Czterdziestu pięciu/Tom V/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
JEGO KSIĄŻĘCA MOŚĆ.

Mieszkańcy Antwerpii niespokojnie spoglądali na wojenne przygotowania księcia Andegaweńskiego i Joyeuse nie mylił się wcale, przypisując im najgorsze chęci.
Antwerpia była jak ul wieczorem; spokojna i pusta na zewnątrz, w środku pełna ruchu i szmeru.
Zbrojni flamandczycy odbywali patrole po ulicach, zamykali domy, przeciągali łańcuchy i bratali się z szeregami księcia Oranii, których część stała garnizonem w Antwerpii, druga zaś wchodziła oddziałami i rozsypywała się po mieście.
Skoro wszystko było gotowe do silnej obrony, książę Oranii podczas ciemnej nocy, wjechał do miasta bez najmniejszej manifestacyi, ale spokojny i z silnem postanowieniem dokonania tego, co zamierzył.
Zajął ratusz miejski, w którym jego zaufani stosowne na przyjęcie poczynili przygotowania.
Tam, przyjął dziesiętników i setników mieszczaństwa, odbył przegląd oficerów na żołdzie, a nakoniec zwołał znaczniejszych dowódców, potrzebnych mu w jego zamiarach.
Stanowcze miał postanowienie, korzystać z położenia księcia Andegaweńskiego względem miasta i zerwać w nim zupełnie stosunki. Książę Andegaweński szedł, gdzie mu Taciturne kazał, ten zaś patrzał z radością, jak nowy współzawodnik do najwyższej władzy, upada.
Tego samego wieczora, kiedy książę Andegaweński gotował się do ataku, jak to już widzieliśmy, książę Oranii, bawiąc od dwóch dni w mieście, zawołał na radę komendanta placu.
Ilekroć rządca czynił jaką uwagę nad planem obrony księcia Oranii, jeżeli ta uwaga dążyła do opóźnienia czynów, książę wstrząsał głową, jakby dziwił się tej niepewności.
Ale za każdem wstrząśnieniem komendant placu odpowiadał:
— Książę wiesz, że zgodziliśmy się, aby Jego książęca mość przybył; czekajmy, niechaj przybędzie.
Na te wyrazy Taciturne brwi zmarszczył i zaczął gryźć paznogcie, milczał przecież.
Wtedy każdy z obecnych spojrzał na wielki zegar stołowy, jakby żądał przyspieszenia czasu na przybycie niecierpliwie oczekiwanej osoby.
Dziewiąta wybiła: niepewność stała się prawdziwą przykrością, albowiem kilka widet doniosło, że widziało ruch w obozie francuskim.
Łódź małą i płaską jak miednica wyprawiono do Escaut; Antwerpczycy mniej dbając co się dzieje na lądzie, pragnęli mieć dokładne wiadomości o flocie francuzkiej; łódka nie wróciła.
Książę Oranii powstał i gryząc bawole rękawice rzekł:
— Panowie, Jego książęce mość dotąd na siebie czekać każę, póki Antwerpia wziętą i spaloną nie będzie; wtedy miasto pozna różnicę francuzów i Hiszpanów.
Te wyrazy nie uspokoiły cywilnych i oficerów; spojrzeli więc na siebie z niepokojem.
W tej chwili, szpieg, którego wysłano na drogę ku Malines, a który dotarł aż do Saint-Nicolas, powrócił donosząc, że nic nie widział co by zapowiadało przybycie oczekiwanej osoby.
— Panowie — wykrzyknął wtedy Taciturne — przekonajcie się, że na próżno czekamy, sami więc weźmy się do dzieła; czas nagli i prowincye nie są w nic zaopatrzone, trzeba coś liczyć na wyższe talenty, ale przedewszystkiem na samych siebie. Radźmy więc panowie.
Jeszcze nie skończył, gdy drzwi sali uchyliły się i sługa ratuszowy w nich się ukazał, wymawiając jeden wyraz, który stanął za tysiąc.
— Jego książęca mość.
W głosie tego człowieka, w radości, której ukryć nie mógł spełniając swój obowiązek, można było czytać zapał ludu i ufność w tego, którego pełnym uszanowania zagadkowym wyrazem oznaczano;
„Jego książęca mość”.
Zaledwie ten drżący od wzruszenia głos ucichł, aliści wysoki i rozkazującej postawy mężczyzna, odziany z wdziękiem w płaszcz, który go całego okrywał, wszedł do sali i grzecznie wszystkich obecnych powitał.
Na pierwszy rzut dumnego i przenikliwego oka, odróżnił księcia wśród jego oficerów, przystąpił ku niemu i podał rękę.
Książę uścisnął tę rękę z uczuciem i prawie z uszanowaniem.
Jeden drugiego nazwał księciem.
Po krótkiem powitaniu, nieznajomy płaszcz zrzucił.
Miał na sobie kaftan bawoli, spodnie sukienne i długie buty skórzane.
U boku wisiał mu długi miecz, zdający się koniecznie należeć do ubrania; u pasa miał sztylet, a obok niego torbę z papierami.
Kiedy zrzucił płaszcz, widać było owe długie buty, o których mówiliśmy, zabłocone i zapylone.
Ostrogi zaczerwienione posoką końską, głucho tętniały gdy po posadzce przechodził.
Zajął miejsce przy stole rady.
— A więc, Mości książę — zapytał — cóż postanowiono?
— Widziałeś Mości książę zapewne — odpowiedział Taciturne — że ulice są zabarykadowane.
— Widziałem.
— I domy ziemią pokryte — dodał jeden z oficerów.
— Tego widzieć nie mogłem; ale ostrożność nie szkodzi.
— I łańcuchy podwojone — rzekł drugi.
— Wybornie — odpowiedział nieznajomy z lekceważeniem.
— Czy Wasza wysokość nie zatwierdza tych środków obrony?... — zapytał ktoś z wyrazem niepokoju.
— I owszem — odrzekł nieznajomy — jednak nie sądzę, aby w obecnych okolicznościach to wszystko na co przydać się mogło, to tylko utrudza wojsko i niepokoi mieszczan. Myślę, że macie plan ataku i obrony?
— Czekaliśmy tylko na Waszą wysokość, aby go okazać — odpowiedział burmistrz.
— Dobrze, panowie, dobrze.
— Wasza wysokość przybyłeś za późno — dodał książę — a działać było potrzeba.
— Tak właśnie należy, a wiemy, że kiedy ty książę działasz, wszystko jest dobrze, ale i ja moi panowie wierzajcie mi, że nie traciłem czasu napróżno.
Następnie, odwróciwszy się do mieszczan, zapytał:
— Jakie wydaliście rozkazy?
— Wiemy od szpiegów — odrzekł burmistrz — że ruch jest w francuskim obozie i że mają iść do ataku; lecz że nie wiemy z której strony napadać będą, tak rozstawiliśmy armaty, aby wszędzie były na wałach.
— Bardzo roztropnie — odpowiedział nieznajomy z lekkim uśmiechem i spojrzał ukradkiem na Taciturna, który będąc wykształconym w sztuce wojennej, pozwalał o niej mówić mieszczanom.
— To samo uczyniliśmy z naszemi siłami — mówił dalej burmistrz — rozstawiliśmy je na całej przestrzeni murów i daliśmy rozkaz zbiegania się na pierwszy odgłos napadu.
Nieznajomy nic nie odpowiadał, zdawał się czekać, aż książę Oranii odezwie się z kolei:
— Jednak — mówił dalej burmistrz — zdaje się i wielu członków rady na to się zgadza, że francuzi o czemś innem myślą, a nie o wyłomie.
— A na co wyłom? — zapytał nieznajomy.
— Aby nas zatrwożyć i skłonić do zgody, któraby miasto im poddała.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; rzekłbyś, że go nic nie obchodzi co się wokoło niego dzieje, tak słuchał wszystkiego zniechcenia i nawet z lekceważeniem.
— Jednakże — odezwał się inny głos niespokojny — widziano dzisiejszego wieczora, przygotowania do ataku w obozie.
— To nic pewnego — odparł burmistrz — ja sam obserwowałem obóz wyborną strasburską lunetą i widziałem, że armaty stały jakby przykute do ziemi, a ludzie najspokojniej spać się kładli. Książę andegaweński dawał obiad w swoim namiocie.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; tym razem, zdawało się, że lekki uśmiech przebiegł po ustach Taciturna i jednocześnie wzruszenie ramionami przedłużyło postać jego.
— Moi panowie — odezwał się nieznajomy — jesteście w błędzie; wcale nie napad na was gotują, ale chcą was powitać porządnym i silnym szturmem.
— Czy tak?
— I wasze plany, jakkolwiek zdają się wam dobremi, nie są dostateczne.
— Jednakże, Mości książę... — odrzekli mieszczanie, upokorzeni, że poważono się powątpiewać o ich strategicznych zdolnościach.
— Nie dostateczne — powtórzył nieznajomy — w tem, że czekacie na atak i wszystko na odparcie jego przygotowaliście.
— Nie inaczej.
— A ja wam powiadam panowie i jeżeli mi wierzyć będziecie...
— Niech wasza wysokość raczy dokończyć.
— Nie będziecie czekać, lecz sami napadnięcie.
— Wybornie — zawołał książę Oranii — oto nazywa się mówić.
— W tej chwili — mówił dalej nieznajomy? który pojął, że w księciu znajdzie poparcie swojego zdania — statki pana do Joyeuse są gotowe.
— Z kąd Wasza królewska mość wie o tem — zapytali wszyscy burmistrze i inni członkowie rady.
— Wiem — odpowiedział nieznajomy.
Szmer powątpiewania jak powiew przebiegł zgromadzenie, lecz jakkolwiek był lekkim, zadrasnął uszy zdolnego wojownika, który wyszedł na scenę, aby na niej według wszelkiego do prawdy podobieństwa, główną odegrać rolę.
— Czy powątpiewacie?.. — pytał z największym spokojem, jak człowiek przywykły do walczenia z uprzedzeniami, miłością własną i przesądami mieszczan.
— Niewątpimy, ponieważ ty Mości książę mówisz o tem. Jednak niech Wasza książęca mość pozwoli nam powiedzieć....
— Mości, panowie....
— Jeżeliby tak było...
— Cóż dalej?
— Mielibyśmy o tem wiadomość.
— Od kogo?
— Od naszego morskiego szpiega.
W tej chwili, człowiek pchnięty przez odźwiernego, wszedł krokiem ciężkim do sali z uszanowaniem. postąpił kilka kroków wpół ku burmistrzowi, w połowie do księcia Oranii.
— A!.. — zawołał burmistrz — to ty, przyjacielu.
— Ja sam panie burmistrzu — odpowiedział nowoprzybyły.
— Mości książę — rzekł burmistrz — oto człowiek, którego wysłaliśmy na zwiady.
Na ten wyraz Mości książę, który nie był skierowany do księcia Oranii, szpieg wydał okrzyk podziwienia i radości, oraz spiesznie postąpił, aby zobaczyć tego, którego tym oznaczono tytułem.
Nowo przybyły był jednym z owych typów marynarzy flamandzkich, których łatwo bardzo poznać; głowę miał dużą, oczy niebieskie, szyję krótką i ramiona szerokie: gniótł on w dużych rękach wilgotną wełnianą czapkę i kiedy postąpił dalej, widać było za nim szeroką strugę wody.
Gruba odzież literalnie przemokła była, a krople wody z niej spadały.
— Zuch, widać wpław przybył — rzekł nieznajomy spoglądając na majtka z ową powagą, która ujmuje i rozkazuje zarazem, albowiem obejmuje w sobie pieszczoty i władzę.
— Tak, Mości książę — odrzekł z żywością marynarz — Escaut jest szeroka i gwałtowna odnoga.
— Mów dalej, Goes, mów — rzekł nieznajomy, wiedząc jaką ma cenę u prostego majtka mówienie mu po imieniu.
Od tej chwili, zdawano się, ze tylko nieznajomy dla Goesa jest obecnym i dla tego, chociaż przez kogo innego wysłany, zwrócił się do niego.
— Mości książę — rzekł — wypłynąłem najmniejszą łodzią moją i za pomocą hasła przerżnąłem się linią statków naszych na Escaut; dalej, dotarłem aż do tych przeklętych francuzów...
— A! przebacz, Mości książę...
Goes zamilkł.
— Dalej, dalej — rzekł nieznajomy z uśmiechem — tylko w połowie jestem francuzem, zatem tylko wpół będę przeklęty.
— A więc Mości książę, ponieważ raczysz mi przebaczyć...
Nieznajomy skinął głową, a Gees mówił dalej.
— Kiedy płynąłem w nocy robiąc wiosłem okręconem szmatami, usłyszałem głos wołający, „Hola, łodzi!...” myślałem, że na mnie wołają i chciałem odpowiedzieć, ale w tym samym czasie posłyszałem wołanie; łódź admiralska!
Nieznajomy spojrzał, po obecnych jakby chciał powiedzieć: a co nie mówiłem wam?
— W tej samej chwili — dalej mówił Goes — kiedy chciałem zawrócić na miejscu, uczułem straszne uderzenie; łódź moja zanurzyła się, woda zaciężyła na głowie i wpadłem w przepaść bezdenną; ale przecież wiry Escautu przypomniały sobie dawną naszą znajomość i znowu niebo ujrzałem. Była to po prostu łódź admiralska, która wioząc pana Joyeuse od brzegu, po mnie przebiegła. Bóg tylko wie jakim ocalałem sposobem.
— Dziękuję ci, waleczny Goes — rzekł książę Oranii — uszczęśliwiony, że jego przewidywania spełniały się, idź i milcz.
I wyciągając rękę, podał mu kieskę pełną.
Pomimo tego, majtek zdawał się na coś oczekiwać; żądał widać pożegnania nieznajomego.
Ten zrobił życzliwe poruszenie ręką, a Goes oddalił się więcej uradowany tym znakiem, niżeli otrzymanym darem od księcia Oranii.
— A co — rzekł nieznajomy do burmistrza — co mówisz?... Czy francuzi tylko pozorny myślą wykonać atak i czy pan Joyeuse dla przepędzenia nocy udaje się z obozu na galerę admiralską?
— Więc odgadujesz, Mości książę? — zapytali mieszczanie.
— Nie więcej od księcia Oranii, który we wszystkiem jest mojego zdania. Ale tak samo jak Jego wysokość, i ja dobrze wiem o wszystkiem.
I wskazał ręką na równiny, osłonięte od wylewów tamami ołowianemi.
— Dla tego dziwi mnie czemu nie atakują tej nocy. Bądźcie panowie przygotowani, bo jeżeli im czas dacie, zaatakują na seryo.
— Ci panowie oddadzą mi słuszność, że przed przybyciem Waszej książęcej mości, toż samo im mówiłem.
— Lecz — zapytał burmistrz — jak sądzisz Mości książę, czy francuzi myślą atakować?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa; piechota jest katolicką i sama walczyć będzie. To ma znaczyć, że będzie atakowała z jednej strony; kawalerya jest kalwińską i także sama się będzie biła, lecz z drugiej. To już dwie strony. Marynarką dowodzi pan de Joyeuse, który przybywa z Paryża; dwór wie w jakim celu wyjechał i będzie chciał mieć udział w walce i chwale. Otóż trzy strony.
— A więc uformujmy trzy korpusy — rzekł burmistrz.
— Uformujcie panowie jeden ale silny; uformujcie z najlepszego wojska, a hołotę zostawcie na murach. Tym korpusem wykonajcie śmiałą wycieczkę, a wykonajcie wtedy, kiedy Francuzi najmniej się jej spodziewać będą. Oni chcą atakować, trzeba ich więc uprzedzić. Jeżeli będziecie czekali szturmu, zginiecie, bo Francuzi w szturmie równych niemają, jak wy nie macie równych w otwartem polu.
Czoła Flamandczyków zajaśniały.
— A co mówiłem panowie?.. — rzekł Taciturne.
— To wielki dla mnie zaszczyt, — odrzekł nieznajomy, że nie wiedząc o tem, byłem tego samego zdania co pierwszy wódz swego wieku.
Obadwa grzecznie się ukłonili.
— A więc zgoda — mówił dalej nieznajomy — zrobicie straszną wycieczkę na jazdę i piechotę, spodziewam się, że wasi dowódcy tak was powiodą, iż odeprzecie oblegających.
— Ale ich okręty, ale ich okręty!.. — mówił burmistrz — przyprą nasze statki i jak wiatr północny za dwie godziny wpadną do miasta.
— Wszak macie sześć stałych okrętów, i trzydzieści lodzi w Sainte-Marie, to jest o milę ztąd, nieprawdaż? To wasza morska barykada, to łańcuch zamykający Escaut.
— Tak, Mości książę; lecz jakim sposobem wiesz o wszystkiem?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Wiem, jak widzicie — rzekł — od tego los bitwy zależy.
— Kiedy tak — rzekł burmistrz — trzeba marynarce wysłać posiłki.
— Przeciwnie, możecie ztamtąd użyć dwudziestu ludzi; dwudziestu, ludzi pojętnych i odważnych oraz pełnych poświęcenia wystarczy.
Antwerpczycy wytrzeszczyli oczy.
— Czy chcecie — zapytał nieznajomy — zniszczyć flotę francuską, kosztem sześciu stałych waszych okrętów, i trzydziestu łodzi?
— Hm! — odrzekli Ąntwerpczycy i spojrzeli po sobie — nasze statki nie są jeszcze tak stare.
— Skoro je drogo cenicie, zapłacę wara ich wartość.
— Otóż to ludzie — rzekł cicho Taciturne do nieznajomego — ludzie, z którymi każdodziennie walczyć musiałem. Gdybym miał tylko wypadki do pokonywa, dawnobym już skończył.
— Przekonajcie się panowie — zaczął znowu nieznajomy, niosąc rękę do torby przepełnionej papierami — będziecie wynagrodzeni wekslami na samych siebie. Spodziewam się, że je za dobre uznacie.
— Mości książę — odezwał się burmistrz po chwili rozmowy z dziesiętnikami i setnikami — jesteśmy kupcami a nie panami; trzeba nam więc przebaczyć niejakie wahanie, bo nasza dusza nie w ciele mieszka, ale w kantorach. Jednakże są pewne okoliczności, w których dla ogólnego dobra, czynimy poświęcenia. Rozrządzaj więc naszemi zapasami? jak sądzisz dobrem i użytecznem.
— Na honor, Mości książę, bardzo jesteś szczęśliwy, mnie potrzeba było sześciu miesięcy czasu abym otrzymał to, co ty w dziesięciu minutach.
— Panowie, rozporządzam więc waszemi statkami i to jak następuje: Francuzi z galerą admiralską na czele, przedzierać się zechcą przez wasze statki; podwajam więc łańcuch zaporny, dając mu tyle długości, aby flota znalazła się pomiędzy waszemi łodziami. Wtedy, dwudziestu odważnych, których wybrałem, wzniecą ogień na starych waszych statkach napełnionych materyałami palnemi, a sami na jednej łodzi uciekną.
— Czy słyszycie!... — zawołał Taciturne — flota francuzka spłonie cała.
— Tak, cała — odrzekł nieznajomy — nie będą mieli sposobu do odwrotu ani morzem, ani lądem, bo jednocześnie rozerwiecie tamy Malines, Berchem, de Lierre, Duffel i antwerpską. Naprzód przez was odparta, następnie ścigana rozerwanemi tamami, otoczona ze wszystkich stron niespodziewanem i coraz powiększającem się morzem, armia francuzka zostanie utopioną zgładzoną i zniszczoną.
Oficerowie wydali okrzyk radości.
— Jedna jest tylko niedogodność — odezwał się książę.
— Jaka? — zapytał nieznajomy.
— Taka, że potrzeba przynajmniej dnia czasu dla wysłania rozkazów, tymczasem zaledwie mamy tylko godzinę.
— Wystarczy — odpowiedział ten, którego nazywano Jego książęcą mością.
— Kto uwiadomi flotę?
— Już uwiadomiona.
— Przez kogo.
— Przezemnie. Gdyby ci panowie niechcieli mnie słuchać, kupił bym ich.
— A Malines, Lierre, Duffel?...
— Przejeżdżałem przez Malines i Lierre a posłałem agenta do Duffel; o jedenastej francuzi będą pobici, o północy flota ich będzie spaloną, a o pierwszej będą w pełnym odwrocie. Skoro Malines przerwie swoje tamy, a Duffel odwróci kanały, cała przestrzeń stanie się wściekłym oceanem, który zatopi domy, pola, lasy, wsie, to prawda, ale także zatopi francuzów, tak, że noga ich niepowróci do Francyi...
Te wyrazy przyjęto z ogólnem podziwieniem i trwogą; po przejściu wrażenia, nagle Flamandczycy zaczęli sypać oklaski.
Książę Oranii zrobił dwa kroki ku nieznajomemu i podał mu rękę.
— A więc, Mości książę, wszystko z naszej strony gotowe?...
— Wszystko — odpowiedział nieznajomy, lecz sądzę, że i u Francuzów wszystko do szturmu przygotowane.
I palcem wskazał na otwierającego drzwi oficera.
— Jaśnie oświeceni i wielmożni panowie — odezwał się oficer — otrzymaliśmy wiadomość, że francuzi ruszyli i postępują ku miastu w szyku bojowym.
— Do broni! — zawołał burmistrz.
— Do broni! — powtórzyli obecni.
— Cierpliwości, panowie — przerwał nieznajomy głosem męzkim i rozkazującym — pozwólcie mi zrobić jeszcze jednę uwagę, ważniejszą nad wszystkie.
— Prosimy Waszą książęcą mość — odpowiedziano.
— Francuzi mają być zaskoczeni niespodzianie — rzekł tenże — zatem niebędzie to walka, ani nawet odwrót, ale ucieczka; aby ich więc ścigać, potrzeba wam być lekkimi; na Boga!.. przez wasze pancerze, przez wasze zbroje, w których ruszać się ledwie możecie, przegrywacie bitwy, zatem radzę wam zdjąć te zbroje!...
I nieznajomy odkrył szeroką pierś, którą, tylko kaftan bawoli osłaniał.
— Spotkamy się w rozprawie, panowie dowódzcy! — mówił dalej nieznajomy, a tymczasem udajcie się na plac ratuszowy, gdzie znajdziecie wojsko w szyku bojowym.
— Dzięki ci, Mości książę — rzekł książę Oranii do nieznajomego — ocalisz zarazem Belgię i Holandyę.
— Za wiele zaszczytu — odpowiedział nieznajomy.
— A czy Wasza książęca mość wydobędziesz miecz przeciw Francuzom?... — zapytał książę.
— Tak się postaram, abym walczył w obec Hugonotów — odrzekł nieznajomy, kłaniając się z uśmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.