Dług honorowy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
HANDEL I WYRZUTY SUMIENIA.

Stróżka Józefowa, która profesorowi przynosiła co rano herbatę i dwie bułki, traktowała go dość pobłażliwie i przemawiała do człowieka pomylonego jak do małego dziecka. Nigdy mu nie można było dogodzić. Wszczynał rwetes o głupią kartkę papieru, a zostawiał w nieznanej pralni tuzin kołnierzyków i gubił adres. Powłoczki tak gdzieś pochował, jakby się pod ziemię zapadły, a chustki do nosa wsadził raz między najgrubsze książki. Odnalazły się po dwóch miesiącach w encyklopedji.

W ostatnich czasach stracił głowę doreszty. Wysypywał cukier, tłukł szklanki. Siedział, namydliwszy twarz, przed lusterkiem, ale się nie golił, tylko coś mruczał.
— I poco mi to było? Wszedłem nareszcie między ludzi, przyjęli mnie, przyhołubili. Wino, kobieta, śpiew, praca twórcza... Rozbiłem wszystko jednem uderzeniem. Jestem wciąż jak ten przysłowiony słoń w składzie porcelany. Co teraz?...
Całemi dniami nie wychodził z domu i Józefowa nie mogła sprzątnąć pokoju. Książki powylatywały z szafek i tworzyły na podłodze i meblach razem z ubraniem dziwaczne kształty — zmniejszone modele Alp. Buty zawędrowały na półkę, flaszka z wodą kolońską stała na kanapie, kałamarz na stoliku nocnym.
— Lokator z pod numeru ósmego na pewno dostanie fijoła — zwierzała się Józefowa innym kumoszkom. — Ma coś takiego w oczach. Znałam jednego, chodził do urzędu, walczył z lichwą i spekulacją, sam do siebie gadał i spał pod kołdrą w ubraniu. Jak zaczął szprynce wyrabiać... Przyczepił się do kataryniarza na podwórku. Kawały, powiada, — macie przyprawioną brodę, człowieku, jesteście oszust, świńtuch, udajecie muzyka, powiada, a jesteście zbiegłym cesarzem niemieckim. Ja was znam z fotografji. Wyłudzacie pieniądze... Zabrali go. I tego zabiorą, jak dwa razy dwa cztery.
Mec czuł, że sieje postrach i budzi zgrozę, ale nie mógł już — poprostu nie mógł — nic uczynić dla uratowania zaszarganej opinji. Stawiał cukiernicę na szafie, pióro rzucał do miski, ręcznik wieszał na kinkiecie lampki elektrycznej, a ostry nożyk ciskał do dzbanka. Kładł się zato co wieczór do łóżka z postanowieniem niezłomnem, że silą woli wstrzyma oddech i umrze. Łatwiej chyba było wykonać ten kunsztyk fizjologiczny, niż zrywać się rano, jechać wpoprzek przez całe miasto, ulepszać „hałasomierz“ i borykać się — bez wiary w zwycięstwo — z wąsatym ślusarzem, roztargnionym Kozdrajskim i sangwinicznym obywatelem ziemskim, który notabene nienawidził mrukowatego belfra.
Więc co u licha począć? Czem wypełnić ponure dni i groźne, długie wieczory w zadymionym pokoju o popękanych ścianach? Zawsze ktoś obok bębnił na fortepianie w sposób denerwujący. Córka gospodyni uczyła się nagłos o basenach, cyklistach, o dwóch gatunkach kawy i o zyskach ze sprzedanej herbaty...
— Rozumiem to wszystko — mruczał Mec — mógłbym rozwiązać wszystkie zadania, nad któremi ślęczą nieszczęśliwe dzieci na całej kuli ziemskiej. Rozumiem teorję względności i pamiętam, jakie są wymiary wszechświata. Wiem, jaką linję zakreśla ciało, rzucone poziomo i pojmuję, dlaczego latem dzień jest dłuższy a noc na biegunie trwa pół roku. Dzieci moje! Odstąpię wam tę wszechwiedzę za dwieście dolarów, złóżcie się i niech raz wszystko djabli porwą...
Któregoś dnia stara Józefowa, uzbrojona w mokry gałgan, ruszyła ku szafie pod oknem. Szafka była tak przeładowana książkami, rocznikami czasopism, foljałami, że raz wraz odrywał się od niej samorzutnie jakiś szpargał, spadał jak kamień, złom skalny w górach i napełniał pokój kurzem i hałasem.
— Trzeba tu zrobić porządek — mruczała starowina. — To tak nie może być. Lokatorzy z trzeciego narzekają, że coraz coś się wali. Sufit dudni! Rututu — pęc! I znów pęc — rututu!
Mimo gorących protestów „sublokatora z pod ósmego“ jęła wydobywać z wielkiego stosu podręczniki naukowe. Wytarła mokrą ścierką Macha, Darwina, fizykę Grimsehla i zabrała się do słynnego Kohlrauscha. Ten widocznie był kluczem pozycji, „przyczółkiem mostowym“, jak mówią chętnie strategicy po gazetach, bo nagle istna lawina runęła z hukiem na podłogę. Leciały zeszyty, broszury, książki w oprawach i oprawy bez książek.
Babina przeraziła się najpierw trochę, ale natychmiast odzyskała animusz i samopoczucie.
— Rupiecie jakieś! — mruczała. — Pudełka między książkami... To chyba można wyrzucić, nie?
— Co wyrzucić? To?! — krzyknął wielkim głosem „sublokator“. — Pani oszalała? Tego pudła szukam napróżno od roku! Tam są listy Ramsaya, Michelsona, listy odręczne laureatów Nobla! Pani chce wyrzucić na śmietnik karty o wartości muzealnej! Karty, na które pokolenia ze czcią spoglądać będą!? Proszę sobie stąd iść! Nie pozwalam na porządki i na profanowanie tych rzeczy mokrą ścierką! Gdyby nie szacunek dla pani siwych włosów...
Józefowa chwyciła szczotkę za rękojeść, owinęła szmatę naokoło wyłysiałej deski poprzecznej i machnąwszy tem narzędziem kilka razy bez sensu, opuściła pokój.
Mec siadł na fotelu pod oknem, zdjął ostrożnie podartą, zakurzoną pokrywę z pogniecionego tekturowego pudła i wydobył paczkę zżółkłych arkusików, biletów wizytowych, kart pocztowych...
Tak! otrzymał tych kilka listów pochlebnych po rozesłaniu swej pracy doktorskiej. Niektórzy z największych pisali do niego wówczas „Szanowny Kolego“ albo „Szanowny Panie Doktorze“, winszowali mu, pytali o szczegóły, prosili o bliższe informacje. Przypomniał sobie domek w Heidelbergu, przy ulicy Zamkowej, zarosły bluszczem i winem, dni upalne, letnie i te godziny radosne, kiedy to owe listy uprzejme i gratulacje odczytywał po raz pierwszy.
Nagle zerwał się na równe nogi.
— Dosyć! Koniec! Nie będę butwiał i żółkł w zakurzonem pudle, jak te papiery! Trzeba się zdobyć na krok stanowczy, krok konkwistadora! Tyle różnych świństw dzieje się na świecie — przybędzie jeszcze jedno! Sprzedaję te autografy, rzucam je na rynek i jadę. Nie wierzę w spirytyzm, ale gdyby nawet ci szaleńcy na seansach mieli rację, gdyby duch wielkiego Ramsaya przyszedł do do mnie w nocy i czynił mi wyrzuty — nie będę się lękał. Mistrzu! — powiem — najmarniejsze życie ludzkie jest więcej warte od najcenniejszych pamiątek i relikwij. Musiałem to uczynić... Musiałem. Nałożono mi pętlę na szyję i zaciskała się coraz mocniej.
Odszukał na biurku mniej więcej czystą ćwiartkę papieru listowego... Odnalazł obsadkę i nawet jakąś zardzewiałą stalówkę. Pisał pośpiesznie, gorączkowo.

W-ni Panowie
Tinker & Tinker, antykwarjusze
w Londynie.

Gentlemen! Otrzymałem i posiadam kilka listów ludzi wybitnych, genjalnych, kilka listów Michelsona, Ramsaya, H. A. Lorentza. Przyciśnięty potrzebą, postanowiłem te autografy sprzedać. Wiem, że czynię źle i że zazwyczaj dopiero rodzina adresata — po jego śmierci — ciągnie zyski z takich skarbów i depozytów. Niech mnie tłumaczy to, że rodziny bliższej nie mam. Nie wiem, czy przygodny spadkobierca zechciałby uszanować moją ostatnią wolę. Nie wiem, coby się z tem wszystkiem stało po mojej śmierci. Przed zgonem własnym chciałbym pewną sprawę załatwić, spłacić pewien dług honorowy i muszę zdobyć w jakiś sposób co najmniej 250 dolarów.
Prześlę Panom jutro w paczce rekomendowanej wszystkie listy oraz książki z dedykacjami odręcznemi ludzi wybitnych. Ocenę pozostawiam Panom. Gdyby firma Tinker & Tinker zechciała tę przesyłkę traktować jako zastaw i pozwoliła mi zczasem wykupić moje pamiątki... Ale takich warunków oczywiście stawiać nie mogę. Życie moje dobiega końca, jestem niedołężny i jakby zidjociały. Nigdy dotąd nie posiadałem większej sumy, niż dolarów 180 — 185 i słabe są nadzieje, żebym się teraz właśnie — w okresie ostatnim — miał dorobić znaczniejszego majątku. W każdym razie byłbym spokojniejszy, gdyby mnie Panowie zapewnili, że moje archiwum zachowają jeszcze przez czas pewien u siebie... Zresztą — może cała ta propozycja jest śmieszna i dziecinna? Nie wiem.
Wyrazy najgłębszego szacunku

W. Mec
doktór nauk przyrodniczych.

Warszawa...

Po upływie tygodnia, kiedy Mec stracił już wszelką nadzieję, żeby na tę ofertę naiwną mogła nadejść odpowiedź od poważnej, głośnej w świecie firmy handlowej, obudziło go w nocy głośne dzwonienie i pukanie do drzwi wejściowych.

Depesza. W tekście tylko jedno słowo:
Agreed
Tinkers.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.