Czterdziestu pięciu/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
BRAT BOROMEUSZ.

Gdy Chicot podtrzymując wielebnego przeora, dostał się przez wielkie schody na dziedziniec przeoratu, dziedziniec ten przedstawiał rzeczywiście widok będących w ruchu szeregów.
Zakonnicy podzieleni na dwa hufce po stu ludzi, niby żołnierze, z halabardami, pikami lub muszkietami u nogi, czekali na pojawienie się dowódzcy.
— Około pięćdziesięciu najsilniejszych i najgorliwszych, przywdziało kaski lub szyszaki; długie miecze wisiały im u boków, a jedynie dla braku tarcz nie byli podobnemi do starożytnych Medów, albo też dla braku zezowatych oczu, do nowoczesnych Chińczyków.
Jedni z dumą przechadzali się ubrani w pancerze, po których ochoczo uderzali żelaznemi rękawicami.
Inni znowu, przywdzieli naramienniki i nagolenniki i wprawiali się we władanie członkami, pozbawionemi tym sposobem sprężystości.
Brat Boromeusz wziął hełm z rąk nowicyusza i włożył go na głowę tak szybko i zgrabnie, jakby prawdziwy pieszy lub konny żołnierz.
Gdy go zapinał, Chicot z uśmiechem patrzył na hełm, a oglądając go chodził w koło Boromeusza, jakby go chciał ze wszech stron podziwiać.
Co większa przystąpił do podskarbiego i ręką dotknął hełmu.
— Pyszną masz zbroję bracie Boromeuszu — rzekł — gdzieżeś ją kupił kochany przeorze?
Gorenflot nie mógł odpowiedzieć, bo go właśnie pakowano w błyszczący pancerz, który chociaż mógł by był pomieścić farnezyjskiego Herkulesa, gniótł jednak boleśnie obrzmiałe ciało szanownego przeora.
— Do pioruna!.. nie ściskajcie tak mocno, — wołał Gorenflot — nie będę mógł mówić. Dosyć! dosyć!..
— Podobno pytałeś pan wielebnego księdza przeora, gdzie kupił mój hełm?.. — rzekł Boromeusz.
— Pytałem przeora, ale nie ciebie — odparł Chicot — bo sądzę, że w tym klasztorze, równio jak i w innych, nic się nie dzieje bez wiedzy przełożonego.
— Zapewne — rzekł Gorenflot — że się tu nic nic dzieje bez mojej woli i wiedzy, o co pytałeś kochany panie Briquet?
— Pytam brata Boromeusza czy nie wie, zkąd ten hełm pochodzi.
— Należał do różnej zbroi, którą wczoraj wielebny przeor dla klasztoru zakupił.
— Wasza wielebność, przypomni sobie, że rozkazała, aby tu przyniesiono kilka hełmów, i pancerzy, a rozkazy waszej wielebności zostały wypełnione.
— Prawda, prawda — rzekł Gorenflot.
— Ha!.. — zawołał Chicot — widać, że mój hełm bardzo przywiązany do swojego pana, bo wczoraj sam go odprowadziłem do pałacu Gwizyuszów, a dzisiaj jak stracony pies przychodzi tu znaleźć mię w przeoracie Jakobitów?
W tej chwili, na skinienie brata Boromeusza, szeregi stanęły w porządku i nastąpiła cisza powszechna.
Chicot usiadł na ławce, aby mógł wygodnie przypatrzyć się manewrom.
Gorenflot stał mocno na nogach, niby na dwóch słupach.
— Baczność!.. — szepnął brat Boromeusz.
Dom Modest wyjął ogromną szablę z żelaznej pochwy i wznosząc ją w powietrze, wrzasnął głosem stentora:
— Baczność!..
— Może komenda utrudzi waszą wielebność, — z uprzedzajacem przymileniem rzekł Boromeusz.
— Wasza wielebność cierpiący byłeś z rana, jeżeli więc pragniesz oszczędzać swoje kosztowne zdrowie, ja dzisiaj komenderować będę obrotami.
— I owszem — powiedział dom Modest — rzeczywiście jestem cierpiący, duszno mi; komenderuj więc sam.
Boromeusz ukłonił się i jak człowiek przywykły do tego rodzaju przyzwoleń, stanął na czele zbrojnych.
— Co za uprzejmy sługa!.. — rzekł Chicot; to perła nie człowiek.
— Mówiłem ci, że przewyborny — odparł dom Modest.
— Jestem pewny, że co dzień tak z tobą postępuje — rzekł znowu Chicot.
— O! co dzień, uległy jak niewolnik, zawsze muszę mu wymawiać jego nadskakiwanie. Pokora wprawdzie nie jest niewolą, sentencjonalnie powiedział Gorenflot.
— Takim sposobem tutaj naprawdę niemasz nic do czynienia i możesz spać wygodnie, bo brat Boromeusz czuwa za ciebie!
— O! prawda, jak Bóg żywy prawda!
— To właśnie wiedzieć pragnąłem — rzekł Chicot i całą baczność zwrócił na Boromeusza.
Widok podskarbiego klasztoru, który się w zbroicy swojej zżymał niby rumak bojowy, był w istocie godny podziwienia.
Rozszerzone oko jego ciskało płomienie, silne ramię tak biegle mieczem wstrząsało, iż rzekłbyś, że to fechmistrz robiący bronią wobec plutonu żołnierzy.
Ilekroć brat Boromeusz wydał jaką komendę, Gorenflot powtarzał ją natychmiast, dodając:
— Boromeusz ma słuszność; ale już wam to mówiłem; przypomnijcie sobie wczorajszą lekcyę. Przełóżcie broń z jednej ręki w drugą; trzymajcie piki, ależ, trzymajcie ostrze na wysokości oka; tylko prosto, na świętego Jerzego! prosto; pól obrotu w lewo jest zupełnie to samo co pół obrotu w prawo, z różnicą, że w przeciwnym kierunku.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot — z ciebie widzę dzielny instruktor.
— Tak, tak — odparł Gorenflot, gładząc potrójny podbródek, nie źle znam się na manewrach.
— A w Boromeuszu masz wybornego ucznia.
— Zrozumiał mię — powiedział Gorenflot — nie można być pojętniejszym.
Zakonnicy wykonali marsz pospieszny w owej epoce bardzo wzięty, robili bronią, pałaszami, pikami i strzelali.
Gdy przyszło do tego ostatniego ćwiczenia — przeor rzekł do Chicota: — obaczysz mojego małego Jakóbka.
— Któż jest ten twój mały Jakób?
— Miły chłopak, którego chciałem umieścić przy sobie, bo ma łagodną powierzchowność i silną dłoń, a przytem wszystkiem żywy jak saletra.
— Doprawdy! Gdzież jest ten dzielny chłopiec?
— Czekaj, czekaj, zaraz ci pokażę; patrz, tam, ten co trzyma muszkiet i chce pierwszy strzelić.
— A czy dobrze strzela?
— O sto kroków trafia zawsze w sam środek róży.
— Zuch, musi także dobrze do mszy służyć. Ale czekaj że i ty teraz.
— Albo co?
— Tak, tak... nie.
— Znasz małego Jakóba?
— Ja, bynajmniej.
— A z rana zdawało ci się, że go poznajesz?
— Tak, sądziłem żem go widział w jakimś kościele, gdzie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, zamknięty byłem w konfesjonale. Ale nie, omyliłem się, to nie on.
Wyznać winniśmy, że tą rażą Chicot skłamał.
Był on bardzo dobrym fizyonomistą, a skoro raz kogo widział, już jogo twarzy nigdy niezapomniał.
Mały Jakób, niedomyślając się wcale, że jest przedmiotem uwagi przeora i jego przyjaciela, nabijał tymczasem ciężki i jego osobie wyrównywujący muszkiet; nabiwszy, dumnie stanął o sto kroków od celu i cofnąwszy prawą nogę w tył, wycelował z prawdziwie wojskową dokładnością.
Strzelił, a kula ugrzęzła w samym środku celu, z głośnym poklaskiem wszystkich mnichów.
— Doprawdy, dzielnie wymierzył!... — rzekł Chicot — na honor, to ładny chłopak.
— Dziękuję panu — odpowiedział Jakób — a blade jego oblicze zarumieniło się z radości.
— Zręcznie robisz bronią, mój chłopcze — rzekł znowu Chicot.
— Dopiero się uczę, proszę pana — odparł Jakób.
To powiedziawszy, rzucił niepotrzebny już muszkiet a z rąk sąsiada wziął pikę i zrobił nią młynka, który Chicot pochwalił, jako doskonale wykonany.
Chicot znowu mu powinszował.
— Mianowicie w robieniu szpadą celuje Jakób — rzekł dom Modest. Znawcy mu to przyznają; prawda, że łotr ma żelazne nogi, stalowe ręce i że się fechtuje od rana do nocy.
— No! obaczmy — powiedział Chicot.
— Czy chcesz pan spróbować jego siły?... — spytał Boromeusz.
— Chciałbym widzieć jej próbkę — odparł Chicot.
— O!... — mówił dalej podskarbi — tutaj nikt mierzyć się z nim nie może, chyba tylko ja jeden; lecz może pan posiadasz niejaką zręczność?
— Ja jestem tylko ubogi mieszczanin — rzekł Chicot wstrząsając głową — dawniej wywijałem klingą jak każdy inny; ale dzisiaj nogi już drżą podemną, ręka chwieje się a głowa już nie bardzo przytomna.
— Jednak, czasem pan jeszcze używasz szpady?... — spytał Boromeusz.
— Tak, czasem — odpowiedział Chicot, rzucając na uśmiechającego się Gorenflota spojrzenie, które mu wyrwało z ust nazwisko Mikołaja Dawid.
Ale Boromeusz nie dostrzegł tego uśmiechu, niesłyszał tego nazwiska, i z największą spokojnością kazał podać florety i maski.
Jakób, mimo zimnej i ponurej powłoki swojej, drżący z radości, do kolan podwinął habit i wyzywająco sandałem tupnął w ziemię.
— Ponieważ nie jestem ani zakonnikiem, ani żołnierzem — rzekł Chicot — dawno więc już nierobiłem bronią, proszę cię zatem bracie Boromeuszu, ażebyś jako człowiek muskularny i silny, dał lękcyę bratu Jakóbowi. Wszak pozwalasz kochany przeorze?... — spytał Chicot dom Modesta.
— Rozkazuję!... — zadeklamował przeor, zawsze rad, skoro mógł użyć tego wyrazu.
Boromeusz zdjął hełm; Chicot zaś czemprędzej wyciągnął ręce, a umieszczony w nich hełm, dozwolił dawnemu panu swojemu przekonać się jeszcze raz o jego tożsamości; gdy zaś nasz mieszczanin tem był zajęty, podskarbi podwinął habit i przygotował się.
Wszyscy zakonnicy natychmiast otoczyli mistrza i ucznia.
Gorenflot pochylił się do ucha swojego przyjaciela.
— Nieprawdaż, że to równie zabawne jak śpiew nieszporny?... — rzekł naiwnie.
— Tak mówią dragoni — równie naiwnie odparł Chicot.
Dwaj walczący stanęli do boju; Boromeusz, chudy i kościsty, nietylko miał za sobą wzrost, ale pewność i doświadczenie.
Oczy Jakóba żywym ogniem zabłysły, a policzki gorączkowo poczerwieniały.
Widać było jak powoli opadała zakonna maska Boromeusza, który, czując floret w ręku, uniesiony zapałem walki, przemienił się w wojownika.
Każde pchnięcie łączył on albo z napomnieniem, albo też z radą lub naganą; lecz częstokroć siłą, szybkość i zapał Jakóba tryumfowały nad korzyściami jego mistrza, i brat Boromeusz otrzymał kilka należytych pchnięć w same piersi.
Chicot pożerał wzrokiem to widowisko i liczył wszystkie pchnięcia.
Skoro nastąpiła pierwsza przerwa — rzekł:
— Jakób tuszował sześć razy, brat Boromeusz dziewięć; to bardzo pięknie dla ucznia, ale nie dosyć dla nauczyciela.
Niepostrzeżona przez nikogo, wyjąwszy przez Chicota błyskawica, przebiegła po oczach Boromeusza i wykryła nowy zarys jego charakteru.
— Dumny — pomyślał Chicot — to dobrze.
— Panie — odparł Boromeusz z wielką trudnością zdobywszy się na łagodność głosu, robienie bronią jest to rzecz dla każdego, a mianowicie dla nas biednych zakonników, bardzo trudna.
— Jednak — powiedział Chicot — aby jak najmocniej dokuczyć Boromeuszowi, mistrz powinien mieć przynajmniej połowę korzyści nad uczniem.
— A! panie Briquet — rzekł Boromeusz blednąc i przygryzając usta, zbyt pan jesteś absolutny w zdaniach swoich.
— Zły — pomyślał Chicot — to dobrze, są to dwa grzechy śmiertelne; mówią, że jeden wystarcza na zgubę człowieka. No, niebędę miał trudności.
I dodał głośno:
— Gdyby Jakób miał więcej zimnej krwi, pewien jestem, że wyrównałby nauczycielowi.
— Nie sądzę — rzekł Boromeusz.
— A ja sądzę przeciwnie, jestem nawet tego pewny.
— Ban Briquet, jako znawca, cierpko powiedział Boromeusz, powinienby może sam spróbować sił Jakóba; wówczas lepiej umiałby zdać sobie z nich sprawę.
— O! jam już za stary — odparł Chicot.
— Tak, ale mądry — mruknął Boromeusz.
— A! ha! drwisz, pomyśl Briquet; czekaj, czekaj, lecz dodał: jest jedna rzecz, która ujmuje wartości mojemu spostrzeżeniu.
— Jaka?
— To, że brat Boromeusz, jako zacny nauczyciel, przez grzeczność pozwolił Jakóbowi dotknąć czasem piersi swoich.
— A! ha!... — powiedział Jakób także marszcząc brwi.
— Nie, nie — odparł Boromeusz wstrzymując się, ale wściekły w głębi duszy — zapewne, że kocham Jakóba, lecz nie psuję go podobnemi grzecznościami.
— Dziwna rzecz — rzekł Chicot mówiąc sam do siebie, a ja inaczej sądziłem, przepraszam.
— Lecz nakoniec — mówił znowu Boromeusz — pan, który tyle rozprawiasz, chciej sam spróbować.
— O!... nie przestraszaj mię pan — rzekł Chicot.
— Bądź pan spokojny... — powiedział Boromeusz — dla pana będziemy pobłażliwi. Znamy prawa kościoła.
— Poganin! — mruknął Chicot.
— No, panie Briquet, tylko jedno pchnięcie.
— Spróbuj — rzekł Gorenflot, Spróbuj.
— Ja panu nic złego niezrobię — odezwał się Jakób, obstając za nauczycielem i pragnąc ugryźć nieznajomego — mam bardzo lekką rękę.
— Kochane dziecię — szepnął Chicot, wpajając w młodego mnicha niewysłowione spojrzenie, które się skończyło na niemym uśmiechu.
— Ha!.. skoro wszyscy pragną...
— Bravo!... — w tryumfie zawołały strony interesowane.
— Uprzedzam cię jednak — rzekł Chicot — że tylko trzy pchnięcia przyjmuję.
— Jak się panu podoba — odparł Jakób.
Chicot zwolna powstał z ławki, na której znowu był usiadł, ścisnął pas, wdział rękawice i zręcznie przywiązał maskę.
— Jeżeli on odparuje twoje prawe pchnięcia — szepnął Boromeusz Jakóbowi — uprzedzam cię, że się już nigdy z tobą bić nie będę.
Jakób kiwnął głową i uśmiechnął się, co miało znaczyć.
— Bądź spokojny, mistrzu.
Chicot, zawsze powolny i ostrożny, zasłonił się i wyciągnął długie ramiona i nogi, których nadzwyczajną wybujałość w tak cudowny sposób ukrywać umiał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.