Dług honorowy/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
KNAJPA. SZALONY MUŁŁA.

Wszelkie ruiny, pomniki dawnej świetności, są piękne i smutne zarazem, wywołują w samotnym wędrowcu nastroje elegijne, rzewne.

Ale prócz tego zasadniczego, uprawnionego — że tak powiemy — smętku tkwi jeszcze jakaś specjalna melancholja w poczerniałych ruderach z okresu sławetnej secesji. Coś je stanowczo odróżnia od rzymskiego forum i kolumny Trajana. Są gmachy teatralne w dzielnicy „Berlin C“, są domy koszarowe wpobliżu Opery Komicznej smutniejsze od strzaskanych kolumn Akropolu. Kawiarnia z zalotnym napisem na szybach „Café Mozart“, jadłodajnia albo szynczek ubogi pod wezwaniem „Maxima“, restauracja trzeciorzędna pod firmą „Scala“, jakiś lokal z wysiedzianemi pluszowemi kanapkami wygląda jak stara, biedna, bezzębna dama lekkich obyczajów.
Wdzięczą się bez sensu wielkie kule szklane w żyrandolu elektrycznym i przypominają niezamożnym klientom czasy, kiedy te kanapy, żyrandole, nazwy, sztuczne palmy, boazerje, medaljony, były ostatnim krzykiem mody. Świadczą o znikomości rzeczy ludzkich, są śmieszne i ponure, bolesne i przykre, jak stary elegant w żantylku z przed lat trzydziestu, frywolna piosenka w kabarecie podmiejskim, jak uwodziciel z prowincji i niemożliwy romans erotyczno-psychologiczny, który już dawno przestał się podobać panienkom z poczty i telegrafu.

Pewnej nocy dżdżystej wynędzniały i wyświechtany „Mozart“ z krańców ulicy Fryderyka podejmował kawą, likierami, piwem, wódką, buljonem, parówkami, grogiem i sznapsem gwarne grono zwykłych bywalców. Damy w bardzo cielistych pończochach, panowie w przedziwnie barwnych koszulach sportowych, z masywnemi sygnetami na grubych palcach, melonikami na głowach i pękatemi cygarami w ustach. W okresie wszechwładzy filmu i kina znamy wszyscy lokale tego rodzaju. Istnieje tylko obawa, że poddajemy się obcym wpływom, widzimy wszystko w czarnych kolorach i źle sobie tłumaczymy najniewinniejsze gesty. Pan w meloniku nie wszczyna awantur przy lada okazji. Przeciwnie, dba o elegancję i etykietę dworską, oczywiście — do czasu.
Towarzystwo mówiło o swoich sprawach, a także o wyścigach, o sporcie. Padały żarty od stolika do stolika. Ede przepijał do Maksa i Paul wciskał kelnerowi w łapę cygaro jako prezent. Damy rozprawiały rzeczowo i poważnie o modach wiosennych, o wyprzedażach, o kinie i o obyczajach cudzoziemców.
Mec zabłąkał się do tej zadymionej knajpy po jakiemś nudnem przedstawieniu teatralnem. Pamiętał skapcaniałego „Mozarta“ z jego lepszych czasów. Wtedy — był taki okres w Europie — nawet prądy literackie i utopje polityczne powstawały w kawiarniach. Młody student — entuzjasta nauk ścisłych — przynosił tu zeszyty i notatki i nieraz przy akompanjamencie walca z „Wesołej wdówki“ zapisywał blat marmurowy równaniami różniczkowemi. Kto wie — może ten pokiereszowany, popękany stolik zachował jeszcze ślady jego działalności naukowej? Kto wie — może te ślady przetrwają najdłużej?... Może potomność odkopie ów blat i zaniesie go ze czcią do muzeum?
Mec siedział na długiej kanapce, pod lustrem, studjował popękany marmur, gryzł solankę i chwilami wodził okiem po wykolejeńcach z „Café Mozart“. Z czego żyją? Jakie mają nadzieje? Co ich czeka? Grają pewnie wszyscy na loterji państwowej, liczą na wielki los, na to, że w nich się zakocha osoba panująca, albo ktoś z rodziny Morgana, a tymczasem...
Przy sąsiednim stoliku rozprawiano o czemś szeptem i bardzo szybko. Pewien muskularny, źle ogolony młodzieniec usiłował mówić przyciszonym głosem. Sapał przytem jak miech i raz wraz jakieś donośniejsze słowo wyrywało się mimowoli z jego wydatnej, wypukłej piersi. Kobieta — ostrzyżona „na jeża“, jak chłopak — oglądała się wtedy na wszystkie strony i sykała niecierpliwie:
— Ssst! Czego się drzesz? Mów spokojnie! Rudi!
— Tak, tak. Pianissimo! — dorzucał trochę starszy, siwiejący już brunet. — Nic nie rozumiem.
Muskularny młodzieniec wyciągał z rękawa marynarki mankiet o dziwnie dużej mosiężnej spince, odświeżał gardło piwem, drapał się za uchem i rozpoczynał historję na nowo. Cała trójka pochylała się nad stołem, rozmowa, prowadzona zresztą w trudnym dialekcie berlińskim, ginęła zupełnie w gwarze kawiarni. Ale już po krótkiej chwili młody atleta tracił panowanie nad strunami głosowemi i oznajmiał basem:
— Powiadam wyraźnie. Siedzi w „Moabicie“ w więzieniu śledczem. Wzięli go, bo puszczał w obieg fałszywe dolary. Ale to nieprawda. Posądzenie jest fałszywe — nie dolary. To nie jego branża. On się tem nie trudni. Jak go wypuszczą, pogadamy. On wie. On jest od tych rzeczy. Jeżeli się coś stało na dworcu kolejowym... to jego wydział. On wie.
— Psst! Rudi!! — syknęła dama. — Znów krzyczysz? Uważaj!
— A cóż, u djabła starego! — ryknął basem atleta — mówić już nie wolno? Czy ja tu komu pikę w ucho wsadzam? Interes jest czysty, jak łza. Powiadam właśnie...
— Rudi! Rudi!...
Ostrzyżona kobieta chrząknęła i szybkim ruchem oczu i głowy zwróciła uwagę swoich współbiesiadników na Meca, który właśnie papierową serwetkę przerabiał na tak zwanego „gołębia“.
Atleta umilkł. Odsunął kufel. Obejrzał się raz. Obejrzał się drugi raz. Wstał. Odwrócił z hałasem krzesło. Znów usiadł. Obejrzał Meca dokładnie, od stóp do głów i od głów do stóp i jeszcze raz pokolei w obu kierunkach pionowych i jednym poziomym.
— A prawda! — rzekł. — Ja tę twarzyczkę znam. Ja tę twarzyczkę dalibóg pamiętam. Ptaszki sobie z papieru fabrykuje po nocy? Zaraz, zaraz. Myśmy się już gdzieś widzieli, panie ten... Myśmy się już spotkali na parkietach, panie tego...
Huknął nagle pięścią w historyczny blat marmurowy, aż brzękło.
— Coś pan za jeden? Z kim mam przyjemność?
Mec wstał i ukłonił się.
— Nazywam się Wiktor Mec. Doktór Wiktor Mec... Fizyk... Jestem tu przejazdem...
— A? Doktór? Oni tam wszyscy są doktorzy. Ja bardzo lubię takich doktorów, panie... Takich fizyków! Wymaszeruje pan stąd natychmiast. Prawa, lewa. Lewa, prawa... Kierunek — ku drzwiom!...
— Jeżeli to panu sprawi przyjemność — rzekł Mec drżącym głosem. — Owszem, chętnie. Nie upieram się. Pan tu jest oczywiście u siebie... a ja... Cóż ja?...
Rzucił dwie srebrne marki na stół, złożył towarzystwu ukłon głęboki i wyszedł.
Podniósł kołnierz od palta i ruszył na chybił-trafił, wprost przed siebie przez puste ulice ku stacji kolei podziemnej. Ktoś szedł za nim, ktoś wyszedł zaraz po nim z kawiarni i teraz usiłował go dopędzić.
— Zobaczymy! — myślał Mec — ja kiedyś byłem wcale niezłym piechurem. Nogi mam dość długie. Nie mógłbym, oczywiście, brać udziału w zawodach olimpijskich... Aha! Zaczyna biec lekkim truchtem? Dobrze. Biegnijmy i my.
— Mec! — usłyszał nagle za sobą wołanie przyciszone, — Mec! — Stój-że pan do stu djabłów!
Stanąć? Nie stanąć? Naturalnie zacznie się awantura, później trzeba będzie wyciągnąć legitymacje. Cała afera z tubką może wypłynąć nagle i nieoczekiwanie tej nocy jeszcze i to w okolicznościach bardzo podejrzanych... Co doktór filozofji robił w podrzędnej spelunce na krańcach miasta? Dlaczego wszczyna burdy po nocach? Czem się trudni?
Przyśpieszył kroku. Naprzód! Kurcgalopkiem! Finish i spurt!
Na najbliższym rogu wyrosła nagle jak z pod ziemi dorodna postać policjanta berlińskiego.
Mec stanął. Djabli wiedzą, czy to jest zgodne z przepisami o ruchu pieszym, żeby solidny obywatel pędził, jak Nurmi po wyludnionych ulicach?
— Mógłbym powiedzieć, że to czynię z porady lekarza?... Nie uwierzą...
W tej chwili człowiek, biegnący za nim, dopadł go wreszcie, wsunął mu rękę pod ramię i rzekł zadyszany, zasapany:
— Bodaj pana profesora pioruny... Ledwie zipię. Sapristi!
Stał przy nim ten siwiejący brunet o oliwkowej cerze. Ten z „Café Mozart“. Łapał oddech, trzymał się za serce i wyrzucał słowa bez związku:
— Starzejemy się. Tak, tak. Starzejemy się. Nogi mam, jak z waty. Serce czy co. Nigdybym nie uwierzył, że już taki niedołęga ze mnie...
Obaj panowie stali pod latarnią jakiegoś baru i oddychali ciężko, hałaśliwie. Policjant przyglądał im się badawczo i roztrząsał zwolna pytanie, które jest problematem zasadniczym wszelkiej władzy na tym globie: wkroczyć czy nie wkroczyć? Czekać aż się potłuką, czy rozbroić, nim się za łby wezmą?
— Czem mogę panu służyć? — rzekł wreszcie Mec. — Przepraszam, jeżeli mimowoli sprawiłem panu jakąś przykrość. Chcę wrócić do domu. Mieszkam daleko, w innej dzielnicy... Dowidzenia!
— Zaraz! Halt! Chwileczka! Jestem... Cóż u licha! Profesor mnie nie poznaje? Daverroes!!!
— Kto?
— „Szalony mułła“! Daverroes! Kandydat nauk przyrodniczych. Specjalność: rury próżniowe!

Mec aż przykucnął ze zdumienia. Szalony mułła!... Przed wojną pracował między innymi w instytucie frankfurckim pewien nieszczęśnik, rodem z jakiegoś kraju południowego, czy egzotycznego. Był to największy pechowiec w dziejach nauk ścisłych. Kazano mu rozwiązać doświadczalnie bardzo zawiłą kwestję, o wiele za trudną dla studenta, i młody adept po całych dniach borykał się z tem zagadnieniem. Jeżeli gmach instytutu istnieje dotąd, to jedynie chyba dzięki straży ogniowej i niezbadanym wyrokom opatrzności. „Szalony mułła“ mieszał w retorcie groźne substancje, już po sekundzie dochodził do wniosku, że proporcje są niewłaściwe, wybuch będzie za mocny, biegł do pewnej ciemnej „ubikacji“ i wrzucał miksturę do miski. Po chwili eksplozja wysadzała miskę, rurę, kran, woda zalewała wszystkie korytarze. Którejś niedzieli smagły cudzoziemiec rozpoczął serję doświadczeń: kłęby rudej, tłustej pary spowiły cały gmach instytutu, nadjechała straż, nastawiono sikawki, zarzucono drabiny sznurowe. Dzwoniły dzwonki alarmowe: „Życie ludzkie w niebezpieczeństwie“! Kiedy się dzielni ogniomistrze wdarli wreszcie do pokoju Nr. 9, znaleźli tam na zydelku młodego studenta. Obserwował przez lunetkę „pęcherzyk“ w kąpieli olejowej i uśmiechał się radośnie. „Świetnie mi dziś poszło“ — mówił naczelnikowi straży i władzom policyjnym — „jestem na drodze do wielkiego odkrycia“...
Daverroes... Przystojny, śniady, smukły, zgrabny, jak dawniej, tylko oczy zapadły głębiej, włosy siwieją i twarz nabrała jakiegoś wyrazu... Casanova z fluksją? Don Juan u dentysty? I to biedne palto wiatrem podszyte.
— Cuda się dzieją! — wykrztusił wreszcie Mec. — Pan? Odrazu mi się zdawało, że tam jakaś postać znajoma siedzi przy stoliku sąsiednim. Ale ja w ostatnich czasach miewam różne przywidzenia, kłaniam się czasem zupełnie obcym ludziom... Hm... Daverroes! Wie pan... Że wielkiej karjery pan w życiu nie zrobi, tegośmy się wszyscy spodziewali. Nie widziałem jeszcze takiego niedołęgi w laboratorjum doświadczalnem. Wszyscyśmy panu przepowiadali smutny koniec. Przecież pan nam wtedy o mało całej pracowni z dymem nie puścił.
— Prawda! Święta prawda! — wołał Daverroes. — Byłem zakałą zakładu naukowego. Niech pan doktór nie przeczy. Zakałą i hańbą. I parszywą owcą!
— Dobrze, że pan to nareszcie sam zrozumiał. Po tylu latach, ale lepiej późno... Niech mnie pan odprowadzi do domu.
— Ależ oczywiście! Jedziemy autem?
— Nie. Koleją podziemną. W drodze pogadamy. Wal pan naprzód. Co za historja?! Daverroes!
Publiczność w natłoczonym wagonie kolei elektrycznej miała widok dość zabawny. Dwaj panowie zdobyli miejsca stojące, w przejściu. Uwieszeni na rzemieniach i „trzymadłach“ skórzanych kiwali się rytmicznie na zakrętach, miotani siłą inercji zbliżali się, odsuwali, tańczyli jak pajacyki tekturowe na choince, ale nie tracili wątku.
— A pamięta pan...? — mówił Mec.
— A przypomina sobie doktór... — krzyczał siwiejący brunet.
Przejechali właściwą stację, wysiedli i znów zaczęli się błąkać po pustych ulicach, odświeżając dawne wspomnienia i wygrzebując z pamięci najdrobniejsze, najbłahsze zdarzenia.
— Pan doktór jeszcze wszystkiego nie wie! — mówił Daverroes. — Miałem umowę z portjerem. Zakradałem się do laboratorjum po nocach. Chciałem tę przeklętą robotę jakoś wreszcie pchnąć. Razu pewnego gotowałem sobie nad palnikiem Bunsena herbatę. Zaspany byłem trochę, zmęczony. Co tu dużo gadać — wie pan, co się stało? Zamiast cukru wsypałem do szklanki inną mączkę — preparat radowy, podarowany instytutowi przez czcigodnego radcę Ehrlicha, laureata nagrody Nobla!
— Święty Boże! — jęknął Mec. — Teraz rozumiem! Teraz już wszystko rozumiem!
Chwycił swego dawnego studenta za ramię i trząsł tym człowiekiem jak wicher trzęsie gruszą polną.
— Co pan narobił! Co pan najlepszego uczynił! Ja za ten preparat odpowiadam! Wobec potomności! Wobec historji! Wobec nauki! Wobec zarządu! Oni mnie tam mają za złodzieja!
Daverroes spoważniał i przycichł nagle.
— Hm! O tem nie pomyślałem. Czekaj pan.
— Nie będę czekał! — mruczał zły i zgnębiony Mec. — Dosyć!... Tu właśnie mieszkam. Lutherstrasse, pensjonat „Bernhardi“. Uderzył pan w sedno. Trafiliśmy o świcie na jądro sprawy, na węzeł tragedji! Przyjechałem do Niemiec specjalnie po to, żeby tę kwestję wyjaśnić. Miałem list od Fleischera, pamięta pan? — od mechanika Fleischera. Tego rudego ze złotym zębem! Wszystko wyszło najaw! Tubki z preparatem niema! Zginęła! Szukają jej od ośmiu lat. Co pan wtedy zrobił z tą nieszczęsną herbatą?
— Z herbatą? — zastanowił się Daverroes. — Zaraz.
Zdjął czapkę, oparł się plecami o solidny, czarny mur kamienicy koszarowej i patrzył uporczywie w blednące niebo nad miastem.
— Czy pan nie rozumie, że herbatę można było przecedzić, odparować i bromek radu strącić i ocalić? Chyba pan tego cennego roztworu promieniotwórczego wówczas nie pił? Co? Gadaj pan!
— Nie. Chyba nie piłem. Szklanka z wystygłą herbatą musi jeszcze stać gdzieś w zapomnianej szafie.
— Herbata!? Herbaty dawno niema! Czterysta dolarów! Najdroższy napój na świecie pan sobie spreparował — i to na mój rachunek! Każda kropla po dolarze! Bodaj pana jasne pioruny... Co począć?
Obaj panowie umilkli, pochylili głowy, zmarszczyli czoła. W świetle szarzejącego dnia widać było dwie skulone, zziębnięte postacie. Pracowali myślą tak intensywnie, że gdyby mózg ludzki doprawdy — jak twierdził Kozdrajski — wysyłał w pewnych chwilach fale elektryczne, wszystkie czulsze radjostacje na ziemi dzwoniłyby tego rana donośnie na alarm.
— Ma profesor rację — szeptał Daverroes. — Co się stało z herbatą? Czyżbym nosił w sobie dotąd piętnaście miligramów radu?
— Nie! — mówił Mec. — Nic już nie wymyślę... W głowie mi się mąci! Niech pan uważa. Tu mieszkam. Pensjonat „Bernhardi“. Przyjdzie pan do mnie jutro. Nigdy panu świetnej przyszłości nie rokowałem, ale że pan się będzie włóczył po nocy i wysiadywał w podejrzanych knajpach na krańcach Berlina — tego nie przewidziałem... Ma pan tu pięć dolarów. Głupstwo. Zwróci mi pan, kiedy pan zechce. Dobranoc. Do jutra.
Otworzył ciężkie drzwi wejściowe, pchnął, wsadził but między masywne podwoje, żeby się znów nie zatrzasnęły i rzekł:
— To nie jałmużna. To pożyczka. Niech się pan nie krępuje. Żeby pana wszyscy djabli. Radjum do herbaty sypie! Herostrat! Attyla! Dżyngis-chan!
Mec szedł już po schodach na górę, stąpał po wyszarzanym dywaniku, ale jeszcze, odwróciwszy się na zakręcie, dojrzał przez drzwi oszklone swego dawnego studenta. Osobnik ten obracał w ręku papierki dolarowe i — śmiał się! Najwyraźniej śmiał się nu całe gardło i od ucha do ucha.
— Prawdopodobnie jest obciążony dziedzicznie — myślał Mec. — To idjota... I jako taki ma chyba mało sobie równych w dzisiejszej Europie. Schyłek życia mi całkowicie zapaskudził... Cymbał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.