Czterdziestu pięciu/Tom IV/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
Jak Henryk król Nawarry sprawił się pierwszy raz w ogniu.

Mała armia podstąpiła na dwa strzały armatnie pod miasto; tam jedzono śniadanie właśnie.
Po posiłku, oficerom i żołnierzom pozwolono przez dwie godziny spocząć.
Była to trzecia po południu, to jest zaledwie dwie godziny dnia zostawało, kiedy król pod swój namiot przywołał oficerów.
Henryk był bardzo blady i kiedy rozprawiał ręce drżały mu jak rękawiczki powieszone dla wysuszenia.
— Panowie — rzekł — przybyliśmy, aby wziąć Cahors; musimy je więc wziąć, skorośmy poto przyszli, a wziąć musimy siłą, rozumiecie? to jest nieszczędząc życia, ciała i żelaza.
— Wcale nie źle — pomruknął Chicot — i jeżeli słowa odpowiedzą czynom, ciekawe rzeczy zobaczymy.
— Pan marszałek de Biron — mówił dalej Henryk — który przysiągł, że wywiesza co do jednego Hugonota, jest od nas o pięćdziesiąt mil oddalony. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan de Vesins wyprawił do niego posła i za pięć dni z dziesięcioma tysiącami ludzi na karki nam spadnie. Tak więc we dwa ognie nas wezmą. Weźmy więc Cahois i przyjmijmy go jak pan de Vesins nas przyjąć zamierza. Dalej panowie, staję na waszem czele i powiadam, strzały za grad uważajcie.
Jakkolwiek krótka przemowa, była jednak dostateczną, albowiem żołnierze i oficerowie odpowiedzieli na nią okrzykami radośnemi.
— Piękny mówca — rzekł do siebie Chicot — czysty gaskończyk; szczęściem, że odpowiadają mu oklaskami; ale ciekawym co to będzie, kiedy przyjdzie do rzeczy.
— Armia ruszyła zająć stanowisko pod wodzą Mornaya.
Wtedy król zbliżył się do Chicota.
— Przebacz mój przyjacielu — rzekł — oszukałem cię mówiąc o łowach na wilki i inne drapieżne zwierzęta; ale musiałem tak czynić; król Henryk nie chce płacić posagu siostrze swojej Małgorzacie, a ona krzyczy i płacze o swoje Cahors; chcąc zaś mieć spokój w domu, trzeba czynić co żona żąda; musiałem więc udać się, aby wziąć Cahors.
— Dlaczegóż, Najjaśniejszy panie, nie zażądała — od ciebie księżyca, kiedy jesteś tak usłużnym mężom?... — odparł Chicot, obrażony królewskiemi żarty.
— Nawetbym i tego spróbował, mój Chicot, tak kocham moją Małgorzatę.
— Dosyć Najjaśniejszy panie będziesz miał roboty z Cahors i zobaczymy, jak się z niem sprawisz.
— Właśnie to chciałem powiedzieć; słuchaj, przyjacielu Chicot, chwila jest stanowcza i okropna, a ja wcale się nie taję, że wojownikiem nie jestem i drżę za każdym wystrzałem. Mój przyjacielu, nie żartuj z biednego bearneńczyka, swojego rodaka i przyjaciela i jeżeli trwogę we mnie spostrzeżesz, nie opowiadaj nikomu.
— Jeżeli Najjaśniejszy pan stchórzy?
— Tak.
— Zatem się boisz, Najjaśniejszy panie?
— Bezwątpienia.
— Jeżeli się boisz, na kiegoż dyabła w takie sprawy się wdajesz?
— Muszę.
— Vesins jest straszny człowiek.
— Wiem o tem.
— Nikomu nie przebacza.
— Czy tak?
— Jestem pewny, pióro białe czy czerwone mało go obchodzi i kiedy je zobaczy, zawoła: ognia!
— Mówisz o moim białym pióropuszu?
— Tak, Najjaśniejszy panie, bo sam tylko taki nosisz.
— Cóż z tego?
— Radzę ci abyś je zdjął, Najjaśniejszy panie.
— Ale ja wziąłem je, aby mnie poznawano, i jeżeli zdejmę....
— Cóż z tego.
— Nie osięgnę celu mojego.
— Zatem zachowasz je pomimo mojej rady?
— Tak, zachowam.
I mówiąc te słowa, które objawiały nieodwołalne postanowienie, Henryk drżał widoczniej jeszcze, niż kiedy przemawiał do wojska.
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot, niepojmujący dwóch przeciwnych objawów, jeszcze czas, nierób niedorzeczności, wszak na konia w tym stanie wsiąść nie zdołasz.
— Czym taki blady?... — zapytał Henryk.
— Blady jak śmierć.
— Dobrze, to nic nie znaczy.
— Jakto dobrze?
— Z tem mi do twarzy.
W tym samym czasie dał się słyszeć huk armat wałowych, wraz z muszkietowemi strzałami. Właśnie pan de Vesins odpowiadał na propozycyę poddania się, uczynioną mu przez pana Duplessis-Mornay.
— A co — rzekł Chicot — co myślisz Najjaśniejszy panie o tej muzyce?
— Myślę, że zimno aż mi po szpiku przeszło — odpowiedział Henryk. Konia! konia! zawołał głosem chrapliwym i stłumionym.
Chicot patrzył i słuchał nie pojmując zupełnie dziwnego zjawiska.
Wsiadł na konia, ale się dwa razy na nim poprawił.
— Dalej, Chicot — rzekł i ty na koń, wszak i ty nie wojak?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, razem będziemy patrzyli, konia, tylko dobrego konia dla pana Chicot!
Chicot ruszył ramionami i wsiadł na pięknego hiszpańskiego konia, którego mu przyprowadzono stosownie do rozkazu królewskiego.
Henryk puścił się galopem a za nim Chicot.
Przybywszy przed swoję małą armię Henryk podniósł przyłbicę.
— Sztandar! gdzie sztandar!... — zawołał.
Zdjęto pokrowce i nowy sztandar z podwójnym herbem Nawarry i Burbonów uroczyście rozwinął się w powietrzu; był on cały biały, z jednej strony miał złote łańcuchy w polu lazurowem, z drugiej lilie złote.
— Oto sztandar — rzekł Chicot — który się nie utrzyma, lękam się o niego.
W tej chwili działa twierdzy znowu zagrzmiały i o dziesięć kroków od króla pustka znaczna ukazała się w piechocie.
— Da pioruna!... — rzekł — czyś widział Chicot? to wzbudza apetyt.
I zaszczękał zębami.
— Słabo mu — rzekł Chicot.
— Ha!... — rzekł Henryk — lękasz się słaba duszo; drżysz, zaczekaj, nauczę cię odwagi.
I zatapiając ostrogi w brzuch konia, wyprzedził artyleryę, piechotę i kawaleryę, przybył o sto kroków od wałów, ziejących morderczym ogniem, który odbijał się jak blask słońca w lśniącej zbroi jego.
Tutaj zatrzymał konia przez kilka minut z twarzą zwróconą ku bramie i w końcu zawołał:
— Faszyny! na Boga! faszyny!
Mornay biegł za nim ze spuszczoną przyłbicą i mieczem w dłoni.
Chicot pędził za Mornayem, lecz nie wydobył pałasza.
Za niemi trzema sunęli się młodzi hugonoci wołając:
— Niech żyje Nawarra!
Vice-hrabia Tureniusz szedł na ich czole z faszyną, którą trzymał na szyi konia.
Kiedy każdy rzucił swoję faszynę, fosa zapełniła się.
Artylerya podbiegła i chociaż tracąc ludzi zdołała umieścić swoje petardy pod bramą.
Kule i kartacze gwizdały około Henryka, i w jednej chwili dwudziestu ludzi padło w jego oczach.
— Naprzód! naprzód!... — zawołał i popędził konia, w środek artyleryi.
Przybiegł na brzeg fosy wtedy, gdy pierwsza petarda miała wypalić.
Brania pękła w dwóch miejscach.
Artylerzyści zapalili drugą petardo.
Nowa szpara zrobiła się w drzewie; i w tej samej chwili przez potrójny otwór wychyliło się dwadzieścia muszkietów i wyrzuciło grad kul na oficerów i żołnierzy.
Ludzie padali około króla jak ścięte kłosy.
— Najjaśniejszy panie — mówił Chicot nic myśląc o sobie, zaklinam cię, oddal się.
Mornay nic nie mówił, ale był zadowolony ze swojego ucznia i kiedy niekiedy zasłaniał go, lecz Henryk go oddalał.
Nagle uczuł Henryk, że pot stacza mu się po czole i mgła wzrok zasłania.
— A! przeklęta naturo — rzekł — nie powiedzą, że ty mnie pokonałaś.
I zeskoczył z konia wołając:
— Siekiery! prędzej siekiery!
Silną prawicą odbił lufy muszkietów, odbił kawały drzewa i gwoździe.
Nakoniec upadły drzwi i kawałek muru, stu ludzi wbiegło, wołając:
— Nawarra! Cahors nasze! niech żyje Nawarra!
Chicot nieopuszczał króla; był z nim pod sklepieniem bramy gdzie Henryk wszedł pierwszy, lecz za każdym wystrzałem widział go drżącym i skłaniającym głowę.
— Do dyabła!... — mówił Henryk gniewny — Chicot, czyś kiedy widział podobne tchórzostwo?
— Nie, Najjaśniejszy panie — odrzekł — nigdy tchórza tobie podobnego nie widziałem; to straszne...
W tej chwili, żołnierze pana de Vesins usiłowali wyparować Henryka i jego straż przednią, która opanowała bramę i sąsiednie domy.
Henryk przyjął ich z orężem w dłoni.
Lecz oblegający byli silniejsi i udało im się odeprzeć Henryka za fosę.
— Do pioruna — zawołał król — zdawało mi się, że mój sztandar się cofa; w takim razie sam go poniosę.
I w rzeczy samej, wyrywając sztandar z rąk niosącego, wzniósł go do góry i pierwszy wszedł do miasta otoczony swojemi.
— Teraz drżyj nikczemny tchórzu — rzekł.
Kule świszczały, odbijały się od jego zbroi i dziurawiły sztandar.
Panowie Tureniusz, Mornay i inni wcisnęli się w wyłamaną bramę pod przewodnictwem króla swojego.
Huk dział ustał, bo twarz w twarz, dłoń z dłonią ścierać się musiano.
Dalej słychać było szczęk broni i glos pana de Vesins:
— Barykadować ulice, kopać rowy, zamykać domy.
— O!... — rzekł Tureniusz — który słyszał ten głos, oblężenie miasta skończone, mój biedny Vesins.
I mówiąc to wystrzelił z pistoletu i ranił go w rękę.
— Jesteś w błędzie Tureniuszu — odpowiedział Vesins — dwadzieścia twierdz jest w Cahors, jeżeli jedna wzięta, dziewiętnaście zostaje.
Pan de Vesins bronił się przez pięć dni i pięć nocy; brać musiano dom po domu, ulicę po ulicy.
Szczęściem dla świtającej fortuny Henryka Nawarskiego, za nadto zaufał murom i garnizonowi i dlatego nie przywołał Birona.
Przez pięć dni i pięć nocy Henryk dowodził jak wódz i walczył jak żołnierz; przez pięć dni i pięć nocy sypiał na kamieniu i budził się z toporem w dłoni.
Codzień nową, podbijał ulicę, nowy plac, nowy zaścianek; co noc garnizon usiłował odbić zdobycz dzienną króla.
Nakoniec, w nocy z czwartego na piąty dzień, nieprzyjaciel strudzony zdawał się pozwalać na spoczynek armii protestanckiej.
Henryk więc zaatakował z kolei; uderzył na jedne stanowisko, które go kosztowało siedemset ludzi; prawie wszyscy lepsi oficerowie byli ranieni, Tureniusz dostał postrzał w ramię, Mornay otrzymał ranę w głowę i o mało nie był zabitym.
Sam tylko król był całym: po trwodze jakiej z początku doznawał i którą tak mężnie pokonał, nastąpiło gorączkowe wzruszenie, szalona prawie odwaga.
Zbroja była porąbana, a razy jego były tak silne, że nie ranił, ale zabijał.
Zdobywszy ostatni punkt wjechał król w obwód w towarzystwie Chicota, który milczący i ponury, patrzył od pięciu dni z rozpaczą na rosnące straszydło, mające pochłonąć monarchię Walezyuszńw.
— A co, Chicot?... — rzekł król unosząc przyłbicy, jakby chciał czytać w duszy biednego posła.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot smutnie — myślę, że jesteś prawdziwym królem.
— A ja — zawołał Mornay — myślę, że jesteś Najjaśniejszy panie nieroztropnym, wznosząc przyłbicę, kiedy jeszcze ze wszystkich stron strzelają; patrzaj, oto kula!
W rzeczy samej kula obtrąciła kawałek pióra od hełmu Henryka.
W tym samym czasie, jakby na potwierdzenie zdania Mornaya, król ujrzał się otoczonym przez kilkunastu muszkieterów ze straży rządcy.
Byli ustawieni przez pana Vesins i strzelali celnie.
Ubito konia pod królem, a koniowi pod Mornayem nogę strzaskano.
Król upadł i dziesięć mieczy wzniosło się nad nim.
Chicot sam niewzruszony pozostał; zeskoczy! z konia i swoim mieczem odpędził zuchwałych.
Następnie, podniósłszy króla, podał mu swojego konia i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, zaświadczysz przed królem Francyi, że chociaż dobyłem miecza przeciwko niemu, niedotknąłem nikogo.
Henryk ze łzami w oczach uściskał Chicota.
— Do pioruna! ty będziesz moim Chicot, ze mną żyć i umierać musisz. Moja służba tak dobra jak moje serce.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — jednę mam tylko służbę na święcie, a tą jest mój monarcha. Prawda, jego gwiazda blednie, ale mu będę wiernym do końca. Pozwól niech jemu służę do śmierci i nie zazdrość mu ostatniego wiernego sługi.
— Chicot — odparł Henryk — jesteś mi drogim i świętym; upewniam cię, że po królu francuzkim we mnie masz najlepszego przyjaciela.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie, po prostu odpowiedział Chicot, całując z uszanowaniem rękę królewską.
— Teraz, jak widzisz mój przyjacielu, Cahors jest naszem. Pan de Vesins daremnie traci ludzi; bo ja raczej zginę, a nie cofnę się.
Groźba była zbyteczna i tyle poświęcać Henryk nie miał potrzeby.
Wojsko jego pod dowództwem Tureniusza rozbroiło garnizon i ujęło Vesinsa.
Miasto poddało się.
Henryk wziął za rękę Chicota i przyprowadził do gorejącego domu, który mu służył za główną kwaterę, tam podyktował list panu de Mornay, aby go Chicot zawiózł królowi Francyi.
List ten napisany był lichą łaciną i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum, Cognosco meos devotos, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
Co znaczy:
„To co mi mówiłeś było bardzo użytecznem. Znam mnie nie wiernych, ty znaj twoich. Resztę Chicot ci powie”.
— A teraz, przyjacielu Cbicot — mówił Henryk — uściskaj mnie, ale strzeż się poplamić, bom zakrwawiony jak rzeźnik. Ofiarowałbym ci część zwierzyny, ale wiem, żebyś jej nie przyjął. Oto mój pierścień, przyjmij go i bywaj zdrów!... Wracaj, dobrze cię przyjmą na dworze, gdy opowiesz, co widziałeś.
Chicot przyjął pierścień i odjechał.
Przez trzy dni zdawało mu się, że we śnie marzy, dopiero przebudził się w Paryżu, przed swoim domem, wprost którego pan do Joyeuse wyprawiał serenadę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.