Czterdziestu pięciu/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Co się działo za bramą świętego Antoniego.

Robert Briquet spojrzał bacznie na tego, który go zagadnął, a wyglądał on na czterdziesto, lub czterdziesto-pięcio letniego mężczyznę i zarazem przywózdcę trzech czy czterech innych, otaczających go jeźdźców.
To przyjrzenie się zapewne napełniło ufnością Roberta Briquet, bo natychmiast ukłonił się nawzajem i odpowiedział:
— Dziesięć, dwadzieścia razy, masz pan słuszność, lecz, chociaż nie jestem ciekawy, niech mi wolno będzie zapytać, co, według pańskiego zdania, może być powodem tego rozporządzenia?
— Ba!... — rzekł jeden z obecnych — obawa aby nie połknięto ich Salcèda.
— Licha to potrawa!... — wtrącił jakiś głos.
Robert Briquet zwrócił się w stronę, z której pochodził ten głos, zdradzający prawdziwego gaskończyka, i spostrzegł dwudziesto lub dwudziestopięcio-letniego młodzieńca, wspartego ręką o łęk siodła, jeźdźca, który jakby był przywódcą innych.
Młodzieniec ten nie miał czapki na głowie, zapewne stracił ją w tłumie.
Briquet uważał na wszystko, lecz spostrzeżenia jego trwały krótko; szybko więc odwrócił wzrok od gaskończyka, który zapewne podług niego, nic nie znaczył, a znowu spojrzał na jeźdźca.
— Lecz skoro głoszą — rzekł — iż Salcèda należy do pana Gwizyusza, to tem samem nie jest on tak lichym kąskiem.
— Ba! to tak głoszą?... — odezwał się znowu gaskończyk, nadstawiając wielkie uszy.
— Tak jest, niewątpliwie tak głoszą — odparł jeździec wzruszając ramionami — ale teraz prawią tyle niedorzeczności!
— A więc — ośmielił się wtrącić Briquet, ciągle rzucając badawcze spojrzenia i ciągle uśmiechając się szyderczo, a więc pan sądzisz, że Salcède nie należy do pana Gwizyusza?
— Nie tylko sądzę, ale nawet jestem pewny — odparł jeździec.
A gdy spostrzegł, że Robert Briquet bliżej ku niemu przystępując, miał taką minę, jakby mówił:
— Ba! i na czemże opierasz pan tę pewność?
Dodał:
— Bezwątpienia, gdyby Salcède należał do księcia, książę, nie byłby pozwolił schwytać go, a przynajmniej nie pozwoliłby, aby go przyprowadzono skrępowanego z Brukselli do Paryża, lecz byłby się raczej postarał o ułatwienie mu ucieczki.
— Ucieczki — przerwał Briquet — byłoby to zanadto ryzykowne; bo czyby się ucieczka powiodła lub nie, to jednak skoroby pan Gwizyusz dał do niej zachętę, przyznałby tem samem, iż knuje spisek przeciw księciu Andegaweńskiemu.
— Jestem pewny — sucho odparł jezdny — że pan Gwizyusz nie zważałby wcale na tę okoliczność; skoro więc ani się upominał, ani bronił Salcèda, widać, że Salcèda nie należy do niego.
— Jednak, przebacz pan mojemu natręctwu — podjął Briquet — jakkolwiek nie jest to mojem urojeniem, zdaje się przecież, że Salcède mówił...
— Gdzie?
— Wobec sędziów.
— Nie, panie, nie wobec sędziów, lecz wobec tortury.
— Alboż to nie wszystko jedno?... — zapytał Briquet, napróżno przybierając minę niewiniątka.
— Zapewne, że nie wszystko jedno; przypuszczam zresztą, iż mówił, jak głoszą, jednak nie powtarzają tego, co mówił.
— Jeszcze raz chciej mi pan wybaczyć — odparł Robert Briquet — owszem panie, powtarzają, a nawet zbyt obszernie.
— Cóż więc powiedział?... — niecierpliwie spytał jezdny — powtórz pan skoro tak dobrze świadom jesteś wszystkiego.
— Nie chełpię się zgoła moją świadomością; ale owszem pragnę się czegoś od pana dowiedzieć — rzekł Briquet.
— No, no, porozumiejmy się — odparł zniecierpliwiony jeździec. Pan twierdzisz, że powtarzano słowa Salcèda; jakież są te słowa? mów pan.
— Nie ręczę panie, czy to są jego własne słowa — odrzekł Robert Briquet, uradowany, że może drażnić jezdnego.
— No, powiesz-że pan nakoniec, jakie mu słowa przypisują?
— Zapewniają, iż przyznał się do knowania spisku na korzyść pana Gwizyusza.
— Przeciwko królowi Francyi, niewątpliwie? zawsze ta sama śpiewka!
— Nie, nie przeciw Najjaśniejszemu królowi Francyi, lecz raczej przeciw Jego wysokości księciu Andegaweńskiemu.
— Jeżeli to wyznał...
— To co?... — spytał Robert Briquet.
— To był nędznikiem!.. — odparł jeździec, marszcząc brwi.
— Prawda — rzekł Robert Briquet po cichu — lecz jeżeli uczynił, jak wyznał, to był dzielnym człowiekiem. A! panie, do czegóż to uczciwy człowiek nie przyzna się na torturach!
— Niestety! masz pan wielką słuszność — odpowiedział jezdny, łagodząc wyraz twarzy i wzdychając.
— Ba!... — przerwał gaskończyk — który ciągle wyciągając szyję, słyszał całą poprzednią rozmowę, ba! tortury to głupstwo! Jeżeli Salcède mówił, był równym niegodziwcem jak i jego pryncypał.
— O! ho!... — zawołał jezdny, z niecierpliwości podskakując na siodle — zanadto głośno śpiewasz, mój panie gaskończyku.
— Ja?
— Tak jest, pan.
— Śpiewam tonem, jaki mi się podoba, tem gorzej dla tych, którym moja piosnka nie do smaku.
Jezdny zatrząsł się od gniewu.
— Cicho!... — rzekł czyjś glos zarazem łagodny i rozkazujący, którego właściciela Robert Briquet żadną miarą wyśledzić nie mógł.
Jezdny uczynił gwałtowne wysilenie, nie miał jednak mocy zupełnie się powstrzymać.
— A czy znasz pan osoby, o których mówisz?... — spytał gaskończyka.
— Czy znam Salcèda?
— Tak jest.
— Ani trochę nawet.
— A księcia Gwizyusza?
— Także nie więcej.
— A księcia d’Alençon?
— Jeszcze mniej.
— Czy wiesz pan, że Salcède to dzielny człowiek?
— Tem lepiej, bo śmiało śmierć poniesie.
— Czy wiesz pan także, iż skoro pan Gwizyusz pragnie knuć spiski, to sam je knuje?
— A cóż mię to do licha obchodzi?
— I że książę Andegaweński dawniej pan d’Alençon, każdego kto się nim zajmował: La Mola, Coconasa, Busthgo i innych, pozabijać kazał?
— Co mię to obchodzi.
— Jakto! co pana obchodzi?
— Mayneville! Mayneville!... — szepnął ten sam głos.
— Bezwątpienia, nic mię nie obchodzi. Wiem to tylko, krwi bozka! że dzisiaj rano mam interes w Paryżu, i że z przyczyny tego przeklętego Salcèda, zamykają mi bramę przed nosem. Ten Salcède to łotr, równie jak i wszyscy, z powodu których zamknięto bramę zamiast ją otworzyć.
— To mi dopiero istny gaskończyk — mruknął Robert Briquet — zobaczymy tu zapewne coś ciekawego.
Ale ciekawość, której spodziewał się mie9 szczaniu, zgoła się nie objawiała.
Jezdny, w którym na te ostatnie słowa krew się wzburzyła, zwiesił głowę, zamilkł i połknął gniew.
— W rzeczy samej masz pan słuszność — rzekł — hańba wszystkim, którzy nas do Paryża nie wpuszczają!
— O! ho!... — pomyślał w duchu Robert Briquet, którego baczności nie uszły ani odcienia twarzy jezdnego, ani obie odezwy do jego cierpliwości; o ho! zdaje mi się; że zobaczę coś jeszcze ciekawszego, aniżeli się spodziewałem.
Podczas tej jego uwagi zabrzmiała trąba, i prawie natychmiast szwajcarowie, krając cały ten tłum halabardami niby olbrzymi pasztet, podzielili go na dwie zwarte części, które się uszykowały po obu stronach drogi, zostawiając próżnię pomiędzy sobą.
Przez tę próżnię, tam i na powrót, przejechał oficer wyżej wspomniany, którego straży poruczono bramę; potem dokonawszy przeglądu tłumów, rozkazał trąbom, aby znowu zabrzmiały.
Rozkaz ten natychmiast wykonany, wywołał powszechną ciszę, prawie niemożliwą, po takim zgiełku i wzruszeniu tłumów.
Wtedy wystąpił wywoływacz, w liliami upstrzonej tunice, z herbem Paryża na piersiach i papierem w ręku, a rozwinąwszy ten papier czytał głosem nosowym wywoływaczom właściwym:
„Wiadomo czynimy dobremu naszemu ludowi Paryża i okolic, że brama zamkniętą zostaje od tej pory, aż do godziny pierwszej z południa, że zatem nikt pierwej do miasta nie wejdzie, a to z woli monarchy i za staraniem pana prewota Paryża.”
Wywoływacz zamilkł dla nabrania tchu, a zgromadzeni korzystając z tej przerwy, natychmiast objawili swoje zadziwienie i nieukontentowanie, przeciągłym wrzaskiem, który wywoływacz, słusznie mu to przyznać należy, wytrzymał jak najobojętniej.
Oficer ręką dał znak nakazujący, i znowu nastało powszechne milczenie.
Wywoływacz czytał dalej, jakby miał na sobie pancerz, o który rozbijały się wszelkie podobnego rodzaju objawy.
„Wyłączeni zostają od powyższego przepisu, wszyscy którzy okażą znak tożsamości, lub którzy listami i mandatami wyraźnie są powołani.
„Dan w pałacu prewota miasta Paryża, za wyraźnym rozkazem Jego królewskiej mości dnia 26-go października roku pańskiego 1585-go.”
„Trąby, zabrzmijcie!”
Trąby natychmiast ozwały się chrapliwym tonem.
Zaledwie wywoływacz umilkł, wnet po za szeregiem szwajcarów i żołnierzy, tłumy zaczęły wić się jak wąż, co wzdyma i skupia pierścienie, swoje.
— Co to znaczy?... — pytali się wzajem — najspokojniejsi. Zapewne znowu jaki spisek!
— O! ho! zapewne aby nas nie wpuścić do miasta, chwycono się tego środka — po cichu rzekł do towarzysza swojego jezdny, który tak cierpliwie zniósł odpowiedzi gaskończyka — szwajcarowie, wywoływacz, rygle i trąby, wszystko to dla nas, i na honor to mię dumnym czyni.
— Na bok! na bok!... — wołał oficer, dowodzący oddziałem — do stu piorunów! widzicie przecież, że zawadzacie tym, którzy mają prawo bramę przebyć.
— Krwi bozka! ja znam kogoś, kto ją przebędzie, choćby mu wszyscy mieszkańcy z całej kuli ziemskiej zawadzali — rzekł rozpierając się łokciami ów gaskończyk, którego odpowiedzi podziwiał Robert Briquet.
I w rzeczy samej, za chwilę stanął w pośrodku próżni, którą szwajcarowie utworzyli pomiędzy dwoma szeregami widzów.
Łatwo domyśleć się, że wszystkie spojrzenia spiesznie i ciekawie padły na osobę, której tym sposobem służył przywilej wejścia do miasta, podczas gdy inni zewnątrz pozostać musieli.
Lecz gaskończyk prawie nie zważał na tak zazdrosne spojrzenia; dumnie ujął się pod boki, a wszystkie muskuły jego ciała niby liny na korbę nawinięte, wyjrzały mu z pod lichego zielonego kaftana.
Suche i kościste jego pięści, wysunęły się na trzy cale z poszarpanych rękawów; wzrok jego był pogodny i jasny, włosy miał żółte i kędzierzawe, bądź z natury, bądź przypadkowo, gdyż kurz przynajmniej w dziesiątej części przyczynił się do takiej ich barwy.
Jego długie i zwinne nogi osadzone były na nerwowych i suchych jak u kozła goleniach.
Na jednej ręce, lecz tylko na jednej, miał skórzaną wyszywaną rękawiczkę, zdziwioną, że jej skóra musi ochraniać skórę daleko twardszą od własnej, w drugiej zaś ręce trzymał pręt leszczynowy.
Przez chwilę spoglądał on w około siebie; a osądziwszy zapewne, że oficer, o którym wspomnieliśmy, jest najznakomitszą osobą z całego oddziału straży, ruszył wprost ku niemu.
Oficer zanim przemówił, pierwej mu się przypatrzył.
Gaskończyk, bynajmniej niezrażony, uczynił to samo.
— Zdaje mi się, żeś pan zgubił kapelusz? — rzekł wreszcie oficer.
— Tak jest panie.
— Czy w tłumie?
— Nie, właśnie odebrałem list od mojej kochanki; czytałem go, krwi bozka! nad rzeką, o ćwierć mili ztąd, w tem nagle wiatr wyrwał mi list i kapelusz. Pobiegłem za listem, chociaż przy kapeluszu miałem prawdziwy guzik brylantowy. List schwytałem, ale kiedy pośpieszyłem za kapeluszem, już go wiatr zagnał w rzekę a z rzeką do Paryża! Ha! tem lepiej, może się nim jaki biedak wzbogaci!
— Więc jesteś pan z gołą głową?
— Alboż to w Paryżu nie dostanie kapelusza? krwi bożka! kupię jeszcze piękniejszy, i przystroję go dwa razy większym brylantem.
Oficer nieznacznie wzruszył ramionami; lecz mimo to gaskończyk dostrzegł to poruszenie.
— Co pan rozkaże?... — rzekł.
— Czy masz pan kartę?... — spytał oficer.
— Zapewne że mam, a nawet dwie.
— Jedna będzie dostateczną, skoro zgodna z przepisami.
— Ale jeśli się nie mylę — rzekł gaskończyk, ogromnie wytrzeszczając oczy — o! nie, krwi bozka! nie mylę się... wszak mam zaszczyt mówić z panem de Loignac?
— Być może — zimno odparł oficer, widocznie nie bardzo uradowany tą znajomością.
— Z panom de Loignac, moim współziomkiem?
— Nie zaprzeczam.
— Moim krewnym?
— Dobrze, dobrze, ale pańska karta?
— Oto jest.
I Gaskończyk wydobył z rękawiczki połowę sztucznie wykrojonej karty.
— Chodź pan za mną — rzekł Loignac, nie oglądając karty — niech pójdą także i pańscy towarzysze, skoro ich masz; zaraz sprawdzimy paszporty.
I zajął stanowisko przy bramie.
Gaskończyk z golą głową szedł za nim, a dalej postępowało pięciu innych ludzi.
Pierwszy miał na sobie tak pysznej roboty pancerz, że można było uważać go za dzieło rąk Benvenuta Cellini.
Skoro jednak wzór, podług którego pancerz ten był zrobiony, już nieco wyszedł z mody, przepych jego zatem dał raczej powód do śmiechu, niż do podziwu.
Wreszcie żadna część ubioru właściciela pancerza, nie odpowiadała królewskiej prawie jego okazałości.
Za drugim człowiekiem, który z kolei następował, szedł siwy, otyły lokaj, że zaś sam pan był nędzny i ogorzały, wyglądał zatem jak poprzednik don Quiszota, a sługa jego uchodzić mógł za poprzednika Sanszo Panszy.
Trzeci człowiek niósł na ręku dziesięciomiesięczne dziecię, towarzyszyła mu jakaś kobieta, czepiając się skórzanego pasa męża, kiedy tymczasem dwoje innych dzieci, jedno cztero, drugie pięcioletnie, czepiały się sukni kobiety.
Czwarty był kulawy, a u boku jego wisiała długa szpada.
Nakoniec, zamykając cały ten orszak, wystąpił dobrej miny młodzieniec, na karym, zakurzonym, ale pięknej rasy koniu.
Przy innych wyglądał on jak król.
Młodzieniec ten, zmuszony postępować zwolna, aby nie wyprzedzić swoich towarzyszy, a może nawet wewnętrznie zadowolony, że obok nich nie jedzie, na chwilę zatrzymał się tuż przy szeregu, przez tłumy utworzonym.
W tem uczuł, że go ktoś ciągnie za pochwę od szpady, pochylił się zatem w tył.
Osobą, która tym sposobem zwróciła na się jego uwagę, był inny młodzieniec, brunet, z okiem błyskającem, mały, wysmukły, przyjemny i w rękawiczkach.
— Czem mogę panu służyć?... — spytał nasz jeździec.
— Racz mi pan wyświadczyć pewną łaskę.
— Cóż takiego? mów pan, ale prędko, bo widzisz, że czekają na mię.
— Potrzebuję koniecznie, nieodzownie, dostać się do miasta, czy pan to pojmujesz? A uważam, że pan jesteś sam i nawzajem potrzebujesz mieć pazia, któregobyś się niepowstydził.
— Cóż ztąd?
— Oto! usługa za usługę; zabierz mię pan z sobą do miasta, a będę pańskim paziem.
— Dziękuję — odparł jeździec — ja nie żądam niczyich usług.
— Ani nawet moich?... — z tak dziwnym uśmiechem zapytał młodzieniec, że jeździec uczuł, iż topnieje lodowata powłoka, którą serce usiłował pokryć.
— Chciałem powiedzieć, że nie mogę przyjąć niczyich usług.
— O! ja wiem żeś nie bogaty panie Ernauton de Carmainges — odrzekł młody paź.
Jeździec zadrżał; lecz młodzieniec, niezważając na to drżenie, mówił dalej:
— To też nie wspomnimy ani słowa o zapłacie, owszem nawet, jeżeli pan uczynisz zadosyć prośbie mojej, będziesz stokroć wynagrodzony za tę usługę; pozwól więc panie, niech ci służę, i pomnij że ten, który cię teraz prosi, dawniej rozkazywał nieraz.
— Pójdź więc — rzekł jeździec, pokonany tym tonem pełnym błagania i powagi.
Młodzieniec ścisnął mu rękę, co jak na pazia, było dosyć poufałe, a obróciwszy się do gromadki znanych nam już jeźdźców, rzekł:
— Ja przechodzę, co jest najgłówniejsza; ty, Mayneville staraj się również jakim bądź sposobem dostać do miasta.
— Nie dosyć na tem, że przechodzisz — odrzekł szlachcic — trzeba także, żeby cię widział.
— O! bądź spokojny; skoro tylko przebędę bramę, obaczy mię niezawodnie.
— A pamiętaj o umówionym znaku.
— Dwa palce na ustach, wszak tak?
— Tak, a teraz ruszaj z Bogiem!
— I cóż! rzekł właściciel karego konia, czy namyśliłeś się, mości paziu?
— Już panie — odpowiedział młodzieniec i wskoczył lekko na konia, siadając za swoim towarzyszem, który pośpieszył do innych pięciu wybranych, zajętych okazywaniem swoich kart i usprawiedliwianiem swoich przywilejów.
— Do licha! — rzekł patrzący za nimi Robert Briquet, niech mię dyabli porwą, jeżeli to nie cala trzoda gaskończyków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.