Czarna Perełka/Część II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po węgierskiej Tatr stronie, nie opodal od granicy i od drożyny, która, mało komu znana, wiodła przesmykami, wąwozami, ponad łożyskami potoków, krytymi chody, wśród jodłowych gąszczów, w maleńkiej dolinie, zewsząd osłonionej spadzistymi gór stokami, zębato wystającymi ku niebu, rozbity był mały obóz cygański. Składało go zaledwie osób kilka: stary Dżęga, który z fajką, oparty na łokciach leżał na ziemi wyciągnięty, milczący, z dzikim twarzy wyrazem, stara, odarta, chuda, z rozpuszczonymi czarnymi włosy, płachtą obwinięta Cyganka, chłopak na pół nagi, w kucki siedząc przy wygasłym ognisku, i opodal na kamieniu zamyślona dziewczyna.
W tej ostatniej najwprawniejsze oko nie byłoby poznało gwiazdy salonów warszawskich. Nowy całkiem strój na sposób cygański, chłód, powietrze, niewygody, niepokój, nie zgasiwszy nadzwyczajnej piękności tego oblicza, zmieniły je i przekształciły, z dosyć oryginalnego w salonie czyniąc zjawisko poetyczne jakieś, dziwne, urocze wdziękiem, który daje cierpienie nad siły, egzaltując do szału.
Tych czarnych oczu dwoje teraz świeciło nie jak dwa diamenty, ale jak dwie nocne pochodnie, które płoną ognia ostatkiem. W poruszeniu ust, zmarszczeniu czoła znać było walkę żywota jakąś i czuwanie bez końca. Schudła, sczerniała, wydawała się zmęczona, ale jak żołnierz w boju, rozgorączkowana zarazem. W tej chwili patrzyła na szczyty gór, na lasy, w dolinę, okiem obojętnym, znękanym, bezmyślnym, znać było, że dusza poszła gdzie indziej. Chłód wieczoru dawał się czuć w osłoniętej dolinie, milczącej jak grób. Nawet lasy nie szumiały. Z dala potok jednostajnie, jak zegar pustyni, mruczał biegnąc po kamieniach. Różowe skał porosty wiały tu dziwną wonią fiołków, która czasem odurza, jak jest silna, a czuć w niej jakby kruszcowego kwiatu zapachy. Mieszały się z nimi jodeł smolne wyziewy i zapach traw, i zgorzelizna ogniska, od którego dym przybity rozpościerał się po łące. Para koni, wyprzężonych z wozu, pasła się na łące i niekiedy prychaniem przestraszała. Na niebiosach złociły się chmury od słońca, którego promienie zwolna ze szczytów znikały. Szafir czystego nieba coraz ciemniał, wieczór nadchodził. Chłopak drzemał skurczony, stara Cyganka znosiła gałęzie, mrucząc. Dżęga zamyślony leżał.
Lenora, którą ojciec Zarą nazywał, siedziała chłodem przejęta długo, poczuła dreszcze i wstawszy zaczęła się przechadzać około wozu po dolinie. Osłonięta szeroką pasiastą oponą, która w ciężkich fałdach spadała, strojąc jej postać wysmukłą, wydawała się wśród tych istot zdziczałych jak królowa. Ale na twarzy wypiętnowany był smutek niewoli... i doznanego zawodu. Nawykła do innego życia, na próżno z długich pieszczot, nałogów cywilizacji uwolnić się chciała, słabła — czuła się chora. I teraz po krótkiej przechadzce nogi zadrżały, tak że się o wóz oprzeć musiała. Stanęła przy nim zwiesiwszy głowę.
Wóz, który był składem mienia całej gromady, teraz rozproszonej w górach i po osadach okolicznych, stał napakowany wszelkiego rodzaju łupem przemysłu cygańskiego. Oczy jej padły na te węzełki dziwne, odzieże podarte, sprzęty niezrozumiałe, żelastwo bez wartości, łachmany bez barwy. Wśród nich nagle zatrzymało się jej wejrzenie, brew zmarszczyła... przestrach odmalował na twarzy... postrzegła wystający z zawinięcia okrwawionego mały, znany sobie dobrze pugilares. Przed kilku laty ona sama dała go ubogiemu chłopcu, włożywszy weń zasiłek na drogę dla jego matki. Nie mogła go nie poznać, a poznawszy nie sięgnąć poń. Wiedziała wszakże, iż ją stara Cyganka i młody chłopak szpieguje i ze zręcznością instynktową, krwi swej właściwą, zarzucając oponę na ramiona, uchwyciła z bijącym sercem tę zagadkową jakąś, jakby przez Opatrzność przed nią rzuconą pamiątkę dni lepszych. Skąd się ona tu wziąć mogła? Zara gubiła się w domysłach — ale pugilares był niechybnie tym samym. Zsechł tylko i sczerniał obroczony jakby krwią, której się domyśliła na nim raczej, niż ją poznała. Porwawszy go, odstąpiła natychmiast od wozu, niecierpliwa była poznać, co zawiera, ale wieczór już coraz opadał na ziemię ciemniejszy, ogień był wygasł i przy nim czytać było niebezpiecznie, schowała więc do jutra. Całą prawie noc niespokojna marzyła o pugilaresie, który na piersiach złożyła. Spała snem przerywanym i cicha wiosenna noc ta wydała się jej jak wiek długa. Osłoniona grubą oponą, oparta o wóz, drzemała w marzeniach. Dżęga zawinął się w kilimek i usnął, chłopak okrył łachmanami i padł jak kamień na ziemię, stara, w kłębek zwinięta, chrapała. I nic nie było słychać, oprócz szemrzącego strumienia, owego zegara doliny.
Nareszcie gwiazdy pobladły, niebo zwolna zaczęło się rozjaśniać — chmury poróżowiały i przegnane wiatrem, poszły dalej... szczyty gór oblały promienie słońca. Zara mogła wstać. Dolina była oblana rosą ranną, na wyżynach mgły się plątały, czepiając po wierzchołkach lasów, a gdzie doszło słońce, dymiły opary białe. Wszystko spało jeszcze głębokim snem poranku, mogła więc odejść nieco i niepostrzeżona rozerwać pugilares, na którym po dniu czarna krew była widoczniejsza jeszcze. W środku, jakby na potwierdzenie strasznych domysłów, znalazła papiery świadczące, że należał w istocie do Zbigniewa. Ale skąd mógł się on dostać do Cyganów? Tę zagadkę wyjaśnił jej brulion listu, przed dniami kilku pisanego, niedokończonego i włożonego do pugilaresu. List był do doktora; uwiadamiał go Zbigniew, iż na ostatek ślad gromady cygańskiej, w której Dżęga i Lenora być musieli, wynalazł, cieszył się swoim szczęściem, zbliżeniem do zbiegłej swej pani i nadzieją, że jej może być pomocą. Czytając list Zara rozpłakała się, chwyciła za rozpalone czoło, załamała ręce i ledwie jęk rozpaczy mogła na ustach powstrzymać. Ta krew, ten pugilares dowodziły jej aż nadto jawnie, że nieszczęśliwy Zbigniew pochwycony być musiał, odarty, zabity może, przez kogo? Przez tych opryszków bezdusznych, którymi jej ojciec dowodził.
Nogi zadrżały pod nią, zsunęła się na ziemię. Myśl ta, że Zbigniew padł ofiarą dla niej, że matkę opuścił i osierocił, piekła ją jak żelazem rozpalonym. Kochała go jak brata, przywykła doń była, jak do istoty wypielęgnowanej przez się. Była to dla Lenory największa strata, najboleśniejszy cios, jaki ją mógł dotknąć — a padł z ręki, jeśli nie ojca (i tego pewną być nie mogła) — to przynajmniej jego towarzyszów i za wiedzą wodza, bez którego nic się nie działo.
W osłupieniu łzawym, schowawszy papier i książkę nieszczęsną, pozostała tak zdrętwiała. Co począć było, co począć!
Siedziała długo w osłupieniu, słońce przez wąwóz między górami wdarło się na dolinę i długą smugą światła błysnęło, oblewając ją. Ogrzana jakby tym promieniem, rozbudzała się ze łzami w oczach. Ten ranek taki pogodny, ta wiosna otaczająca przypomniały jej dawne ranki wiosny przeżyte i życie całe, kołysane dłońmi najserdeczniejszej z matek, pieszczoty losu w dzieciństwie, jakby dlatego dane, aby po nich teraźniejszy dramat wydał się straszniejszym jeszcze.
Pusta dolina była obrazem jej życia, wśród którego stał ów obóz cygański o białym dniu, odarty z uroku poezji, z łachmanów okrwawionych i ubogiego wozu złożony, z postacią ojca, do którego stwardniałego serca, duszy skostniałej, nawet pieszczone słowo dziecięcia przemówić nie mogło. Zbigniew, broczący we krwi za to, że chciał jej przyjść w pomoc, zabity i odarty przez wspólników Dżęgi, jak widmo stał przed nią. Nie ocaliła ojca, a winna była jego śmierci. Nie śmiała spytać o niego.
Wśród tego boleściwego zadumania, w którym czuła się ujęta jak w więzieniu, nie znajdując wyjścia nigdzie, rozbudził się Dżęga i krzyk chłopaka, którego targnął za włosy, aby wstał, oznajmił, że stary był na nogach. Posłyszała go Lenora i Cyganka śpiąca przy wozie; zarżały nawet konie, poznając ten głos pański, którego słuchać były nawykły. Chłopak począł ogień rozpalać machinalnie. Dżęga obejrzał się nie widząc córki i długo szukał jej oczyma, ale nie zawołał. Dostrzegł ją w dali i poszanował może smutek, którego się domyślał.
Napił się wódki z flaszki, którą na powrót wetknął do woza, zapalił fajkę i powoli począł iść ku Lenorze, która się z miejsca ruszyć nie mogła. Już z dala poznał niezwyczajne na jej twarzy wzruszenie i boleść; patrzył na nią idąc, na ostatek, zbliżywszy się, w słońcu legł na trawie, obrócił twarz ogorzałą ku niej i rzekł:
— A co? Żal biedaczce ciepłej izby, cienkich sukni i tamtego życia! Jam o tym wiedział, że tak będzie! Chciałaś pójść za ojcem, otóż masz, coś zyskała, chłodne noce pod gołym niebem na twardej ziemi. A toć jeszcze jeden z tych noclegów, który człowiekowi wspomnieć miło, nie było ani trzaskającego mrozu, ani ulewy, co by do ciała przemoczyła. Ty tego życia nie wytrzymasz, i po co ci się to zdało? Ja to zrozumiałem. Tobie trzeba żyć w pałacu, białym chlebem... i na starość zapracować. Ty pojedziesz z Sandorem Palmy.
Lenora spojrzała na ojca groźnie.
— Ah! — dodał stary — przewrócona głowo; cóż, chcesz, żeby Sandor się wprzódy z tobą ożenił? A na co ci to? Czy go twoje oczy nie mocniej wiążą od głupiej przysięgi, której z nich żaden nie dotrzymuje? Ale z ciebie zrobili chrześcijankę, że teraz nie wiedzieć, jak do rozumu przyprowadzić! Wszystko u ciebie grzechem! Śmiej się z tego! Sandor ładny chłopiec, dla ciebie gotów oddać koszulę i mnie dobrze zapłaci, boć mi się coś za dziecko należy, i tobie u niego dobrze będzie, bylebyś rozum miała. A darmo ci ze mną na słowa się bić — ja nie dam się wziąć! Co ja powiem, musi być! Proszę się dziś ubrać jak najlepiej, bo Sandor przyjedzie, targu dobijemy. Chcesz czy nie chcesz, musisz z nim iść.
— Ojcze! — odparła Zara — czy u was, Cyganów, rodzice dziecko jak konia sprzedają?
— Nie jak konia, ale jak człowieka — zawołał Dżęga. — Niby to gdzie jest inaczej! — Rozśmiał się. — Tak samo na tym świecie bogatym i mądrym, tylko to inaczej wygląda... sprzedaje ojciec, matka, krewni i sama dziewczyna siebie.
— A jak ja nie zechcę? — zapytała.
— Wsadzę cię związaną na wóz lub na konia i pojedziesz. Będziesz się złościć, ale ulec musisz, nawykniesz i będzie ci dobrze. Nie sprzedaję cię staremu trupowi. Sandor ładny chłopiec.
— Ale ja nie chcę Sandora.
— Cóż to ja ci królewiczów mam szukać? — rzekł Cygan szydersko. — Porzucisz go potem i będziesz sama sobie wybierała, ale kiedy cię mam w ręku, byłbymż głupi, gdybym cię Cyganowi dał.
Lenora się wstrzęsła cała, postrzegł to ojciec.
— Słońce wysoko — zawołał — idź się ubieraj! Idź — podniósł rękę z nahajką, dobytą zza pasa. — Sandor może nadjechać, pójdę sam po niego, nie chcę, by cię tak zobaczył, jeszcze by mu ochota odeszła.
Z ogniem w oczach, ale z rezygnacją Lenora poszła zwolna ku wozowi. Dżęga, który ją śledził oczyma, nie mógł już odgadnąć, co myślała.
Od kilku godzin uczucie niemocy, rozpacz, żal po Zbigniewie, złamały tak biedną dziewczynę, iż postanowiła korzystać z nastręczającej się zręczności do oswobodzenia.
Sandor Palmy, o którym wspomniał Cygan, łatwiejszy był może, niż sądziła, do pokonania, niż ojciec. W czasie pobytu na węgierskiej ziemi u podnóża Karpat wypadkiem spotkali, konno przejeżdżającego majętności swoje, Sandora. Był to młody magnat, wychowany we Francji, od niedawna władający majątkiem, mężczyzna piękny, zdający się wykształconym i mający w sobie coś rycerskiego. Piękna twarz i postawa Lenory zwróciła jego oko, po kilka razy przyjeżdżał do obozu, starał się zbliżyć do niej, ale w obawie, aby nie rozbudzać w nim zbyt żywej namiętności, ukazując mu się z idealniejszej strony, Lenora udawała przed nim prostą Cygankę. Dżęga, wiedząc o bogactwach Palmy, umyślnie go pociągał, powziąwszy myśl sprzedania mu córki. Według jego pojęć był w najzupełniejszym prawie uczynić z nią, co mu się podobało.
Mimo milczącej i smutnej postawy Lenory, która unikała okiem nawet nań rzucić, Palmy po trzeciej czy czwartej bytności w obozie rozgorzał namiętnością dla Cyganki. Chociaż Zara udawała dziką, prostą dziewczynę, zdradzało w niej inny obyczaj wychowanie, ruch, postawa, a nawet białe, delikatne ręce, które Sandor pożerał oczyma. Był on jednym z tych ludzi, co się w rękach kochają. Zakochał się w przypadkiem dojrzanej rączce Lenory. Przyłączyło się do tego młodzieńcze marzenie wychowania tej dzikiej istoty i stworzenia z niej tego ideału wszczepionej cywilizacji na latorośl młodą i silną, jakiej ona sama już nie wydaje. Sandor powiedział sobie, że ją zawiezie do Paryża, że weźmie nauczycieli, że ten diament czarny oszlifuje tak, iżby mógł zdobić królewską koronę. Nie wiedział, nie domyślał się wcale, czym w istocie była Lenora.
Milcząc i patrząc nań, choć dla niego najmniejszego nie powzięła uczucia, Cyganka poznała go instynktem jako szlachetniejszą istotę, zabłąkaną w marzenie. Rachowała więc teraz na niego, iż odzywając się do serca i szlachetności, odzyska swobodę, którą przez miłość dziecięcia straciła.
Posłuszna więc na oko ojcu, poszła ku wozowi, aby się przeodziać. Stara Cyganka pomogła jej skwapliwie, patrząc z rodzajem zazdrości na tę czarodziejską młodości postać, marząc może o jej przyszłości.
Dżęga także przywdział kurtę i przybrał poważną minę kupca, który drogi towar ma na zbyciu.
Było już około południa, gdy wprawne ucho Cygana usłyszało tętent koni i węgierskiego wózka na drożynie, przez wąwóz wiodącej w dolinę. Spojrzał na Lenorę, a spokojna, blada jej twarz snać go upewniła o posłuszeństwie, bo się wpatrzył w szyję wąwozu i córce dał pokój. Echo gór coraz dobitniej przynosiło stukot kół po kamienistej drożynie, stąpanie koni i brzęk uprzęży. Tuman kurzu, pędzonego lekkim wiatrem, ukazał się w szyi między górami, potem rącze konie i wóz, i dwóch jeźdźców na tęgich wierzchowcach. Jeden z nich, wyjechawszy zaledwie z wąwozu, klasnął na konia i w cwał puścił się ku Cyganom, potem czarnego osadził w miejscu i zeskoczył, rzucając mu cugle na szyje. Był to Sandor Palmy.
Młodzieniec był piękny, z oczyma ognistymi, czarnym włosem, zbudowany jak Antinous, a strój opięty narodowy dodawał mu posągowego wdzięku. Na twarzy wszakże znać było może, iż ta gorąca natura Atyllowskiego prawnuka w osłabiającej łaźni stolic europejskich wyssana została; Paryż i Wiedeń zostawiły ślady na obliczu nieco zmęczonym, sarkazm prześliznął się po tych ustach, w oczach błyskało szyderstwo.
Dżęga, pokornie zdjąwszy kapelusz, szedł z ręką spuszczoną ku niemu.
— No, a cóż stary? — spytał Sandor zatrzymując się i patrząc w stronę, gdzie stała Lenora — a cóż? dziewczyna się zgadza, czy nie?
— Musi! — rzekł Dżęga.
— Ale ja nie chcę łez i płaczów! — przerwał Sandor. — To nudne.
Dżęga ruszył ramionami.
— Ej — rzekł — u nas w miłości łzy nie szkodzą, u was nie wiem! Jak do ryby pieprzu, tak do miłości łez trzeba.
— Daj mi tam pokój, jeśli dziewczyna się będzie opierała, ja nie chcę.
— Myślę, że nie — zawołał Dżęga — powiem jej dwa słowa.
Palmy nie posunął się ani krokiem, dał odejść staremu, który pośpieszył do Lenory, groźnie przemówił do niej, nie otrzymał wprawdzie odpowiedzi, ale nie posłyszał też i odmowy i pośpiesznie wrócił do Sandora, wskazując mu ręką córkę.
— Przecież idźcie do niej zagadać, dziewczyna rozmowna, a tylko umieć trzeba usta jej otworzyć.
Palmy korzystał pośpiesznie z pozwolenia, poszedł żywo ku Lenorze, i zawsze jeszcze sądząc ją prostą Cyganką, powitał z pewnym rodzajem poufałości. Czekało go tu niespodziane i niepojęte dlań zdziwienie.
W chwili gdy się zbliżał do niej, miała oczy śmiało po raz pierwszy zwrócone na niego z wyrazem, którego w nich spotkać się nie spodziewał. W tych oczach podniesionych, śmiałych, mówiących nie dziką myślą dziecka pustyni, ale promieniem rozumu, Palmy ujrzał — poznał istotę jakby nową. Lenora, przebrana tylko po cygańsku, wydała mu się Paryżanką. Jeszcze ust nie otwarła, osłupiał. Zdawało mu się, że inna od tamtej pierwszej dziewczyny nieśmiałej, z oczyma spuszczonymi siedzącej — zajęła jej miejsce. Stanął.
Lenora miała już cały plan postępowania osnuty; korzystając z chwili zdumienia i zawahania, nim Sandor miał usta otworzyć, odezwała się śmiałym, dźwięcznym, ale powagi pełnym głosem, po francusku:
— Rachuję na uczucie honoru węgierskiego magnata, wszak się na nim nie zawiodę?
Na dźwięk tej mowy Sandor zbladły, strwożony, stanął jak wryty, nie wierzył uszom swoim. Lenora mówiła dalej:
— Przybyłeś pan dogodzić jakiejś fantazji wielkiego pana, kupując córkę cygańską dla zabawy? Mogę to mu przebaczyć, bo mnie ocalisz, gdy zechcesz.
Sandor jeszcze się nie zebrał na żadną odpowiedź, ale machinalnie sięgnął ręką do czapeczki, zdjął ją z wielkim poszanowaniem i ukłonił się.
— Posłuchaj mnie pan — poczęła Lenora. — O białym dniu, wśród dziewiętnastego wieku, wpadłeś w historię z Tysiąca nocy. Ale są rzeczy prawdziwe a nieprawdopodobne.
— Słucham pani — nieśmiało odparł Sandor.
— Tak, jestem córką Dżęgi — dzieckiem od piersi matki wzięta byłam na wychowanie przez bezdzietną zacną, świętą kobietę, która mnie jak własne dziecko ukochała i wychowała jak pańskie dziecię. Moja matka i opiekunka umarła. Ojciec przyszedł; widząc upadek tego człowieka, sama dobrowolnie poszłam za nim w nadziei, że go nawrócę. Oto w kilku słowach historia moja. Widzisz pan, że po jego czynie dzisiejszym musiałam wszelką utracić nadzieję. Nie mam teraz środka uwolnić się z rąk jego, tylko przechodząc w ręce wasze, ale wy bądźcie szlachetni.
— Pani! — zawołał zapalając się Sandor — życie dam w twej obronie. Nie obwiniaj mnie. Sama piękność twoja mnie pociągnęła, teraz twój los czyni niewolnikiem. Zrobię, co zechcesz.
— Żadnej nie wymagam ofiary, oprócz tej, którą każdy szlachetny człowiek niesie nieszczęśliwej kobiecie. Ten okup, który dasz ojcu, ja ci go mogę powrócić i wrócę. Moja opiekunka zostawiła mi część swojego majątku.
Sandor się oburzył.
— Ale mój cały majątek, jeśli każesz, kładę ci pod stopy, zrobię, co zechcesz.
— Słowo uczciwego człowieka?
— Słowo węgierskiego szlachcica.
— Jestem duszą i sercem Polką — dodała Cyganka. — Dwa narody te związały dzieje i sympatie, jesteśmy siostrą i bratem. Cyganka krwią, Polką jestem duchem, pomóż mi, zaklinam cię.
Sandor się zbliżył, cały rozpromieniony.
— Ale czyż pani wątpisz jeszcze, czyż wątpić możesz?
— Wierzę — odparła Lenora. — Bóg nad nami. Mów z ojcem.
Sandor odwrócił się szybko. Cygan stał nieco opodal, rozmowa była mu niezrozumiała, ale usiłował ją odgadnąć z twarzy, z głosu, z ruchów, i nie zrozumiał nic nad to, że jakaś zgoda nastąpić musiała pomiędzy córką a magnatem. Uśmiechał się radośnie, myśląc z zapału, jaki się na twarzy Sandora malował, korzystać.
Palmy nadto też pośpiesznie, niecierpliwości ukryć nie umiejąc, zbliżył się ku niemu. Dżęga włożył rękę za pas, czekał.
— No, stary — zawołał Węgier — dobijemy targu.
— Dziewczyna się zgadza? tak! to dobrze. Ale wy, kochany paneńku, nadto z nią zaraz postąpiliście pokornie. Mnie do tego nic, a tak się nie prowadzą kobiety, siędzie wam na karku. Straszyć je trzeba, nie płaszczyć się przed nimi.
A po chwili dodał:
— Musicie dobrze zapłacić; dziewczę, jakiego w całym Peszcie ze świecą nie wyszukacie: gra, śpiewa, chodzi uczono, a gardło wam daję, że jej męska ręka nie dotknęła, bo to harde jak królewna. O, musicie dobrze zapłacić!
Sandor przez jakieś uczucie wstydu odprowadził w bok Cygana, aby nikczemny ów targ nie obił się o uszy nieszczęśliwej. Miarkując z rozognienia młodego człowieka, któremu pilno było cudną przygodę doprowadzić do końca, Cygan się począł targować twardo. Sandor milczał ponuro, słuchał, myślał więcej pono o tym, co mu mówiła Lenora, niż o Cyganie, który stał przed nim, nie mogąc go wyrozumieć. Milczenie magnata posłużyło mu, bo Dżęga uląkł go się zrazić i nareszcie postawił żądanie, które, jakkolwiek dosyć znaczną wynosiło sumę, mogło wszakże być przyjęte. Jako dobry ojciec, Cygan zażądał przy tym, aby Sandor nie bił jego córki i łagodnie się z nią obchodził, nie folgując wszakże zbytnio. Dodał, że w posagu jej oddaje wszystko, co z sobą ma, wychwalając suknie drogie i pokupowane fraszki.
Sandor słuchał ciągle, jakby we śnie, rozgorączkowany, by prędzej skończyć, poprowadził do swego wózka Dżęgę i tam ostatecznie z nim wreszcie dobił nieszczęsnego targu.
— Nim ją zabierzesz — odezwał się nareszcie z dziwnym westchnieniem Dżęga — niech no ja z nią pomówię; dam jej jeszcze naukę na drogę.
— Jaką? — groźnie spytał magnat trochę wylękły — ona już należy do mnie, wara obrazić ją słowem nawet!
— O, nie bójcież się, muszę się z nią pożegnać — rzekł stary — to długo nie potrwa, dwa słowa.
Schował fajkę do kieszeni i skrobiąc się po siwych kudłach, powlókł powolnym krokiem ku córce, która stała jeszcze w tym miejscu, gdzie ją był Sandor porzucił.
— No — rzekł — wszystko skończone! Nie masz czego płakać. Lepszy cię los spotkał, niż się spodziewałem. Chłopak ładny i zdaje się powolny. Nie patrzże tak na mnie straszno, głupia dziewczyno — dodał gniewnie — powinnaś mi dziękować.
Lenora przystąpiła doń powoli.
— Bądź zdrów — rzekła — Bóg ci, jak ja, przebaczy, bo nie wiedziałeś, coś czynił, a on wiedział, jak mną rozrządzić. Nie lękaj się, wymówek ci czynić nie będę, ale uczyń mi łaskę przy rozstaniu.
— Wszystkie odzienie ci oddaję... bierz — zawołał Cygan nie rozumiejąc dobrze, o co chodziło.
— Poszłam za tobą — odezwała się — w nadziei, że cię dla mojego Boga nawrócę. Bóg nie przyjął ofiary, ale On cuda czynić mocen; zrób to dla mnie — dodała zdejmując z szyi krzyżyk złoty, na sznurku jedwabnym zawieszony — uczyń to dla mnie, pozwól, abym ci włożyła ten wizerunek Boży poświęcony na szyję; to, czego ja nie dokonałam, On cudem uczynić może, przemówi do serca, znajdzie doń drogę, jakiej ja nie potrafiłam wyszukać.
Dżęga patrzył śmiejąc się.
— Che! che! — zawołał — dobrze! dobrze, będę go nosił na szyi. Ty bo nie wiesz — dodał cicho — ja trzy razy byłem chrzczony! Za każdy raz mi zapłacili! A co mnie to szkodzi!
Lenorze łzy stanęły w oczach, gdy się pożegnać zbliżyła. — Dżęga ją po ramieniu uderzył.
— Tylko bez łez — szepnął — tym go nie ujmiesz! Kto bierze dziewczynę, chce, by mu było wesoło. Śmiej się, otrzymasz, co zechcesz. Dalipan, chłopiec tęgi i ładny... księżniczka by się go nie powstydziła.
Milcząc już poszła Lenora do wozu pożegnać starą Cygankę, która coś mruknęła niezrozumiałego, śmiejąc się dziko. Sandor czekał na nią przy wózku. Podał jej rękę do wsiadania, chłopak rzucił węzełek z sukniami. Palmy dosiadł karego.
— Dokąd jechać? — zapytał.
— Przez Kościelisko do Zakopanego! — zawołała rumieniąc się płacząca Lenora.
Węgier nie spojrzał już nawet na Dżęgę, który stał krzesząc spokojnie ognia do zgasłej fajki; konie ruszyły i wózek potoczył się kamienistą drogą między skały nad potokiem.
W chwilę potem Cyganka i chłopak patrzący za odjeżdżającymi nie widzieli nic oprócz tumanu białego pyłu, który wiatr gnał w dolinę. Dżęga położył się na ziemi i wysypawszy złoto z kieszeni na chustę, począł je liczyć raz jeszcze.
W Dolinie Kościeliskiej, u rozwalin opustoszonych starej karczmy i jakichś budowli, zatrzymał się dopiero wózek... Przez cały czas drogi Palmy jechał to obok Lenory, to za nią, nie śmiejąc rozpoczynać rozmowy, bo dziewczę płakało i mówić nie mogło. Czując, że jej strój cygański może zwracać oczy i budzić niepotrzebną ciekawość, Lenora sama poprosiła Sandora, aby pozwolił się jej przebrać. Zabrała węzełek z sukniami i zakryta ścianą rozwalin przemieniła ubranie na skromny, zwyczajny strój, w którym w Warszawie wyszła z domu.
Gdy się ukazała, zdziwił się Węgier zmienionej zupełnie i jeszcze wyszlachetnionej postaci. W wózku jego były zapasy podróżne, ludzie rozpalili ogień pod skałą, Lenora siadła na kamieniu, a Palmy miał się za szczęśliwego, że jej mógł służyć. Trzeba przyznać, że szlachetne uczucie dawało jego obejściu z nią delikatność, na jaką by w jego położeniu mało kto mógł się zdobyć. Słowem jednym nie obudził wspomnienia chwili tylko co minionej i przykrej, ani się tłumaczył ze swojego postępowania. Z troskliwością rycerską starał się posługiwać Lenorze i dowiedzieć, czego by po nim wymagała. Nie wątpił wszakże, iż takim postępowaniem serce sobie zaskarbić potrafi. Historia Lenory taka, jaką mu ona opowiedziała, po rozmyśle wydała mu się nieco nadto romantyczna, aby być miała ściśle prawdziwa. Domyślał się w przeszłości innych jakichś przygód, ale to w oczach jego uroku Lenory nie zmniejszało. Każde jej słowo, dowodzące znajomości świata, ludzi, literatury, sztuki wprawiało go w nowe podziwy i zachwyty. Odgadywał w końcu, że heroina jego musiała być pewnie artystką jakiegoś teatru... i niepospolitą. Historia wojewodziny nie zdawała mu się możliwa, ale umiejętnie wymyślona.
— Ha! — mówił sobie w duchu — wszystko to przecie musi się wyjaśnić; to pewna, że nie opuszczę jej, dopóki prawdy nie wyśledzę, a dośledziwszy — jak wypadnie postąpić — zobaczymy.
W czasie spoczynku wśród pięknej Doliny Kościeliskiej rozmowa była prawie obojętna. Dopełniając tego, co mu wprzódy opowiedziała Lenora, dodała jeszcze słówko o Zbigniewie i pokazała pugilares skrwawiony, prosząc Sandora, aby się mogli dowiedzieć w Zakopanem, czyli tam co o zabitym młodzieńcu nie słyszano.
Sandor zgodził się na to chętnie, a że wieczór się zbliżał i cienie długie zasnuwały uroczą dolinę, wózek zaprzężono, aby dosiąc Zakopanego przed nocą. Ludzie Palmy znali dobrze drogę, zresztą dosyć już, minąwszy dolinę, utartą i niebłędną.
Tak w milczeniu znów dojechali do wioski. Sandor sam zsiadł z konia, aby nocleg przygotować, a że w Zakopanem przebywa zwykle latem dosyć ciekawych gości, łatwo mu było znaleźć chatę czystą i stajenkę dla koni. Wprowadziwszy Lenorę do izby czyściuchnej i świeżej, której gospodarze przyjęli podróżnych z gościnnością górali, Sandor, nie spocząwszy, poszedł sam na zwiady. Chociaż w tych wioseczkach podtatrzańskich mało na pozór jest życia i ruchu, wśród samotności i ciszy każda nowa wieść rozbrzmiewa łatwo. Ludzie idący do kościoła, spotykający się na gościńcach, rozpowiadają sobie najmniejszą przygodę, cóż dopiero, gdy się coś niezwykłego przytrafi. W Zakopanem wiedziano już o uratowanym nieznajomym, który był w sąsiedniej wiosce na plebanii u księdza. Wprawdzie trudno było domyślić się, czy to był ten sam, o którym rozpowiadała mu Lenora, lecz zbliżenie dat czasu, miejsca, rozgłos, iż Cyganie byli sprawcami morderstwa, niezmiernie prawdopodobnym czyniły znalezienie w uratowanym tego, którego ona za zabitego miała. Sandor, chociaż w nim domyślał się kochanka, rywala, choć był już zajęty swoją zdobyczą do szaleństwa, nadto był szlachetny, żeby śmiał taić przed Lenorą, co posłyszał.
Pośpieszył więc do niej z wieścią pomyślną. Za późno już było dnia tego, by do sąsiedniej wioski pośpieszyć. Lenora słabą też miała nadzieję, ażeby Zbigniew mógł być uratowany; dalszą więc podróż odłożono do jutra. Sandor pozostał na straży chaty, w której górale przyjęli na nocleg podróżnych, w podwórku rozłożono się obozem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.