Czterdziestu pięciu/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
TRZECI DZIEŃ PODRÓŻY.

Chicot dlatego tak niedbale uciekał, że był w Etampe, to jest w mieście, w pośród ludności, pod opieką pewnej liczby urzędników, którzy za najpierwszem jego żądaniem, byliby nadali bieg sprawiedliwości i samego nawet księcia Gwizyusza uwięzili.
Przeciwnicy jego nawzajem poznali, że się znajdują w zbyt przykrem położeniu, a jak widzieliśmy, oficer niezważając na ucieczkę Chicota, zabronił żołnierzom używać broni palnej.
Dla tej samej przyczyny wstrzymał się od ścigania Chicota, który w takim razie byłby swoim wrzaskiem miasto całe rozbudził.
Tak więc mały, o trzecią część zmniejszony hufiec, zniknął w ciemności. zostawiając, dla mniejszego skompromitowania się, obu zabitych, nieodbierając im broni umyślnie, iżby mniemano, że polegli w walce pojedynczej.
Chicot w całej okolicy nadaremnie szukał swoich kupców i ich komisantów, a przypuszczając, że ci z którymi miał do czynienia, po chybionym celu, pewno w mieście niepozostali, osądził, że dobra taktyka jemu przeciwnie nakazuje w niem pozostać.
Co większa, gdy obszedł znaczną, część miasta i z rogu jednej ulicy usłyszał tentent oddalających się koni, ośmielił się wrócić do oberży.
Gospodarz jeszcze niezdołał był odzyskać zimnej krwi; pozwolił mu zatem osiodłać konia, patrząc nań osłupiały, jakby na jakie zjawisko.
Chicot korzystał z przychylnej osłupiałości i niezapłacił wydatków, o które też gospodarz wcale nie myślał się upominać.
Potem Chicot poszedł dokończyć noc w głównej izbie innej oberży, w pośród pijaków, którzy niedomyślali się zgoła, że ten wielki nieznajomy z uśmiechającem się obliczem, uprzejmą miną, tylko co nie został zabity, a sam niedawno zabił dwóch ludzi.
O świcie Chicot był już na głównym trakcie, pełen co chwila wzrastającej niespokojności. Z dwóch napaści wybrnął szczęśliwie, ale trzecia mogła być zgubną dla niego.
W tej chwili byłby zawarł pokój ze wszystkimi Gwizyuszami, byłby im opowiadał wszystkie ramotki, które tak doskonale układać umiał.
Ale każdy krzak wzbudzał w nim nieopisaną trwogę, każdy rów dreszczem przejmował całe ciało jego, a na widok każdego muru, chciał się wracać.
Kiedy niekiedy postanawiał, że przybywszy do Orleanu, wyprawi do króla gońca, z prośbą o wyznaczenie mu eskorty od miasta do miasta.
Lecz gdy aż do Orleanu, droga była zupełnie pusta i bezpieczna, Chicot pomyślał iż bezpotrzebnie uchodziłby za tchórza, że może stracić dobrą opinię u króla i że eskorta będzie dlań uciążliwą. Wreszcie pominął już sto rowów, pięćdziesiąt płotów, dwadzieścia murów i dziesięć krzaków, i ani pomiędzy głęźmi ani pod kamieniami niedostrzegł nic niebezpiecznego.
Lecz za Orleanem uczuł Chicot, że go coraz większa trwoga ogarnia. Nadchodziła godzina czwarta z południa, a tem samem i wieczór.
Po obu stronach idącej pod górę drogi, wznosiły się gęste zarośla.
Podróżny, odbijając od siwawej drogi, wyglądał niby czarny punkt na tarczy, dla każdego ktoby zapragnął potraktować go kulą z muszkietu.
Nagle, Chicot usłyszał w dali łoskot jakiś podobny do tententu galopujących koni.
Obejrzał się i pod górą, na którą już do połowy wjechał, ujrzał cwałem pędzących ku sobie jeźdźców.
Porachował, było ich siedmiu. Czterej mieli muszkiety, a przy zachodzącem słońcu lufa każdego wyglądała jak krew czerwona.
Konie tych jeźdźców coraz bardziej przybliżały się do konia Chicota, który zresztą nie myślał przyspieszać biegu, gdyż to w razie napaści mogłoby pozbawić go niektórych środków obrony.
Poprzestał więc na tem tylko, że konia w gzygzak prowadził, tak aby przeciwnicy nigdy go dobrze na cel wziąć niemogli.
Chicot uciekł się do tego wybiegu z całą znajomością muszkietów i muszkieterów, gdyż w chwili gdy jeźdzcy znajdowali się już tylko o pięćdziesiąt kroków od niego, przywitano go czterema strzałami a z tych trzy w rozmaitym kierunku przeleciały mu nad głową.
Przewidując te strzały, Chicot z góry już był sobie pewien plan nakreślił. Usłyszawszy świst kul, puścił cugle i zsunął się z konia na ziemię, wszakże niezapomniał wydobyć szpady, a w lewej ręce trzymał sztylet ostry jak brzytwa, a szpiczasty jak igła.
Spadł więc z konia, powtarzamy, tak, że na nogach przysiadł jak na sprężynach, na każde zawołanie wytężyć się gotowych; głowę zaś zasłonił piersią swojego konia.
Grupa jezdnych wydała okrzyk radości, widząc że Chicot upadł i sądząc że poległ.
— A niemówiłem ci niedołęgo — powiedziały galopem nadciągający i zamaskowany jeździec — dotąd wszystko ci się nieudawało, bo nie słuchałeś moich rozkazów; ale teraz widzisz go, że leży. Zabity czy żywy, zrewidować go natychmiast, a jeśli się rusza, pardonu niedawać.
— Dobrze panie — z uszanowaniem odpowiedział jeden z jeźdzców.
Zsiedli z koni, oprócz jednego żołnierza, który zebrawszy cugle trzymał inne konie.
Chicot wcale nie był pobożnym; lecz, w podobnej chwili przypomniał sobie, że jest Pan Bóg w niebic, że ten Pan Bóg otwiera mu swoje ramiona, i że za pięć minut może jako grzesznik stanie przed sędzią.
Cicho i żarliwie odmówił modlitwę, której zapewne wysłuchano w niebie.
Dwaj żołnierze z dobytemi pałaszami przystąpili ku niemu, a z jęków jego wnieśli, że żyje jeszcze.
Ale że Chicot nieruszał się i wcale do obrony niezabierał, gorliwszy zatem nieostrożnie przystąpił ku niemu tak, że go Chicot lewą ręką mógł dosięgnąć; natychmiast sztylet jakby sprężyną pchnięty, wszedł mu w gardło aż po rękojeść.
Jednocześnie połowa szpady, którą Chicot trzymał w prawej dłoni, znikła w żebrach drugiego jeźdzca, który chciał uciekać.
— Zdrada!.. — zawołał przywódca. Nabić muszkiety, bo ten łotr żyje jeszcze.
— Zapewne, że jeszcze żyję — odparł Chicot, a błyskawice z oczu jego trysnęły. I szybki jak myśl sama, wpadł na przywódcę, pragnąc mu zedrzeć maskę.
Ale wnet natarli nań dwaj żołnierze, od których uwolnił się rozcinając jednemu nogę, dzielnym razem szabli swojej.
— Strzelać dzieci! strzelać żywo! — zawołał przywódca.
— Wprzód nim broń nabijecie — odparł Chicot — rozpruję ci wnętrzności zbójco, i obetnę taśmy twojej maski, ażebym wiedział kto jesteś.
— Broń się, mój panie, broń dobrze, a ja ci dopomogę — rzekł jakiś glos, który Chicot wziął za pochodzący z nieba.
Był to glos pięknego młodzieńca, jadącego na dzielnym karym koniu. W obu rękach trzymał on pistolety i wołał na Chicota:
— Schyl się pan, schyl się, do pioruna!.. ależ schyl się.
Chicot usłuchał.
Pistolet wystrzelił i jeden żołnierz padł rozciągnięty u nóg Chicota, wypuszczając pałasz z ręki.
Tymczasem konie niepokoiły się. Trzej pozostali przy życiu jeźdzcy chcieli wskoczyć na siodła, lecz nadaremnie; młodzieniec strzelił pomiędzy nich i znowu obalił jednego.
— Dwóch przeciwko dwóm — rzekł Chicot; wspaniałomyślny wybawco, bierz twojego a oto mój.
I wpadł na zamaskowanego jeźdzca, który drżąc z wściekłości lub trwogi, mimo to stawił mu czoło, jak człowiek biegły w sztuce władania orężem.
Ze swojej strony młodzieniec schwycił swojego przeciwnika za gardło i cisnął go o ziemię nawet szpady niedobywając, ale dusił go jak owcę do zarżnięcia przygotowaną.
Chicot widząc się wobec jednego tylko przeciwnika, odzyskał zimną krew, a tem samem i przewagę.
Dzielnie natarł na przeciwnika, człowieka dosyć pełnej budowy ciała, wparł go w rów i w oka mgnieniu bok mu przeszył.
Przeciwnik upadł.
Chicot nastąpił nogą na szpadę zwyciężonego, niedopuszczając aby ją znowu pochwycił, a sztyletem obcinając maskę — zawołał:
— Pan de Mayenne?... Tego się właśnie spodziewałem.
Książę nieodpowiedział; omdlał, już z powodu upływu krwi, już z powodu upadku.
Chicot potarł nos, co czynił zwykle gdy miał przystąpić do czegoś ważnego, a po chwilowym namyśle, zawinął rękawy, wziął swój szeroki sztylet i przystąpił do księcia pragnąc mu po prostu głowę uciąć.
Lecz natychmiast poczuł, że czyjaś żelazna dłoń ściska jego rękę i usłyszał głos mówiący mu:
— Wstrzymaj się, panie, przeciwnika leżącego na ziemi nikt nie zabija.
— Młodzieńcze — odparł Chicot — prawda, że mi życie ocaliłeś i dziękuję ci za to z całego serca; lecz przyjmij odemnie małą nauczkę, wielce pożyteczną w obecnych czasach moralnego rozprzężenia. Skoro kto w ciągu trzech dni wytrzyma trzy napaści; skoro trzy razy zostaje w niebezpieczeństwie; skoro nieostygła jeszcze na nim krew nieprzyjaciół, którzy doń strzelali bez żadnego wyzwania z jego strony, jakby do wilka wściekłego, wtedy młodzieńcze, pozwól niech ci to powiem, taki człowiek śmiało uczynić może to, co ja uczynić pragnę.
I znowu Chicot ujął swego nieprzyjaciela za gardło, pragnąc zamiaru dokonać.
Ale i teraz jeszcze młodzieniec wstrzymał go.
— Przynajmniej dopóki ja tu jestem, pan tego nie uczynisz. Krwi płynącej już z rany jaką pan zadałeś, w ten sposób do reszty wytaczać nie wolno.
— Ba!... — rzekł zdziwiony Chicot — miałżebyś pan znać tego nędznika?
— Tym nędznikiem jest książę de Mayenne, wielkością wyrównywający wielu królom.
— To go właśnie gorzej potępia — ponuro rzekł Chicot — a pan kto jesteś?
— Jestem ten, który panu ocalił życie — zimno odparł młodzieniec.
— I który, jeżeli się nie mylę, przed trzema dniami przy Charenton, oddał mi list króla?
— Tak jest.
— A więc pan służysz królowi?
— Mam ten zaszczyt — kłaniając się odpowiedział młodzieniec.
— I służąc królowi oszczędzasz pana de Mayenne?... Do licha!... pozwól sobie powiedzieć mój panie, że dobry sługa wcale tak niepostępuje.
— Owszem panie, ja sądzę, że właśnie w tej chwili najlepiej królowi usługuję.
— Być może — smutnie odparł Chicot — być może, ale tu nie czas filozofować. Jakże pana nazywają?
— Ernauton de Carmainges — odrzekł, kłaniając się.
— No, panie Ernauton, cóż teraz poczniemy z tym klocem, bo co do mnie, uprzedzam, że ruszam dalej.
— Będę czuwał nad panem de Mayenne — odparł młodzieniec.
— A z towarzyszem, który tam słucha, co uczynisz?
— Zdaje mi się, że ten biedak nic nie słyszy, tak go dobrze zdusiłem, iż omdlał.
— No, panie de Carmainges, dzisiaj ocaliłeś mi życie, ale na przyszłość dyabelnie je kompromitujesz.
— Czynię co powinienem, a przyszłość od Boga zawisła.
— Niech się zatem stanie zadosyć pańskiemu żądaniu. Zresztą niechcę zabijać tego człowieka, gdy się bronić niemoże, chociaż jest to mój najzawziętszy nieprzyjaciel. Żegnam cię więc mój panie.
I Chicot ścisnął dłoń Ernautona.
— Może on ma słuszność — dodał idąc po swojego konia.
Ale zatrzymał się i wróciwszy rzekł:
— Pan tu masz siedm dobrych koni; zdaje mi się, że na cztery zapracowałem; pomóż mi pan zatem wybrać jednego... Zapewne pan się znasz na koniach?
— Weź pan mojego — odpowiedział Ernauton, wiem co on potrafi.
— O!.. to za wielka wspaniałomyślność, zachowaj go pan dla siebie.
— Nie ja nie potrzebuję tak prędko jechać, jak pan.
Chicot nie dał się długo prosić, wsiadł na konia Ernautona de Carmainges i znikł jak cień na drodze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.