Czterdziestu pięciu/Tom VI/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
RÓG OBFITOŚCI.

Droga, którą Boromeusz prowadził Chicota, przypominała naszemu gaskończykowi, najpiękniejsze dni jego młodości.
W rzeczy samej, wieleż to razy, z pusta głową, szczupłemi łydkami i rękami obwisłemi, jak mówi język gminny, wieleż to razy, Chicot w czasie zimowym i letnim, pośpieszał do tego domu pod „Rogiem obfitości”, do którego go teraz obcy prowadzi.
Wtedy z kilkoma sztukami złota lub srebra, był szczęśliwszym od pana swojego; szedł swobodny, nie mając ani żony w domu, ani zgłodniałych dzieci przed domem, ani krewnych, co by na niego gderali.
Chicot swobodnie zasiadał na ławie, czekał na Gorenflota, albo go już znajdował wąchającego przyprawy potraw.
Gorenflot ożywiał się w mgnieniu oka, a Chicot przytomny i uważający, badał każdy stopień upojenia i pod wpływem dobrego wina, gorąca i swobody, wspominał młodość tryskającą życiem i weselem.
Przechodząc koło ulicy Bussy, uniósł się na palce aby ujrzeć dom, który zalecił staraniom Remyego; lecz uliczka była kręta, a zatrzymywać się było niegrzecznie; szedł więc za kapitanem Boromeuszem lekkie wydawszy westchnienie.
Wkrótce, wielka ulica świętego Jakóba ukazała się przed ich oczyma, następnie klasztor świętego Benedykta, a na wprost niego, dom pod „Rogiem Obfitości” nieco zabrudzony i zaniedbany, ale zawsze ocieniony na zewnątrz kasztanami, wewnątrz zaś ubrany w świecącą cynę i miedź błyszczącą, które gościom zdają się srebrem i złotem, a które gospodarzowi z kieszeni gości wyławiają te drogie metale.
Chicot po pierwszym rzucie oka na zewnątrz i wewnątrz, zgarbił się i skulił, zmalał o ćwierć łokcia, wykrzywił się jak satyr, i postanowił nie przyznawać się do znajomości pana Bonhomet, sądząc, że sam nie będzie poznanym.
Prócz tego, Boromeusz szedł pierwszy, aby mu wskazywać drogę, a na widok dwóch hełmów, pan Bonhomet nie zadawał sobie pracy przypatrywać się twarzom.
Jeżeli powierzchność „Rogu obfitości” była podszarzaną, twarz pana Bonhomet także miała na sobie piętno czasu.
Oprócz zmarszczek na twarzy, które odpowiadają szczerbom i rysom na murach, pan Bonhomet nabrał ułożenia człowieka możnego, nie pozwalające wojskowym zanadto się zbliżać i poufalić.
Lecz oręż poważał zawsze, to była jego słaba strona, nabył tego nawyknienia mieszkając w części miasta odległej, pod opieką tylko spokojnych Benedyktynów.
W rzeczy samej, ilekroć w jego szacownym zakładzie, zdarzyła się sprzeczka lub kłótnia, zanim zdołano przywołać patrol, albo szwajcarów, już szabelka nie jedną przecięła skórę i nie jeden brzuch przedziurawiła.
Taki nieszczęśliwy wypadek przytrafił się sześć czy siedm razy i za każdym, kosztował pana Bonhoment po 100 franków, szanował więc miecz a szanował z obawy.
Z innego rodzaju gośćmi sam sobie dawał radę i umiał spory tak godzić, że zapominano ran i skaleczeń a jego brano za arbitra.
Prócz tego, miał czyste i dobre wino, a nadto, sam go pozwalał szukać w piwnicy, a z tego względu przebaczano mu niektóre fantazye.
FaNtazye te dawni znajomi przypisywali temu, że pan Bonhomet nie miał szczęścia w domu i bardzo często doznawał kłopotów.
Takie przynajmniej wyjaśnienia czynił Boromeusz Chicotowi co do charakteru gospodarza, którego mieli gościnności spróbować.
Charakter pana Bonhomet szkodliwie wpływał na ozdobę jego zakładu; znając wartość jego wewnętrzną, nie dbał o jego powierzchowność; wniosek ztąd łatwy, że żadna nie zaszła zmiana i Chicot wchodząc do sali ogólnej, poznał ją odrazu; nic się w niej niezmieniŁo, oprócz sufitu, który z szarego czarny się zrobił.
W tym szczęśliwym czasie, traktyernie i winiarnie nieprzesiąkały jak dzisiaj, obrzydłym dymem tytuniowym.
Dlatego, pomimo zaniedbania i pozornej smętności, sala zakładu niewpływała szkodliwie na zmianę smaku wina, a prawdziwy znawca, w tej świątyni Bachusa znajdował rozkosz, oddychając darami, temu bożkowi poświęconemu Chicot, jakeśmy powiedzieli, przeszedł za Boromeuszem i dlatego od gospodarza poznanym nie został.
Wiedział, który najciemniejszy kącik sali i znalazłszy go, miał się usadowić, gdy Boromeusz go zatrzymał.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój przyjacielu — rzekł — lecz zatem przepierzeniem jest mały gabinecik, gdzie dwóch przyjaciół, swobodnie może popijać i mówić zarazem.
— Idźmy tam — rzekł Chicot.
Boromeusz dał znak gospodarzowi, jakby go zapytywał.
— A co kumie, czy gabinet wolny?
Bonhomet znów dał znak, który miał mówić.
— Tak jest.
— Pójdźmy — rzekł Boromeusz.
I prowadził Chicota, udającego, że się co chwila potyka w małym korytarzyku, znanym już tym, którzy raczyli czytać panią de Monsoreau.
— Tutaj — rzekł Boromeusz — czekaj mnie, ja pójdę korzystać z przywileju, udzielanego zaufanym zakładu.
— Cóż to za przywilej?... — zapytał Chicot.
— Pójdę sam do piwnicy wybrać wino, które pić mamy.
— Śliczny przywilej — odpowiedział Chicot. Idź z Bogiem.
Boromeusz wyszedł.
Chicot ścigał go okiem: jak tylko Boromeusz drzwi zamknął za sobą, zaraz poszedł uchylić obraz, przedstawiający morderstwo kredytu, zabitego przez złych płatników.
Obraz ten oprawiony w ramy czarne, zasłaniał otwór do wielkiej sali, gdzie można było patrzeć nie będąc widzianym.
Chicot znał doskonale ten otwór, bo nawet był jego wynalazkiem.
— A!... — rzekł — kochanku, ty mnie prowadzisz w miejsce zaufane, pakujesz w kąt, w którym myślisz, że mnie nikt nie dojrzy, a nie wiesz kochanku, że tu jest dziura, którą ja wszystko widzieć mogę. Zobaczymy panie kapitanie, kto z nas mocniejszy.
I wymawiając te słowa z wyrazem pogardy, przyłożył oko do szpary, zręcznie w sęku wyrobionej.
Ujrzał najprzód Boromeusza ostrożnie kładącego palec na ustach i mówiącego po cichu z gospodarzem, który kiwnięciem głowy na jego żądania przystawał.
Z poruszeń ust kapitana, Chicot wprawny w podobnych razach, odgadł zdanie wymówione.
— „Podaj nam wszystko do gabinetu i chociaż hałas jaki posłyszysz, nie wchodź”.
Potem, Boromeusz wziął lampkę wiecznie się palącą na murku, podniósł drzwi w podłodze i zeszedł do piwnicy, korzystając z drugiego przywileju, przyznawanego zaufanym zakładu.
Chicot szczególnym sposobem uderzył w przepierzenie.
Słysząc znajome sobie kołatanie, Bonhomet podskoczył na krześle i nadstawił uszów.
Chicot powtórnie zapukał, a teraz jak człowiek gniewający się, że go za pierwszym razem nie usłuchano.
Bonhomet pośpieszył do gabinetu i zastał Chicota z groźnem obliczem.
Na ten widok, Bonhomet krzyknął; sądził on jak wszyscy, że Chicot nie żyje i myślał, iż widzi upiera przed sobą.
— Co to znaczy, mój panie — rzekł Chicot od jakiego to czasu ludziom mojego stanu, dwa razy wołać pozwalasz?
— A! kochany panie Chicot, najprzód mi powiedz czy to ty, czy tylko twój cień.
— Czy ja, czy mój cień — odpowiedział Chicot — od chwili, jak mnie poznajesz, mój panie, sądzę, że powinieneś słuchać.
— Zapewne, rozkazuj pan.
— Jakikolwiek krzyk posłyszysz w tym gabinecie, panie Bonhomet, nie wchodź, aż chyba cię zawołam.
— Będzie to dla mnie tem łatwiejszem — odrzekł gospodarz, że to samo zalecenie dał mi towarzysz pański.
— Ale nie on — zawołał — rozumiesz mnie, panie Bonhomet; a jeżeli zawoła, to jakby nie wołał.
— Zgoda, panie Chicot.
— A teraz, oddal wszystkich gości, pod jakimbądź pozorem, abyśmy w dziesięć minut byli u ciebie wolni i samotni jak w wielki piątek.
— Za dziesięć minut, panie Chicot, kota nie będzie w moim zakładzie, wyjąwszy twego najniższego sługi.
— Idź, idź Bonhomet, zachowałeś cały mój szacunek — rzekł Chicot z powagą.
— A! mój Boże, mój Boże — mówił do siebie Bonhomet wzdychając, co się to będzie działo w moim domu?
A ponieważ szedł powoli, spotkał Boromeusza wychodzącego z piwnicy z sześciu butelkami wina.
— Słyszysz, rzekł do gospodarza, za dziesięć minut, żeby nikogo nie było u ciebie.
— Bohomet skłonił pogardliwa za zwyczaj głową i oddalił się do kuchni, myśląc o wykonaniu podwójnych rozkazów swych gości.
Boromeusz przyszedłszy do gabinetu, zastał Chicota z nogą wystawioną naprzód i uśmiechem na ustach.
Nie wiemy jak sobie pan Bonhomet poradził, ale w dziesięć minut ostatni chłopiec wyprowadzał kuchcika, mówiąc:
— O!... u naszego pana, na burzę się zanosi, uciekajmy, gdzie kto może.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.