przybył na czas niejaki do Wilna. Poprzedziła go sława zacnego i dobrego człowieka. Dawison więc poszedł do niego, a że ten go wprzód widział w roli Keana, przyjął bardzo serdecznie. Jako krewnemu Dawison zwierzył się z zamiarem podróży do Niemiec; H. radził mu, aby się kształcił w deklamacyi niemieckiéj, oddawał pochwały talentowi młodego artysty, jak powiadał, nader już wiele obiecującego, i przyrzekł nawet listy polecające dokądkolwiek jechać zechce, późniéj zaś starać się o umieszczenie przy jednym z teatrów w Berlinie. H. miał w téj stolicy wpływy wielkie. Zakończył zapewnieniem, że co tylko jest w jego mocy, uczyni dla Dawisona. Zapraszał go, aby bywał częściéj i t. p.
W kilka dni potém jednak poszedłszy z drugą wizytą, nie zastał go. Nie szło Dawisonowi o siebie, miał szczególniéj myśl dopraszać się u H. o polepszenie bytu rodziców, o pomoc dla nich jednorazową, lub o stały, wyznaczony zasiłek. H. wzbudził w nim szacunek i zaufanie, miał więc nadzieję, że starania te bezowocnemi nie będą.
Matka, którą przyjaciel Eisenbaum miał przygotować do myśli dłuższego z synem rozstania, odpisała, że się zgadza na podróż. Pożegnanie jéj do łez go rozczuliło.
Dnia l-go czerwca 1839 r., około dziewiątéj wieczorem, Dawison opuścił Wilno, w którém pobyt do milszych wspomnień jego młodości należał. Jechał po raz pierwszy na pocztowéj bryczce, zmieniającéj się co stacya. Droga wydała mu się dosyć jednostajną i nudną, trwała ona całą noc prawie, i w godzin dwadzieścia, to jest d. 2-go około piątéj, trzema ognistemi rumakami wtoczył się tryumfalnie do Mińska. Miasto po opisach jego, jakiemi go nakarmiono, tak małém, jak się spodziewał, nie wydało mu się. Tegoż wieczora grano Lunatyczkę, komedyo-operę i starą komedyę, miał więc zręczność przypatrzyć się nader nędznemu składowi towarzystwa, do którego się chwilowo przyłączył. Wyjąwszy panią i pannę Aszperger, a starego Aszpergera, nie było, — co się zowie nic.
Z tém wszystkióm, co do wyuczenia ról, nie stało znowu tak źle, jak sobie wyobrażał, bo w Wilnie często się gorzéj trafiało. Aszpergerowie przyjęli go z radością i przedstawili mu zaraz repertuar, w którym ośm do dziewięciu nowych ról grać mu wypadało. Miało ich początkowo być tylko cztery, w rzeczy saméj ogromna go czekała praca.
Dnia 6-go czerwca, to jest czwartego po przybyciu do Mińska, Dawison wystąpił raz pierwszy w roli Sternhelma w Pięknéj maseczce. Był to też jego pierwszy występ w Wilnie. Publiczność w teatrze nie była liczna, oklaski dawano oszczędnie i wcale nie w tych miejscach w jakich się ich spodziewać było można. Przy końcu dość nieśmiało i słabo przywołano go. Po raz drugi wystąpił dnia 9-go w Parawiedesie. Grał, o ile sam czuł, tak samo a może lepiéj niż w Wilnie, przyjęcie i zrozumienie gry wielce było odmienne. Przekonał się, że smak tutejszy wymagał napuszonéj deklamacyi, przesadnéj, niegodnéj tego nazwiska; naturalna dykcya szkoły warszawskiéj bladą im się wydawać musiała i słabą. W miejscach najeffektowniejszych panowało chłodne milczenie. Natomiast artysta domorosły Drozdowski (który, nawiasem mówiąc, był tęgo cięty), grając Guisgnaca, strażnika, rolę podrzędną, za kilka płaskich żartów sowite zebrał oklaski. Przenajnędzniejszy Parawiedes (pan Wojciechowski, równie pod hełmem jak poprzedzający) większe też od Dawisona miał powodzenie, zapewne za to, że i roli nie umiał, i grał jak za napaść. Dawison zgryzł się, bo go nawet nie przywołano po roli tak wypracowanéj i utrudzającéj. Aszpergerowie pocieszali jak mogli, opowiadając mu tysiączne przykłady, tegoż samego usposobienia i pojętności publiki tutejszéj.
Dnia 11-go miano grać Fałszywy wielki ton, wyborną komedyę Toepfera, Dawison wyuczył się dosyć długiéj roli Filippa Strehlena, ubrał się, przysposobił, lecz ponieważ przed rokiem komedya ta była w Mińsku dwa czy trzy razy grana, publiczność tak skąpo się zebrała, że gra świecy nie była warta, teatr został zamknięty.
W kilka dni potém grał Dawison Wacława w Mężu i żonie Fredry. Przyjęcie téj wybonéj komedyi naszego najcelniejszego dramatycznego autora, było nadzwyczaj zimne. Dawison miał słuszność utrzymując, że czwartéj jéj części w prostocie ducha nie zrozumieli Mińszczanie poczciwi. Nie przywołano nikogo, chociaż cała komedya złożona tylko z obojga Aszpergerowstwa, panny Aszpergerówny i Dawisona, pewnie była bardzo dobrze odegrana. Dawisona to oburzało; aby mu lepiéj dać poznać sposób oceniania artystów, opowiedziano następującą anegdotę: — Ktoś nieco lepiéj oswojony z teatrem i grą artystów a obyczajami teatralnemi, siedząc w krzesłach w czasie przedstawienia, częste dawał oznaki zadowolenia i przyklaskiwał artystom. Obok niego usadowiony poważny Mińszczanin, zwrócił się ku niemu w połowie sztuki, prosząc, ażeby mu tém nie przeszkadzał. — A jaką dam inną nagrodę aktorowi za dobrą jego grę? — rzekł pierwszy. — Proszę pana — zawołał oburzony sąsiad — wszakże ja mu za to płacę, toć dosyć.
Dawison nie mógł stłumić w sobie oburzenia, posłyszawszy opowiadanie. — I oni myślą, krzyknął łamiąc ręce, że temi kilku złotemi krwawy mój pot, zdrowie i życie mi zapłacili!
Wieczorami wolnemi Dawison bywał u pp. Aszpergerów, gdzie czas schodził przyjemnie. Szczególniéj podobała mu się panna Kazimira, pasierbica pani Aszpergerowéj, miła, ukształcona, sympatyczna i piękny już okazująca talent do sceny. Mieszkał w dwóch nędznych dosyć pokoikach przy placu Teatralnym, które miesięcznie aż 10 rubli kosztowały. Obiady i wieczerze jadał w najpierwszéj tamecznéj restauracyi u Cybulskiego, gdzie się zwykle zbierała śmietanka towarzystwa, honoratiores, i gdzie często miał sposobność nasłuchać się incognito, najdziwaczniejszych zdań i recenzyj. Teatr miński był mały, dość zgrabny, a co do dekoracyj i urządzenia ani w połowie wileńskiemu nie dorównywał.
W Mińsku jeszcze odebrał Dawison nowy list czuły od swéj nieznajoméj. Zdaje się, że w ostatnich dniach pobytu w Wilnie, przestała ona być nieznajomą dla niego. Była to znakomita dama, już nie pierwszéj pono młodości, którą gra Dawisona podbiła. Miłość czysta, egzaltowana, platoniczna, ze strony artysty niepodzielana, objawiała się listami i podarunkami. Przy pożegnaniu otrzymał od niéj bardzo piękny pugilares i pierścionek złoty z napisem: Nie zapominaj Emilii.
Przed odjazdem z Wilna odwiedził też Dawison kuzyna, bankiera H..... Radził mu on gorąco jechać za granicę, wskazywał Rygę, dokąd jego dom handlowy wileński mógł mu dać listy polecające. Polecił mu też, jeśliby był w Berlinie, prosto się zgłosić tam do niego, a przyrzekł, że uczyni dla niego co tylko będzie w jego mocy. Na odjezdném wcisnął mu kilka dukatów złotem w rękę... ale gdy Dawison ośmielony tą dobrocią, zaniósł do niego prośbę o biednych rodziców — oświadczył, że wiele już czynił dla nich, że sam ma ciężary do dźwigania znaczne, i że dla nich nic uczynić nie może. Co najprzykrzéj było dla Dawisona, to, że z tego powodu, czynił wyrzuty jego ojcu. Na tém się stosunki skończyły. Schmidkoff też, któremu swe siedmset złotych powierzył Dawison, opłaciwszy pozostałe jego dłużki, oddawszy mu 50 rubli — resztę jakoś zawikłał i nie zwrócił. — Bądź co bądź, choć i jemu nie było bardzo dobrze, a benefis i cała entrepryza niewiele przyniosła — dług został długiem — należało go zapłacić. Dawison otwarcie mu to w liście pożegnalnym wyraził.
Publiczność mińska co raz mniéj zrozumiałą wydawała się nieszczęśliwemu artyście, przyjęty tak obojętnie w Parawiedesie, w Mężu i Żonie Fredry — dopiero w podrzędnéj roli Kaleba w Waryatce, razem z panią Aszpergerową został przywołany. W sztuce téj dwie role męzkie ważniejsze daleko, grali tak nędznie pp. Drozdowski i Wojciechowski, iż Kaleba naturalnie musiał je zgasić.
Grał jeszcze w Mińsku nową dla siebie rolę Wallena w staréj komedyi Schrőder’a: Ciche wody brzegi rwą. Była to rola komiczna. Dawison grał ją z ochotą, dla własnéj rozrywki i wszystkim się w niéj bardzo podobał. Następnie wziął trudną rolę hrabiego Privat w dramacie Testament ubogiéj kobiety, młodego człowieka, najlepszego tonu, który z najzimniejszą krwią zabawia się w Don-Żuan’a. Rolom tego rodzaju salonowym Dawison był rad bardzo, bo go wprawiały w pewny ton, nadawały mu śmiałość i swobodę ruchów, uczyły go maniery, unikania sztywności i przesady. Rola ta, nawet w Mińsku zyskała mu pochwały. Oprócz tego grał jeszcze w sztuce Skarbka: Czemuż nie byłam sierotą? rolę Gustawa, w dramacie Ducange’a: Jest temu lat szesnaście, rolę barona Saint-Val’a, człowieka lat czterdziestu. W Warszawie grywał ją Werowski; Dawison naśladował go, jak sam przyznaje w powadze, w deklamacyi, nawet w ruchach, unikając zbytniego perorowania i przeciągania. Obawiał się nieco roli starszego człowieka, lecz nad spodziewanie poszła mu szczęśliwie, przywołano go jednozgodnie. Zmienił umyślnie mowę, ruchy, fizyognomię, chód, wszystko, i powodzenie, jak sam wyznaje, winien był wzorowi swemu Werowskiemu.
Na benefis wybrał Dawison Piętno hańby, w którém w Wilnie bardzo się podobał. Teatr był przepełniony. Podług tamecznego obyczaju musiał wprzód objeżdżać.
Znaczniejsze domy, w których znalazł uprzejme przyjęcie, nie zbyt hojnie opłacały bilety. Wypadło na część jego z benefisu około ośmiuset złotych, i na więcéj też nie liczył, Oddał je Aszpergerowi do przechowania, zawsze marząc o podróży. Loże na dwa dni wprzódy już były rozebrane.
Dawison przyznaje, iż Aszpergerowie ganili mu zbytnie na scenie uniesienia i gwałtowne ruchy... radząc, aby ogień w grze o ile możności starał się uśmierzać.
Po raz ostatni wystąpił jeszcze dnia 6-go lipca w roli ks. Chevreuse’a w Pojedynku, i zakończył szereg ról, do których odegrania w Mińsku się zobowiązał. Na przyjęcie wcale żalić się nie mógł, wszyscy żałowali go i ubolewali nad rozstaniem. Na scenie, lepiéj go coraz oceniając, przyjmowano zawsze rzęsistemi oklaskami, jakich nawet ulubione tu panie Aszperger nie miewały.
W Godzinie Małżeństwa szczególniejsze miał powodzenie. Porównywając to uznanie z tém, jakiego doznawał poprzednio w Warszawie, Dawison czuł się szczęśliwym. W Warszawie jednego tylko Żółkowskiego tak entuzyastycznie przyjmowano. Sam też czuł, że od czasu swych pierwszych wystąpień, ogromny postęp uczynił — nabywając swobody, pewności, odwagi i wiary we własne siły. Tam otoczony Kudliczami, Jasińskimi, Dmuszewskimi, mając przed sobą publiczność, złożoną po większéj części z ludzi uprzedzonych lub niechętnych, obawiał się krok jeden zrobić więcéj nad to, co mu z góry wskazano. Tu, Aszperger go co chwila zapewniał, że prawie innego człowieka w nim znajdował — powierzchowność nawet wielce się na korzyść zmieniła.
Jednego z ostatnich wieczorów, dla zabawki i na prośbę pani Aszpergerowéj, grał starego Anglika w Mirandolinie. Publiczność śmiała się i klaskała bez ustanku; on sam ubawił się także i rozerwał... uważając tę rolę za dziecinny żarcik.
W notatkach przy końca pobytu swojego w Mińsku, Dawison zapisuje: „Nakoniec doczekałem i ja chwili — gdy wiem co to jest być ulubieńcem publiczności! Przeznaczeniem więc mojém w istocie jest być aktorem; nie chybiłem, jak tylu innych, powołania. Dzięki ci Boże! któryś mnie dotychczas prowadził — niech nadal tylko tak będę szczęśliwym jak dzisiaj, a więcéj nic nie pragnę. Ta myśl, że jestem potrzebny, napełnia mnie najżywszą rozkoszą; uczucie, jakie obudza sympatyczne przyjęcie na scenie, bez żadnéj oppozycyi, nie ma sobie równego!“
Aszperger ofiarowywał Dawisonowi całkowity benefis, byle jechał grać z nimi w Wilnie. Wahał się nieco, lecz nie był temu przeciwny... i razem z nimi wybierał się z Mińska do Wilna. Wszyscy byli dla niego uprzedzająco grzeczni — a biedny artysta przypominając sobie, jak go lekceważono i jak się z nim obchodzono w Warszawie, nie mógł się oprzeć uczuciu pewnéj dumy ze zdobytego zwycięztwa...
Dnia 10-go lipca, wyjechawszy z Mińska, Dawison z Aszpergerami stanął znowu w Wilnie d. 12-go. Powitano ich tu z radością ogólną, w któréj szczerość, nauczony smutném doświadczeniem, nie bardzo zdawał się wierzyć. Zastali jeszcze Szmidkoffa z kompanią swéj opery i z resztą pozostałych artystów, Teressą Fiszer, Aśnikowskim, Rogowskim i Surewiczem, dających niekiedy przedstawienia polskie — przed pustemi (tak się skarżyli) ławkami.
Aszperger z pierwszéj reprezentacyi zapewnił mu część dochodu, o dalszych mowy jeszcze nie było. Oprócz tego Szmidkoff urzędownie, na piśmie zapytał Dawisona, czy się zechce do jego towarzystwa przyłączyć, ofiarując mu po 30 złotych za każde wystąpienie. Odpisał mu on dosyć chłodno, że przedewszystkiém musi parę tygodni wypocząć, późniéj zaś grać może, ale żądał za wystąpienie po 60 zł., i dodał, że swym sposobem obejścia suchym i ceremonialnym zerwał bliższe stosunki, jakie dawniéj między nimi istniały.
W kilka dni późniéj niejaki Jan Rinda, waltornista z Pragi, mając dawać koncert, do którego trzeba było dodać jakieś widowisko dramatyczne, zaprosił Dawisona, aby grał w sztuczce Być kochanym lub umrzeć. Lubo nie bardzo chętnie, zgodził się na ten debiut po powrocie pierwszy, nie mogąc odmówić, częścią dla koncercisty, częścią dla Szmidkoffa, aby nie sądził, że mu chce szkodzić; odegrał więc rolę swoją, przed nader zimną publicznością, któréj bilety i połowy kosztów nie pokryły.
Z teatrem szło trudno; po długich korowodach, Aszperger wyrzekł się zamiaru objęcia dyrekcyi wileńskiego teatru na własny rachunek widząc, że trudno ją będzie gwałtem Szmidkoffowi odebrać. Zgodzono się z nim o cztery tylko widowiska. Szmidkoff otrzymywał, oprócz kilku rubli za garderobę, po 15 dukatów na swój dział. Reszta miała być podzielona na dwie połowy, jedną dla Aszpergerów przeznaczoną, drugą dla towarzystwa. Dawisonowi dano dział 15-dukatowy.
Cztery te reprezentacye składały się: pierwsza z Męża i żony Fredry i Trzy narzeczone w jednéj. Dawison grał męża i kochanka Leona. Do pokrycia kosztów brakło coś jeszcze...
Z drugiego widowiska: Godzina małżeństwa i Ulicznik paryzki, wziął artysta na swoją część kilka złotych; z trzeciego: dramat Powtórne małżeństwo, miał dwadzieścia pięć groszy! Z ostatniego: Pierwsze dni po ślubie, Antoni i Antosia, które było najlepsze, wypadło na dział Dawisona około trzydziestu złotych.
Nie było to wcale zachęcającém...
Dawison tymczasem niemal cały swój zapas wyczerpał, co go stawiło w smutnéj konieczności pozostania w Wilnie, gdzie, mimo tego zawodu, obiecywano ma złote góry. Stanęły układy ze Szmidkoffem, który ustąpił do użytku aktorów polskich bibliotekę, garderobę, dekoracye, akcessorya i t. p., za co miał od każdego widowiska pobierać po pięć rubli, oraz dział z dukatów 15 i benefis. Artyści pomiędzy sobą spisali kontrakt, w którym Dawisonowi równy się dostał udział co Aszpergerowi i Asnikowskiemu, i całkowity benefis. Grać miano dwa razy na tydzień, a w czasie wyborów szlachty, które w tym roku nastąpić miały, co drugi dzień.
Dnia 8-go września rozpoczęły się te widowiska dosyć niefortunnie co do rezultatu w kassie. Ze Szmidkofiem spór się wszczął o pomieszczenie nazwiska jego na afiszach. On się go domagał, nie chciano z drugiéj strony zgodzić się na to. Szło z razu wcale niedobrze, publiczność mało się zajmowała teatrem, i na wielu reprezentacyach koszta się nie pokrywały. Szmidkoff ze swymi przyjaciołmi intrygował przeciwko towarzystwu, które imię jego usunęło z afiszów i samo się administracyą zajmowało. Szło mu też źle z operą jego, z którą nie spodziewał się tu długo utrzymać; ogromne pensye śpiewaków, orkiestra sprowadzona z Pragi pochłaniały wszystkie resursa. Szmidkoff w długu odstąpił Dawisonowi swojego działu, co choć trochę pomagało mu, gdyż inaczéj trudnoby mu się było utrzymać. Całą nadzieję pokładał na benefisie, który przypadał w grudniu. Czas ten w ogóle, koniec 1839 roku, początki 1840 nie przedstawiają nic zajmującego w życiu artysty pełném walk nie już o sztukę i udoskonalenie, lecz o utrzymanie się, przy ciągłym niedostatku.
Zanotował tylko w swym dzienniku niezwyczajne powodzenie w roli trudnéj i wielkiéj, w klassycznéj komedyi Kotzebue’go Wszystko-wiedz, w któréj publiczność z niezmiernym przyjmowała go zapałem. Oklaski towarzyszyły mu w ciągu całego widowiska, a w końcu jednomyślnie go przywołano.
Aszperger w uniesieniu nad grą jego, przybiegł mu jéj winszować, wołając:
— Grałeś dwa razy lepiéj od Piaseckiego...
— Dwa razy prędzéj, to być może — odparł śmiejąc się Dawison, — ale może przez to samo rola się powiodła i więcéj zajęła.
Wielkie też uniesienie obudził rolą, jak najmniéj na entuzyazm zasługującą, szalonego we francuzkiéj sztuce: Szalony z Dijon. Po pierwszym akcie, w którym miał nie więcéj nad dziesięć słów do przemówienia, przywołano go z wielką wrzawą. Wrażenie było ogromne. „Tak to, pisze ze smutkiem Dawison, szaleństwa, poruszenia wściekłe, ściągają najwyższe zadowolenie tutejszéj publiczności, a tyle innych ról, nad któremi istotnie ciężko pracowałem!!...*
Równe jednak powodzenie miał wkrótce potém Dawison w sztuce przez siebie tłómaczonéj Ojciec debiutantki. (W Warszawie grywano ją podówczas w przekładzie Jasińskiego). Grał sam rolę ojca i podobał się w niéj bardzo; publiczność w uniesieniu nadzwyczajném wywoływała go po aktach i na końcu kilkakrotnie.
Świetne to wysługiwanie się publiczności, którą Dawison kształcił grą swoją, było ofiarą, gdyż interesa teatralne szły bardzo niepomyślnie i niedostatek dokuczał. Chociaż Szmidkoff, w najopłakańszy stan popadłszy, zmuszonym był w końcu rozpuścić swoją operę, która zawadzała polskiemu teatrowi, nie wiodło mu się lepiéj i potém. Kompania polska zamierzała w miejsce opery niemieckiéj stworzyć własną, przyjęła do niéj Szmidkoffa, na dosyć uciążliwych warunkach, panią Skibińską (dawniéj Brodowicz) i innych. Lecz właśnie, gdy już widowiska rozpocząć się miały, zachorował Asnikowski i wszystko się rozchwiało. Z wyjątkiem kilku widowisk w czasie zjazdu na wybory, zresztą ciągłe prawie były pustki w teatrze, tak, że kilka razy zamknąć go musiano. Największém nieszczęściem dla towarzystwa był tu rząd republikański, któremu ulegało, i brak silnéj a energicznéj ręki u steru.
Po ukończeniu kursu (po 16-m maja), Dawison spodziewał się jeszcze pół benefisu dodatkowego, gdyż pierwszy jego, grudniowy, dla nadzwyczajnego mrozu, przyniósł mu bardzo niewiele. Aszpergerowie, z którymi się poprzyjaźnił, mieli wyjechać do Warszawy, nie dla próżnego starania o wystąpienie lub przyjęcie do teatru, lecz tylko dla odwiedzenia rodziców. Późniéj chcieli się udać za granicę, do Lwowa, dokąd i Dawison chciał się dostać, bo mu tam jak najlepsze obiecywano przyjęcie.
Dnia 3-go czerwca afisze rozlepione po rogach ulic zapowiedziały na benefis artysty naszego Kwakra i tancerkę i komedyo-operę Biedny rybak, z dodatkiem wielkiemi głoskami: „Ostatnie wystąpienie pana Dawisona na wileńskiéj scenie.“
Wiosenna pora wcale nie jest w ogóle dla teatrów pomyślną, w piękne wieczory czerwcowe nikt się chętnie w dusznéj sali nie zamyka; Dawison obawiał się o swe pół benefisu, ale jak najpomyślniéj mu on poszedł. Bez wielkiego zachodu i starań, wszystko się samo składało, tak, że na dwa dni przed widowiskiem, sam wszystkie krzesła sprzedał.
Kwakier i tancerka podobała się, Biedny rybak zachwycił publiczność, obudził uniesienie. Gdy Dawison ukazał się na Scenie jako rybak, powitało go długie, rozgłośne brawo, powtarzające się po każdéj scenie, po każdéj śpiewce. Przywołany w końcu, Dawison przemówił słów kilka do publiczności, oświadczając jéj wdzięczność za przyjęcie względne, jakiego doznał od niéj, żal rozstania i nadzieję — powrotu!...
Wołania: — Dziękujemy i dziękujemy! brzmiały długo, gdy, wśród nich, fenomen wcale na teraźniejsze czasy osobliwy, patryarchalne teatru początki przypominający, po nad głowy widzów leci sakiewka i pada u nóg benefisanta. Zamiast laurowego wieńca, ktoś w bardzo pięknym woreczku rzucił mu uniesiony co miał: piętnaście rubli w złocie i monecie. Nie była to przygotowana składka, ale dar człowieka, który chciał okazać współczucie dla artysty. Niewiadomo było, kto rzucił sakiewkę. powiadano wszakże, iż padła z rąk M. Malinowskiego. Dawison, którego ofiara zarumieniła i skłopotała, nie mógł jednak nie być wdzięcznym za uczucie, które ją wywołało. Mógł się też przekonać, że zostawiał tu po sobie żal szczery i że poczciwe serca pozyskał. Gdy objeżdżał przyjaciół sceny z benefisem, miał tego tysiączne dowody. Powtarzali mu wszyscy aż do znudzenia, iż dla niego jednego chodzili do teatru, i że późniéj nie będą mieli ochoty tam zaglądać. Z całéj téj podróży Dawison wiele skorzystał jako artysta, jako człowiek.
Przez półtora roku pobytu, musiał myśleć, pracować samoistnie, kształcić się i nabywać wprawy a czucia, które tylko doświadczenie dać może. Nie miał tu prawie nieprzyjaciół, i przeciwnych nawet z razu pozyskać obie potrafił.
Przychodziły mu teraz na myśl przerażające przepowiednie, któremi Dmuszewski karmił go na odjezdném z Warszawy: — Jedziesz między zbójów, między dzicz. Tutaj cię jeszcze cierpią; może myślisz, że się tam podobać potrafisz?? Wysykają cię, zobaczysz. Nie masz ani twarzy, ani figury, ani organu, będziesz nieszczęśliwy!
Pomimo tych postrachów, Dawison miał odwagę zaufać sobie i talentowi stworzenia twarzy, figury i organu. Serce mu się radowało i przyszłość lepsza zdawała się uśmiechać.
Wybierał się do Warszawy, a choć z niewielkim zasobem, to z nadziejami dobremi. Przedewszystkiém w Warszawie czekała go rodzina, któréj listy serdeczne malowały przywiązanie i tęsknotę. Z Wilna wyruszył dnia 9-go czerwca razem z Aszpergerami, powolniéj daleko zmuszony wlec się, niż byłby życzył sobie, tak, że dopiero w dni dziesięć późniéj stanęli w miejscu.
Tajemniczym wykrzykiem nieszczęścia naznaczył Dawison d. 11-ty czerwca w Aleksocie. Tu, czekał go ból niespodziewany. Ukochana siostra Filippina, młoda, zaledwie dwudziestoletnia, do któréj pisywał ciągle, nie mogąc się wydziwić, dla czego mu nie odpowiadała, od pięciu już miesięcy nie żyła!
W progu prawie, najpierwéj, jakby przeczuciem wiedziony, zapytał o Filippinę. — Gdzie ona? Odpowiedziano mu: — W grobie. Ta strata dotknęła także biedną, schorzałą, we łzach ciągłych żyjącą starą matkę Dawisona. Nie była ona pierwszym ciosem dla téj nieszczęśliwéj kobiety. Dom cały osmutniał.
Przyjęcie przez rodzinę było serdeczne, w teatrze więcéj niż zimne. Zachowano urazę za opuszczenie sceny. Państwo Aszpergerowie radzili mu jednak podać prośbę do dyrekcyi o gościnne wystąpienie w Kilku rolach. Dawison, ażeby sobie nie mieć do wyrzucenia, iż próbować zaniedbał, podał ją, lecz Aszpergerom dozwolono wystąpić po dwa razy, jemu odmówiono całkiem. Naczelna władza odpowiedziała: — Parę lat dopiero temu jak był w Warszawie, nie jesteśmy wcale postępu ciekawi.
Oburzała go ta niesprawiedliwość. Najmniéj nawet obiecującym artystom nie zabraniano debiutu gościnnego na warszawskiéj scenie; jego wręcz odepchnięto. Teatr też nie wydał mu się wcale świetniejszym niż był, owszem znajdował go gorszym niż wprzódy. Oprócz Żółkowskiego, który dla choroby u wód bawił, nie miano żadnego odznaczającego się artysty.
Komorowski, zdaniem Dawisona, nabrał był przez te lat parę wiele ułożenia i swobody lecz brak mu było ognia i życia. Jasińskiego znajdował gminnym, pospolitym; w sobie czuł siłę i możność współubiegania się, lecz dla niego drzwi były zamknięte.
Nie wiedział naprawdę, co począć z sobą. Mógł powracać do Wilna, gdzieby go pewnie dobrze i ochotnie przyjęto, lecz zapowiedziawszy, że nie wróci, wstydził się zadać kłam sobie. Wybierał się więc do Lwowa. Raszewski, dyrektor prowincyonalnego teatru, namawiał znowu na kilka miesięcy do Poznania, dokąd jego wzywano. A że poprzednio udawał się do Płocka, Dawison zgodził się o odegranie tam kilku ról gościnnych. Półtora tysiąca złotych, które przywiózł z Wilna, już się były całkiem prawie wyczerpały.
W Płocku, w czasie letnich miesięcy, szło teatrowi wcale nieszczególnie. Raszewski z trzech widowisk dawał mu trzecią część, czwarty miał być pół-benefisem. Tu grał dnia 17-go lipca Rittę Hiszpankę i przyjęty został jak najlepiéj, ale trzecia część dochodu stanowiła złotych siedmnaście. Z tém wszystkiém gotów był z bardzo lichém towarzystwem Raszewskiego jechać do Poznania; wabił go tam teatr niemiecki, ciągłe jego marzenie, a raczéj przeczucie przyszłych przeznaczeń. Powtarzał w duchu: — Kiedyś, kiedyś! potrafię może i ja zaimponować zarozumiałéj, despotycznéj dyrekcyi warszawskiéj!...
Nadzieje te się ziściły, lecz w Płocku trzeba było męztwa Dawisona, aby je módz żywić w sobie.
Po drodze do Płocka, wstępował do Sochaczewa, gdzie miał siostrę (Frandzię). Znalazł ją bardzo zmienioną. Ją i matkę zabrał Dawison do Płocka, gdyż siostra nigdy go nie widziała na scenie, a matka pragnęła mocno zobaczyć go znowu. Z jakąż radością i zachwyceniem przypatrywały się swemu Bogumiłowi! Długo jednak pozostać z nim nie mogły. i po pierwszych przedstawieniach musiały do domu powracać.
Teatr płocki znalazł Dawison w największym nieładzie i stanie najokropniejszym. Truppa była nad wyraz nędzna. Próba ledwie się zaczynała w półtoréj godziny po oznaczonym czasie, widowisko podobnież, roli nikt się nigdy nie uczył i nie umiał. Dawison, który sumiennie pojmował obowiązki i powołanie aktora spełniał z gorliwością niekiedy przesadną, oburzony był tém i zniechęcony do najwyższego stopnia. — „Jakżebym był nieszczęśliwy — wołał, — gdybym był zmuszony ciągle życie pędzić wśród podobnych rzemieślników!“ Nie przywiązywał już najmniejszéj wagi do zajęcia w Płocku, Raszewski był dla niego tylko środkiem dostania się do Poznania, do sceny niemieckiéj. „Chcę tam — dodaje w dzienniku — choć w nędzném towarzystwie występować, byleby po polsku, abym sobie zjednał opinię publiczną, nim wstąpię do teatru niemieckiego.“
Jednego dnia (22-go lipca) próba była oznajmiona na trzecią godzinę popołudniową, Dawison przychodzi o kwadrans na czwartą, nie ma artystów. Oznajmiają mu, że kochanka (p. Kłyszyńska) ze szlachetnym ojcem (pere noble) dopiero co poszła — kąpać się do Wisły... Naturalnie o próbie nie było co już myśleć. Na wielu widowiskach, jak na Parawiedesie, publiczności było tak mało, że artyści dopłacali do kosztów. Szczęściem lepiéj poszło Dawisonowi z jego benefisem, na który wybrał Ojca debiutantki. Teatr był przepełniony, ale na dwa dni wprzódy musiał biegać sam po domach i widzów spraszać. Z wystawieniem sztuki praca była niezmierna, z aktorów nikt roli nie umiał, benefisant sam im na scenie sufflerował. Szczęściem cudowna pamięć pozwalała mu prawie całą sztukę mieć w głowie. Publiczność, która nigdy takiego artysty nie widziała, była w największém zachwyceniu. Przyjęto też Dawisona jak niemożna lepiéj. Nie spodziewali się ci, którzy go dopiero teraz lepiéj poznali, ażeby to miało być ostatnie wystąpienie. Dochód jednak na część Dawisona, mimo natłoku w teatrze, czterechset złotych nie dochodził.
Na nieszczęście to, na co najwięcéj rachował Dawison, nie mogło przyjść do skutku: Raszewski zmienił plan udania się w Poznańskie. Dawison natychmiast postanowił wyjechać do Warszawy.
Płock, mimo tych zawodów, miłe dosyć zostawił wspomnienie po sobie artyście. Samo położenie jego wśród ogrodów, i piękna okolica podobały mu się, chociaż miasto mało miało życia. Teatralną publiczność składali sami prawie urzędnicy. Uprzyjemnił mu pobyt dom państwa Silberstejnów, u których bywał dość często, gościnnie i mile przyjmowany.
Dnia 6-go sierpnia już się gotował wyjechać do Warszawy, gdy artyści płoccy podsunęli mu myśl jechania do Kalisza, gdzie się właśnie znajdowała panna Palczewska i towarzystwo z Krakowa pod zarządem Anczyca. Nazajutrz więc, nie myśląc wiele, puścił się na hazard Dawison, i około południa stanąwszy w Kutnie, wziął ztamtąd konie od Hartmanna i ruszył wprost do Kalisza, gdzie stanął nazajutrz o jedenastéj.
Tam mając krewną, panią Hanf, wprost zajechał do niéj, i najpierwszém jego zapytaniem było, czy towarzystwo dramatyczne z panną Palczewską bawi tu jeszcze, głównie bowiem dla niego przybył do Kalisza. Potwierdzono mu wiadomość, iż jeszcze się tu znajdowali, a Dawison niezwłocznie udał się do panny Palczewskiéj, któréj osobiście nieznał, potém do Anczyca. Oświadczył mu, że chciałby tu wystąpić parę razy w rolach gościnnych. Anczyc niebardzo jakoś rad był przybyszowi, dowodził, że towarzystwo zwykle w porze letniéj ma dochody małe, a oprócz tego pannie Palczewskiéj czwartą ich część oddawać musi. Czynił więc trudności, składał się tém, iż z towarzystwem naradzić się musi; rzecz poszła w odwłokę. Naostatek zgodzono się na to, że Dawison grać będzie trzy razy bezpłatnie, a czwarty raz na swoją korzyść, z którego widowiska ćwiartkę jeszcze odda towarzystwu. W następną sobotę miał więc wystąpić w nowéj dla siebie roli, któréj uczyć się musiał. Była to Dumas’a Aldini.
Wieczorem wystawiono Keniswortha; znajdował się w teatrze i znalazł go niespodziewanie lepszym, niż się spodziewał. Anczyc był rutynowanym starym aktorem, Wisłocki w rolach komicznych okazywał talent prawdziwy. Teatr wystawiony z powodu rewii pod Kaliszem, mały był, ale porządny i w piękném położeniu. Powierzchowność miał wcale ładną, choć w środku, dla widzów zwłaszcza, mniéj był dogodny. Towarzystwo miało ubiory porządne, dekoracye zużyte, a widowiska były prowadzone dobrze i daleko więcéj karności i ładu znalazł niż w Płocku. Panna Palczewska, którą Dawison dzieckiem jeszcze widywał, grała równie pięknie jak wówczas, gdy na nią profanem spoglądał z zachwyceniem.
Jeszcze był Dawison nie wystąpił ani razu, gdy Anczyc zakłopotany oznajmił mu, że z powodu zbliżającego się benefisu Palczewskiéj po dwóch wystąpieniach graćby już mógł na swój benefis. Biedny Dawison z niejakiém zadziwieniem wysłuchał propozycyi, która była dla niego nawet obrażającą, bo lekceważyła go; następnie jednak, nie mogąc inaczéj postąpić, z pokorą poddał się temu rozporządzeniu, chcąc też sam od nich jak najrychléj się uwolnić. Wystąpienia naznaczone były jedno po drugiém, dzień po dniu, a we trzy dni potém benefis. Przystał na wszystko, choć wiele było złéj woli i oczywista chęć pozbycia się jak najprędszego.
Tak tedy dnia 15-go sierpnia w sobotę ukazał się po raz pierwszy na kaliskiéj scenie w roli Aldiniego, którą stworzyć musiał. Rola ta, chociaż piękna i wystarczająca by z niéj znawca ocenił artystę, nie była wszakże popisową, nie dla ogółu. Z tego powodu też przyjęto go dosyć chłodno, chociaż został przywołany i po widowisku kilka osób przyszło do niego z uznaniem gry jego. Nazajutrz zaś w Pięknym rybaku podobał się nadzwyczajnie, powitano go oklaskami od pierwszego ukazania się i osypywano niemi aż do końca. Dwie śpiewki musiał biedny powtarzać! W następny czwartek, tak samo jak w Płocku, wziął na benefis Ojca debiutantki; a choć prawie nigdzie nie chodził, widząc po pierwszych kilku odwiedzinach, że czas byłby stracony, a publiczność wcale nie jest hojną, zresztą sromając się zapraszać, będąc tu prawie nieznanym, teatr był natłoczony. Sztuka, choć nie z takim zapałem jak w Wilnie i Płocku przyjęta, podobała się wszakże, oklaski sypano szczodrze. Przeszło pięćset złotych przypadło czystego dochodu na część benefisanta.
Zaraz nazajutrz postanowił wyjechać, lecz zarazem grzeczniejszym będące dla Anczyca i kilku członków teatru, niż oni byli dla niego, zaprosił ich nazajutrz na pożegnalne śniadanie. Zdaje się, że i Anczyc i reszta towarzystwa, które się z razu na człowieku nie poznało, teraz dopiero czuć zaczęli, jak z nim postąpili niegościnnie, i że samym sobie zaszkodzili nie dając mu trzech wystąpień. Teatr bowiem za każdym razem był pełen. Byli więc wszyscy nader grzeczni, przymilający się i prosili, by jeszcze pozostał z nimi. Dawison odmawiał. Wstawiła się wreszcie panna Palczewska i siostra jéj pani Horbowska, aby w niedzielę grał jeszcze w Wychowańcu w Tonningthonie. Dawison musiał się na to zgodzić. Oświadczył zarazem, iż uczyni to bez żadnéj pretensyi, co jeszcze grzeczność i wdzięczność zwiększyło. Afisz zapowiedział, że na powszechne żądanie, p. Dawison jeszcze raz wystąpi. Przyjęcie publiczności było wyborne, a Anczyc nazajutrz zaprosiwszy na kieliszek wina do siebie, czuły był i pełen szacunku dla niego. Tryumf Dawisona był zupełny, pomścił się bowiem oddając dobrém za złe, i zostawił ogólny żal po sobie, zyskując u kollegów i publiczności uznanie talentu i zacności.
U panny Palczewskiéj próbował Dawison kilka razy rolę Aldiniego i Dom Lose, i uznaje, ze zwykłą sobie skromnością, iż z uwag jéj wiele skorzystał. Raziły go tylko nie w artystce, ale w kobiecie, zbytnia troskliwość o chleb powszedni, ciągły rachunek pieniężny, utyskiwania na dochody szczupłe, a wreszcie przypominanie téj łaski, jaką czyniła towarzystwu, grając z nimi. Dawison sam bezinteresowny i w duszy artysta, nie mógł się oswoić z treścią rozmów, obracających się około tego prozaicznego przedmiotu. Więcéj podobała mu się Horbowska (dawniéj Antonina Palczewska), pełna rozsądku i naturalności; pokochał i jéj dwoje dziatek ślicznych i troskliwie wychowywanych. Dzieci te do duszy mu przypadły.
Sześciotygodniowa ta wycieczka z Warszawy, pod względem finansowym nie tak źle wypadła. Z półtorastu złotemi wyjechawszy, był panem z górą pół tysiąca. Zmordowany jednak, czując się słabym, pojechał do Sochaczewa odpocząć u siostry dzień jeden.
Ztąd powrócił do Warszawy dla starania się o pasport, a ubocznie miał jeszcze choć słabą nadzieję, że mu może na debiut pozwolą. Za radą Kossa, choć nie bardzo chętnie, udał się po protekcyę do Ad. E. Ten w istocie mówił z generałem o tém, Halpert znowu starał się mu pozyskać Kossa, od którego wiele zależało. Po wielu a wielu prośbach i staraniach, dozwolono Dawisonowi wystąpić w roli gościnnéj d. 19-go września. Wybrał sobie nieznajomego w Ricie Hiszpance. Publiczność, dosyć licznie zgromadzona, jak na sztukę tak znaną i ograną (dawano ją w krótkim przeciągu czasu, dwadzieścia jeden razy), przyjęła Dawisona bardzo sympatycznie. Szczególniéj ostatni akt wywołał rzęsiste i długo trwające oklaski. Ogół był widocznie i szczerze zadowolony. Przyznawali mu wszyscy postęp olbrzymi w deklamacyi, ułożeniu, ruchach, nadewszystko w nabytéj pewności na deskach teatralnych, którą tylko doświadczenie nadaje. Ganiono tylko dość powszechnie zbyt głośną mowę. Było to omyłką pochodzącą z fałszywego przekonania, iż na większym teatrze i obszerniejszéj scenie, daleko głośniéj mówić należy. Silił się więc, a przez to, zwłaszcza w akcie pierwszym, podczas tkliwego opowiadania, deklamacya wiele na tém cierpieć musiała, nie będąc tak wycieniowaną jak należy. Naganiano też krzyk często zbyteczny, oraz zbytni pośpiech i małą uwagę na przestanki. Chociaż przyjęcie było w ogóle dobre i bez oppozycyi, skromny Dawison wolał wierzyć tym, którzy oddając mu sprawiedliwość, nie wahali się szczerze wypowiadać co się im niewłaściwém zdawało. W ogóle Dawison tego dnia czuł się, jak powiada, źle usposobionym. W teatrze tak ściśle podległym pewnym formom, był niewolnikiem ubioru, a zwłaszcza sytuacyi, od czego swobodniejszy na małych scenach, odwykł zupełnie.
Co do dalszych wystąpień, czekał na rozkazy. Zdawało się wszakże, iż dyrektorowie niezbyt mu byli przychylni. Pozostał na boku, nie narzucając się, wierny swojemu zwyczajowi, czekał cierpliwie. Pasport za granicę był u gubernatora.
Życie to nieczynne w Warszawie, po takiém gorączkowém zajęciu, dolegało mu, nudziło go, wzdychał coraz niecierpliwiéj do chwili, gdy znowu duszą i ciałem rzuci się w ten świat teatralny, w którym jedynie żyć umiał. Najczęściéj bywał u państwa Halpertów, unikając wizyt etykietalnych, których nie lubił.
Wiązało go też do Warszawy z młodości wyniesione uczucie, mocniejsze niż mu się z razu zdawało, głębokie, narażające go na wiele boleści, zatruwające mu spokój. Musiał z niém walczyć.
We wrześniu nadszedł z Wilna list od Asnikowskiego z czułém wezwaniem. Dawison odpisał mu raz jeszcze, że przybyć nie może; zalecał im natomiast Sturma z Warszawy. Wilno nie powabném było wcale. Panował tam naówczas największy nieład i rozdwojenie. Szmidkoff grywał Antoniego, biednego rybaka, a jego córka ledwie kilka słów umiejąca po polsku, dręczyła publiczność w rolach Antosi i Kopciuszka.
Oczekiwanie na drugi występ było próżne. W końcu września wreszcie jednego wieczora w teatrze, ośmielił się zapytać Kossa o drugi debiut.
— Drugi! — odpowiedział Koss — ale o tém nie ma co i myśleć, generał ledwie na pierwszy zezwolił! Teatr nasz nie jest dla popisu obcych artystów. Gorszych nie potrzebujemy, lepszych nie chcemy mieć i t. p.
I ton i treść rozmowy niewymownie oburzyły Dawisona; oświadczył tylko półgłosem, że liczył na to wystąpienie, chociażby pod względem pieniężnym, bo mu brak funduszu na koszta podróży do Lwowa.
Na te słowa dyrektor, zdjęty najwyższém podziwieniem nad zuchwalstwem Dawisona, że śmiał pomyśleć o wynagrodzeniu jakiómkolwiek, ofuknął ze zgrozą: — A panżeś mówił sam przecięż, że żadnego wynagrodzenia nie żądasz!
W istocie Dawison z razu oświadczył był, że gotów jest zrzec się wszelkiéj materyalnéj korzyści, byle mu grać dozwolono. Na to naówczas Koss mu odpowiedział, iż wynagrodzenie się znajdzie, i młody, początkujący artysta nie przypuszczał, ażeby dyrekcya Warszawskich Teatrów taką ofiarę od niego przyjęła. Koss dodał jeszcze, że wystąpienie Dawisona teatrowi dochodu nie zwiększyło, że uczyniono grzeczność, dopuszczając mu wystąpić, że nie ma najmniejszego prawa i t. d. Naostatek zakończył, obracając się: — To idź pan sobie z tém sam do generała.
Dawison zdumiony i przejęty, słowa prawie wymówić nie mógł. Przeklinał w duchu pokusę wystąpienia w warszawskim teatrze. Postępowanie z nim dyrekcyi odejmowało mu ostatnie złudzenie, oblewało go zimną wodą. Nie było się tu można względności żadnéj, współczucia, uczynności spodziewać. Obejście Się szorstkie, duma urzędowa, lekceważenie, wreszcie brak serca braterskiego, przejęły go bolem, a więcéj jeszcze wzgardą.
Jakkolwiek pozbawiony środków, nie mający przed sobą nic pewnego, postanowił iść daléj o własnych siłach.
Skrzypek Serwaczyński właśnie był powrócił ze Lwowa do Warszawy i miał ztamtąd polecenie od Kamińskiego, aby mu się postarał o młodego amanta, którego mu gwałtownie było potrzeba. Grał wówczas jeszcze role kochanków blizko siedmdziesięcioletni Benda, który rad był już odpocząć i w młodych rolach od publiczności był źle widziany. Szymanowski powiedział Serwaczyńskiemu, że się to właśnie bardzo dobrze składa, bo Dawison wybiera się do Lwowa. Uwiadomiony o tém Dawison poszedł do Serwaczyńskiego, który mu oświadczył, iż we Lwowie istotnie bardzo będzie pożądanym. Za jego radą napisał do Kamińskiego, ofiarując się przybyć na trzy role gościnne, a jeśliby się podobał, zostać na dłuższy czas we Lwowie. Prosił o odpowiedź najpierwszą pocztą i warunki debiutu. Tymczasem po artystowsku rozporządzał zarobionym w pocie czoła groszem. Z owych pięciuset, pozostało już niecałych sto. Na podróżby to nie starczyło; lecz nie byłoż w Krakowie, po drodze, teatru Chełchowskiego, na podróż?? W młodości tak się ufa szczęściu własnemu!
Dawison miał najpiękniejsze na Lwów nadzieje, przeczucia, marzenia. Wiedział, że tam jest obok polskiego teatr niemiecki. „Coraz żywiéj, pisał w notatkach, goreje we mnie chęć pozyskania sobie sławy za granicą, aby tym niegodziwym pokazać, że ich nie potrzebuję!“
Dnia 10-go października nadszedł ów oczekiwany, upragniony list ze Lwowa; był to dzień szczęścia i rudości. Odebrawszy go z biciem serca wahał się długo ze złamaniem pieczęci; od niego zależała może przyszłość cała.
Kamiński odpisał bardzo grzecznie, że propozycye przyjmuje chętnie, i że z każdego wystąpienia na scenie ofiaruje mu, z czystego dochodu, trzecią część, upraszając o przyjazd jak najrychlejszy. — Im prędzéj, tém mi pan będziesz milszym — dodawał Kamiński. — Żądał prócz tego, aby mu się Dawison postarał o jaką młodą amantkę, któréj we Lwowie bardzo potrzebowano, i przypomniał, ażeby sztuki, jakie ma, przywiózł z sobą.
Niestety! szło o nervus rerum, o te nieszczęsne koszta podróży. Dawison, aby cokolwiek zarobić, siadł pracować w przyjaznéj sobie redakcyi Gazety Warszawskiéj, w Wieńcu, piśmie dodatkowém do niéj, ale to więcéj nad złotych trzy dziennie nie przynosiło.
Dni za dniami upływały, we Lwowie miejsce mógł zająć kto inny, Dawison męczył się, stukał do wszystkich drzwi, do wszystkich serc; okoliczności tak się składały, że mu nikt tych biednych trzechset złotych na podróż, od któréj zależała przyszłość, dać nie mógł czy nie chciał. Ile bolu i upokorzenia! Z rozpaczą prawie napisawszy do Kamińskiego, iż interesa familijne jeszcze go tu wstrzymują, obiecując przyjazd rychły, musiał się udać listem do pani Halpertowéj o pożyczkę. Ta odpowiedziała mu grzecznie, iż w chwili téj właśnie trudno im przyjść mu z pomocą, że się jednak z mężem rozmówi i choć o 200 złotych się postara. A tu jechać potrzeba było nieodzownie, koniecznie, naznaczony termin ostatni zmuszał, dyliżans odchodził, pieniędzy nie było!
Przyciśnięty potrzebą, zrozpaczony prawie, pobiegł do Dmuszewskiego.
Dmuszewski zaklął mu się na wszystko święte, iż pieniędzy nie ma, ale... ale zaręczy za niego. Dawison musiał jeszcze wyszukać lichwiarza Lubelskiego, ograniczył się do dwóchset złotych, i za nie, na dwa tygodnie, 250 ofiarował.
Nazajutrz pieniędzy nareszcie dostał, a Dmuszewski spełniając przyrzeczenie, podpisał sola-weksel za niego.
Można było przewidzieć, że ta odrobina grosza nie starczy, ale cóż robić było? Młodzi wierzą w swą gwiazdę, w Opatrzność, w przypadek, a nawet w serca ludzkie.
Pożegnawszy rodziców i niewielu przyjaciół, dnia 10-go listopada 1840 r. o drugiéj z południa siadł Dawison do dyliżansu, który szedł do Zamościa. W dyliżansie towarzystwo znalazło się dosyć przyjemne: major od inżynierów Howen, człowiek wykształcony i bardzo rozmowny, panna Luiza Gay nauczycielka, jadąca z Lausanny do generała Hurki w Lublinie, jakiś stary wojskowy, bardzo miła młoda mężatka i stara dobra kobiecina, która się Dawisonowi poczciwie, po macierzyńsku uśmiechała. Dyliżans wlókł się dość powoli, tak, że w Zamościu dopiero we czwartek, około dziesiątéj z rana stanęli. Fundusze Dawisona już były znacznie wyczerpane. Dyliżans kosztował go około pięćdziesięciu złotych, a pięćdziesiąt kilka zapłacić musiał za pakunki, które z górą półtorasta funtów ważyły. Brać ekstrapocztę nawet myśleć było niepodobna. Szczęściem odchodziła tego dnia poczta z Zamościa do Lwowa; zabrał się z nią uradowany, kosztowała tylko dwa złote na milę. Nie daléj jednak niż o mil trzy musiał pozostać na nocleg w Krynicach, gdyż poczthalter upewnił go, że w nocy przez granicę przepuszczony być nie może. Dopiero nazajutrz, dnia 13-go listopada, końmi pocztowemi, które mu grzeczny pisarz taniéj ustąpił, wyruszył do Tomaszowa. Ztamtąd wziął ekstrapocztę do Bełżca, o milę już za granicą austryacką, a ztąd najętym chłopskim wozem dostał się o półtoréj mili do Zółkwi. Tu musiał się rad nie rad zatrzymać. Rewizya ścisła wszystkich kieszeni, wykazywała w kassie zaledwie kilka złotych.
Dawison wcale nie stracił odwagi. Zjadł najprzód obiad, który głodnemu wybornie smakował, i poszedł do poczthaltera. Tu wyznał otwarcie swoje położenie krytyczne, że mu, wypadkiem, zabrakło pieniędzy na dalszą podróż do Lwowa, ofiarował w zastaw pierścień i prosił o konie. Było półczwartéj mili do przebycia na kredyt.
Nad wszelkie spodziewanie trafił na człowieka uprzejmego, co w poczthalterze rzecz rzadka, bo zwykle znudzeni są i opryskliwi. Co dziwniéj, był to nawet Niemiec, a grzeczny i uczynny. Nazwisko jego należy potomności, nazywał się Soner. Poczthalter pierścienia w zastaw na żaden sposób przyjąć nie chciał i natychmiast kazał zaprzęgać, a oprócz tego, dał mu list polecający do syna, zamożnego introligatora we Lwowie, polecając, aby jemu należne pieniądze wypłacił. Poczęstował wódką na ostatku, sam do bryczki odprowadził, i Dawisen uszczęśliwiony wyruszył, wierząc bardziéj niż kiedy w gwiazdę swoją.
W sobotę, d. 14-go listopada o czwartéj z południa, stanął w stolicy Halicza. Pocztylion zajechał z nim wprost do Sonera syna, gdzie znalazł się szczęściem pokój próżny. Wydawszy literalnie ostatni grosz, był nakoniec u portu, a że mu niemiłosiernie pilno było zobaczyć tegoż wieczora teatr niemiecki, musiał za dwa reńskie zastawić pierścionek.
Nazajutrz dopiero poszedł do Kamińskiego, który go przyjął bardzo mile, a nawet zdawał się z wielką niecierpliwością oczekiwać na niego. Zaraz potém pożyczył na pierwsze potrzeby u p. Błotnickiego dziesięć reńskich. Zaprowadzono go też niezwłocznie do hr. Skarbka.
Hrabia przyjął go leżąc w łóżku, i rozmawiał z nim bardzo długo, nie poprosiwszy siedzieć. Rozmowa, jak Dawisonowi się zdawało, niewiele okazywała wykształcenia, a dosyć oryginalności.
Kamiński pochwycił go potóm i zaprowadził na próbę, przedstawić kollegom artystom.
Pierwsze wystąpienie Dawisona naznaczone było dosyć rychło, na dzień 23-ci listopada, w poniedziałek. Obrano na nie Parawiedesa, następnie miał grać w Pojedynku, Biednym rybaku i Piętnie hańby. Żadna z tych ról nie była mu obcą i nowych studyów nie wymagała.
Po dwakroć, pociągnięty myślą swą, któréj obronić się nie mógł, poszedł Dawison na widowiska niemieckie. Teatr wydał mu się bardzo słaby.
Steif und Kalt zapisał powróciwszy. Niejaki Schmids grał rolę „szalonego w Dijon,“ Dawison prosił Pana Boga, aby nigdy do niego nie był podobnym.
Miasto wydało mu się dość rozległém, ale powierzchowność nie była ujmującą. Uderzyła go ogromna różnica fizyognomii od Warszawy. Życia brakło. Zresztą pusta kieszeń artysty zmuszała rachować, a rachunek dowodził, że niewiele tu było taniéj niż nad Wisłą. Pierwszy list do rodziców wyszedł pod temi wrażeniami.
Z największą niecierpliwością i nie bez pewnéj obawy, oczekiwał pierwszego wystąpienia, oprócz tego, brakło mu zupełnie znajomości, nudził się straszliwie. Dokuczał też brak pieniędzy, który zmusił do zaciągnięcia pożyczki u hr. Skarbka, całych trzydziestu reńskich. Hrabia nie odmówił ich wprawdzie, ale formalny kwit na nie wydać sobie kazał.
Polskie i niemieckie dzienniki wcześnie zapowiedziały występ młodego artysty, przybywającego z Warszawy; wszędzie więc gdzie się obrócił miał przyjemność słyszeć rozpowiadających zawczasu o owym Dawisonie. Nakoniec w poniedziałek, czerwony afisz zapowiedział pierwszy występ p. Dawisona. Od dawna już nieznana trwoga i niepokój owładnął biednym artystą. Dotychczasowe powodzenie dodawało mu otuchy, a jednak nie zwyciężało obawy. W pierwszym akcie, wyznaje, był tak lękliwy, zmieszany, że sam siebie poznać nie mógł. Pomimo to przywołano go po zapadnięciu kurtyny, co się powtórzyło po drugim i trzecim akcie. W ciągu widowiska sympatyczna publiczność okazywała mu ciągle zadowolenie. Po pierwszéj tyradzie śmieléj wydeklamowanéj, z większą pewnością i siłą, wszczął się gwar, którego Dawison długo potém zapomnieć nie mógł. Wrażenie ogólne bardzo było pochlebne. Kamiński, który się nim szczerze zajmował, a nie znając go jeszcze, lękał się żeby nie upadł, (co mu sam potém wyznał), oświadczył zaraz, iż zupełnie był zadowolony, i że takiego artysty w nim się nie spodziewał. Zdanie Kamińskiego, nacechowane szczerością, więcéj Dawisonowi pochlebiło, niż wszystkie oklaski. Na drugi występ, obawiając się jeszcze Dramatu, wybrał komedyę Wiecznie i Biednego rybaka, w którym mu się zawsze powodziło. Pierwsza z nich była mu nieznaną, lecz z łatwością wyuczyć się jéj przyszło. Na trzeci występ przygotowywał Maseczkę, któréj tu jeszcze nie znano. Grać w niéj miała panna Zamecka, i Dawison spodziewał się lepszego dochodu niż z pierwszego widowiska, z którego trzecia część ledwo paręset złotych wyniosła. Powodem do tego było zawieszenie abonamentu, do czego tu publiczność nie nawykła.
Sąd Dawisona o ówczesnym lwowskim teatrze był dość surowy. Pierwsze wrażenie, jakie uczynił na nim, było niekorzystne. Nie mógł go jednak porównać z żadnym innym prowincyonalnym. Towarzystwo składało się przeważnie z kilku starych kobiet i kilku niemłodych mężczyzn, którzy zjedli zęby w teatrze. Wszystkich pedanterya przejęła do kości, zdawało im się, że nad nich na świecie nic już być nie może. Nawykli do pewnych błędów, ślepi byli na nie i popełniali je z konsekwencyą, z głębokiém przekonaniem, iż tak było najlepiéj właśnie. Dawison przeraził się grą Bendy, który miał rolę kwakra. Zapisał o tém, że prawdziwie nie wiedział, czy śmiać się, czy uciekać, tak to było poczwarne, dziwne, osobliwe a niedorzeczne! Oprócz tego panowały niesnaski za kulisami, spierano się i opponowano, szczególniéj nowościom. Nowa też sztuka na występ Dawisona przeznaczona, była przedmiotem żywych zatargów. Zgodzić się na nią nie chciano.
Jednemu Nowakowskiemu oddawał sprawiedliwość Dawison, znajdując go najlepszym, najnaturalniejszym i rzeczywiście utalentowanym artystą. Drugi tedy raz wystąpił młody przybysz dnia 27-go listopada w rolach Armand’a, w dwuaktowéj komedyi Wiecznie i w Biednym rybaku. Przyjęto go nierównie z większym zapałem i goręcéj niż pierwszym razem. Nieustanne oklaski trwały zwłaszcza w czasie pierwszéj sztuki, zapał był tak ogólny, iż nawet po scenie został jednogłośnie przywołany. Natomiast Rybaka zimniéj przyjęto niż gdzieindziéj. Dochód był mniejszy jeszcze niż przy pierwszém wystąpieniu, niespełna paręset złotych.
Na trzeci raz naznaczono, nową dla Lwowa. Piękną maseczkę, w któréj miała wystąpić Zamecka. Dawison spodziewał się trochę lepszego finansowego wypadku, bo długi płacić musiał. Weksel Dmuszewskiego leżał mu na sercu. Powodzenie, jakiego doznał Dawison, wśród towarzyszów naturalnie zjednało trochę zazdrości i nagotowało nieprzyjaciół; niektórzy przy próbach tego nawet ukryć nie mogli.
Na trzeciém wystąpieniu nie omyliły rachuby, nowa sztuka, Zamecka, Dawison sam który już się dał poznać korzystnie, sprawiły, że teatr był nabity. Sztuka przyjęta została jak najlepiéj, Dawison z wielkiém współczuciem i zapałem. Przywołano go po czwartym akcie i dwa razy po ukończeniu. W roli Sternhelma, którą grał Dawison po raz szósty, sam sobie postęp znaczny przyznawał. Był zupełnie swobodnym, „w wielu miejscach naturalność zupełna zastępowała dawną wymuszoność i sztukę.“
Artyści oświadczyli mu powszechne życzenia zaangażowania stałego i zażądali, aby podał ze swéj strony żądanie na piśmie. Dawison podał dosyć skromne. Ofiarował się grywać role kochanków w dramatach, komedyąch i wodewilach, aż do lipca, to jest do wyjazdu towarzystwa na prowincyę, żądając miesięcznie 50 reńskich, całego benefisu i zawarowując sobie, że będzie mógł występować na niemieckiéj scenie. Żądał także, aby do narad (sessyj) był przypuszczony. Na to otrzymał odpowiedź, iż angażują go na role młodych amantów, bohaterów bowiem inni grać będą, a oprócz tego, przez grzeczność, będzie pan Dawison czasem grał jaką małą rolę. Odpowiedział, iż od tego się nie uchyla; zgodzono się na czas do lipca; ofiarowano tylko 35 reńskich i pół benefisu. Targ był przykrym dla Dawisona, odpowiedział więc, że podał warunki bardzo skromne i że od nich, przez szacunek dla samego siebie, odstąpić nie może. Opierano się także występowi na niemieckiéj scenie, ale Dawison, który do niéj dążył i o niéj marzył, odparł, że to warunek konieczny; nie chciano przypuścić do sessyj komitetu, o co się tak bardzo nie napierał. Dodano, iż wszyscyby sobie bardzo życzyli mieć go w swojém towarzystwie; za co równym odpłacił komplementem, iż miałby sobie za szczęście kollegować z nimi, lecz na warunki przystać nie może. Zażądał natychmiastowéj odpowiedzi.
Hrabia Skarbek, który życzył sobie wiedzieć jak się to skończy, prosił Dawisona, aby do niego przyszedł z doniesieniem o skutku konferencyi. Gdy mu powiedział jak rzeczy stały, rzekł spokojnie:
— Ale oni będą musieli przystać, bo całą publiczność masz pan za sobą; popsuliby sobie bardzo przez swój upór.
Nazajutrz Dawison poszedł po odpowiedź, zapowiadając, że za ofiarowane honorarya angażować się nie może. Raczyli tedy dźwignąć gażę do reńskich czterdziestu. Targ był jak o barana. Co do wystąpień w niemieckim teatrze, upierali się, że na nie pozwolić nie mogą, gdyż to jemu nawet zaszkodzi. Dawison od warunku w żaden sposób odstąpić nie chciał, musieli się więc zgodzić na ostatku. Benefisu ograniczył się połową, zwłaszcza, że grać miał tylko kilka miesięcy.
Na tém stanęło. Dawison zaręcza, że nie może ustępstw uczynić już żadnych więcéj; oni, że są ubodzy i więcéj dać nie mogą, że pragnęliby go mieć z całéj duszy, lecz stan teatru i dochody nie dozwalają i t. d. Rozeszli się tedy, nie uczyniwszy nic. Dawison postanowił czekać cierpliwie, a w ostatnim razie, bądź co bądź, starać się przejść do niemieckiego teatru.
Upłynęło dni kilka, nieznajoma rączka przysłała mu piękny bukiet kwiatów. Ostatnie umowy toczyły się w niedzielę; do czwartku nie zmieniło się nic. Wychodząc tego dnia z teatru wieczorem, Dawison spotkał hrabiego Skarbka.
— Czemu bo się waćpan z nimi nie godzisz? — zapytał go; — trzeba koniecznie, abyś przystał.
— Nie mogę, panie hrabio.
— I po co ci ten niemiecki teatr? Zobaczże wprzódy wiedeński w Burgu, to może do rywalizacyi stracisz ochotę.
— Nie mam się jeszcze o czém dostać do Wiednia, — rzekł Dawison.
— Ja w kwietniu pojadę do Wiednia, zabiorę cię z sobą — dodał Skarbek. — A co się tycze pomieszczenia, dam waćpanu stancyę u siebie w nowym teatrze.
Dawison podziękował z przejęciem wielkiém. Szczególniéj obietnica zabrania go do Wiednia, była dla niego największą ponętą. Czuł, że pobyt tam mógł wielki wpływ wywrzeć na całą przyszłość jego.
Gdy tak wszyscy nastają, aby się godził, a tu z drugiéj strony nadzieje się uśmiechają, Dawison między 40 a 50 pośredni termin, jako ostatni położył. Towarzystwo przystało. Wymówił też sobie urlop kilkotygodniowy, gdy nadejdzie czas, w którym hr. Skarbek przyrzekł mu zabrać go z sobą do Wiednia. Na to się także zgodzono.
Dnia 14-go grudnia ogromnemi literami wydrukowany afisz zapowiedział występ nowo-zaangażowanego członka teatru, w roli Eberarda w Domu szalonych w Dijon. Przywoływano go wprawdzie po każdym akcie, ale przyjęcie nie było tak świetne, jak w téj saméj roli w Wilnie. Wyznaczono role nowe Dawisonowi, Beppa w Mlecznéj siostrze i Gustawa w Ślubach panieńskich Fredry.
Kilku możniejszych, między innymi hrabia Kownacki, chcieli się złożyć, aby gażę utalentowanemu artyście powiększyć. Hr. Skarbek chciał za niego stół płacić, za co podziękował tymczasowo, oświadczając, że ma do 1-go maja już zapłacony.
Następne notaty lwowskie mniéj szczegółowe, świadczą tylko o korrespondencyi czynnéj z Warszawą i licznych zajęciach Dawisona, który ztąd do dzienników posyłał wiadomości, zajmował się prospektami na nowe dzieła, donosił o stanie teatru Aszpergerom, Asnikowskiemu, pani Halpertowéj i t. p. O pięciu ostatnich latach teatru wileńskiego dał artykuł Wittemu do jego pamiętnika, temuż o teatrze lwowskim, i wyjątek z Keana. Aszpergerowie mieli zamiar przenieść się do Lwowa; Dawison w układach pośredniczył.
Snadź zajęcia teatralne nie wielki obudzały interes, gdyż we Lwowie przestał zapisywać sztuki, w których grywał, i przyjęcie, jakiego doznawał. Z niecierpliwością oczekiwał, jak się zdaje, na wyjazd do Wiednia z hr. Skarbkiem, który mu słowa dotrzymał.
Ostatni raz wystąpił we Lwowie d. 26-go kwietnia w roli Augusta, w nowym dramacie Synowie rzemieślnika. To widowisko skończyło się o kwadrans na jedenastą, a o jedenastéj siedzieli już w pojeździe, który ekstra-pocztą wiózł Dawisona do upragnionéj stolicy, do tego teatru w Burgu, który mu miał dać miarę stopnia, na jakim sztuka dramatyczna naówczas w Niemczech stała.
Początek podróży był niefortunny i mógł był zrazić złą wróżbą. Zaledwie wyjechali za bramę, pocztylion ich wywrócił. Dawison przeleciawszy przez mecenasa, wpadł w rów na twarz i podrapał się, ale niezbyt szkodliwie. Dalsza podróż szła daleko pomyślniéj. Hr. Skarbek miał zwyczaj bez spoczynku dzień i noc podróżować; dopiero nocą z dnia 30-go kwietnia na l-szy maja przespali się w Brnie. Wprzódy jednak zajrzeli do teatru. Grano tak zwaną Lokal-Posse, farsę z obyczajów miejscowych pod tytułem: Julerl die Putzmacherinn. Panna Löfler, jako gość w głównéj roli, ze znakomitym talentem, figlarną i czarującą żywością, zachwycała Dawisona; głosik też miała prześliczny. P. Zölner gorszym mu się wydawał od lwowskiego Steltzer’a, reszta zero.
Ztąd była już gotową koléj żelazna do Wiednia, i rano o siódméj dnia 1-go maja siadłszy na nią, o pół do pierwszéj byli w Wiedniu, odbywszy w pięciu i pół godzinach dwadzieścia mil drogi. Nowy ten sposób podróżowania, którego Dawison po raz pierwszy kosztował, bardzo mu się podobał. Mieszkanie zastali przygotowane, Am Graben 617. Dawisonowi dostał się bardzo ładny pokoik na drugiém piętrze, okazale umeblowany, z widokiem na najludniejszą, najruchliwszą część miasta.
Można się domyślić, że przybyły nasz młody aktor tegoż wieczora poleciał do teatru, naturalnie do Burgu. Grano tego dnia Bauernfeld’a Bürgerlich und Romantisch. Z jednego widowiska naturalnie wyrokować nie mógł Dawison.
Zapisał jednak wrażenie, jakie na nim uczynili artyści. Pani Krouser-Fournier, amantka, grała z wykończeniem wielkiém, tak, że, według niego, nic nie zostawiała do życzenia. Fichtner, jeune premier, pełnym wydał mu się naturalności, można było chwilami zapomnieć o artyście a widzieć w nim żywego owego Littig’a, którego przedstawiał. Wilhelmi grał prezydenta, i ten także jako père noble, był dla Dawisona ideałem ról tego rodzaju. Wszyscy inni byli bardzo dobrzy, w całém znaczeniu tego wyrazu. Nawet garderobiana i służąca, która miała cztery słowa całéj roli, grały przewybornie. Zachwycało go w ogóle wszystko, po tém co dotąd w życiu spotykał, wydając mu się szczytem doskonałości. Nazajutrz poszedł na tak zwaną Akademię deklamatorsko-muzykalną, daną przez panią Hasselt-Barth na dochód podupadłéj rodziny. Uszczęśliwiony był, słysząc po raz pierwszy taki dobór talentów. Hasselt śpiewała dwie arye — z niezmierną sztuką i bardzo pięknym głosem. Lucas deklamował poezyę: Der tolle Musicant, Towarzyszyli mu Carl na fortepianie i Ryszard Lewy na waltorni. Ostatni był może dwunastoletnim ładnym jak amorek chłopakiem, grającym już jak skończony artysta. Dziwny był widok tego dziecięcia z długiemi, na ramiona spadającemi puklami, władającego instrumentem, który tak nie odpowiadał jego wzrostowi, a pod jego ustami tak czarowne wydawał tony. Najmniéj zachwycił go duet dwóch Włochów pp. Abbadin’a i Ferlofti’ego, członków włoskiéj opery. Wynagrodziła to sowicie p. Rettich, deklamująca poemat Saphir’a: Der Priester und der Graf. Jako deklamatorka podobała mu się wielce, grającéj jéj nie widział jeszcze. Zakończył występ Thalberg’a, który naówczas był jednym z najulubieńszych wirtuozów fortepianu i którego też nieskończonemi przyjmowano oklaskami.
Rodzina cesarska, znajdująca się na koncercie, słuchała go z największą uwagą. Dawison uważał, że gdy cesarz Ferdynand I wszedł na salę, przyjęto go oklaskami i okrzykami, ale niedługo trwającemi, lecz gdy Hasselt się pokazała, cała sala trzęsła się od brawów... Sala redutowa, w któréj Akademia ta odbywała się, przepyszném urządzeniem go zdumiała.
Hrabia Skarbek, ściśle trzymając się słowa swojego, przywiózł z sobą Dawisona, dał mu mieszkanie, lecz zresztą zostawił go zupełnie własnemu przemysłowi, a że musiał i teatra drogie i stół opłacać, bardzo wprędce strach go ogarnął, bo przybył z niewielkim ze Lwowa zapasem, poopłacawszy warszawskie dłużki.
Na Leopolstadzkim teatrzyku, Nestroj przypomniał żywo Dawisonowi Panczykowskiego. Grano Talisman jego. Roznoszący würstle między aktami chłopacy i na głos wywołujący swój towar... dziwnie mu się wydali.
Dnia 4-go maja grano w Burgu Werner oder Herz und Welt. Co do ogółu — pisze Dawison, wyznaję, żem się czegoś więcéj spodziewał, — ale miejscami był zachwycony. Anschütz, którego widział raz pierwszy, wydał mu się pełnym szlachetnéj powagi, Löwe nie zrobił na nim wrażenia, nie podobała mu się twarz i figura, gra była miejscami zanadto patetyczną; o pannie Engham powiada, że nigdy nie słyszał takiego organu u kobiety, tak dźwięcznego, mocnego i czystego, tak zdolnego wyraziście oddawać najmniejszy odcień uczucia. „Pan Karol la Roche, notuje Dawison — jeśli (jak się zdaje) w innych rolach nie jest podobnym do tego chytrego assessora Wolff’a, którego dziś przedstawiał — za prawdę musi być wielkim artystą.“ Mowa, chód, poruszenia jego tak były szczególne, tak do samego końca utrzymane, iż Dawison prawie nie chciał wierzyć, gdy go zapewniano, iż w innych sztukach nie jest podobnym do dzisiejszéj figury. Lucas, dobry aktor, grał trzpiota, Wilhelmi naturalnością go znowu zachwycił.
Zajmowała go nawet muzyka i sama mise en scène, jak widać z uwag poczynionych o przedstawieniu opery Guido e Ginevra, na prywatnym teatrze na Josephstadzie. Breiting, ogromnéj siły tenor, balet bardzo wdzięczny, wystawa staranna zdziwiły Dawisona, bo to przedsiębierstwo prywatne stało na téj wysokości co teatr warszawski. Zwiedzał i wystawę obrazów, na któréj jeden obraz go rozczulił, wystawiający ubogą kobietę wychodzącą ze szpitala, którą dzieci po długiém niewidzeniu otaczają i witają.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do Wiednia, Dawison przypomniał sobie, że miał list polecający do artysty teatru dworskiego p. Wothe’go, od Thulliego ze Lwowa. Wothe przyjął go serdecznie, po kolleżeńsku, dał mu list do dyrektora teatru w Burgu p. Holbein’a, a ten z wielką uprzejmością ofiarował bilet bezpłatny na pierwszy parter teatru, na cały czas pobytu w Wiedniu. Dawison dotąd chodzić musiał na trzecie piętro.
Jednym z najmilszych wieczorów spędzonych w Burgu, był dla niego d. 6-ty maja na sztuce König und Bauer. Sztuka ta całkiem zawisła od gry i wystawy; pierwsza była mistrzowską, druga tak piękną, tak właściwą i w najdrobniejszych szczegółach obmyślaną troskliwie, iż Dawison nigdy nie podobnego nie widział jeszcze.
„Przepych pokojów królewskich, dworu, służby i wszelkich sprzętów i rekwizytów, przewyższał wszystko co sobie wyobrazić można — pisze artysta. — Zdawało mi się, że jestem istotnie u dworu i pomyślałem sobie: Jakaż to rozkosz grać na scenie, gdzie wszystko tak w pomoc aktorowi przychodzi!“
Anschütz i tym razem był doskonały, urok mowy, naturalność przejęły uwielbieniem młodego artystę. Löwe w roli króla, szczególniéj w pałacu, w ostatnim akcie wydawał się prawdziwym monarchą; pannę Neumann (widzianą po raz pierwszy) nazywa czarującą istotą, anielską, a grę jéj zupełnie oryginalną, naiwności, prostoty nieporównanéj. Najmniéj podobał mu się Fichtner, w roli kochanka za zimny. Reszta wszystko odpowiadało głównym artystom i tworzyło doskonałą całość.
Skarbek, który tego dnia był także w teatrze, spotkawszy wychodząc Dawisona, spytał go ironicznie:
— No, a cóż, czy waćpan widząc tę doskonałość, masz jeszcze ochotę iść do niemieckiego teatru?
— Najżywszą — odparł Dawison stanowczo — widok tych wyżyn nie powinien odstraszać artysty, ale zachęcać, aby się ku nim wznieść starał. Gdybym wiedział, panie hrabio, że przez całe życie mam zostać tém, czém jestem dotąd, dziś jeszcze poszedłbym do szewca terminować.
— Ale nie każdemu to dano dostać się do tych wyżyn! — dorzucił hr. Skarbek.
— Być może — gorąco rzekł Dawison; — jeśli nigdy nie dojdę do tego stopnia, na którym artyści Burgu stoją, umrę przynajmniéj wśród nieustannych usiłowań.
(Słowa te zapisał Dawison w 1841 r., kiedy nawet na scenie niemieckiéj nie występował. Siła woli dawała mu proroczą siłę.)
Następne dni zajęło zwiedzanie Wiednia, biblioteki cesarskiéj na zamku, Volksgartenu i innych miejsc ciekawszych. W Burgu dawano 8-go maja Leichtsinn und seine Folgen (Gabrielle de Belle Isle). W sztuce téj panna Peche okazała się znakomitą artystką, w któréj najwięcéj naturalność cenił nasz znawca i wyborne pojęcie a cieniowanie swéj roli. Korn był dobrego tonu i galanteryi księciem, ale i organ i powierzchowność nie odpowiadały innym przymiotom. Pani Fichtner grała za pompatycznie.
W ogóle o wszystkich widzianych w Burgu artystach zapisywał sobie zdania i długi ich szereg wylicza. Nowi niektórzy występowali w Lektorce i № 777. Na Josephstadzie poszedł zobaczyć sztukę graną w przeciągu dwóch miesięcy trzydzieści sześć razy: Wastl oder die böhmischen Amazonen, i znalazł ją najniedorzeczniejszą, ale śmieszną. Wystawa była przepyszna, dekoracye łudzące. Theater an der Wien, ze wszystkich sal, jakie dotąd widział, przepychem, urządzeniem i ozdobnością najpiękniejszym mu się wydał, artyści nie wszyscy na pochwałę zasługiwali.
Dnia 12-go maja po przedstawieniu La figlia del Regimento Donizettego, na które się zaciekawił, postrzegł Dawison z przestrachem, iż do ostatniego grosza się wyczerpał. Pragnienie widzenia, korzystania, uczenia się, nie dozwalało mu się bardzo rachować. Nowy ten kłopot trzeba było zwierzyć hrabiemu Skarbkowi, który na użalenia Dawisona odpowiedział sucho, iż wprawdzie przyrzekł go zabrać z sobą do Wiednia, ale nie utrzymywać na swym koszcie. Dawison inaczéj to zrozumiał, cóż było począć? Musiał zaciągnąć pożyczkę pięćdziesięciu rubli, na które wedle obyczaju jak najformalniejszy kwit wydał. Dziwném mu się to jakoś wydało!
Dostawszy zasiłek, puścił się daléj na oglądanie zamku, gabinetów, zbiorów i t. p. Wieczory spędzał w teatrze Burgu. D. 13-go maja widział na nim Hamleta. „Löwe — pisze Dawison — Löwe był wielkim. Ileż on musiał czytać, myśleć, pracować, nim tak ten charakter utworzył, jak go nam przed oczy i duszę przedstawia. Osobliwie miejsca spokojne były jego tryumfem. W mocnych przeszkadzał mu wiele organ, który przy natężeniu cały dźwięk traci, a nawet mowę niewyraźną czyni.“ Rettich w Ofelii, straszną była, poetyczną, do łez poruszającą. Reszta artystów tym dwom najcelniejszym nie odpowiadała, z wyjątkiem Anschütz’a, który grał ducha.
Były dni, które dla rozerwania się spędzał na przechadzkach, na Praterze, w budach jarmarcznych, gdzie się improwizowanym komedyom przypatrywał, a nawet z wielką pociechą przyklaskiwał teatrowi maryonetek ludowemu na Wurstelpraterze. Dawison miał właśnie skończonych lat 23, temperament młodzieńczy, ale umysł daleko dojrzalszy niż zwykle bywa w tym wieku, jako artysta rozumiał już zadanie sztuki doskonale, i czuł się prawdziwie powołanym. Wiedeń nauczył go bardzo wiele i dał mu do myślenia; tu zrozumiał, iż najwyższe owe szczyty artystycznego wykształcenia są dla niego i muszą być dostępne.
Na przemiany opera, małe teatra, widowiska ludowe, z których także czegoś nauczyć się można, pociągały go; nie tracił jednéj chwili, nadewszystko wszakże Burg go nęcił. Dnia 15-go maja, właśnie w rocznicę swych urodzin, z rozkoszą słuchał przedstawienia Grillparzer’a Der Traum ein Leben, po raz pierwszy w przedstawieniu tego dramatu znalazł doskonałą, harmonijną całość. Löwe, La Roche w roli Murzyna unosili go, nawet Herteur, który mu się w Hamlecie mocno nie podobał, w roli niemego Kaleba był przewyborny, był prawdziwym artystą. Mise en scène była doskonałą i zlewała się tak z treścią poematu, iż Dawison wyszedł z teatru „pełen wewnętrznéj radości i szczęścia.“
Kilku znajomych znałazłszy niespodzianie, dra Latoszyńskiego z Wilna, Jakóba Brühla, Dawison czas spędzał przyjemnie, w rodzaju gorączkowego podbudzenia. Gallerye, obrazy, posągi, muzyka, teatr, przesuwały się przed wraźliwemi jego oczyma jak we śnie czarującym. W Burgu panna Neumann w Die beiden Britten przyprawiła go o szał prawie.
„Niebiańska istota! pisał w dzienniku; szczęście, że odjeżdżam, bobym się w niéj kochał szalenie!“
Grano jeszcze naówczas w Burgu, bo i repertuar ówczesny jest rzeczą ciekawą: Braunau’a Wer die Liebe hat, führt die Brauteheim, Das Mädchen von Marienburg, Leichtsinn aus Liebe (Bauernfeld’a), Gleiche Schuld, gleiche Strafe (Chwila płochości) i Dom do sprzedania.. Pierwszy to raz trafiło się Dawisonowi, że z przedstawienia w Burgu w połowie wyjść musiał (z dwóch ostatnich sztuk) tak były słabo grane. Dawison spostrzegł, że tylko jedna pani Fichtner umiała grać w komedyi francuzkiéj. W końcu maja, p. Wothe, który go tak mile przyjął, zawiózł z sobą do swego domku wiejskiego w Ober-Sanct Veit, gdzie bardzo przyjemnie dzień spędzili. Powtórzyły się te odwiedziny, gdyż artyści przypadli sobie do serca. Wothe okazał się miłym, przyjacielskim, usłużnym nad wyraz, a był, jak się okazuje, ziomkiem Dawisona, i ani on, ani jego siostra nie stracili ani przywiązania, ani pamięci dla rodzinnego kraju, a nawet nie zapomnieli języka. Wzbudzało to dla nich szacunek w artyście.
Któżby uwierzył, że sam aktor, Dawison, rzewnemi łzami w teatrze płakiwał! Przyznaje się do tego, że na sztuce Raupach’a Der Müller und sein Kind, pani Peete rzewne łzy wycisnęła mu z oczu, że szlochał jak dziecko i długo nie mógł się uspokoić.
Za namową poczciwego Wothe’go, ośmielił się wreszcie Dawison zrobić krok do p. Holbein’a, dyrektora Burgu, o pozwolenie odegrania przed nim na próbę dwóch, trzech scen z Pięknéj Maseczki po niemiecku; ażeby następnie zawyrokował, czy może się poświęcić niemieckiemu teatrowi lub przy polskim pozostać? Tajemnie łudził się nadzieją, iż może postrzegłszy w nim talent, kiedyś go do Burgu wcisnąć potrafi. Hoc erat in votis! P. Holbein odpowiedział grzecznie, ale otwarcie, że najprzód nie chce brać na siebie tak wielkiéj odpowiedzialności; po wtóre, że próby bez kostiumu, światła, sceny, sądzić o artyście nie dozwalają; naostatek, że chociaż mówił po niemiecku, a może lepiéj od wielu Niemców, na austryackim teatrze ze swym akcentem nie mógł się podobać. Oprócz tego wszyscy i dyrektor tak byli zajęci (grając razem w Burgu i w Schönbrunnie), iż czas mu ani pomyśleć nie dozwala o próbie. Szczęściem Dawison inaczéj sobie drogę torować zamyślał i odmowa niezbyt go obeszła.
Zbliżał się wreszcie ostateczny termin pobytu w Wiedniu, właśnie gdy Dawison zawiązał tu stosunki, porobił znajomości, gdy tyle jeszcze miał do widzenia i uczenia się. Hrabia lada dzień miał powracać, oprócz tego pieniędzy brakło i pożyczki a kwity u hr. Skarbka się mnożyły.
Na samém wyjezdném prawie zapragnął jeszcze zrobić wycieczkę statkiem parowym do Preszburga. Gdy przybył tam, pierwszém zapytaniem jego, dotknąwszy stopą lądu, było: — Gdzie teatr? Z wielkim smutkiem dowiedział się, że właśnie stał pustkami, bo dyrektor, p. Pokorny, jeszcze nie przybył. Dosyć się więc wynudziwszy, bo miasto wydało mu się małe i nieciekawe, a oprócz tak zwanéj Promenady nic mu się w niém nie podobało, gesellschaftswagonem strząsłszy się okrutnie do Wiednia powrócił. Cała ta wycieczka służyła mu, jak powiadał, na to, by mógł powiedzieć:
— Byłem w Preszburgu.
Już wreszcie i sam on radby był wracać do Lwowa, lękając się, aby mu towarzystwo zbyt długiego urlopu w sam czas kontraktowy za złe nie miało, ale hrabia od dnia do dnia powrot odkładał. Spotkał tu jeszcze panią Rywacką, śpiewaczkę z Warszawy, która go bardzo mile przyjęła.
Piątego czerwca opuścili Wiedeń, który w końcu obojętnie pożegnał Dawison. W trzech dobach stanęli we Lwowie.
Tu zastali w teatrze pustki wielkie, repertuar zaniedbany i ogólną fizygnomię dosyć smutną. We środę przybywszy, Dawison już w poniedziałek miał wystąpić na nowo. Zaciągnięte na tę podróż długi do pracy zmuszały.
„Kiedy wspomnę na smutek i utrapienie, które przed pół rokiem mną miotały, pisał dnia 10-go czerwca, i czyniły mnie najnieszczęśliwszym z ludzi, a porównam to z moją teraźniejszą spokojnością i zimną krwią, z jaką spoglądam na rzeczy i widzę je takiemi, jakiemi są — nie mogę nie uwielbiać dobroczynnego wpływu, jaki czas na nas wywiera! — Jestem dziś, dzięki Bogu — uleczony.“
Dnia 14-go czerwca wystąpił Dawison w roli Gustawa w Ślubach Panieńskich Fredry. Sumiennie chcąc ją odegrać, starał się zasięgnąć rady czcigodnego autora, który zupełnie był zadowolony... Kamiński nieco mniéj. Rolę tę Benda mu ustąpił nareszcie. Zdaje się, że czując jéj ważność, Dawison przywiązywał do niéj wielką wagę... Za ukazaniem się przyjęła go publiczność dosyć żywemi oklaskami; zadowolenie było ogólne. Gazeta tylko zarzucała mu, że w salonowości Bendzie nie zrównał!!
Na następny piątek naznaczono Ojca Debiutantki. W sztuce téj występował Dawison na własny benefis, ale mu się ona nie powiodła. Przyjęto go wprawdzie dobrze, lecz i Gazeta i pojedyńcze osoby wypowiedziały mu otwarcie, że to rola nie dla niego. Późniéj przez grzeczność dał ją sobie narzucić powtórnie i gniewał się na siebie, bo go nawet nie przywołano. Gdy mu tę rolę niewdzięczną, która widocznie szkodziła więcéj niż pomagała jego opinii, zechciano narzucić po raz trzeci, Dawison oświadczył stanowczo, że grać jéj nie będzie. Pomimo tego afisz dano wydrukować z jego nazwiskiem... Jak się ta trudność rozwiązała, nie mówi; domyślić się jednak można po jego charakterze, że go dobrocią i prośbami wziąć musiano. Z myśli mu wszakże nie wychodził teatr niemiecki.
Wyjątkowo z Towarzystwem Muzyczném razem wystąpił jako deklamator na koncercie danym na dochód Instytutu Ochrony Dzieci... Wybrano poezyę Maltitz’a w przekładzie Kamieńskiego: Jeździec artysta. Osypano go oklaskami i podziękowaniami, powodzenie miał wielkie. Zarzucano mu tylko zbyt wyraziste ruchy, które przy deklamacyi wydawały się przesadnemi.
W sierpniu razem z towarzystwem lwowskiém, zwykle podejmującém latem wycieczki na prowincyę, Dawison wyjechał do Tarnopola. Teatr mieścił się w budzie, jaką dla małp stawiać zwykli; grano siedm razy, przy najokrutniejszym nieładzie i największéj niewygodzie. Do wielu innych dogodności i tę zaliczyć trzeba, że w teatrzyku z desek skleconym, słychać było doskonale wszystkie głosy ulicy, i że często najpatetyczniejsze miejsca przerywał capstrzyk wojskowy, rżenie koni lub huk bryk przejeżdżających.
Po kilku dniach wrócił Dawison do Lwowa. Zbliżyła się chwila w jego życiu stanowcza, miał doprowadzić do skutku uparty swój, stały zamiar wystąpienia na niemieckiéj scenie.
Chociaż artyści polscy pozwolili na to, czując, iż im to przykrém być może, Dawison czekał aby kontrakt jego upłynął, dopiero wówczas udał się do dyrektora Frischa, prosząc go o role gościnne. Ten nietylko się z największą chęcią zgodził na nie, ale z góry powodzenie rokował. Ofiarował sam trzecią część dochodu z widowiska i natychmiast kazał role rozpisać. Za tydzień więc Dawison wystąpić miał w téj roli barona Sternhelm’a, która mu na polskim teatrze tak zawsze była szczęśliwą.
1841. dnia 9 sierpnia — Leseblätter — piszą:
„Montag, den 9. August, wird das beliebte Mitglied du polnischen Schauspielerpersonals, Herr Dawison, zum ersten mal auf der deutschen Bühne, und zwar in Bauernfeld’s Lustspiel. Das letzte abenteuer, aufzutreten die Ehre haben. Es gewährt uns das höchste Interesse, einen Künstler von so ausgezeichnetem Renommé, den Liebling des gebildeten polnischen Publicums, in einem fremden, wom polnischem so verschiedenartigen Idiome debutiren zu sehen. Wenn wir nicht irren, so findet der Versuch, das eine Miene in diesen beiden Sprachen seine Fähigkeit bewähre, zum ersten mal statt.“
Dzień 9-ty sierpnia był tym dniem stanowczym. Gazety obie, polska i niemiecka, w dosyć pochlebnych wyrazach występ zapowiadały, wszyscy rokowali mu powodzenie, artyści i artystki niemieckie na próbach osypywali go komplementami. — Ziściły się przepowiednie; przyjęto go oklaskami, po pierwszéj zaraz scenie przywołano i przez cały ciąg sztuki najpochlebniejsze dawano mu oznaki uznania. Został przywołany, po drugim, po trzecim, po scenie czwartego i po czwartym akcie dwa razy, więcéj już ani się mógł spodziewać, ani żądać. Dyrektor Frisch był także zadowolony, radzono mu tylko r wymawiać łagodniéj, i nieco inaczéj a. Wprawa miała wpłynąć na te zmiany. Przy pierwszém wystąpieniu, sam wyznaje, że czując, iż od niego przyszłość może zależy — zmieszany był i nie swój.
W kilka dni późniéj drobnostkowe krytyki szczegółów, mniéj już obeszły Dawisona; sam on czuł, iż nie był jeszcze panem siebie i że po polsku tę samą rolę grał lepiéj.
Drugi raz dnia 16-go sierpnia grał trudną rolę Ryszarda w Richard’s Warderleben na niemieckim teatrze, która, zdaniem jego własném, lepiéj mu się powiodła, niż pierwsza. Z językiem szło mu coraz łatwiéj — przyjęcie też choć może chłodniejsze niż pierwszym razem, szło bardzo dobrze; dochód tylko z powodu słoty — niewielki. Dnia 24-go sierpnia po raz trzeci wreszcie grał po niemiecku rolę Ferdynand’a, w Kabale und Liebe. Był to benefis Dawisona, który deszcz znowu popsuł. Powodzenie jednak stale mu towarzyszyło; najsurowszym sędzią był on sam dla siebie.
Znajdował, że mu się najlepiéj powiodły koniec drugiego i pierwsza część trzeciego aktu. Wymawianie zostawiało do życzenia, lecz on się tém nie zrażał, bo największa paca była mu miłą i ponętną. Walkę kochał.
Dyrektor Frisch w układach z Dawisonem, nad wszelkie spodziewanie, postąpił sobie szlachetnie.
Co daléj miał począć, sam nie wiedział; przychodziło mu na myśl grać w obu teatrach, tak pewien był, że olbrzymiemu natężeniu sił, jakiego to wymagało, podoła. Pierwsza rozmowa z Frisch’em, który gotów był przyjąć Dawisona, chociaż mu wielkiéj nie obiecywał gaży, wykazała pewne trudności. Dyrektor był związany kontraktem z grającym role kochanków p. Engelbrecht’em starszym, gorszym daleko od Dawisona, ale rutynowanym. Trzeba więc było ograniczyć się rolami, którychby od Engelbrecht’a odbierać nie potrzebowano. Frisch zresztą nic nie miał przeciw temu, aby został razem przy polskim teatrze, lecz przewidywał, że tam, dowiedziawszy się o stałym kontrakcie z nim, trudności czynić mu mogą.
W ciągu tych wahań i niepewności, Dawisonowi trafiła się niespodziana zręczność pojechania do Warszawy i odwiedzenia rodziców. Dnia l-go września przyjazny mu p. Thullie napomknął przypadkiem, że hr. Antoni Potocki wyjeżdża na krótki czas do Warszawy, a nawet jego chciał zabrać z sobą. Przywiązanie do rodziny od dawna nie widzianéj, tak dobra zręczność odbycia podróży bez kosztu, natchnęły Dawisonowi myśl wyproszenia sobie u hrabiego, aby zabrał go z sobą. Pomimo, że była już godzina trzecia, a wyjazd naznaczony na czwartą, pobiegł do hrabiego Skarbka z prośbą o wstawienie się do Potockiego. Uczynny Skarbek pojechał natychmiast i wyrobił to, że Dawisonowi kazano przybyć za godzinę. W jednéj chwili musiał być gotów do drogi. Pożyczył u Frisch’a 50 reńskich, opowiedział się Kamińskiemu, bieliznę wyprosił u Schmids’a, zawizował pasport, upakował rzeczy i na oznaczoną godzinę się stawił. O szóstéj dopiero wyjechali wszakże, a jadąc bez przestanku ekstrapocztą, stanęli trzeciego dnia o siódméj wieczorem w Warszawie. Radość rodziców i krewnych, z jaką tego niespodziewanego gościa powitali, była nie do opisania. Ostatnie wystąpienia Dawisona w teatrze niemieckim znane już były w Warszawie i wszędzie został bardzo uprzejmie przyjęty.
Miał nadzieję powracać może z hrabią znowu bez kosztu, lecz Potocki oświadczył mu przy widzeniu się, że jeszcze z tydzień zabawić musi, a potém, być może, iż zmuszony będzie jechać do Cesarstwa. Wyrzekłszy się téj nadziei, musiał od brata Natana znowu pieniędzy pożyczyć na drogę i nazajutrz (14 września) puścił się dyliżansem na Kraków. Wprawdzie droga tędy była znacznie dłuższą, chciał jednak przy téj zręczności poznać miasto, w którém jeszcze nigdy nie był. Aszpergerowie już byli wyjechali do Lwowa.
Pożegnanie z rodzicami, osobliwie z matką, którą kochał czule, spokojniejsze było niż się spodziewał; mieli nadzieję teraz widywać go częściéj. Gdy poszedł do Kossa na pożegnanie dość ceremonialne i zimne, p. dyrektor zdawał się nieco zdziwionym, iż wyjeżdżał nie poprosiwszy nawet o zaszczyt wystąpienia na warszawskiéj scenie. Życzył mu jak największego powodzenia, i w końcu dodał znaczące: Może też... ale Dawison urwał nagle, pożegnał się i wyszedł. Dmuszewski przyjął go ze zwykłą uprzejmością.
Dnia 15-go września w bardzo wygodnéj Steinkellerce odbywszy podróż do Krakowa, stanął d. 17-go w dobrze znanym starym hotelu Pollera. Na nieszczęście bardzo prozaiczny wypadek dużo czasu mu tu kosztował, straconego napróżno. Mało miał z sobą ubrania, coś mu się popsuło w drodze, a nim krawiec naprawił, do wieczora zszedł czas w izdebce jak w więzieniu. Nazajutrz obiegł Dawison całe miasto, zamek, katedrę, groby, kościoły znaczniejsze. Pomagał mu do tego Lewicki, człowiek wykształcony i uprzejmy. Dawison z nim i u Rosenfeldów, dawniéj znajomych, spędził dzień i zabałamucił się do późna, tak, że musiał nocować. Nazajutrz rano o piątéj usłużny pan Marcin Rosenfeld odprowadził go swoją bryczką na Podgórze, gdzie zamówiona była poczta do Lwowa; o pół do siódméj Dawison już się toczył daléj. Żal mu bardzo było Krakowa, w którym uprzejmych ludzi i miłych znajomości znalazł bardzo wiele, i gdzie pobyt oznajmował ma się przyjemny. Chełchowski namawiał go, aby u niego wystąpił, lecz w części za szczupłe towarzystwo, a więcéj jeszcze konieczny pośpiech zmusiły Dawisona odmówić, przyrzekając późniejszy przyjazd.
W eilwagenie znaleźli się znajomi ze Lwowa, i podróż była bardzo wesoła. W Dembicach o pięć mil za Tarnowem, wpadł Dawison na chwilę do pani Grosser, córki Rosenfelda, przynosząc jéj ukłon od rodziców. Podróż ta artystycznym sposobem prowadzona, znowu wyczerpała nieopatrznego człowieka tak, że się u Anczyca zapożyczył, z którym jechał od Radomia. Przeziębły do kości, zmęczony okrutnie stanął we Lwowie, powitany z radością przez hr. Skarbka, a szczególniéj przez Aszpergerów. Z towarzystwem polskiém nic go jeszcze nie wiązało.
Gdy przyszło do układów, Dawison przystawał na dawne warunki, ale warował sobie występowanie na scenie niemieckiéj, na co się wcale zgodzić nie chciano. Dla niego był to warunek główny, od którego odstąpić mu nie było podobna. Po długich sporach, gdy Dawison obstawał, dozwolono, ażeby grywał po niemiecku nie częściéj wszakże nad raz na miesiąc. Ale Frisch, dyrektor niemieckiego teatru, wyjechał był do Czerniowiec i nie było się z kim układać.
W październiku dopiero Dawison zawarł kontrakt z pp. Frisch’em i Ebell’em, według którego miał za swe występy w niemieckim teatrze (w nieokreślonych terminach) otrzymywać po 10 reńskich. W listopadzie grał po powrocie pierwszy raz na benefis jednéj z artystek.
Co do hrabiego Skarbka, nie chcąc jeszcze porzucić całkiem polskiego teatru, a wprawy nabywać w niemieckim, zawarł umowę, grywać miał amantów w tragedyach, dramatach, komedyach, wodewilach (oraz trzpiotów?) najmniéj trzy razy na tydzień (sic). W niemieckim wypadły na niego role: „jugendliche Liebhaber und naive Burschen, im Trauerschau und Lustspiel, wie auch in der Localposse und in Vaudeville“ (Excusez du peu!). Po niemiecku cztery razy na miesiąc, po polsku dwanaście, zatém mniéj więcéj co drugi dzień!! Hrabia ofiarował ma 90 rubli i mieszkanie bezpłatne w teatrze; Dawison przyjął. Skarbek dał mu bardzo potrzebny forszus, na który sześciomiesięczny weksel musiał wystawić. Umowa ta o tyle była niedogodna dla niego, że liczono mu w polskim gaży stosunkowo mniéj, tak, że gdyby niemiecki musiał porzucić zostałby o bardzo szczupłéj gaży. Hrabia wszakże oświadczał się ją powiększyć, jeśliby Niemców porzucił.
Dawison całą swą nadzieję na nich pokładał. Zwiększyło ją przybycie w r. 1842 dyrektora p. Löwe’go do Lwowa, Contariana w Abellinie, Ferdynanda w Egmoncie, chwalił go bardzo z ognia i życia i radził mu koniecznie, aby jechał na role gościnne do Niemiec, wyrażając się o nim, że nie był bez talentu. Przyrzekł on Dawisonowi za powrotem do Wiednia pisać zaraz do Wolff’a do Berlina, do Hamburga i Frankfurtu nad Menem. Radził mu także, ażeby się oddał więcéj rolom charakterystycznym, do których szczególne w nim upatrywał zdolności. Na amantów — powiedział mu — w dzisiejszych czasach potrzeba być pięknym, a waćpan lubo figurę masz bardzo ładną, twarzy pięknéj nie masz.
We wrześniu zamierzał Dawison pisać do Krakowa i Warszawy o role gościnne na Wielkanoc, a potém chciał się udać do Niemiec północnych. Hr. Skarbkowi miał kontrakt wypowiedzieć. W listopadzie tegoż roku grał piękną rolę Stanisława w komedyi Stary mąż Korzeniowskiego. W scenie gdy sędziemu wyznaje miłość dla jego żony, nadzwyczaj był naturalnym i pełnym uczucia. Lecz cóż? on sam znajdował, że i tę rolę i inne najlepiéj grywał dla siebie. „Najpiękniejsze chwile w grze swojéj, pisze w dzienniku, miewam na osobności w swoim pokoju. Płaczę wtedy gorącemi łzami, a w teatrze łza mi się z oczu nie może wytoczyć.“ W roli téj był nadzwyczaj, nadzwyczaj dobrze przyjęty. W listopadzie znalazłszy raz hr. Skarbka w dobrym humorze, wyznał mu, że chciałby koniecznie w świat wyjechać. Skarbek odradzał, radby go był zatrzymać, a w razie gdyby został, obiecywał podwyższyć obie gaże i darować pozostały dług, którego jeszcze 100 rubli Dawison spłacić nie mógł.
W sierpniu 1843 roku wybierał się on do Warszawy; w położeniu jego niewiele się zmieniło, ogrom zajęcia, mnóztwo znajomości, sercowe kłopoty, wszystko to razem nawet mu już w dzienniku rzadko co zapisać dozwalało. Notował w nim wyprawione listy, czasem rachunki, niekiedy wypisy z dzieł czytanych.
W lipcu tegoż roku pani Rettich, znakomita artystka niemiecka, którą Dawison widział w Wiedniu, przybyła na role gościnne do Lwowa. Występowała tu po raz pierwszy w roli Gryzeldy. Wrażenie, jakie na nim uczyniła grą swoją, było nadzwyczajne, dochodziło ono do egzaltacyi. Po trzecim akcie cały spłakany, Dawison poszedł do niéj za kulisy.
— Dzisiejszy wieczór — odezwał się, — jest stanowczy dla mojego życia całego; od dziś dnia całą pracę, wszystkie siły chcę poświęcić, abym panią naśladował i poszedł za jéj przykładem.
— A! — rzekła pani Rettich — pan jeszcze jesteś tak egzaltowany dla sztuki?
— Ale któżby u Boga — zawołał Dawison — nie wyegzaltował się widząc panią?
Mówił na pół ze łzami. Pani Rettich popatrzała na niego.
— A ja dziś — odezwała się — niezupełnie byłam z siebie zadowolona. I po chwili dodała: — Musi być jeszcze lepiéj.
— Może być, łaskawa pani — odpowiedział Dawison, — bo sztuka jest nieskończonością, ale dziś ja nad to, cośmy widzieli i słyszeli, nic wyższego marzyć nawet nie umiem.
„Widok téj wielkości nie pozbawia mnie odwagi, — pisze: — jak Correggio przed obrazem Rafaela, korząc się przed nigdy nie przeczuwaną wielkością, uwielbiam ją, ale wołam: Auch io son pittore!“
Pomimo wielu powodzeń i dosyć świetnych warunków kontraktu zawartego z hr. Skarbkiem, który się bardzo umiał poznać na Dawisonie, mimo wielu przyjaciół i wielbicieli talentu, miał też Dawison wiele do zniesienia.
Znaleźli się, jak zawsze, zawistni, nie chcieli mu przebaczyć zdolności, pracowitości, siły i tego, że Skarbek w kontrakcie zobowiązał go do pomocy w reżysseryi Kamińskiemu, co mu nad starszymi artystami pewną zwierzchność dawało. Między kollegami znaleźli się prześladowcy, a w pismach peryodycznych niejedno ostre słówko było wymierzane przeciw niemu. Bolało go to niesłychanie.
W niemieckim teatrze grywał rzadziéj niż był obowiązany. Z panią Rettich miał wystąpić kilka razy, to go napełniało dumą i radością. Studyował między innemi rolę Don Carlosa, nad którą usilnie pracował. W polskim teatrze tryumfem dla niego była rola w tragedyi Szajnochy: Stasio. Należała ona z prawa Dawisonowi, ale i Smochowski mieć ją pragnął, ztąd żywe spory. Jako miejscowy i mający znajomości i stosunki, mógł ów rywal przygotować nieżyczliwie publiczność dla Dawisona, ale te usposobienia rozbiły się o prawdziwie genialną grę artysty, która pochwyciła i zachwyciła widzów. Uznano zgodnie, iż lepiéj grać nie było podobna.
Pani Rettich, która go widziała w polskim teatrze, w Wychowance w Tonningtonie, wyraziła się o nim nadzwyczaj pochlebnie, chwaląc naturalność jego i żywość w grze.
— Jeśli pan równie dobrze grasz po niemiecku — rzekła mu, — to jesteś pan u nas jedynym kochankiem, bo my oprócz Emila Devrient’a nikogo nie mamy. Staraj się pan jak można najpilniéj w język wprawiać, i próbuj wystąpić w Burgu!
Słowa te były wyrocznią dla Dawisona. Szczególna rzecz, zwiastowały mu one przyszłość świetną i razem współzawodnictwo Devrient’a, które do końca życia Dawisona trwać miało. W r. 1843 dziennik niemal ustaje, rzadkich kilka wierszy, w których zapisuje wydatki, często są pisane po niemiecku.
W 1844, jadąc w lipcu do Warszawy, kilka słów notuje w Przemyślu, znudzony podróżą. Za granicę wybierał się dopiero po Wielkiéjnocy 1845 r. Drugiego sierpnia w drodze téj stanął w Krakowie, znużony nieprzyjemną podróżą, z powodu wylewu wód. Tu musiał znowu wysiąść u Pollera, bo pod Różą wszystko było zajęte. Pfeiffer, reżysser zastępujący Męciszewskiego, sam mu zaproponował, czyby nie chciał wystąpić. Ułożono się, by wracając z Warszawy, grał trzy razy: w Ślubach panieńskich, Stasiu i Nocy i poranku. W teatrze tego dnia grano Gryzeldę; garderobę i urządzenie znalazł bardzo przyzwoite, ale grę artystów nad wszelki wyraz nędzną. Podobał mu się, ale nie na scenie, Chomiński, i z nim a z Lewickim cały dzień przepędził.
Nareszcie, ostatnie karta, dnia 20-go stycznia 1845 roku, drżącą ręką napisana w nocy. „Egoista musi być jednak pożałowania godném stworzeniem. Tego wieczora przeżyłem kilka chwil prawdziwie szczęśliwych. Starając się wystawiać Wandę w korzystnych dla niéj rolach, dokazałem tyle, żem pokonał uprzedzenia hrabiego, tak dalece, iż dziś, podczas Ślubów panieńskich, osobiście oświadczył jéj swe zadowolenie. Szczęście jéj, babki, ciotki było dla mnie prawdziwą rozkoszą, czystą, jak mało przyjemności życia. Podobne chwile, pocieszam się, kwitną przecięż może tylko dla lepszych ludzi.“
Do tych lepszych ludzi należał Dawison, człowiek rzadkiego serca, który nigdy ze szlachetniejszéj drogi, ze czci cnoty i czci sztuki nie zszedł. Uczucie to było dla niego źródłem rozkoszy i męczarni, jak zwykle bywa. Podwójnie odczuwał każdą rozkosz, każde wrażenie, lecz też i boleść każdą. Przejście Dawisona do niemieckiego teatru, które miało mu dać europejską sławę, dopiero w roku 1846 nastąpiło. Przyczyniła się do tego kroku miłość, dla któréj pożądał sławy i świetniejszego stanowiska w świecie. Rozstając się z narzeczoną, powiedział do niéj: — Idę szczęścia szukać na świecie. Gdy zdobędę to czego pragnę, przybywam i zabieram ciebie.
Ze Lwowa, w którym miał już w teatrze polskim bardzo świetną pozycyę, Dawison udał się do Wrocławia. Bardzo skromnie prosił o występ dla próby; odmówiono mu go z lekceważeniem. Ten sam los spotkał go w Szczecinie; radzono mu jechać do Brzegi i Olawy. Odprawiany wszędzie, zbywany, zniechęcony, ale ufny zawsze w swą siłę, pojechał do Berlina, gdzie się pomocy spodziewał w Ludwiku Schneider’ze. Na nieszczęście noga skaleczona cztery tygodnie przetrzymała go w łóżku. Wyleczony, zyskał polecenie gorące od Schneider’a do p. Maurice’a w Hamburgu. Dawison nie zapomniał nigdy téj życzliwości Schneider’a i zwał go zawsze swym dobroczyńcą.
Dnia 15-go lutego 1847 roku naostatek wystąpił Dawison w teatrze Talii w Hamburgu, i od pierwszego wieczora zyskał powszechne uznanie. Role gościnne tak szczęśliwie wypadły dla teatru, jak się nigdy spodziewać nie było można. Dawison przynosił mu zupełnie oryginalny, samoistny, pełny ognia i siły talent, z którym można było walczyć, ale go nie uznawać niepodobna było. Pierwsze role, z jakich się dał poznać, jeszcze Göthe’go i Shakespeare’a nie zawierały. Sława jego tu w Hamburgu zrodzona, wzrosła nagle, imię zaczęło być znane w Niemczech. Gutzkow zażądał go ściągnąć do Drezna, z Berlina czyniono mu też bardzo świetne offerty, lecz wdzięczność dla p. Maurice’a zatrzymała go w Hamburgu.
Tu on stał się tém, czém tak od dawna być pragnął, artystą niemieckim i europejskim. W maju 1848 roku, wziąwszy urlop na dwa tygodnie, poleciał do narzeczonéj do Lwowa, aby ją z sobą zabrać szczęśliwy do Hamburga, i pracować daléj z nadzwyczajném wytężeniem sił. Rywalizacya z Baison’em będzie mu jeszcze sił dodawała. W téj epoce raz tylko w kilku rolach gościnnych występował w Brunświku.
Zaproszono go nareszcie na role gościnne do Wiednia, do tego Burgu, którego dyrektor p. Holbein, dziś ofiarujący mu swą scenę, przed kilku laty próby jego nawet wysłuchać nie chciał, bo nie miał czasu. Zaproszenie to tak było zaszczytne, że Dawison nie mógł odmówić. Dnia 17-go października 1849 roku wystąpił tu po raz pierwszy i przyjęty został z niesłychanym zapałem. Po sześciu wystąpieniach Dawison został zaangażowany z wysoką płacą. Był to tryumf talentu i pracy, tryumf, jaki niewielu wybranym jest dany.
Tu już Dawison rozpoczął cykl ról nowych, do których był istotnie powołanym, ukochanego Hamleta, Juliusza Cezara i innych shakespearowskich tragedyj bohaterów.
Mamyż opowiadać dalsze jego zwycięztwa i laury zdobyte? Reszta życia, w porównaniu do tego co przewalczył w jego początkach, blednieje. Raz pozyskawszy sławę, wiarę, uznanie, szedł już na drodze kunsztu z talentem, który od pierwszéj młodości czuł w sobie, podnosząc się coraz więcéj i usprawiedliwiając wszystkie te idee, które już kiełkujące widzimy w dzienniku ciężkich łat próby, gdy niemal cały świat szydersko się z jego nadziei i zaufania w sobie uśmiechał.
Siłą niezłomnéj woli, lekceważony, odpychany, strudzony obojętnością i zarozumiałością wszystkich niemal którzy go otaczali, przemógł Dawison wszystkie trudności, zwalczył przeszkody i stanął tam, gdzie zamierzał. W losach ludzi jest to fenomen niezmiernie rzadki, ażeby kto z takiém jasnowidzeniem przyszłość swą przeczuł, z taką wytrwałością do niéj dążył, z taką sumiennością posłannictwo swe pełnił do końca.
Przyznać mu potrzeba i to, że grając w języku obcym, stawszy się chlubą teatrów niemieckich, zachował do ostatniéj godziny miłość przeszłości, pamięć lat młodych, wdzięczność dla tych, którzy mu współczucie okazywali, jak najczulszą.
Główne role Dawison’a na niemieckim teatrze: Z dramatów Shakespeare’a Ryszard III, Hamlet, Shylock, Benedict, Mercutio, Marek Antoniusz, Othello, Macbeth, Lear, Falstaff, Liontes (ostatnia podobno kreacya jego).
Dramata Goethe’go: Alba, Carlos, Antonio, Mephisto.
Lessing’a: Riccault, Marinelli i Derwisz.
Role Schiller’a: Franz Moor, Muley Hassan, Burleigh, Raul, Filipp II, Wallenstein.
Z Molière’a grał Harpagona, z Moreta Perin’a, z Henryka Kleist’a Hermann’a.
Z Holter’a: Hansjürga, Bonjour i Henryka (w dramacie „Laur i Kij żebraczy“), z Kotzebue’go: Klingsberg’a, Klinker’a (Epigramm) Lorenza Kindlein’a i t. d.
Ze współczesnych znaczniejsze role: Molière’a w dramacie Gutzkow’a, Monadelschi u Lanbe’go, i bardzo a bardzo wiele innych.
Gottschall umieścił wspomnienia o Dawisonie w Gartenlaube, gdyż i w jego dramatach grywał także, równie jak w Hebbel’a, Tempelteis’a, Wolfsohn’a, Meyern’a, Schneiger’a, Nissel’a, Brachvogla, Gerstäcker’a, Mosenthal’a i t. p.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie nieco brak znaku przestankowego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być wysłuchał go w roli lub wysłuchał jego roli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.