Dajmon/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dajmon
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano, dłużej niż zwykle Adrjan nie wstawał, nie poruszywszy się prawie od chwili gdy padł na poduszki, spał do późna. Gdy się przebudził wreszcie, zakaszlał mocno, i profesor przybiegł do niego; zdawał się nie pamiętać wczorajszego wieczoru. Zapytał o godzinę — poskarżył się na ból głowy, i dopiero okiem rzuciwszy na papiery rozrzucone, które natychmiast zgarniać począł do teki, zamilkł nagle i sposępniał.
Sieniuta lękał się potrącać o wspomnienie dnia wczorajszego, zaczął coś o rzeczach obojętnych, gdy Adrjan zażądał gwałtownie odemknięcia żaluzyj i światła. Trzymał w ręku kartki zapisane wczoraj, i cały był w nich znowu. Niepodobna go było oderwać. Wprzódy jeszcze nim się rozbudził Adrjan, Lenia, na której twarzy noc bezsenna zostawiła ślady, pobiegła do przyjaciółki, miss Rosy.
Matka i ona lękały się, aby ten powrót do poezyi nie przeciągnął się na dni następne. Obie doświadczyły już, że nie miały nad nim mocy. Lenia więc biegła błagać Angielkę, aby użyła wpływu swojego.
Rosa siedziała już na tarasie na morze patrząc, ale takiemi oczyma, które nic nie widzą; wyciągnięta w krześle jak ten posąg Agrypiny Borbonico, zamyślony, dumający wieki i tęsknoty całego rodzaju niewieściego zdający się dźwigać na sobie. Gdy Lenia przypadła do niej obejmując z tyłu rękami, wstrząsnęła się cała, i potrzebowała chwili długiej, by przyjść do siebie z tych światów, na których była.
— O! droga moja — poczęło dziewczę — jakążeśmy noc przebyli!
Wzdrygnęła się Angielka przestraszona — Lenia opowiedziała jej po swojemu to nagłe zdziczenie Adrjana, ten bunt jego przeciw matce, przeciw sobie, przeciw staremu nauczycielowi, łzom i błaganiom wszystkich — i szał z jakim potem nieszczęśliwy poeta rzucał na papier pieśń ostatnią, dopóki siły się nie wyczerpały, i sen go nie rzucił na łoże...
Miss Rosa słuchała z zajęciem niezmiernem, bledniejąc i rumieniąc się.
— Ciocia mnie przysyła do was — dokończyło dziewczę, zaklinając, abyście nas dzisiaj odwiedzili. My nie mamy nad nim tej władzy — was on może usłucha, wy umiecie złamać jego wolę... Ratujcie nas — on się zabija.
Lenia rzewnie płakać zaczęła... Uściskała ją Angielka.
— Będę, odezwała się, o zwykłej godzinie. Wcześniej przychodząc, wydałabym się z tem, że zostałam przez was zawołaną, że wy się trwożycie... Tego mu okazywać nie potrzeba...
Równie prawie niespokojna jak Lenia, miss Rosa poczęła się przechadzać po tarasie, rozpytując o szczegóły. Dziwnem to było, że mniej ją bunt oburzać się zdawał, więcej obchodziły drobne okoliczności, które mu towarzyszyły.
Po godzinnej rozmowie, Lenia musiała wracać do domu. Tu znalazła ciotkę w krześle, z rękami załamanemi, pogrążoną w smutnem osłupieniu.
— Adrjan? cóż Adrjan? wstał? obudził się?
Klara głową potrzęsła.
— Wstał — odpowiedziała cicho — ale po to tylko, aby się w papierach zagrzebać. Wygnał gniewnie hrabiego, profesora odpędził, drzwi zaryglował...
Ranek cały spłynął na podsłuchach... W porze obiadowej nareszcie Adrjan otworzył, i ubrany już siadłszy na kanapie, wpuścił oczekującą matkę.
Zamyślony był i milczący, na zapytania odpowiadał pół słowami. Gdy Lenia przystąpiła do niego, ufając łasce, jaką miała, Adrjan bez zwykłego uśmiechu zwrócił się ku niej.
Pogroziła mu palcem.
— Jabym tobie i matce pogrozić powinien — odezwał się chłodno poeta. Gdyby nie profesor i nie wy, wczoraj byłbym dokończył dziesięcioletnią pracę... a tak... Ja nie wiem — dodał — dziś, nigdy może! Natchnienie na zawołanie nie przychodzi: czuję się wyczerpanym do dna, — a skończyć to raz potrzeba... tak! potrzeba skończyć to, aby zacząć żyć.
— Mój drogi — odezwała się Lenia łagodnie — nie trudno ci będzie o natchnienie, łatwiej niż nam o obojętność, gdy widzimy, że cierpisz i szkodzisz sobie...
— Ja nie szkodzę sobie — ja się ratuję — dodał Adrjan — chcę być od tego Dajmona wolny!
Hrabia, który nadszedł, począł rozpowiadać, aby oderwać od drażliwego przedmiotu, o przygodzie z Anglikiem na St. Lucia. Adrjan zatopiony w sobie nie słuchał.
Przy obiedzie nie jadł nic prawie, pił wodę z winem, łamał i kruszył chleb, roztargniony nie słyszał, gdy się kto odzywał do niego.
Sieniuta siedział naprzeciw.
— Tyś winien — rzekł wskazując na niego palcem w końcu obiadu.
— Ja? cóżem winien?
— Tak! tyś winien, że ja swobody nie odzyskałem — dokończył Adrjan — nie pojąłeś mojego położenia i swojego obowiązku. Straciłem może najdroższą chwilę życia!
Zafrasował się tą wymówką biedny nauczyciel.
— Jeżelim winien — odparł uderzając się w piersi — winę dzielę ze wszystkimi, co was kochają, z matką waszą...
— Ty powinieneś był zrozumieć mnie, potrzebę ducha — i bronić mojej sprawy... a ty...
Nie kończąc, poeta wsparł się na dłoni, i posępny, z twarzą, na której coraz wydatniej wczorajszej walki widać było blizny, począł patrzeć w okno... Milczeli wszyscy, smutek jego przejmował ich, oprócz hrabiego, który chciał brać rzecz na lekko, i trochą ironii zaradzić na zły humor. Wiedział z doświadczenia, że czasem poeta dawał się, szyderstwem oblany, jak zimną wodą, ściągnąć z tych wyżyn, po których mu latać było tak niezdrowo.
— Kochany Adrjanie — odezwał się — dla nas chodzących po ziemi, którzy cię tak kochamy, zstąpże na nią choć na chwilę. Wenerujemy poetę jak kapłana, ale i ksiądz czasem od ołtarza odchodzi, i uroczyste zrzuca szaty. Ty zdajesz się być i dziś jeszcze w ekstazie...
Adrjan nie patrząc na mówiącego, odezwał się tylko:
— Chciałbym być w niej, to pewna — ale ona przychodzi niewołana, i powraca tylko gdy sama chce. Mylisz się — nie jestem w tym stanie, do któregobym powrócić pragnął, ale w żałobie po nim...
Wszystko to może ci się wydawać śmiesznem, bo wszystko ma stronę śmieszną dla ludzi do szukania jej usposobionych; ale gdybyś był w mojem położeniu i stracił najlepsze życia lata dla osiągnięcia celu, a widział w ostatniej chwili ten cel uchodzący może na wieki — ręczę, więcejbyś niż ja rozpaczał.
Mówił to jakoś niezwyczajnym sobie tonem ostygłym, smutnie, tak, że Marjan nawet nie umiał żartobliwego znaleźć słowa, aby go rozerwać. Zamilkł.
Adrjan też powoli schylił się na poduszki, wsparł na ręku i zadumał głęboko.
Nadchodziła oczekiwana długo godzina zwykła, w której miss Rosa przychodziła. Lenia wyglądała jej niecierpliwie, niepokojąc się trochę. Wszyscy pozostali w saloniku w nadziei, że jej przybycie wyprowadzi Adrjana z tego zasępienia i milczenia, które u niego zawsze złym było znakiem.
Wśród ciszy długiej usłyszano nareszcie szelest sukni i powolny krok Angielki, która drzwi otworzywszy, weszła album niosąc w ręku, i jak gdyby wcale nie wiedziała co tu zastanie, głosem swym śmiałym i jasnym powitała najprzód matkę, potem syna. Wyciągniętą jej rączkę Adrjan ledwie podniósłszy się dotknął końcem palców i opadł znowu bezsilny na poduszkę.
— Cóż tu dziś tak jakoś milcząco i posępnie? odezwała się Angielka.
— Łatwo się domyśleć — odparł hrabia — że my nastrajamy się do tonu jego. — Wskazał na Adrjana. — Jest dziś zmęczony.
— Czem? spytała Angielka.
Lenia wzięła na siebie objaśnienie.
— O to nawet pytać nie trzeba — rzekła — nie posłuchał nas, poetyzował noc całą i dziś ma ból głowy...
Miss Rosa z wymówką na niego spojrzała, ale oczu ku niej nie podniósł nawet, i odpowiedział obojętnie:
— Jestem skazany na to, by mnie najdrożsi sercu memu nie rozumieli. To, co dla mnie jest najwyższym życia celem, oni uważają za dziecinną jakąś zabawkę....
Tak jest — według nich ja jestem winowajcą, gdy w istocie mama, profesor, wszyscy popełnili świętokradztwo — nie dozwolili mi z błogiej korzystać godziny... W męczarniach chwyciłem jej resztkę... ale, celu nie dopiąłem... Siły wyczerpane...
Ręką rzucił rozpaczliwie.
— Przecież chwile natchnienia powracają — odezwała się miss Rosa.
Adrjan się uśmiechnął szydersko... nie patrzał na nią, siedział zgnębiony. Matka i wszyscy zwracali ku niej oczy, prosząc, aby się starała wyprowadzić go z tego smutku. Angielka usiadła naprzeciw na swem miejscu.
— Kochany poeto — rzekła wesoło — nie karzże mnie za winy cudze. Przychodzę niosąc ci pozdrowienie niebios Italii i morza, a przyjmujesz mnie jakbym była natrętem... Natchnienie powróci ze zdrowiem i siłami, a o to się najprzód starać potrzeba. Nikt nie winien oprócz pana, który jesteś niecierpliwy — powiem nawet, kapryśny.
Jakby dotknięty tą wymówką, poeta podniósł głowę i wlepił czarne oczy w Angielkę z takim wyrazem bólu i głębokiego uczucia, że miss Rosa drgnęła przeszyta jego wejrzeniem. Zdawał się jej zupełnie zmieniony od wczoraj, inny. Dotąd choć zewnętrznie starał się być wesołym, mówił i wierzył w przyszłość, teraz wzrok jego jakby rozpowity, nowy, zimny — przemawiał rozpaczą i śmiercią. W chwili gdy miał coś odpowiedzieć Angielce, przypadkiem oko jego padło na matkę, i usta już otwarte zamknęły się, jakby zmienił dla niej ton swej odpowiedzi.
— Mówmy seryo — odezwał się powoli. — Zasługiwałbym na te przyjacielskie wymówki, gdyby... gdyby moje zdrowie w istocie dawało mi jaką nadzieję polepszenia i zmiany. Niechętnie o tem mówię — boleśnie mi w to uwierzyć, ale kto w moim wieku tak jest chory jak ja — ten (zawahał się), ten przynajmniej nieprędko, bardzo nieprędko czegoś się lepszego spodziewać może...
Wstrzymał się chwilę i z gorzkim półuśmiechem dodał:
— Była pani kiedy w pracowni rzeźbiarza, gdy on modeluje z gliny? A! niewątpliwie! Więc pani wie, że model nieodwilżany wysycha, pęka, i świeżej gliny do niego już przylepić niepodobna. Tak jest z poematem... Przypuśćmy, że wyzdrowieję, co dla mnie jest bardzo wątpliwe, — poemat zaschnie i ja — ja dolepić końca nie potrafię.
Pomilczał trochę zmęczony, zakaszlał i rzekł do zdumionych tonem spokojnym, a strasznym jakimś dla nielitościwego chłodu:
— Staje pytanie, które rozwiązać należy, i które ja narzucam z brutalnym cynizmem, ale raz — otwarcie potrzeba się w tem rozpatrzyć jasno. Co lepiej: żebym ja umarł, czy mój poemat?
Usłyszawszy to matka biedna, krzyknęła i rozpłakała się, Lenia rzuciła się ku mówiącemu, jakby mu usta chciała zamknąć dłonią, miss Rosa ruszyła ramionami niecierpliwie.
Płacz matki zdawał się na nim nie czynić wrażenia i dodał chłodno:
— Bardzo być może zresztą, że troskliwość niewczesna mnie zabija z poematem! W ten sposób oba zginiemy. Nosić go ciągle w piersi, być dręczonym przez tego Dajmona pieśni — wszak to męczarnia, której skutki widzicie na mnie. Dlaczegoż nie pozwalacie mi rozpaczliwym wysiłkiem potargać te więzy, i choć spróbować odżyć — swobodnym!!
Nikt mu nie śmiał odpowiedzieć, mężczyzni tylko patrzali na niego, oczyma wskazując matkę, ale nie miał nad nią litości. Miss Rosa odezwała się, stosując się do jego chłodnej mowy.
— Jesteś pan zepsutem dziecięciem, które najokrutniejszemi posługuje się sofizmatami, byle się przy swojem utrzymać. Gdyby rozum przyznał mu zwycięztwo, serce będzie protestowało. Geniusz jest potężnym władcą, ma prawa wielkie, ale i geniuszowi serca potrzeba.
Wymówka ta, prawie groźna, dotknęła mocno Adrjana; żywo rękę wyciągnął ku Angielce.
— Przebacz mi pani — rzekł ciszej — pani masz słuszność, jam winien... Ale dziś to wszystko zapomnieć potrzeba, mnie i wam — dziś pono skończona walka, zamknięta arena...
Masz pani słuszność — dodał spokojnie — jestem dzieckiem zepsutem miłością matki, pobłażaniem tych, co mnie otaczali. Psuliście mnie wszyscy — aż do pani!
Uśmiechnął się grzecznie i chłodno, skłaniając przed nią głowę, zwrócił się zaraz do stojącej przy stole Leni, i obie ręce ku niej wyciągnął.
— A tyż, moja dobra siostrzyczko, nie psułaś mnie także? O! i ty winna jesteś. Ale się nie lękaj, ja równie winnym czuję się względem ciebie, mamy, i pani — dodał patrząc na miss Rosę. — A więc zgoda i spokój... wszystko skończone! wszystko! wszystko!
Mówił to tak jakoś smutnie a proroczo, że łzy w oczach stanęły słuchającym; aż hrabia Marjan, który się pogniewał na siebie, że go ta mowa poruszyła — odezwał się żywo:
— Adrjanie kochany — nie dręczże nas, proszę.
Wymówka ta zdała się działać na niego, podniósł się blady, i wyciągnął rękę do albumu miss Rosy.
— Cóżeś pani nowego znalazła jeszcze w Sorrencie? spytał nagle. — Mnie się zdaje, że już motywa wszystkie są wyczerpane! Liczmy! Stare drzewa i skały na pierwszym planie, morze w oddaleniu, massa warjantów... Skały same i morze... Pieczary, które woda wiekami dla pani wyżłabiała... Są niektóre śliczne... Grota verde? nie prawdaż? Widok na Capri! Mury niektóre w Sorrencie. Mostek nad przepaścią. Cóż więcej?
Miss Rosa, choć chwilę się zawahała nim odzyskała swobodę umysłu i słowa — uśmiechnęła się otwierając album.
— Wiele więcej jest jeszcze! — zawołała. — Najprzód nie mówisz pan o tem, że jeden temat w dwóch różnych oświeceniach staje się nowym, tak jak dwie z jednej blachy odbite aqua-forty Rembrandta mogą być zupełnie różne.
— Ale dla nas profanów? — wtrącił Adrjan.
— Nawet dla — miłośników sztuki — poprawiła grzecznie Angielka... Capri jest takie maleńkie, a seciny malarzy czerpią z niego od wieku, i coraz coś nowego przynoszą. Tu nawet nie potrzebuję tego mówić panu, że nowe jest nie w starem Capri, ale w młodych oczach i duszy artystów...
— Tak — potwierdził Adrjan — nowe jest w nas, choć nie zawsze, trzeba, aby natchnienie jak anioł Tobiaszowi oczy zastygłe otwarło.
Westchnął.
Rozmowa wszedłszy na ten tor poważny toczyła się nim, jak niegdyś wozy kamiennemi kolejami ulic Pompei, nie zbaczając już w stronę, nie tykając draźliwego nic. Jakiś smutny spokój, przykrzejszy może od walki, co go poprzedziła, obwiał wszystkich. Wiał on od poety, ale trupim chłodem jakimś, mrożącym i przejmującym.
Jedna miss Rosa miała dosyć siły, by z drżeniem w głosie, zachować pozorną myśli swobodę. Zmuszała się do tonu Adrjana, aby nastroiwszy do niego; wyprowadzić go w inne sfery. To się jej jednak nie powiodło: pozostał czem się nagle uczynił przed chwilą, pod wrażeniem wymówki, pod zarzutem braku serca.
Wszyscy czuli niezmierną tę zmianę, jaka w nim zaszła, a nikogo ona nie pocieszyła. Było w tym spokoju coś rozpaczliwego.
Angielka pozostała do mroku, dłużej nieco niż zwykle, i wyczerpawszy wszystkie środki rozerwania chorego, wstała nareszcie, podając mu rękę, którą on też podniosłszy się ścisnął serdecznie, zatrzymując chwilę.
— Pani mi przebaczasz mój egoizm i brak serca? — szepnął z uśmiechem — prawda? przebaczasz? Ja w tej chwili mocno potrzebuję jej przebaczenia, proszę o nie. Lżej mi z niem będzie...
— A! nie bierzże pan na seryo żartu! — odparła rumieniąc się miss Rosa. — Jeśli kto o przebaczenie prosić powinien, to ja... Byłam niegrzeczna! Daruj mi....
Spojrzeli sobie w oczy, i Adrjan z wolna musiał się schylić ku kanapie, bo mu sił zabrakło. Lenia wyprowadziła Angielkę aż do wrót.
— Droga moja, jak ty go znajdujesz? — spytała. — Masz niezmierną nad nim potęgę — uspokoił się...?
Miss Rosa milcząc uściskała ją, nie odpowiedziała nic i oddaliła się szybko...
Po wyjściu gościa tego, Adrjan wpadł znowu w zamyślenie... Na pytanie matki, na koncepta Marjana prawie nie odpowiadał, był czemś zaprzątnięty, ale spokojny. Pierwszego rozdraźnienia nie widać było śladu.
Matka w myśli dziękowała Angielce za tę zmianę, którą za bardzo szczęśliwą uważała.
Posłuszny jak dziecię, Adrjan dał się karmić i poić jak chciano; a gdy przyszła godzina rozstania, poprosił tylko z czułością jakąś profesora, aby z nim jeszcze chwilę pozostał.
— Tylko się nie obawiaj — dodał — o powtórzenie scen wczorajszych. Daję ci słowo, jestem zupełnie spokojny, natchnienia ani śladu, chodzę po ziemi...
Gdy się drzwi zamknęły i pozostali sami, Adrjan długo siedział milczący. Wskazał profesorowi miejsce tuż przy stole, spojrzał kilkakroć na drzwi i dał mu znak, że nie życzyłby sobie być podsłuchiwanym. Sieniuta temi przygotowaniami do rozmowy już zmieszany, strwożył się bardziej jeszcze, gdy Adrjan ująwszy go za rękę, począł stłumionym głosem:
— Mój drogi profesorze, trudno się łudzić dłużej — moja godzina ostatnia się zbliża.
Zobaczywszy przestrach na twarzy starego, dodał prawie wesoło:
— Trzeba mieć męztwo, wobec nieuniknionego. Ja to czuję, że mi pozostało niewiele...
— To są chorobliwe marzenia! — przerwał Sieniuta.
— Przypuśćmy, że tak jest — począł Adrjan — cóż ci szkodzi mnie posłuchać?...
Z poematu nic już nie będzie...
Potrząsnął głową. Sieniuta chciał protestować.
— Nie mówmy o nim, stało się — rzekł. — Nie jedno życie ludzkie wsiąka tak marnie w tę ziemię, która żyje trupami i z nich nowe tworzy życie. Gdzie wielka się walka toczy — padać musi ofiarników wielu. Jedno nic, jeden niepostrzeżony pocisk zabija... Takie prawo; któż przeciw prawu bożemu co może?...
Prosiłbym cię — tu się zatrzymał — abyś przy matce czas jakiś pozostał... Dla niej to będzie cios najboleśniejszy. Mnie jednego miała.... Lenia ma wiele męztwa. Powiesz miss Rosie...
— Ale na Boga, Adrjanie — przerwał Sieniuta — ulituj się nade mną, nie karmże mnie tem strasznem urojeniem...
Poeta popatrzał na niego.
— Sądziłem — rzekł — że mężniejszy jesteś — ale ty masz serce także nadto poczciwe...
— Wiesz co? poproś tu lepiej Marjana, z nim będę mógł mówić otwarcie.
Sieniuta ściskać go zaczął, błagając, aby się uspokoił i mówić o tem zaprzestał.
— Ja zupełnie spokojny jestem — przebolałem — odparł chłodno Adrjan — wierz mi.
Nalegania profesora zdały się nareszcie skutkować, zamilkł i zajął się czem innem...
Sieniuta nakłaniał do spoczynku, ofiarując się siedzieć przy nim i być na zawołanie; ale Adrjan z żywością odmówił, zaręczył, że spać się położy, że mu nic a nic nie potrzeba.
Na stole wielka wiązka kwiatów zbyteczną wonią napełniała pokój. Sieniuta chciał ją zabrać z sobą — i na to się Adrjan nie zgodził.
— To mi nic a nic nie szkodzi — rzekł — a ja tak kwiaty i woń ich lubię... Dajże mi się nasycić nią.
Uścisnęli się na dobranoc. Sieniuta, choć zwrotem rozmowy trochę zmieszany, widząc, że Adrjan zdawał się zupełnie uspokojony i zabierał kłaść do snu, wyszedł dodając sobie męztwa.
Wróciwszy jednak do swojego pokoju, profesor nie mógł się spać położyć; czuł wzmagającą się trwogę jakąś, której sobie wytłómaczyć nie umiał. Duszno mu było w pokoju, wyszedł do ogródka, który ze trzech stron willę otaczał. Utrzymywany tylko dla przyjemności gości mieszkających w tym domu, ogródek, mimo swego położenia na brzegu morza skalistym, niczem się nie odznaczał. Przy jednej ścianie miał rozpiętą wielką cytrynę, z której signora Costa czasem przez okno zielone zrywała owoce, wielkie powyginane drzewo figowe, trochę bukszpanu i parę chudych cyprysów. Na grządkach kwiaty schły z pragnienia, bo je rzadko podlewano. Ścieżki też nie zalecały się utrzymaniem starannem. W rogu pod rodzajem loggiety, z której widok był na morze, stały ławy. Na jednej z nich zabrał miejsce Sieniuta, chcąc powietrzem ochłodzonem odetchnąć. Widać ztąd było okna pokoju sypialnego Adrjana i w nich światło, w które się zapatrzył stary. Wielka cisza nocna, którą tylko gdzieś w dole plusk fali rozbijającej się o skały przerywał — tak rozmarzyła Sieniutę, iż sparłszy się o ścianę, pozostał w błogiem upojeniu, pół śnie, pół czuwaniu, nie wiedział sam jak długo. Między snem, który go brał ze znużenia, a jawą nie było wielkiej różnicy. Gdy chłodniejsze coraz powietrze i lekki wiatr od morza rozbudziły go zupełnie. Sieniuta postrzegł, ze w oknach Adrjana ciągle się jeszcze świeci.
Zwykle gasił lampę usypiając... miałżeby o niej zapomnieć? Sieniuta poszedł na palcach pod okno, i stanął podsłuchiwać. W pokoju było cicho zupełnie, blask w oknie jakiś dziwny, zdawał się chwilami powiększać to gasnąć.
Nie umiejąc sobie tego wytłómaczyć, lecz o Adrjana uspokojony, Sieniuta wrócił na ławkę... Zabierało się na dzień.
Dziwna rzecz, z komina, zapewne signory Costy, która nie musiała spać (może robiła makarony, bo jak wiele innych kobiet z Torre Annunciata, zkąd była rodem — zajmowała się tym przemysłem) — z komina gęsty, czarny dym się dobywał.
Słup jego wznosił się wysoko w powietrze, i w górze dopiero pod wiatru lekkiego naciskiem gnał rozrzedzony ku Capri. Sieniuta tłómaczył to sobie upodobaniem Włochów do pracowania w nocy, a odpoczywania w dni skwarne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.