Czytanie (1937)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Czytanie
Podtytuł Opowiadanie starego wróbla
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Чтение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czytanie
(Opowiadanie starego wróbla).

Pewnego razu w gabinecie naszego naczelnika, Iwana Piotrowicza Semipałatowa, siedział impresario teatralny, Hałamidow i rozmawiał z nim o grze aktorskiej i urodzie aktorek.
— A ja się z panem nie zgadzam. — mówił Iwan Piotrowicz, podpisując asygnaty. — Zofia Jurjewna, to duży, oryginalny talent. Taka, miła powabna... ach! piękna taka...
Iwan Piotrowicz chciał prawić dalej, lecz z zachwytu nie mógł wymówić ani słowa, uśmiechnął się więc tylko tak słodko i obleśnie, że patrzący nań impresario poczuł jakiś słodkawy smak w ustach.
— Mnie się w niej podoba... e-e-e... wzruszenie i dreszcz młodego ciała, w chwili, gdy zaczyna coś recytować... Ogniem wprost dyszy, ogniem! Niech pan jej powie, że w takim momencie... gotów jestem na wszystko...
— Ekscelencjo, proszę o podpisanie odpowiedzi na pismo chersońskiego urzędu policyjnego w sprawie...
Semipałatow podniósł uśmiechniętą twarz: przed nim stał urzędnik Merdiajew. Podając akt do podpisu, Merdiajew wyprostował się i wytrzeszczył oczy.
Semipałatow skrzywił się: proza zwyciężyła poezję w najciekawszym miejscu.
— Z tym można było później. — oznajmił. — Widzi pan przecież, że jestem zajęty! Strasznie niedelikatni i źle wychowani ludzie! Proszę, panie Hałamidow... mówił pan, że już nie mamy gogolowskich typów... A oto ma pan! Może to nie typ? Niechluj, dziury na łokciach, zezowaty... Nigdy się nie czesze... Niech no pan spojrzy, jak on pisze! Licho wie, co to jest! Pisze jak analfabeta, bez sensu... jak szewc! Proszę spojrzeć!
— Hm... tak... — mruknął Hałamidow, rzuciwszy okiem na papier. — Rzeczywiście... Pan, panie Merdiajew, z pewnością mało czyta?...
— Owszem... t. j. rzeczywiście mało czytam.
— E... tak nie można, panie drogi! — dodał naczelnik. — Wstyd mi za pana! Czytałby pan jakie książki, albo co!...
— Lektura dużo znaczy! — westchnął bez powodu Hałamidow. — O, bardzo dużo! Czytaj pan, a przekona się pan od razu, jak nagle rozszerzy się pański horyzont. W książki może się pan zaopatrzeć, gdzie pan chce. Chociażby u mnie... Z przyjemnością... Jeśli pan chce, nawet jutro mogę je panu przynieść.
— Podziękuj pan, panie drogi! — wtrącił Semipałatow.
Merdiajew ukłonił się niezgrabnie, poruszył ustami i wyszedł z gabinetu.
Nazajutrz zjawił się w naszym urzędzie Hałamidow i przyniósł paczkę książek.
Od tej chwili zaczyna się właściwa historia. Potomstwo nigdy nie wybaczy Semipałatowi tego lekkomyślnego kroku! Możnaby to było wybaczyć jakiemuś młodzikowi, ale doświadczonemu rzeczywistemu radcy stanu przenigdy!
Po przybyciu Hałamidowa Merdiajew wezwany został do gabinetu.
— Oto proszę, niech pan czyta! — oznajmił Semipałatow, wręczając mu książkę. — Proszę czytać uważnie.
Merdiajew wziął drżącymi rękami książkę i wyszedł z gabinetu. Był blady. Zezowatymi oczyma rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby szukał ratunku u otaczających go przedmiotów.
Wzięliśmy od niego książkę i zaczęliśmy ją ostrożnie oglądać.
Był to „Hrabia Monte Christo“.
— Nie sprzeciwisz się jego woli! — westchnął nasz stary buchalter Prochor Semionycz Budyłda. — Postaraj się jakoś, wysil się... Czytaj sobie powolutku, a da Bóg, przez ten czas on zapomni o tym i będzie można czytaniu dać spokój... Tylko nie lękaj się... A co najważniejsze, nie wnikaj... Czytaj i nie wnikaj w te mądrości...
Merdiajew zawinął książkę w papier i zasiadł do biurka. Ale praca nie szła mu jakoś tym razem. Ręce drżały, a oczami zezował w różne strony: jedno utkwił w sufit, drugie — w kałamarzu.
Nazajutrz przyszedł do biura zapłakany.
— Cztery razy już zaczynałem, — mówił — ale nic a nic nie rozumiem... To jakieś zagraniczne...
Po upływie pięciu dni Semipałatow, przechodząc koło biurek, zatrzymał się przy Merdiajewie i zapytał:
— Jakże tam? Przeczytał pan książkę?
— Czytałem, ekscelencjo!
— O czym-że pan czytał? Odpowiedz pan, proszę!
Merdiajew zadarł głowę w górę i poruszył wargami.
— Zapomniałem, ekscelencjo... — odpowiedział po dłuższej pauzie.
— W takim razie pan nie czytał, albo... e-e-e... czytał pan nieuważnie! Au-to-mmmma-tycz-nie! Tak nie można! Proszę jeszcze raz przeczytać! W ogóle panowie, polecam! Proszę czytać! Wszyscy — czytać: Weźcie, panowie, książki z mojego okna i czytajcie. Panie Paramonow, proszę iść za mną i wziąć książkę. Panie Podchodcew, niech i pan idzie, kochany panie! Smirnow i pan także! Wszyscy, panowie, proszę!
Poszli wszyscy i każdy wziął książkę.
Jeden tylko Budyłda odważył się zaprotestować. Rozłożył ręce, pokiwał głową i oświadczył:
— A mnie ekscelencja wybaczy... Raczej do dymisji... Ja już wiem, co bywa od tych wszystkich krytyk i wymysłów. U mnie po nich starszy wnuk wyzywa w oczy swoją rodzoną matkę od idiotek i przez cały post mleko żłopie. Ekscelencja daruje!
— Pan nic nie rozumie! — zawyrokował Semipałatow, który zazwyczaj wybaczał staruszkowi wszystkie jego nietakty.
Ale Semipałatow był w błędzie: staruszek wszystko dobrze rozumiał.
Po tygodniu widzieliśmy już skutki jego czytania. Podchodcew, który czytał drugi tom „Żyda — wiecznego tułacza“, nazwał Budyłdę „jezuitą“; Smirnow zaczął zjawiać się w urzędzie w nietrzeźwym stanie. Ale najgorzej czytanie podziałało na Merdiajewa: schudł, opuścił się, zaczął pić.
— Prochorze Siemionyczu! — błagał Budyłdę, — Bóg pana wynagrodzi! Niech pan poprosi ekscelencję, żeby mi darował... Ja nie mogę czytać. Czytam po całych dniach i nocach, nie sypiam, przestałem jeść... Żona zamęczyła się już, czytając mi na głos, a niech mnie Bóg skarze, żebym choć jedno słówko zrozumiał! Oddajcie mi tę przysługę chrześcijańską!
Budyłda kilkakrotnie zdobywał się na odwagę i meldował o tym naczelnikowi, ale Semipałatow machał tylko ręką i przechadzając się po biurze z Hałamidowem, wytykał wszystkim nieuctwo.
W ten sposób minęły dwa miesiące a cała ta historia miała najokropniejszy epilog.
Pewnego razu Merdiajew, przyszedłszy do pracy, zamiast zasiąść przy swym biurku, padł po środku biura na kolana, rozpłakał się i jęknął:
— Przebaczcie mi, chrześcijanie prawosławni, że fałszywe monety robię!
Potem wszedł do gabinetu naczelnika, ukląkł i oznajmił:
— Wybacz, ekscelencjo, wczoraj niemowlę do studni wrzuciłem!...
Uderzył czołem o podłogę i zalał się łzami...
— Co to ma znaczyć?! — zdumiał się Semipałatow.
— To znaczy, wasza ekscelencjo, — powiedział Budyłda ze łzami w oczach, — że, chłop zmysły stracił! Kręćka dostał... A Pan Bóg wszystko widzi, wasza ekscelencjo. A jeżeli się waszej ekscelencji słowa moje nie podobają, to proszę o dymisję. Lepiej mi z głodu umrzeć, niż na stare lata podobne rzeczy oglądać!...
Semipałatow zbladł i przeszedł się z kąta w kąt.
— Nie wpuszczać tu więcej Hałamidowa! — oznajmił zduszonym głosem. — A wy, panowie uspokójcie się. Teraz już widzę swój błąd. Dziękuję ci, stary!
Od tego czasu nic podobnego się już nie wydarzyło. Merdiajew wyzdrowiał, ale nie zupełnie. Dotychczas jeszcze na widok książki drży i odwraca się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.