Czterdziestu pięciu/Tom VI/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Jak Henryk wiadomości z południa, odebrał drogą z północy.

Henryk III-ci w nadmiarze boleści, zaledwie mógł przeczytać list oddany przez Chicota.
Kiedy sylabizował łacinę Bearneńczyka z oznakami niecierpliwości, od których trzęsła się posadzka, Chicot przed wielkiem weneckiem zwierciadłem, zawieszonem nad stołem złotniczej roboty, podziwiał swoję postawę i niezrównane wdzięki, jakie uwydatniał strój żołnierski.
Mówimy, niezrównane, bo Chicot nigdy się nie wydawał tak wysokim.
Na głowie nieco łysej, miał hełm spiczasty, w rodzaju tych, jakie niemcy wyrabiali w Trewirze i Moguncyi, w tej chwili zaś przywdziewał na kaftan zatłuszczony i wytarty, pół zbroję podróżną, którą idąc do śniadania, na stole położył; przywdziewając zaś zbroję, po posadzce brzękał ostrogami, tak wielkiemi, żeby niemi brzuch koniowi rozpłatać można.
— Oszukano mnie — zawołał Henryk skończywszy czytanie — Bearneńczyk miał plan, którego się nie domyślałem!
— Mój synku — odrzekł Chicot — wszak znasz przysłowie: „cicha woda brzegi rwie.”
— Idź do dyabła z twojemi przysłowiami.
Chicot wypełniając rozkaz, postąpił ku drzwiom.
— Nie chodź, pozostań.
Chicot zatrzymał się.
— Cahors wzięte!.. — mówił Henryk.
— Nawet w dobry sposób — odpowiedział Chicot.
— Ale on musi mieć generałów, inżenierów?
— Gdzie tam, Henryczku, Bearneńczyk ubogi, czemżeby ich płacił?... on wszystko sam robi.
— I nawet się bije? — rzekł Henryk z pewnym rodzajem pogardy.
— Nie mogę powiedzieć — odparł Chicot — aby się rzucał szalenie i nierozważnie! o!... on tak robi, jak niektórzy ludzie, co pierwej wody próbują, zanim w nią wejdą; i najprzód w złowróżbnym pocie umacza palec, kilkakroć uderzy się w piersi, ducha usposobi kilkoma filozoficzniemi uwagami i dopiero w dziesięć minut potem, każę grzmieć działom; wtedy, głowę wsadza w rozprawę i pływa po ogniu i roztopionym ołowiu, jak salamandra.
— Ale to dyabeł nie człowiek!
— Zaręczam ci Henryku, że ciepło mu tam było.
Król powstał raptownie i spiesznym krokiem zaczął po sali chodzić.
— To dla mnie przysmak — zawołał kończąc myśl zaczętą w duchu — to dopiero będą się śmieli!... Na honor, a to temat do piosnek!... Ci hultaje gaskończycy są uszczypliwi i słyszę już jak ostrzą zęby, na moją skórę. Dobra mi przyszła myśl posiania ich Franciszkowi na pomoc!... Antwerpia nagrodzi Cahors; północ zatrze błędy południa.
— Amen — rzekł Chicot, maczając delikatnie palce w słoikach i miseczkach królewskich, żeby wetami śniadanie zakończyć.
W tej chwili, drzwi się otwarły i odźwierny zapowiedział:
— Pan hrabia du Bouchage!
— A co, nie mówiłem, Chicot, będę miał wiadomość!... Wejdź, wejdź, hrabio.
Odźwierny ustąpił i ujrzano młodzieńca, podobnego portretom Holbeina, lub Tycyana.
Postępował wolno i zgiął kolano na środku pokoju.
— Zawsze blady — rzekł król — zawsze złowróżbny. Na teraz, mój przyjacielu, przybierz twarz wesołą i dobrych wieści ze smutkiem mi nie przynoś; mów prędzej du Bouchage, czekam i słucham. Wszak przybywasz z Flandryi?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— I lekko jak widzę.
— Najjaśniejszy panie, tak szybko jak tylko człowiek może chodzić po ziemi...
— Co się dzieje z Antwerpią?
— Antwerpia jest w rękach księcia Oranii, Najjaśniejszy panie.
— Księcia Oranii?... co to znaczy?
— W rękach Wilhelma, jeżeli ci tak przyjemniej, Najjaśniejszy panie.
— A mój brat czemu na Antwerpię nie idzie?
— Najjaśniejszy panie, nie do Antwerpii, ale do Chateau-Thierry powraca.
— Jakto?... opuścił wojsko.
— Niema już wojska, Najjaśniejszy panie.
— A!... — westchnął król i słabnąc pad! na krzesło. A Joyeuse?
— Najjaśniejszy panie, mój brat dokazując cudów waleczności i osłaniając odwrót, zebrał nieco ludzi uszłych z ogólnej klęski i utworzywszy z nich armię, przeprowadził księcia Andegaweńskiego.
— Klęska!... — mówił król cicho.
Następnie, nagle, błyskawica zaświeciła w jego spojrzeniu i zawołał:
— Zatem flamandczycy zupełnie dla mego brata straceni?
— Zupełnie Najjaśniejszy panie.
— Bez powrotu?
— Tak sądzę.
Czoło króla stopniowo się rozjaśniało, jakby pod wpływem myśli wewnętrznej.
— Biedny Franciszek — rzekł z uśmiecham — nie ma szczęścia do koron: Nawarska wymknęła mu się, wyciągał rękę po Angielską, ale jej dostać nie mógł, kusił się o Batawię i upadł. Załóżmy się, że on nigdy królem nie będzie, pomimo największych chęci.
— Zawsze tak bywa, kiedy kto czego zanadto pragnie, uroczyście odezwał się Chicot.
— A wielu jeńców?... — zapytał król.
— Blisko dwa tysiące.
— A poległych?
— Prawie tyleż, pan de Saint-Aignan w ich liczbie.
— Jakto! on zginął! biedny Saint-Aignan?
— Utonął.
— Utonął! więceście się rzucali w Escaut?
— Bynajmniej, ale Escaut na nas się rzuciła.
Tutaj, hrabia opisał dokładnie królowi bitwę i zatopienie Henryk słuchał wszystkiego z powagą, w milczeniu i z wyrazem ponurym.
Skoro skończono opowiadanie, powstał i ukląkł przed obrazem, odmówiwszy zaś modlitwę, powrócił z twarzą zupełnie wypogodzoną.
— Sądzę — rzekł — że wszystko po królewsku czynię. Monarcha wspierany przez Boga, jest rzeczywiście więcej niż człowiekiem. Naśladuj mnie hrabio i ponieważ Bóg ocalił twojego brata, równie jak mego, złóżmy mu dzięki i postanówmy coś...
— Jestem na twoje rozkazy, Najjaśniejszy panie.
— Jakiej żądasz nagrody za twoje usługi du Bouchage? mów.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec skłaniając głowę, żadnej nie wyświadczyłem usługi.
— Lecz zawsze brat twój wyświadczył.
— Ogromne Najjaśniejszy panie.
— Mówisz, że ocalił armię, albo raczej resztki armii.
— Nie ma ani jednego z pozostałych, któryby nie powiedział, że jemu życie winien.
— A zatem, mój du Bouchage! moją wolą jest obudwóch was obsypać dobrodziejstwami; chce w tem naśladować wszechmogącego Boga, który was dotykalnym wspierał sposobem, uczyniwszy wprzód pięknemi, bogatemi i walecznemi; chcę w tem naśladować wielkich polityków, którzy nagradzali zwiastunów złych wieści.
— Ja znam przykłady, że takich zwiastunów wieszano — odezwał się Chicot.
— Być może — rzekł z powagą Henryk — ale ja wiem, że senat Warrenowi dziękował.
— Mości królu, stawiasz na przykład republikanów; Walezyuszu, nieszczęście bardzo cię upokarza.
— A więc du Bouchage, czego żądasz? czego pragniesz?
— Ponieważ Wasza królewska mość z taką życzliwością do mnie przemawia, śmiem z jego łaski korzystać. Znudzony jestem życiem, Najjaśniejszy panie, a jednak skracać go niechcę, bojąc się Boga obrazić; wszelkie wybiegi, jakich człowiek honorowy w podobnych zdarzeniach używa są grzechem śmiertelnym, dać się zabić na polu bitwy, zagłodzić, utopić przebywając rzekę, są to osłony przed ludźmi, przez które Bóg jasno przegląda, bo jak wiesz, Najjaśniejszy panie, wszelkie myśli nasze, są przed nim jawne; nie chcę więc ginąć przed naznaczonym mi kresem, a ponieważ świat obrzydł mi, chce więc go opuścić.
— Mój przyjacielu — rzekł król.
Chicot podniósł głowę i spojrzał na młodzieńca pięknego, bogatego i walecznego, który jednak z taką rozpaczą przemawiał.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej hrabia z postanowieniem, wszystko, cokolwiek mi się od niejakiego czasu przytrafia, utwierdza we mnie tę żądzę; pragnę rzucić się na łono Boga, Najwyższego pocieszyciela strapionych, jak również Najwyższego pana szczęśliwych na tej ziemi, racz więc, Najjaśniejszy panie ułatwić mi środki wstąpienia do zakonu, bo jak mówi prorok, serce moje smutno jest jak śmierć sama.
Chicot wcielony kpiarz przerwał na chwilę, swoję gimnastykę, aby słuchać z powagą tej nadzwyczajnej boleści, mówiącej tak szlachetnie i szczerze, głosem łagodnym.
Oko jego przyćmiło się, odbijając smutek Joyeusa, ciało obwisło, jakby przez sympatyę dla ciężkich boleści.
Sam król uczuł ból serca, słuchając tej smutnej mowy.
— A!... rozumiem cię, przyjacielu — rzekł — chcesz wstąpić do zakonu, lecz jeszcze czujesz w sobie człowieka i pokus się boisz.
— Nie lękam się surowości życia, Najjaśniejszy panie, ale boję się czasu próby, nic dla tego, abym chciał złagodzić doświadczenia, jakie będę musiał ponosić, ale żebym już nie mógł pomyśleć o powrocie do przeszłości; chciałbym jednym słowem, aby ta krata, która mnie oddzieli od ludzi, natychmiast wyskoczyła, nie zaś jak według reguł zakonu, powoli rosła jak płot tarniowy.
— Biedny chłopiec — rzekł król po pilnem wysłuchaniu mowy — biedny chłopiec. Sądzę, że dobrym będzie kaznodzieją, a co nieprawda Chicot?
Chicot nic nie odpowiedział; du Bouchage mówił dalej:
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie, w mojej familii powstanie walka, w najbliższych znajdę najsilniejszy opór. Mój brat kardynał dobry i światowy zarazem, tysiące znajdzie przyczyn odwrócenia mnie od zamiaru i jeżeli nie zdoła mnie przekonać, czego jestem pewny, ucieknie się do środków stanowczych i odwoła do Rzymu, który pomiędzy każdem święceniem, zwłokę naznaczy. Lecz wola twoja Najjaśniejszy panie jest wszechwładna i tej na moję głowę przyzywam. Udzieliłeś mi to, czego żądałem, przyrzekłeś zaspokoić moje chęci, otrzymaj więc od Rzymu, aby mnie od nowicyatu uwolniono.
Król, chociaż zwyczajnie zamyślony, powstał z uśmiechem i ujmując hrabiego za rękę, rzekł:
— Uczynię, co żądasz, mój synu; chcesz służyć Bogu, masz słuszność, to lepszy pan niż ja.
— Piękny komplement, dla mnie — rzekł Chicot pod nosem.
— A więc, hrabio, będą cię święcili jak żądasz, przyrzekam ci.
— Wasza królewska mość napełniasz mnie radością!... — zawołał młodzieniec, całując rękę królewską z takiem uniesieniem, jakby go mianowano księciem albo marszałkiem francuzkim Lecz czy to pewna?
— Słowo królewskie — odpowiedział Henryk.
Twarz Bouchaga zajaśniała i coś podobnego do uśmiechu prześliznęło po ustach; ukłonił się z uszanowaniem królowi i zniknął.
— Oto szczęśliwy młodzieniec!... — zawołał Henryk.
— Jak mi się zdaje, nie masz mu czego królu zazdrościć — odezwał się Chicot — nie więcej lamentuje od ciebie.
— Czy pojmujesz, Chicot? on ma zostać zakonnikiem, on ma się dostać do nieba.
— A któż tobie uczynić to samo zabrania? on żąda dyspensy od swojego brata kardynała, ja zaś znam jednego, który ci wszystkie, jakie tylko być mogą na raz udzieli, bo lepiej niż ty jest z Rzymem; może go nie znasz, ale ja powiem ci jego nazwisko: kardynał Gwizyusz.
— Chicot!
— Jeżeli zaś niepokoi cię obcięcie włosów, bo to jest operacya delikatna, to najpiękniejsze ręce i najzgrabniejsze nożyczki z ulicy Contellonie dopełnił tego i pozostawią drogi symbol trzech koron i twojego godła: „manes ultima coelo”.
— Mówisz najpiękniejsze ręce?
— Nieinaczej, poszukajmy na traf i przekonajmy się; cóżbyś naprzykład Henryczku powiedział o rączkach pani de Montpensier?
Król zmarszczył brwi i potarł czoło ręka bielszą może od tej, o której mówiono, a pewnie bardziej drżącą.
— Przekonajmy się — mówił Chicot — albo dajmy temu pokój, bo widzę, że się nudzisz, Henryku, mówmy o rzeczach, które mnie osobiście obchodził.
Król dał znak w połowie obojętny, w połowie przyzwalający.
Chicot spojrzał w około siebie i nogami przysuwając krzesło, mówił:
— Mój synku, dlaczego ci panowie Joyeuse udali się do Flandryi?
— Najprzód powiedz mi co znaczy twoje „dlaczego“?
— Dlatego, że mi się zdają dziwnemi ludźmi; jeden zanadto się weseli, drugi zanadto płacze; ich wyjazd z Paryża daremnie narobił hałasu, mówią, że jeden wyjechał aby się bawił, drugi aby się zagłuszył.
— Cóż z tego?
— Ponieważ jesteś jednym z najlepszych ich przyjaciół, musisz wiedzieć po co wyjechali.
— Zapewne, że wiem.
— Zatem, powiedz mi Henryczku, co słyszałeś?...
Chicot w środku mowy, zatrzymał się.
— Co miałem słyszeć?
— Może kogo znakomitego pobili?
— O tem nic nic wiem.
— Może porwali jaką kobietę?
— I o tem nie słyszałem.
— Może co spalili?
— Co takiego?...
— Alboż ja wiem?... ale czy to wielka rzecz spalić dom biedaka dla rozrywki, gdy kto jest wielkim panem?
— Oszalałeś, Chicot, któżby się poważył palić domy w Paryżu i to w czasie mojej obecności...
— Zatem nic nie uczynili cobyś wiedział albo o czem byś słyszał?
— Na honor nic nie wiem.
— Tem lepiej — rzekł Chicot oddychając z łatwością, jakiej przez cały ciąg rozmowy z królem nie okazał.
— Wiesz co, Chicot?... — odezwał się król.
— Nie, ja nic nie wiem.
— Stajesz się złośliwym.
— Ja?
— Tak, ty.
— Pobyt w grobowcu, wielki królu, cierpkim mnie uczynił; ale twój widok rozwesela. „Omnia letha putrescunty”.
— To ma znaczyć, że ja stałem się gorszym — rzekł król.
— Troszkę, troszkę, mój synu.
— Stajesz się nieznośnym, mój Chicot i muszę myśleć, że masz zamiary intryg i ambicyi, które sądziłem dalekiemi od twojego charakteru.
— Zamiary ambicyi, ja!... Chicot ambitny. Mój synku, dawniej byłeś nieroztropnym, a teraz rozum straciłeś, to postęp.
— A ja ci mówię, Chicot, że wszystkich oddalasz odemnie przypisując im zamiary, jakich nie mają i zbrodnie, o których nie myślą, mówię ci, że chcesz mnie zgubić.
— Ja ciebie zgubić!... — zawołał Chicot!
— Boże mnie od tego uchowaj. Ale stwierdź dowodem, królu, przypuszczenie twoje.
— Dobrze — odrzekł król.
— Przekonajmy się, zkąd ci przyszła ta myśl dziwna.
— Słuchałeś obojętnie pochwał twojego dawnego przyjaciela Dom Modesta, któremu winieneś wiele.
— Ja wiele mu winienem? cóż dalej.
— Chciałeś oczernić panów Joyeuse, moich najlepszych przyjaciół.
— Temu nie przeczę.
— W ostatku chciałeś kolnąć Gwizyuszów.
— Jak widzę, kochasz ich bardzo; to dzień taki, w którym dla wszystkich jesteś łaskawym.
— Nie, ja ich nie lubię, ale teraz siedzą cicho i nic mi złego nie czynią, a ja nie spuszczam ich z oczów; uważam w nich zawsze tę samą obojętność a że się nigdy nie lękam posągów, chociażby najgroźniejszemi były, trzymam się tych, których znam z twarzy i postawy. Każde straszydło skoro cicho siedzi i kiedy z niem się oswojemy, może być przykrem, ale lękać się go nie trzeba. Gwizyusze, pomimo dzikich spojrzeń i długich mieczy, może ze wszystkich najmniej mi szkodzili i są podobni wiesz do czego?
— Racz mi powiedzieć, Henryczku, wiesz, że lubię porównania dowcipne.
— Podobni są do owych żerdzi w stawie, które wsadzają, aby wielkie ryby odstraszać i nie pozwalać im bardzo się utuczyć; ale przypuśćmy, że ryby nie boją się żerdzi...
— Cóż z tego?
— Żerdzie nie mają zębów.
— Henryku, bardzo jesteś dowcipny.
— Tymczasem, twój Bearneńczyk...
— Ciekawym z czem go porównasz?
— On miauczy jak kot... a kąsa jak tygrys.
— Na honor — zawołał Chicot — oto Walezyusz głaszcze Gwizyuszów... Dobrze, dobrze, mój synku, na dobrej jesteś drodze i nie ma się co zatrzymywać. Rozwiedź więc i zaślub jak najprędzej panią de Montpensier; może z nią będziesz miał potomstwo, a podobno niegdyś kochała, się w tobie?..
Henryk się nadął.
— Tak jest — odpowiedział — ale wtedy kim innym byłem zajęty; oto początek jej nienawiści. Ona ma do mnie urazę i mści się jak może. Szczęściem, jestem mężczyzną i śmieję się z tego.
Kończąc te słowa, Henryk III-ci z preteusyą poprawiał na sobie włoski kołnierzyk, gdy w tem odźwierny Nambu odezwał się na progu:
— Posłaniec od księcia Gwizyusza do Waszej królewskiej mości.
— Czy kuryer, czy dworzanin?... — zapytał król.
— Kapitan, Najjaśniejszy panie.
— Niech wejdzie, przyjmę go mile.
W tej chwili kapitan żandarmeryi, ubrany w mundur wojskowy, wszedł i oddał zwyczajny ukłon.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.