Człowiek zwierzę/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Tygodnie mijały, a pieniądze, znajdujące się w rękach Roubauda, rozgorączkowywały jeszcze bardziej jego namiętność. Nie grał, coprawda, o wielkie stawki, lecz nieszczęście prześladowało go tak stale, tak uporczywie, iż małe przegrane, zebrane razem, stanowiły znaczną sumę.
W końcu miesiąca znalazł się już bez centima, nawet zadłużył się na parę ludwików. Musiał zaprzestać gry. Doprowadzało go to do rozpaczy, omal się nie rozchorował. A jednak walczył i trzymał się mocno.
Myśl, że dziewięć takich samych nowiuteńkich biletów tysiącfrankowych spoczywa sobie jaknajspokojniej tam, pod posadzką w pokoju jadalnym, nie dawała mu spoczynku, naprzykrzała się dniem i nocą.
Powiedzieć, że gdyby tylko chciał, mógłby wziąć jeszcze! Nie... nie... przecie przysiągł... Pierwejby rękę włożył w ogień... nie!... nie zajrzy już więcej pod tę taflę przeklętą.
A jednak widział je tam, widział nawskroś, jakby ta tafla była szklaną. Jeśli stąpił na nią przypadkowo, czuł iż pieniądze te parzą mu nogi.
Pewnego wieczora, gdy Seweryna wcześnie zasnęła, opanował go taki smutek, iż łez nie mógł powstrzymać. Pocóż opierać się daremnie? po co cierpieć tyle?
Przybliżył się do tafli i podniósł ją, przejęty uczuciem gniewu na samego siebie.
Nie mógł się już tym razem przezwyciężyć. Czyż to warto tak się męczyć? Ostatecznie musi dojść do tego, iż wybierze te bilety jeden po drugim.
Na drugi dzień zrana Seweryna zauważyła przypadkowo, iż tafla świeżo była podejmowaną, gdyż na brzegu widniał ślad od noża, którego dotąd nie dojrzała.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości... mąż znowu zabiera pieniądze.
Zadziwiło ją uczucie gniewu, jakiego doznała w tej chwili, dawniej było jej to zupełnie obojętnem, tembardziej, że i ona postanowiła nie tykać tych pieniędzy, choćby jej przyszło umrzeć z głodu.
Nie... nie... za nic w świecie nie dotknęłaby tych pieniędzy, krwią splamionych. A jednak były one tak dobrze jej własnością jak i Roubauda.
Dlaczego on śmie rozporządzać temi pieniędzmi, nie zapytawszy się nawet ani słowem o jej zdanie?
Do południa nie mogła się uspokoić w żaden sposób. Chciała mieć pewność pod tym względem.
A może on tam nie ruszał, może jej się tylko zdaje? Może chciał zobaczyć, czy pieniądze leżą w porządku?
Byłaby chętnie przekonała się, podnosząc taflę posadzki, lecz myśl grzebania tam samej bez Roubauda przejmowała ją dreszczem, obawą. A może tam śmierć spoczywa i wyleje z tej dziury? Ta obawa dziecinna, wznieciła w niej taki wstręt do pokoju jadalnego, iż, zabrawszy robotę, przeniosła się do swej izdebki.
Wieczorem, gdy w milczeniu spożywali resztki potrawki pozostałej z obiadu, znów opanowało ją uczucie jakieś dziwne.
Dostrzegła wyraźnie, że Roubaud od czasu do czasu spogląda ukradkiem na taflą.
— Znowu brałeś? — zapytała nagle.
Podniósł głowę zdziwiony.
— Co takiego?
— O! nie udawaj niewiniątka... rozumiesz ty mnie dobrze. Ale słuchaj: ja nie chcę, ażebyś ty zabierał... to jest tak samo moje jak i twoje... rozumiesz... a myśl, że ty zabierasz, nie daje mi spokoju, czyni mnie chorą.
Roubaud zazwyczaj unikał wszelkiej sprzeczki. Pożycie ich było tylko stosunkiem dwóch istot, związanych wzajemnie, zmuszonych przepędzić dni, jedno obok drugiego, często nie mówiąc ani słowa przesuwając się koło siebie jak ludzie obcy, obojętni, samotni.
Zamiast jakiejkolwiek odpowiedzi lub tłomaczenia, wzruszył tylko ramionami.
Seweryna była jednak zanadto rozdrażniona postanowiła raz zakończyć tę sprawę z pieniędzmi ukrytemi pod tą taflą, prześladującemi ją od dnia popełnienia zbrodni.
— Żądam koniecznie odpowiedzi... Odważ się powiedzieć, żeś nie ruszał!
— Co ci do tego?
— To mi do tego, że mnie to boli... rozumiesz... nie daje mi spokoju... Nie dalej jak dziś... bałam się... nie mogłam siedzieć sama w tym pokoju. Za każdym razem, gdy poruszysz tę taflę, przez trzy noce przynajmniej śnią mi się najstraszniejsze rzeczy. Nie mówimy nigdy o tem, siedźże zatem cicho i nie zmuszaj mnie do mówienia.
Roubaud patrzał na nią uparcie swemi wielkiemi oczyma. Nareszcie odezwał się ociężale:
— Co ci do tego, czy ruszam czy nie ruszam, jeżeli tobie ruszać nie każę. Moje sprawy mnie tylko obchodzą.
Zrobiła ruch gwałtowny lecz się powstrzymała. Po chwili odezwała się wzburzona z widocznym wyrazem cierpienia i wstrętu na twarzy.
— Nie... ja cię nie rozumiem!... byłeś pomimo wszystko, człowiekiem niby uczciwym. Nie byłbyś zabrał nikomu jednego nawet centyma... To, co zrobiłeś... możnaby jeszcze wybaczyć... byłeś szalony... i mnie do szaleństwa doprowadziłeś... Lecz te pieniądze... o!... te pieniądze wstrętne, które nie powinny istnieć dla ciebie, a które ty wykradasz powoli dla przyjemności. Co się z tobą dzieje?... jak mogłeś upaść tak nisko!...
Słuchał spokojnie. Przez chwilę uczuł rzeczywiście prawdę tych słów, nawet zdziwił się, iż doszedł aż do tej kradzieży. Poczucie tego występku zatarła w nim demoralizacja, roztaczająca powoli swe skrzydła.
Nie mógł sobie jasno zdać sprawy z tego położenia, nie mógł nawiązać węzłów, przeciętych nagle w chwili popełnienia zbrodni gwałtownej, nie mógł sobie wytłomaczyć, jak się rozpoczęła ta nowa egzystencja, nowe prawie życie, obok żony, unikającej go, wrogo prawie usposobionej.
Po chwili uczynił ruch, jakby się chciał pozbyć myśli natrętnych.
— Kiedy się człowiek nudzi w domu — mruczał — szuka rozrywki po za domem... Nie kochasz mnie... więc...
— O, tak... nie kocham cię!...
Spojrzał na nią gwałtownie, uderzył pięścią w siół, twarz krwią mu nagle nabiegła.
— A więc daj mi spokój... Czy ja przeszkadzam ci się bawić?... Czy ja ci co mówię?... Człowiek uczciwy dużoby musiał zrobić na mojem będąc miejscu, a ja nic nie robię... Najpierw powinienem cię kolanem za drzwi wyrzucić... potem... potem możebym i nie kradł...
Pobladła jak ściana. Nieraz już myślała, że gdy człowiek zazdrosny oddany jest na łup zła wewnętrznego do tego stopnia, że wybacza swej żonie nawet kochanka, to widocznie musi ulegać gangrenie moralnej, toczącej go szybko, zabijającej wszelkie skrupuły, głuszącej nawet głos sumienia.
A jednak opierała się, nie chciała przyjąć winy na siebie, krzyczała:
— Zabraniam ci dotykać tych pieniędzy!... rozumiesz!...
Dokończył kolacji, spokojnie rozwiązał serwetę, złożył ją, wstał i odezwał się tonem szyderczym:
— Jeżeli tak chcesz koniecznie... to się podzielimy.
I pochylił się, jakby chciał podnieść taflę.
Zerwła się gwałtownie, stanęła na niej obiema nogami.
— Nie!... nie!... wiesz dobrze, że wolałabym umrzeć!... nie otwieraj... przynajmniej nie przy mnie!...
Seweryna tego wieczora miała się spotkać z Jakóbem, za stacją towarową.
Gdy powróciła po północy, przyszła jej na myśl scena wieczoru minionego.
Zamknęła drzwi swego pokoju na dwa spusty. Roubaud pełnił służbę nocną, nie obawiała się więc, że przyjdzie spać, co zresztą przydarzało się bardzo rzadko.
Nie zgasiła lampy, przyćmiła ją tylko, nakryła się kołdrą pod brodę; nie mogła zasnąć.
Dlaczego wzbraniała się przed proponowanym podziałem? Uczciwość jej już nie oburzała się na myśl, że mogłaby korzystać z tych pieniędzy. Czyż nie przyjęła zapisu Croix-de-Maufras? Mogła tak samo wziąć i pieniądze. Przecie to wszystko jedno.
Po chwili wstręt powrócił. Nie... nie., nigdy! Tych pieniędzy nie śmiałaby nigdy dotknąć... spaliłyby jej dłonie... pieniądze te skradzione zostały umarłemu... pochodziły ze strasznej zbrodni...
I znów się uspokoiła. Zaczęła rozmyślać, przecie mogłaby je wziąć bez zamiaru wydania dla swej przyjemności... przeciwnie... schowałaby je gdzieindziej, zagrzebałaby je w miejscu, jej tylko znanem, gdzieby leżeć mogły spokojnie wieczność całą; przynajmniej połowę tej sumy uratowałaby przed chciwością męża. Nie tryumfowałby, zatrzymując wszystko; nie przebrałby tego, co było jej własnością.
Przyszła jej myśl do głowy, nie wyraźna jeszcze nie całkiem ukształtowana, daleka: wstać, pójść do pokoju jadalnego, wyjąć wszystko... onby już nie wziął więcej. Zimno jej się zrobiło, nie chciała myśleć o tem...
Zabrać wszystko, zatrzymać wszystko... onby się nie ośmielił nawet słowem odezwać!...
Projekt ten powoli przybierał kształty coraz wyraźniejsze. Jakaś wola silniejsza, niż jej opór, wzmagała się w nieznanych głębiach jej istoty. Nie uczyniłaby tego... nie.. nie chciałaby tego uczynić... i wyskoczyła z łóżka, bo nie mogła inaczej.
Podniosła płomień lampy i poszła do pokoju jadalnego.
Od tej chwili już nie drżała, bojaźń gdzieś zniknęła. Postępowała spokojnie, zimno, powoli, uważnie, jak lunatyczka.
Poszukała pogrzebacza, którym podnoszono taflę. Odkrywszy dziurę nie mogła zajrzeć do wnętrza, przysunęła lampę bliżej.
Zdumienie nagłe przykuło ją na miejscu, klęczała pochylona martwa: dziura była pusta.
Widocznie w chwili, gdy poszła na schadzkę z Jakóbem, Roubaud wrócił na górę z tą samą myślą, która ją tu przywiodła: zabrać wszystko, zatrzymać wszystko.
I tak też uczynił... zostawił tylko zegarek z łańcuszkiem, błyszczący wśród kurzawy z wapna i gruzu.
Wściekłość zatrzymała ją na chwilę prawie zdrętwiałą, na pół nagą, powtarzającą głośno po dwadzieścia razy:
— Złodziej! złodziej! złodziej!...
Następnie ruchem gwałtownym pochwyciła zegarek, a pająk duży czarny, zbudzony ze spoczynku, uciekał po wapnie.
Nogą przytłoczyła taflę ułożoną na swem miejscu i powróciła do łóżka, postawiwszy lampę na nocnym stoliczku.
Gdy się cokolwiek rozgrzała, zaczęła starannie oglądać zegarek, który dotąd trzymała w zaciśniętej pięści; obracała go na wszystkie strony, przyglądała mu się długo.
Na kopercie wierzchniej wyrżnięty był monogram prezesa, złożony z początkowych liter jego imienia i nazwiska. Wewnątrz wyczytała cyfrę 2516, numer fabryczny.
Przedmiot to bardzo niebezpieczny do przechowania. Sąd znał tę cyfrę. Ale w złości, iż nic nie mogła uratować prócz tego jednego, nie czuła nawet obawy.
Zdawało jej się, iż ta zmora, prześladująca ją po nocach, już więcej nie powróci; już niema tego trupa pod posadzką!...
Nareszcie będzie mogła chodzić spokojnie po swem mieszkaniu, gdzie jej się podoba.
Wsunęła zegarek pod poduszkę, zgasiła lampę i zasnęła.
Na drugi dzień Jakób, mając właśnie urlop, oczekiwał chwili gdy Roubaud pójdzie do kawiarni kupieckiej, aby zajść do Seweryny na śniadanie. Od pewnego czasu często urządzał się w ten sposób.
Tego dnia, jedząc, drżąca jeszcze cała, mówiła mu o pieniądzach prezesa, opowiadała, w jaki sposób znalazła kryjówkę pustą.
Wściekłość jej przeciw mężowi nie uspokoiła się; złość jej objawiała się w słowie, powtarzanem bezustannie:
— Złodziej! złodziej! złodziej!
Potem przyniosła zegarek i chciała go koniecznie dać Jakóbowi, pomimo że się wzbraniał od przyjęcia tego podarunku.
— Zrozum że, mój drogi, że przy tobie nikt go szukać nie będzie. Jeżeli ja go zatrzymam, on mi jeszcze i to zabrać gotów, a ja wolałabym teraz dać sobie wyrwać kawałek ciała. Nie... on już ma za dużo. Nie chciałam tych pieniędzy, przejmowały mnie wstrętem, nie byłabym z nich nigdy wydała ani jednego centima... Ale czy on miał prawo korzystać z nich?... co?... o!... nienawidzę go!... nienawidzę!...
Płakała, prosiła, błagała, aż wreszcie Jakób schował zegarek do kieszeni w kamizelce.
Dłużej niż godzinę siedziała obok niego napół ubrana, z głową, przechyloną na jego ramię, a ręką otoczywszy go za szyję pieszczotliwie.
Nagle wszedł Roubaud, mający swój klucz od mieszkania.
Skokiem raptownym znalazła się koło stołu.
Było to jednak pochwycenie na gorącym uczynku, nie ulega wątpliwości.
Mąż zatrzymał się na chwilę koło drzwi.
Jakób siedział pomieszany.
Seweryna nie starała się nawet wytłomaczyć, z wściekłością tylko podeszła ku Roubaudowi powtarzając:
— Złodziej! złodziej! złodziej!
Roubaud zawahał się przez chwilę, potem zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami, wszedł do pokoju, wziął jakąś notatkę służbową, której widocznie zapomniał.
Seweryna jednak szła za nim wciąż powtarzając:
— Zabrałeś wszystko!... ośmiel się powiedzieć, żeś nie zabrał!... o! złodziej!... złodziej!... złodziej!...
Nie mówiąc ani słowa, poszedł przez pokój jadalny; doszedłszy do drzwi, obejrzał się na Sewerynę wzrokiem ponurym:
— Czy ty mi dasz spokój?. Hę?...

! wyszedł, nie zamknąwszy nawet drzwi za sobą.
Zdawało się, iż nic nie widział. Nie zwrócił nawet uwagi na Jakóba, który nie śmiał ruszyć się z miejsca.
Po jego wyjściu zapanowało długie milczenie.
Wreszcie Seweryna, zwróciwszy się do Jakóba, zapytała:
— Czy to do uwierzenia?
Jakób teraz wstał dopiero.
— Ten człowiek już z sobą skończył.
W tej kwestji zgadzali się na jedno. Mąż, zabijający jednego kochanka, a tolerujący innego, może budzić tylko odrazę.
Gdy człowiek dochodzi do tego stopnia, znaczy to, iż zanurzył się w błoto i może się walać po wszelkich rynsztokach.
Od tego dnia Jakób i Seweryna byli zupełnie swobodni, nie zwracali uwagi na Roubauda.
Teraz jednak, gdy mąż ich wcale nie obchodził, inny znów mieli kłopot, a mianowicie, szpiegowanie ze strony pani Lebleu, sąsiadki, która wiecznie stała na czatach. Musiała się ona czegoś domyślać.
Daremnie Jakób tłumił odgłos swych kroków. Za każdą wizytą widział, jak drzwi uchylają się nieznacznie, a przez maleńką szparę wygląda oko ciekawe.
To stawało się coraz bardziej nieznośnem; nie śmiał już przychodzić na górę, jeżeli się bowiem odważył, zaraz wiedziano o jego przybyciu, koło dziurki od klucza znalazło się nawet ucho, zdradzające się szmerem, tak, że nie można się było pocałować, ani nawet rozmawiać swobodnie.
Seweryna, rozdrażniona temi przeszkodami, jakie stawiano jej miłości, rozpoczął dawną walkę przeciw Lebleu chcąc odebrać im mieszkanie.
Wiadomem było powszechnie, iż mieszkanie to prawnie należało do pomocnika zawiadowcy.
Nie chodziło Sewerynie o widok wspaniały, o te okna na dworzec, gdzie odjeżdżały pociągi, i na wyżyny lgounville.
Jedyną przyczyną jej żądania, o czem zresztą nikomu nie mówiła, było to, iż mieszkanie miało drugie wyjście, drzwi otwierające się na schody służbowe.
Jakób mógłby wchodzić i wychodzić, a nikt, nawet pani Lebleu, nie domyślałaby się tych wizyt Nareszcie byliby wolni.
Walka była zaciętą. Kwestja ta dawniej już roznamiętniała wszystkich mieszkańców korytarza, obecnie zajątrzała się z dniem każdym.
Pani Lebleu, zagrożona, broniła się rozpaczliwie. Umarłaby napewno gdyby ją zamknięto w mieszkaniu ponurem, jak więzienie, z oknami zasłoniętemi blaszaną markizą. Jakżeby ona mogła żyć w tej biurze, ona, przyzwyczajona do swego pokoju jasnego, z oknami na daleki horyzont, skąd widać było ciągły ruch podróżnych.
Nogi nie pozwalały jej na przechadzkę poza dworcem kolei, a wiec nigdyby już nic więcej nie widziała, tylko ten dach cynkowy!... Toby ją zabiło.
Na nieszczęście były to tylko przyczyny nie wystarczające, musiała przyznać, że mieszkanie należało do dawnego pomocnika zawiadowcy, poprzedzającego Roubauda, który, będąc bezżennym, ustąpił to mieszkanie przez wrodzoną mu galanterję. Powinien być nawet gdzieś list, w którym mąż jej zobowiązał się opuścić mieszkanie natychmiast, gdy tego nowy pomocnik zawiadowcy zażąda.
List ten gdzieś się zapodział, a pani Lebleu twierdziła, iż nic podobnego mąż jej nie pisał i do niczego się nie zobowiązywał.
O ile sprawa się pogarszała, o tyle pani Lebleu stawała się zjadliwszą, złośliwszą. Starała się przeciągnąć na swoją stronę żonę drugiego pomocnika zawiadowcy, pana Moulin, a to w ten sposób, iż zamierzyła wmieszać ją do plotek i historji, obiegających po dworcu kolei.
Pomiędzy innemi zaczęła opowiadać że pani Moulin widziała — jak to sama mówiła — że mężczyźni całowali na schodach panią Roubaud.
Moulin rozgniewał się bardzo, usłyszawszy coś podobnego; żona jego, kobieta łagodna, nie wtrącająca się do nikogo i do niczego, której nikt nawet nigdy nie spotykał, płacząc, przysięgała, iż nie tylko nic podobnego nie mówiła, ale nawet i nie widziała.
Burza wyła przez tydzień na całym korytarzu.
Największym błędem, który przyczynił się do upadku pani Lebleu, było ciągłe szpiegowanie panny Guichon. Stało się to u niej manją.
Umyśliła sobie, iż biuralistka co noc odwiedza zawiadowcę i myśli tej, w żaden sposób pozbyć się nie mogła.
Potrzeba przekonania się, podchwycenia ich, stała się u niej chorobliwą, tem gorszą, iż stanowczo niczego się na pewno dowiedzieć nie mogła.
Od lat dwóch, odkąd powzięła podejrzenia i zaczęła ich szpiegować, nie dostrzegła nic, ale to nic zupełnie, najmniejszy cień podejrzenia nie mógł być usprawiedliwiony. A jednak wewnętrznie była najmocniej przekonaną o prawdzie swych twierdzeń. To doprowadzało ją do szaleństwa.
Panna Guichon, również rozgniewana najokropniej, doprowadzona prawie do wściekłości, iż od dwóch lat nie może się krokiem ruszyć, aby jej nie szpiegowano, starała się wszelkiemi sposobami, aby tylko wyrzucić panią Lebleu z zajmowanego mieszkania. Oddzielałoby ją przynajmniej kilka pokoi, nie mieszkałaby na przeciwko swej nieprzyjaciółki, nie byłaby zmuszona za każdym razem przechodzić koło tych drzwi znienawidzonych.
Skutkiem tego i pan Dabadie, zawiadowca stacji, który dotąd w całej tej kwestji zachowywał się obojętnie, obecnie z dniem każdym przechodził na stronę przeciwną pani Lebleu. Był to bardzo zły znak dla niej.
Codzienne kłótnie, pogarszały jeszcze położenie. Filomena przychodziła codziennie do Seweryny, przynosząc jej świeże jajka. Ilekroć spotkała panią Lebleu, odzywała się do niej zuchwale, a gdy ta naumyślnie zostawiała drzwi otwarte, ażeby tylko wszystkim dokuczyć, pomiędzy temi dwiema kobietami rozlegała się ciągła kłótnia, i to nie zawsze w przyzwoitych toczona wyrazach.
Otwartość i poufalność pomiędzy Seweryną a Filomeną doszła wkrótce do tego stopnia, iż ostatnia spełniała często najrozmaitsze polecenia Jakóba i niosła jego listy, kiedy sam nie mógł przyjść do mieszkania Seweryny.
Urządzała schadzki, tłomaczyła, dlaczego dnia poprzedniego nie mogli się widzieć, opowiadała gdzie Jakób ten czas spędził i co robił.
Jeśli jaka ważna przeszkoda nie pozwoliła przyjść mu na górę, natenczas zwykle, chcąc się w jakikolwiek sposób rozerwać, przychodził do małego domku Sauvagnata, dozorcy magazynów i gawędził z Filomeną.
Nieraz udawał się tam wraz ze swym palaczem Pecqueux, spędzenie bowiem choćby jednego wieczora w samotności wydawało mu się strasznem.
Zdarzało się czasami, iż Pecqueux zabłądził do jakiejkolwiek szynkowni nad brzegiem morza, gdzie czas szybko mu ubiegał w towarzystwie kolegów i marynarzy, Jakób wówczas wstępował do Filomeny, aby jej słów kilka powiedzieć i tak się wkrótce zagadał, iż zapomniał zupełnie o wyjściu.
Filomenie zwierzenia te przypadały bardzo do gustu; ona znała tylko miłość brutalną. Drobne ręce, obejście grzeczne tęgo chłopca smutnego, o łagodnym wyrazie twarzy, wszystko co było w jej pojęciu przysmaczkiem, którego nigdy jeszcze nie kosztowała.
Gdy przychodziła do Seweryny, ze słowami czułej wymówki lub tęsknego niepokoju, jakie miała wypowiedzieć ze strony Jakóba, zdawało jej się, iż czuje wytworny smak tego owocu zakazanego.
Pewnego dnia zwierzała się przed Jakóbem ze swych trosk i skarżyła się na Pecqueux. Był on, mówiła, zawsze pochmurny, pomimo swego uśmiechu, bił ją nieraz, zwłaszcza gdy był pijany.
Jakób zauważył, że od pewnego czasu Filomena była staranniejszą o czystość swego ubrania i mieszkania, piła mniej i starała się przypodobać maszyniście.
Jej brat, Sauvagnat, usłyszawszy pewnego wieczora głos mężczyzny, wbiegł szybko do pokoju z ręką podniesioną, gotową do uderzenia; poznawszy jednak Jakóba, który najspokojniej rozmawiał z Filomeną, zaprosił go na butelkę jabłecznika.
Jakób, przyjmowany chętnie, upodobał sobie wkrótce dom Sauvagnotów, a Filomena czuła coraz, żywszą przyjaźń dla Seweryny, nienawiść dla pani Lebleu, która ani na chwilę nie zaprzestała szpiegowania wszystkich osób, zamieszkałych na tym samym co ona korytarzu.
Pewnej nocy, spotkawszy Jakóba i Sewerynę koło swego ogródka, odprowadziła ich aż do remizy, gdzie zwykle się ukrywali.
— O... pani jesteś za grzeczną — mówiła do Seweryny — to mieszkanie należy przecie do pani... jabym ją stamtąd za włosy wyciągnęła. Chcesz pani? ja to zrobię, o!... mnie to przyjdzie z łatwością.
Jakób jednak nie chciał dopuścić do jakiejkolwiek awantury.
— Nie, nie, pan Dabadie sam się tem zajmuje, lepiej poczekać, aż się rzeczy jakoś same ułożą.
— Przed upływem miesiąca — oświadczyła Seweryna — jej mieszkanie będzie mojem, a my będziemy się mogli widywać o każdej chwili.
Pomimo cieniów nocy, Filomana czuła, jak przy tych słowach Seweryna uścisnęła rękę Jakóba; pożegnała się z nimi.
Odszedłszy jednak ze trzydzieści kroków, zatrzymała się. Ścigała ich wzrokiem pośród ciemności. Czuła dziwne jakieś wrażenie, wiedząc, iż są razem. A jednak nie była zazdrosną. Bezwiednie potrzebowała kochać i być kochaną.
Jakób stawał się pochmurniejszym z dniem każdym. Już dwa razy, mogąc się widzieć z Seweryną, wynajdywał sposoby, aby tego spotkania uniknąć. Czasami zasiedział się za długo u Savaugnatów, jedynie tylko dlatego aby jej uniknąć. Pomimo to kochał on bardzo, miłość jego nie tylko się nie zmniejszyła, ale przeciwnie wzrosła jeszcze bardziej. Tylko ilekroć pochwycił ją w swe ramiona, szalona namiętność, chęć mordu, zmieniająca człowieka w zwierzę, opanowywała go całą siłą.
Męczący ten stan starał się zwalczyć wysiłkiem pracy, ubiegał się o nadliczbowe godziny pracy. Czternaście do szesnastu godzin spędzał na maszynie, powracał do domu zmęczony trudem, z płucami spalonemi od wiatru. Koledzy jego skarżyli się na ciężki zawód maszynisty, który, jak powiadali, w przeciągu lat dwudziestu niszczył człowieka. On, chcąc być zniszczonym natychmiast, nie upadał ze znużenia, czuł się jedynie szczęśliwy, jadąc całą siłą pary na Lizie, nie myśląc o niczem, nie widząc nic, tylko sygnały ostrzegawcze.
Powróciwszy do domu, rzucał się natychmiast na łóżko i zasypiał snem twardym, nie mając nawet czasu umyć się z kurzu i dymu. A jednak gdy się budził, straszne myśli tłumnie napływały mu do głowy.
Lizę zaczął znów utrzymywać we wzorowym porządku, spędzając po kilka godzin przy jej czyszczeniu i żądając od Pecqueuxa, aby części stalowe świeciły się jak srebro.
Inspektorzy wsiadający czasami po drodze na maszynę, chwalili go i winszowali mu takiej lokomotywy. On wstrząsał tylko głową i milczeniem pokrywał swe niezadowolenie, wiedział bowiem, że Liza, od czasu uderzenia o nasyp śnieżny, nie jest już tak dzielną, tak zdrową, jak dawniej, w czasie naprawy stempli i szufladek, musiała prawdopodobnie stracić tę duszę, którą zawdzięczała jedynie przypadkowi.
Martwiło go to bardzo, udawał się do władz swoich, żądając ciągłej naprawy, a żądania jego uznawano za bezcelowe i bezpożyteczne; to znów czyniło go jeszcze bardziej ponurym.
Czułość jego dla Lizy zmniejszała się z dniem każdym, zresztą po co kochać? — myślał — jeśli dochodził tylko do tego, że chciałby zabić wszystko, co kocha?
Seweryna czuła ten zmianę widoczną. I ona również chodziła zmartwiona, sądząc iż ona sama jest powodem tej zmiany. Przypisywała ją niebacznemu wyznaniu i zwierzeniu.
Nieraz zauważyła jak Jakób drżał, nachylając się ku jej szyi, gdy chciała go pocałować, usuwał się gwałtownie zapewne — myślała — przypominał sobie to opowiadanie o morderstwie i uczuwał wstręt do tej, która była wspólniczką strasznej zbrodni.
Nie ośmieliłaby się już nigdy mówić o tych rzeczach, żałowała obecnie, iż to dawniej uczyniła. A jednak kochała go obecnie bardziej niż dawniej, kiedy o niczem nie wiedział. Namiętność to była nienasycona.
Seweryna stała się kobietą rozwiniętą, istotą stworzoną jedynie do pieszczoty, kochającą, a nie mogącą stać się matką. Żyła jedynie, dla Jakóba. Zawsze bierna i łagodna, obok niego jedynie znajdowała przyjemność, chciałaby spędzić życie jak kotka, drzemiąc od rana do wieczora na jego kolanach.
Po krwawym strasznym dramacie pozostało jej jedynie wspomnienie, rodzaj ździwienia, że do tego wszystkiego była wmieszaną. Do męża nie czułaby zresztą i teraz wielkiej urazy, gdyby tylko nie krępował jej swobody. Nienawiść do tego człowieka zwiększała się, w miarę o ile wzrastała jej miłość namiętna dla Jakóba.
On obecnie był jej panem, za nim poszłaby wszędzie, mógł nią rozporządzać jak rzeczą, jak swoją własnością. Kazała sobie zrobić jego fotografię; spała z nią, nie mogąc zasnąć inaczej, jak tylko trzymając usta na tym kartonie. Czuła się nieszczęśliwą, od chwili gdy widziała, iż on cierpi, a nie mogła odgadnąć prawdziwej przyczyny tego cierpienia.
Schadzki ich pomimo to trwały ciągle. Widywali się ukradkiem, czekając spokojnie chwili, które będą mogli spędzać spokojnie, bez obawy, w nowo zdobytem mieszkaniu.
Zima skończyła się, luty był bardzo łagodny. Korzystali z tego, przechadzając się całemi godzinami wśród pustych budynków stacyjnych.
Jakób unikał jej uścisków, pocałunków, a gdy już nie mógł się uchylić, wymagał, aby się to działo pociemku, gdyż obawiał się, że, zobaczywszy kawałek choćby najmniejszy ciała nagiego, nie mógłby się oprzeć gwałtownej żądzy morderstwa.
W Paryżu, gdzie Seweryna przyjeżdżała regularnie co piątek, zapuszczali firanki i zamykali szczelnie okiennice.
Podroż tę odbywała Seweryna, nie tłomacząc się bynajmniej mężowi. Dla sąsiadów wystarczał powód dawny, ból w kolanie; mówiła też, iż jedzie odwiedzić swą mamkę matkę Wiktorję, która przychodziła powoli do zdrowia w szpitalu.
Oboje znajdowali wielką rozrywkę w tej wycieczce. On zwracał największą uwagę, aby Liza była w porządku, ona cieszyła się, widząc go mniej ponurego, niż zwykle. Bawiła ją i podróż sama, jakkolwiek zaczynała już znać na pamięć najmniejszy pagórek, najmniejszą gromadkę drzew stojących przy drodze.
Przejeżdżając koło Croix-de-Maufras, czy to rano czy też wieczorem, spoglądała ciekawie, nie wychylając głowy, pewna, że koło barjery ujrzy Florę, stojącą z chorągiewką, zwiniętą w pokrowcu i płomiennym wzrokiem obejmującą cały pociąg.
Jakób zwrócił uwagę Seweryny, aby nie dowierzała tej dziewczynie, od chwili gdy była ona świadkiem ich uścisków, w dniu, kiedy pociąg, zatrzymany został wśród zaspy śnieżnej. Domyślał się, jak dalece to dziewczę dzikie może być zazdrosne, zresztą wiedziała ona dużo rzeczy, które mogłyby wielce zaszkodzić Roubaudom, gdyby o nich opowiadała. Przypominał sobie, jak pewnego razu wspomniała o stosunkach pewnej panienki z prezesem, która następnie wyszła za mąż.
Gdybym się o tem dowiedziano, gdyby tak chiała donieść o tem do sądu, łatwo możnaby wpaść na trop zbrodni, popełnionej na Grandmorrinie,
Mijały jednak dnie i tygodnie, a nic nie zdradzało jakichkolwiek kroków ze strony Flory. Stała spokojnie, jak skamieniała. Zdaleka już Jakób czuł jej spojrzenie na sobie. Pomimo dymu widziała go i odprowadzała wzrokiem, dopóki pociąg nie zniknął na zakręcie.
Wiedziała ona dobrze o Sewerynie, przejeżdżającej co piątek i pomimo, że ta wychylała głowę tyle tylko, aby ujrzeć w przelocie swa posiadłość, nie mogła jednak ustrzedz się spojrzenia Flory.
Wzrok ich krzyżował się jak szpady. Pociąg znikał, a Flora ścigała go wciąż wzrokiem, zrozpaczona, iż nie może przeszkodzić szczęściu, znajdującemu się tam wewnątrz.
Jakób patrzył na nią za każdym razem. Zdawało mu się, iż wyrosła cokolwiek. I on niespokojnie przemyśliwał nad tem, że w tej głowie szalonej dojrzewa jakiś projekt zemsty, zdradzający się jedynie w spojrzeniu pochmurnem.
Od pewnego czasu krępował Sewerynę i Jakóba nadkonduktor Henryk Dauvergne. Prowadził on zawsze pociąg piątkowy i okazywał się dla żony Roubauda tak ugrzecznionym, iż się to stawało nieznośnem.
Dostrzegłszy, jakie węzły łączą Sewerynę i Jakóba, miał nadzieję, że przy stosunkach i cierpliwości, na niego też może przyjść kiedyś kolej. Starania jego były tak widoczne, iż nawet Roubaud dostrzegł ich i w każdy piątek, gdy wyjeżdżano z Hawru, pokpiwał cokolwiek z nadkonduktora, który zawsze zatrzymywał osobny przedział w wagonie, pilnował, aby kamionka z wodą ciepłą, ogrzewająca nogi, była w porządku, a nawet sam wprowadzał Sewerynę do wagonu i sam drzwi za nią zamykał.
Pewnego dnia Roubaud, rozmawiając z Jakóbem, wskazał mu Dauvergnea wzrokiem, wyrażającym zapytanie, dlaczego na to pozwala. Innym znów razem, w sprzeczce z Seweryną, zarzucił jej, iż obydwóch obdarza swemi względami.
Zarzut ten zmartwił Sewerynę o tyle tylko że Jakob może myśleć tak samo i że to właśnie jest prawdopodobnie przyczyną jego smutku.
Nie mogła się powstrzymać od zwierzeń w tym względzie, i wśród wybuchów płaczu, przysięgała Jakóbowi, że jest niewinną, prosząc go, aby ją zabił gdyby go kiedykolwiek zdradziła.
Jakób żartował, ściskał ją blady i zapewniał iż wie o jej niewinności i ma nadzieję, że nikogo nigdy nie zabije.
Pierwsze wieczory marca były nadzwyczaj ostre i zimne. Musieli przerwać swe schadzki. Wycieczki do Paryża, te kilka godzin swobody, których należało szukać tak daleko, już nie wystarczyły Sewerynie. Wyrodziła się w niej miłość, zwiększająca się z każdym dniem, potrzebująca czuć Jakóba wciąż koło siebie, w dzień i w nocy, i nie rozłączać się z nim nigdy.
Wstręt do Roubauda wzrósł do tego stopnia, iż sama jego obecność rozdrażniała ją i wprowadzała w stan chorobliwy. Oskarżała go, że zniszczył jej życie, że nie może istnieć obok niego.
Czyż nie on winien wszystkiemu? Kto zburzył to spokojne domowe pożycie, kto w dom wprowadził kochanka?
Spokój, posunięty do granic ostatecznych, spojrzenie obojętne, jakim na wszystko spoglądał, plecy okrągłe, a brzuch tłusty, świadczący o życiu, pędzonem bez troski, wszystko to drażniło Sewerynę coraz bardziej. Ona tak cierpiała. Zerwać z tem życiem, uciec, rozpocząć inne, nowe, to było jej marzenie.
Przez tydzień wymarzyła projekt ucieczki. Wyjechałaby z Jakóbem do Belgji, tam rozpoczęliby gospodarstwo jak młodzi małżonkowie. O projekcie tym nie wspominała mu nawet, wkrótce bowiem nasunęły się najrozmaitsze trudności.
Przedewszystkiem niewyraźna pozycja, w jakiejby znaleźć się musieli, następnie obawa ciągła, aby ich ktokolwiek nie odkrył i nie zdradził, a co najważniejsza, brak środków do utrzymania. Uciekając, musiałaby zostawić Roubaudowi swój majątek, pieniądze, Croix-de-Maufras.
Miel... wolałaby umrzeć, aniżeli oddać mu choćby jeden centim z tego, co było jej własnością.
Pewnego dnia Roubaud wrócił na górę blady, przerażony. Opowiedział Sewerynie przypadek, jaki go dopiero co spotkał.
Przechodząc przez tor kolejowy, nie dostrzegł maszyny, szybko nadjeżdżającej. Uderzony buforem, w chwili gdy stał na szynie, odrzucony został w bok i cudem tylko uniknął śmierci.
I znów Sewerynie przyszło na myśl, że byłaby wolną, szczęśliwą, gdyby nie ten cudowny jakiś wypadek. Spoglądała na niego dużemi oczyma.
Dlaczego nie umiera; przecież ona go nie kocha, a on jest tylko zawadą do jej szczęścia.
Od tego czasu marzenie Seweryny w inną przyoblekło się postać. Roubaud umarł wypadkowo, a ona wyjechała z Jakóbem do Ameryki, jako żona prawnie poślubiona. Przedtem sprzedali Croix-de-Maufras i zrealizowali cały majątek. Poza sobą nie pozostawiali nic, czegoby się mogli obawiać. Jeżeli pozbawiali się ojczyzny, to jedynie, aby odrodzić się gdzieindziej.
Tam nie przypominałoby im nic życia dawniejszego mogliby rozpocząć nową egzystencję. Jakób znalazłby łatwo jakiekolwiek zatrudnienie, i onaby zresztą pracowała, wkrótce mieliby dzieci, żyliby wsród pracy i szczęścia.
Cały dzień będąc sama, czy to zrana w łóżku, czy tez w dzień zajęta jaką robótką, ciągle o jednem i tem samem myślała. Pieściła się tym projektem poprawiała go, przemieniała, dodawała coraz to nowe szczegóły, była chwilami szczęśliwą, wesołą, sądząc iż to wszystko już się spełniło.
Ona, co tak rzadko dawniej wychodziła z domu obecnie wybiegała co chwilę na brzeg morza, patrzyła na statki odjeżdżające, zdawało jej się, że już jest z Jakóbem na pokładzie, zdaleka od Francji na drodze do raju wymarzonego.
W połowie marca, pewnego wieczora Jakób odważył się przyjść do Seweryny na górę. Opowiadał jej, ze przywiózł w swym pociągu z Paryża jednego ze starszych kolegów szkolnych, który jedzie do Nowego Yorku, gdzie pragnie wprowadzić w użycie pewien wynalazek, maszynę do robienia guzików. Potrzebuje wspólnika, również mechanika, i w tym celu zwrócił się do swego dawnego znajomego. Interes to znakomity, potrzebaby co prawda włożyć z jakie trzydzieści tysięcy franków, ale możnaby zarobić miljony.
Jakób opowiadał to tak sobie, ażeby o czemś rozmawiać, dodając, że naturalnie na podobną propozycję dał odpowiedź odmowną, chociaż z przykrością. Niezbyt to bowiem przyjemne odtrącać majątek, gdy się nasuwa do ręki.
Seweryna słuchała tego opowiadania, stojąc, i patrząc na Jakóba niespokojnie. Czyż to nie było urzeczywistnienie jej marzeń.
— A! — szepnęła nareszcie — pojechalibyśmy jutro...
Jakób podniósł głowę ździwiony.
— Jakto, pojechalibyśmy?
— Tak... gdyby nie żył.
Nie wymieniła nazwiska Roubauda, Jakob jednak zrozumiał i odpowiedział ruchem oznaczającym:
— Niestety... ale on żyje.
— Pojechalibyśmy — podjęła Seweryna, głosem powolnym i cichym — i bylibyśmy tam szczęśliwi! Trzydzieści tysięcy mogłabym dostarczyć, sprzedawszy Croix-de-Maufras; wystarczyłoby nam jeszcze na gospodarowanie się i na pierwsze potrzeby... Tybyś pracował... ja urządziłabym mieszkanie w którem kochalibyśmy się z całej siły. O!... jakby to było dobrze!... jakby to było dobrze!...
I dorzuciła po cichutku:
— Zdala od dawnych strasznych wspomnień, przed nami dnie nowe... szczęśliwe...
Umilkli na chwilę, oszołomieni temi pięknemi projektami. Ręce ich się złączyły, uścisnęli się instynktownie i pogrążyli się w zadumie, pełnej błogich projektów.
Po chwili Seweryna odezwała się połgłosem:
— Powinieneś pomimo to wszystko zobaczyć się jeszcze z twym kolegą i prosić go, aby nie brał wspólnika, nie uprzedziwszy ciebie.
Jakób ździwiony zapytał:
— Dlaczego?
— Mój Boże!... alboż ja wiem?... Ten wypadek z lokomotywą przed kilku dniami... Jeszcze raz coś podobnego, a byłabym wolną... Rano człowiek żyje najzdrowszy, najspokojniejszy, wieczorem może umrzeć... czyż to jest niepodobieństwem?...
Patrzyła na niego uporczywie i powtarzała:
— A!... gdyby on nie żył... gdyby on już nie żył!...
— Nie żądasz jednak, abym go zabił — zapytał z przymuszonym uśmiechem.
Potrzykroć odpowiedziała „nie“, ale oczy jej mówiły „tak!...“ te oczy pogodne a niezgłębione w okrutnej namiętności. On zabił innego, dlaczegóżby jego nie można zabić?
Według niej, było to następstwo zupełnie naturalnie, zakończenie konieczne, rozwiązanie jedyne. Zabić go i pójść sobie... to przecież tak prostek.. Umarł... wszystko skończone i wszystko zaczyna się na nowo...
Postanowienie to stanowcze widniało z jej oczu, a jednak nie odważyła się go wypowiedzieć i jeszcze raz powtórzyła:
— Nie!...
On, oparty o kredens, przymuszał się wciąż do uśmiechu.
Mimowoli dostrzegł w szufladzie wysuniętej nieco, nóż ostry, błyszczący.
— Jeżeli chcesz, abym go zabił, musisz mi dać nóż... Mam już zegarek... powoli zbierze się małe muzeum.
Rozśmiał się głośno.
Seweryna odpowiedziała zupełnie poważnie:
— Weź go!...
Wziął, schował do kieszeni i jakby doprowadzając żart do końca, uścisnął ją.
— A więc... tymczasem do widzenia. Idę zobaczyć się z moim kolegę i powiem mu, aby zaczekał... W sobotę, jeśli deszcz padać nie będzie, przyjdź, jak zwykle za dom Sauvagnatów... Co?... zgoda?... I bądź spokojna, nie zabijemy nikogo... To tylko żarty!...
A jednak, pomimo pory spóźnionej, Jakób udał się ku portowi i wstąpił do hotelu, gdzie zatrzymał się jego znajomy, który miał odjechać nazajutrz.
Mówił mu o spadku możliwym, prosił o zwłokę dwutygodniową, zanim mu udzieli odpowiedzi stanowczej.
Później, powracając ulicą do dworca kolei, dziwił się sam swojemu postępowaniu; czyżby postanowił już zabić Roubauda, czyżby chciał zabrać mu życie, tak, jak zabrał mu już żonę i pieniądze.
Nie... nic jeszcze nie postanowił, a to co czyni, to jedynie na wypadek, gdyby kiedykolwiek miał powziąć podobne postanowienie.
Przypomniał sobie wyraz twarzy Seweryny w chwili gdy mówiła „nie“, a oczy jej twierdziły „tak“. Stanowczo chciała, aby zabił Roubauda. Myśl ta zaczęła go przerażać. Co robić?
Powróciwszy na ulicę François Mazelaine, położył się obok Pecqueux chrapiącego, nie mógł jednak zasnąć.
Pomimowoli umysł jego wciąż pracował, zajęty stale myślą o morderstwie, obliczał wszelkie skutki, zastanawiał się nad przyczynami, przemawiającemi za dokonaniem tej zbrodni, lub przeciwko niej.
Nareszcie, po długiem rozmyślaniu, przyszedł do przekonania zimno, spokojnie, bez śladu gorączki, iż wszystko przemawiało za morderstwem.
Czyż Roubaud nie był jedyną przyczyną do jego szczęścia? Gdyby nie żył, mógłby ożenić się z Seweryną, kobietą uwielbianą i ubóstwianą, która zresztą i tak oddawna już jemu swe serce oddała. Zresztą miałby pieniądze, majątek, porzuciłby swój ciężki zawód, zostałby panem w Ameryce, w tym kraju szczęśliwym, o którym koledzy jego opowiadają nieraz, iż mechanik złoto łopatą zbierać może.
Egzystencja jego nowa tam przedstawiała mu się, jak marzenie czarowne. Miał żonę, kochającą go namiętnie, sposobność szybkiego zarobienia miljonów, życie prowadzić mógł na wielką skalę, ambicji jego nic nie ograniczało.
I aby urzeczywistnić ten sen czarowny, czegóż potrzeba?... prawie nic. Ruch jeden, wymierzony pewną ręką, i wszystko skończone.
Trzeba usunąć tylko tego człowieka, zawadzającego mu na drodze do szczęścia. Roślina, zwierzę, gdy zawadza na drodze, należy je usunąć, zdeptać. Zresztą, co komu zależeć może na życiu tego człowieka, dla którego gra była jedyną namiętnością i wyczerpywała jego dawną energię, dlaczego oszczędzać podobne stworzenie. Żadna okoliczność, stanowczo żadna, nie przemawiała na jego korzyść. Wszystko go potępiało, gdy dla innych śmierć jego była warunkiem szczęścia. Wahać się, byłoby to tchórzostwo, nikczemność!...
Myśli, dotąd niewyraźne, przybrały w końcu kształt tak pewny, iż Jakób uczuł drżenie w całem ciele. Czyżby się miał wahać? Od dzieciństwa przecież chciał zabijać, nie mógł nigdy znaleźć spokoju przed tą żądzą, dręczącą go nieustannie, dlaczegóżby miał wahać się, z zabiciem Roubada.
A może ta ofiara wybrana uczyniłaby raz zadość tej żądzy strasznej, uwolniłaby go od tych męczarni, i byłby ocalony... uleczony... Mógłby kochać Sewerynę, nie czując szalonego uderzenia krwi do głowy, na widok jej szyi obnażonej.
Pot wystąpił mu na czoło. Widział w myśli siebie samego z nożem w ręku, czuł, jak nóż ten wchodzi w gardło Roubauda, oddychał swobodnie, patrząc na krew broczącą mu po rękach.
Zabije gol... to postanowione!... Zabije go!... bo w ten sposób zostanie uleczony i posiądzie żoną uwielbianą... majątek... Jeżeli już ma koniecznie zabijać, a więc zabije Roubauda... przynajmniej postąpi rozsądnie... logicznie.
Zabije go!...
Trzecia biła, gdy powziął to postanowienie. Chciał usnąć koniecznie. Powoli zapadał już w sen, tracił świadomość, gdy nagle wstrząśnienie jakieś obudziło go i przywróciło mu przytomność.
Nie mógł leżeć, zerwał się i usiadł na łóżku.
Zabić człowieka!... Czyż ma prawo do tego?... Gdy mucha mu dokucza, zabija ją jednem uderzeniem, gdy pewnego dnia kot zaplątał mu się pod nogi, jednam kopnięciem przetrącił mu grzbiet, niechcący, co prawda... Taki... ale to co innego!... to człowiek... jego bliźni!...
I znów zaczął rozumować, ażeby wmówić w siebie prawo do popełnienia tego morderstwa, prawo siły, która druzgocze to, co jej zawadza.
Żona innego kocha go, chce być wolną, pragnie go poślubić, a wiec usuwając go w ten sposób, tylko usuwa przeszkodą... to proste. Gdy w lesie znajdą się dwa wilki obok jednej wilczycy czyż mocniejszy nie zadławi słabszego?...
A dawniej, gdy ludzie mieszkali po norach jak wilki, czyż kobieta nie należała do tego, który zdobył ją, przelewając krew rywala? A więc było to prawem życia, i wszyscy musieli być prawu temu posłuszni, nie zwracając uwagi na skrupuły wynalezione później, jedynie dla celów towarzyskich.
Powoli prawe to zdawało mu się niezaprzeczalnem. Postanowienie dawniejsze wróciło w całości. Od jutra zabierze się do wyszukania miejsca i godziny, oraz poczynienia odpowiednich przygotowań.
Najlepiej bezwątpienia będzie zamordować go w nocy na dworcu, gdy będzie obchodził w czasie służby budynki w nieludnych częściach stacji. W ten sposób całe podejrzenie padnie na włóczęgów, kręcących się licznie po nocy. Po za stosami węgla jest najlepsze ku temu miejsce, gdyby go tylko można tam zwerbować.
Pomimo wysiłków, jakie czynił, aby usnąć, ani na chwilę nie mógł zamknąć oczu; urządzał już w myśli całą scenę tego dramatu krwawego, obmyślał, gdzie ma się zaczaić, jak uderzyć najlepiej.
I w miarę, gdy zapuszczał się w najdrobniejsze szczegóły, głos jakiś wewnętrzny protestował przeciw spełnieniu tej zbrodni.
Nie... nie... nie zabije! To potworne, niemożliwe do wykonania, to nieprawdopodobne. Człowiek cywilizowany budził się w nim i oburzał.
Nie zabijaj!... Przykazanie to wpojono mu od dzieciństwa, wyssał je wraz z mlekiem swej matki, umysł jego odpychał myśl zabójstwa ze wstrętem. Zabić w potrzebie, w uniesieniu instynktownem, dobrze!... ale zabić zimno, spokojnie, z obrachowaniem, dla interesu, nie... nie!... nigdy tego nie potrafi uczynić!...
Dzień już świtał, gdy zasnął snem niespokojnym. W mózgu jego odbywała się pomimowolna walka pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem.
Dni następne były dla niego najprzykrzejsze, jakie przeszedł kiedykolwiek. Unikał Seweryny, kazał jej powiedzieć, aby nie przybywała na schadzkę sobotnią, obawiał się jej oczu.
W poniedziałek jednak musiał ją spotkać.
Nie mówiła nic o tej sprawie, nie uczyniła ani jednego ruchu, nie wyrzekła ani słowa, a jednak jej oczy niebieskie, łagodne, wciąż pytały i błagały.
Gdy się z nią żegnał, uścisnął ją gwałtownie, jakby uściskiem tym chciał zapewnić, iż rzecz została już postanowiona.
I rzeczywiście tak było, Jakób zdecydował się, będąc w mieszkaniu Seweryny. Zaledwie jednak wyszedł na schody, dawna walka sumienia na nowo się zaczęła.
Gdy na trzeci dzień potem stawił się na schadzkę z Seweryną, blady był jak ściana, spojrzenie miał lękliwe ukradkowe, jak u tchórza, cofającego się przed czynem koniecznym.
Seweryna dostrzegła, co się w nim dzieje.
Oparłszy głowę na jego ramieniu, wybuchneła płaczem gwałtownym, nie mówiąc ani słowa.
Jakób pogardzał samym sobą. Raz należało przecie skończyć z tem wszystkiem.
— We czwartek... tam... chcesz?... — zapytał po cichu.
— Dobrze... we czwartek... będę cię oczekiwała.
We czwartek noc była bardzo ciemna, ani jedna gwiazdka nie świeciła na niebie. Mgła gęsta opadła z nad morza, tak, że o krok nic nie można było rozróżnić.
Jakób przybył pierwszy na miejsce oznaczone i stanąwszy za domem Sauvagnatów, oczekiwał na Sewerynę. Zamyślił się na chwile.
Wkrótce Seweryna nabiegła tak cicho, lekko, że zadrżał, gdy, przechodząc koło niego, dotknęła go prawie, a on jej nie dostrzegł.
W tej chwili zawisła u jego ramion i czuła niespokojna, jak drży na całem ciele.
— Przestraszyłam cię? — zapytała.
— Nie, nie, chodźmy, nikt nie może nas dostrzedz.
I szli po cichu, nie mówiąc ani słowa.
Seweryna oparła głowę na jego ramieniu, od chwili do chwili podnosiła ją i całowała go w policzek, on odpowiadał pocałunkiem, składanym na skroni.
Z wieży oddalonego, kościoła odezwał się dźwięk godziny pierwszej.
Nie przerywali ani na chwilę milczenia, myśleli o jednem i tem samem. Zresztą po co czas tracić na słowa niepotrzebne, gdy działać potrzeba?
Seweryna, ściskając go, poczuła nóż w jego kieszeni, widocznie zatem postanowił dokonać tego, czego od niego żądała.
Po chwili usta jej się otwarły i szepnęła głosem cichym:
— Przed chwilą przyszedł na górę, nie wiem po co... Widziałam, jak brał rewolwer, którego zapomniał, wychodząc. Bezwątpienia będzie zwiedzał dziś magazyny.
I znowu milczeli.
Uszedłszy ze dwadzieścia kroków, Jakób odezwał się:
— Tak... to bardzo prawdopodobne... złodzieje jacyś zakradli się wczorajszej nocy i zabrali w tej stronie mnóstwo rzeczy. Zapewne będzie dziś na nich czatował.
Seweryna zadrżała nieznacznie i znowu popadli w milczenie i szli krokiem wolnym.
Niepewność jakaś zaczęła ją opanowywać.
Czy to jest na prawdę nóż, co poczuła w jego kieszeni.
Dwa razy przycisnęła się do niego, całując go raz po raz, aby się przekonać. Niedowierzała.
Nareszcie, niby niechcący opuściła rękę i znów przysunęła się do niego.
Dotknęła kieszeni... nóż to był z pewnością.
Jakób dostrzegł ten manewr, przycisnął ją gwałtownie do swych piersi i szepnął do ucha:
— Nadejdzie z pewnością... będziesz wolną.
I znów szli dalej w milczeniu, zaledwie mogąc rozróżnić przedmioty, obok których przechodzili.
Doszedłszy do stosów węgla, stanęli, wytężając wzrok i słuch, aby nic nie uszło ich uwagi.
— Słyszysz!... tam się ktoś odzywa.
— Nie... to wagon przesuwa się po szynach.
— Ależ tam... na prawo, ktoś idzie, słychać chrzęst piasku pod nogami.
— Nie... to szczury gospodarują na stosach węgla.
Chwile ubiegały, nagle Seweryna pochwyciła go silnie za rękę.
— Patrz!... to on!...
— Gdzie?... nic nie widzę.
— Zdąża wprost ku nam... widzisz? cień jego odbijał się na białym murze...
— Ten punkt czarny?... sądzisz, że to cień?
— Jestem pewna.
—A. więc idzie sam?
— Sam, z pewnością sam.
I w tej chwili stanowczej zarzuciła mu gwałtownie ramiona na szyję, i uwisła u jego ust, całując je długo, przeciągle, jakby chciała wraz z tchnieniem krew weń przelać swoją.
Jakże go kochała!... a jak nienawidziała tamtego!... Dwadzieścia już razy byłaby sama z nim skończyła, chcąc oszczędzić trosk i niepokojów Jakóbowi, ale ręce jej były za słabe. Tym pocałunkiem namiętnym, chciała natchnąć Jakóba odwagą i nienawiścią.
Gdy nareszcie oderwała usta, zdawało jej się, że już nic w niej nie pozostało, że cała już weń przeszła.
Jakób otworzył nóż ruchem gwałtownym.
Czekał chwilę.
Nagle zaklął głosem stłumionym, dodając:
— Patrz, patrz, odchodzii...
Rzeczywiście. Cień ruchliwy, zbliżywszy się do nich na pięćdziesiąt może kroków, zawrócił na prawo i oddalił się szybko, krokiem miarowym stróża nocnego, który nie uczuwa najmniejszego niepokoju.
Seweryna popchnęła Jakóba.
— Biegnij za nim.
I oboje krokiem przyśpieszonym ścigali ten cień unikając najmniejszego szmeru, mogącego ich zdradzić.
Na rogu remizy warsztatowej stracili go z oczu. I oni zwrócili się na prawo, a przebiegłszy ulicę pod przekątnią obiegli budynek; z drugiej strony spotkali go, oddalonego najwyżej o dwadzieścia kroków. I oboje szli chyłkiem koło muru, bojąc się, aby ich nie dostrzegł.
— Nie... nie dościgniemy go — mruczał Jakób ponuro — jeżeli dostanie się od budki strażnika sygnałowego, wymknie się nam z pewnością...
Seweryna, postępując krok w krok zanim szeptała wciąż jedno:
— Biegnij prędzej.
Jakób w tej chwili był już zdecydowany, a jednak ścigając ukradkiem Roubauda, jeszcze zastanawiał się nad swym czynem, wmawiał w siebie, iż postępuje rozsądnie i słusznie.
To, czego ma dokonać, jest przecież prawem ta krew przelana potrzebna jest do jego istnienia. Jedno pchnięcie nożem, a zdobędzie szczęście.
Wymknie się!... wymknie — powtarzał ciągle, widząc, iż cień zbliża się do budki strażnika. — O!... o!... patrz... wszystko przepadło!...
Nagle, ręką drżącą nerwowo, pochwycił ramię Seweryny, zatrzymując ją na miejscu i stając sam jak skamieniały.
— Powraca! — szepnął.
Roubaud istotnie powracał.
Może instynktownie przeczuł za plecami morderców, ścigających jego kroki. A jednak szedł spokojnie, jak dozorca sumienny, który wszędzie musi zajrzeć, obejść wszystkie kąty, nim ukończy swa czynność.
Jakób i Seweryna stali nieporuszeni, przypadek umieścił ich na progu wielkiego stosu węgli.
Oparli się plecami, jakby chcieli wniknąć w tę masę czarną; z obawy, aby ich nie odkryto, powstrzymali nawet oddech.
Roubaud szedł prosto ku nim, oddzielało go teraz może jakie dwadzieścia metrów.
Przestrzeń ta zmniejszała się z każdym krokiem. Jeszcze piętnaście... jeszcze dziesięć... Za chwilę będzie przed Jakóbem, znajdzie się tuż pod jego ręką.
Sekundy wydawały się maszyniście wiecznością, przez mózg jego przepływała taka fala myśli, iż poczucie czasu zupełnie zniknęło.
Wszystkie powody, które wpłynęły na jego postanowienie, przesuwały się w myśli lotem błyskawicy.
Jeszcze piąć kroków.
Postanowienie jego było nieugięte... Zabije go stanowczo!... Wie przecież, dlaczego ma go zabić...
Jeszcze dwa kroki.
Nagle cały gmach rozumowań zbudowanych w umyśle Jakóba, runął jak podcięty!... Nie... nie... nie zabije... nie może zabić człowieka bezbronnego. Rozumowanie nie uczyni z niego zabójcy. Na to potrzeba co innego... Zabiłby, zmuszony instynktem, głodem, lub w obronie własnej... ale tak... na zimno... spokojnie... z wyrachowania... nie! to niemożebne! On nie ma prawa do tego.
I daremnie wmawiał w siebie, iż to rzecz konieczna, głos silniejszy, stanowczy odezwał się w nim, zaprzeczając i nie dozwalając nawet na podniesienie ręki.
Roubaud przeszedł koło nich spokojnie. Ramię jego dotknęło ich prawie...
Stali skamienieli, bez oddechu.
Oddalił się już o dziesięć kroków, oni wciąż stali, przerażeni widokiem tego człowieka, samego, bezbronnego, który otarł się o nich, przechodząc krokiem tak spokojnym.
Jakób wybuchnął tłumionem łkaniem wstydu i wściekłości.
— Nie mogę!... nie mogę!...
Chciał ująć rękę Seweryny, aby wytłomaczyć się z tej słabości.
Nie mówiąc ani słowa, umknęła. Wyciągnął ręce i zdążył zaledwie tylko dotknąć palcami jej sukni. Słyszał tylko jej kroki ciche i śpieszne.
Pobiegł za nią, wkrótce jednak przystanął.
Ta ucieczka nagła dopełniła miary wzburzenia, jakie miotało nim od chwili. Więc ona się oburza na jego słabość?... pogardza nim.
Roztropność nie pozwalała mu biedź za Seweryną.
Gdy znalazł się sam wśród tych pustych budynków, oświeconych tu i owdzie nielicznemi płomykami gazu, wśród tych czarnych mas węgla, rozpacz go ogarnęła.
Pobiegł czemprędzej do swego mieszkania. W ubraniu rzucił się na łóżko, pogrążył głowę w poduszkę, chcąc zagłuszyć obrzydzenie, jakie uczuł dla siebie samego.
W dziesięć dni później rozegrała się ostatnia walka pomiędzy Roubaudami a panią Lebleu.
Zwycięstwo było po stronie pomocnika zawiadowcy. Administracja kolei uznała jego słuszne żądanie, poparte przez pana Dabadie, tembardziej iż słynny list kasjera, w którym tenże zobowiązał się na natychmiastowe opuszczenie mieszkania, jeśli tego zażąda nowy pomocnik zawiadowcy, znalazł się przypadkowo. Odszukała go panna Guichon, szperając nad dawnemi rachunkami w archiwum dworca.
Pani Lebleu, rozjątrzona klęską poniesioną, postanowiła w tej chwili opuścić mieszkanie. Żądają jej śmierci, a więc niech się to stanie jaknajprędzej.
Przez ciąg trzech dni, pamiętna ta przeprowadzka rozgorączkowała do najwyższego stopnia umysły na całym korytarzu. Nawet mała pani Moulin, tak cicha, spokojna, prawie że niewidzialna, wmieszała się w tę sprawę i, stając po stronie Seweryny, pomagała własnemi rękoma do przeniesienie drobniejszych mebli.
Głównie jednak działała Filomena, która przybiegła natychmiast, usłyszawszy o rozporządzeniu administracji. Pakowała drobiazgi, rozbierała meble większe, zajęła mieszkanie frontowe, zanim jego poprzednia lokatorka zdążyła się z niego usunąć. Okazywała dla Jakóba i dla wszystkiego, co on kochał, tak wielką gorliwość, że Pecqueux, ździwiony, zaczął podejrzywać i zapytał z miną ponurą mściwego pijaka Filomenę, czy przypadkiem nie zakochała się w Jakóbie, ostrzegając ją równocześnie, że prędko załatwiłby rachunek z obojgiem w dniu, kiedyby ich pochwycił.
Podobne ostrzeżenie wzmogło tylko przywiązanie Filomeny do Jakóba, stała się teraz poprostu służącą jego i jego kochanki, w nadziei, że część szczęścia, którego jest świadkiem, stanie się kiedyś jej udziałem.
Przyniósłszy ostatnie krzesełko, zatrzasnęła za sobą drzwi nowozdobytego mieszkania.
Po chwili dostrzegłszy gdzieś w kącie mały taburecik zapomniany przez kasjerkę, otworzyła drzwi raz jeszcze i wyrzuciła cudzą własność do sieni Skończyło sią.
Życie powoli weszło na dawniejszy tor monotonny. Podczas gdy pani Lebleu w swem mieszkaniu od tyłu umierała z nudów, przygwożdżona reumatyzmem do fotela, i płakała ciągle, że nic nie widzi prócz blachy cynkowej, zasłaniającej nad oknem widok nieba jasnego, Seweryna tymczasem zasiadła do wykończenia dywanika, przeznaczonego przed okna frontowe.
Przed sobą miała widok wesoły, ruchliwy. Ciągła fala podróżnych, przybywających pieszo lub powozami, drzewa na brzegu chodnika, zieleniejące pod wpływem ożywczej wiosny, a w dali wzgórza Igounville, upstrzone białemi domkami wiejskiemi.
Dziwiła się jednak, że tak mają przyjemność znajduje w urzeczywistnieniu tego marzenia, że jakoś nie cieszy jej wesoły widok dalekiej przestrzeni, dnia, słońca.
Nieraz nawet, nie mogąc przyzwyczaić się zrazu do nowego rozkładu mieszkania, była tak niezadowoloną, iż żałowała dawnych pokoików.
Co do Roubauda, ten godził się ze wszystkiem; nie obchodziła go wcale ta zmiana. Często zdarzało się, iż, zabłądziwszy do drzwi, do których oddawna był przyzwyczajony, spostrzegał wówczas dopiero pomyłkę, gdy nie mógł włożyć kluczą do zamku.
Zresztą coraz rzadziej bywał w domu, rozkład moralny postępował coraz szybszym krokiem.
Była jednak chwila, w której ożywił się cokolwiek; stało się to przy nadchodzących wyborach. Nie wypływało to z jego przekonań politycznych, bynajmniej; nie mógł poprostu zapomnieć sprawy z podprefektem, dzięki któremu omal nie stracił miejsca.
Cesarstwo, zachwiane wyborami ogólnemi, przechodziło straszliwe przesilenie. Roubaud tryumfował, powtarzał, iż nie na zawsze owi ludzie pozostaną panami.
Przyjacielska uwaga pana Dabadie, który przypadkowo dowiedział się o przekonaniach głoszonych przez swego pomocnika, bardzo prędko go uspokoiła.
Na korytarzu było jakoś spokojnie, życie upływało w zgodzie, pani Lebleu ucichła pod ciężarem klęski i smutku, po co więc nowe stwarzać kłopoty i to w kwestjach politycznych?...
Roubaud uznał słuszność tej uwagi, machnął tylko ręką, co miało oznaczać, iż polityka nie więcej go obchodzi, niż wszelkie inne sprawy jego życia codziennego. I pędził dalej dnie obojętnie, spokojnie, nie troszcząc się o nic na świecie.
Jakób i Seweryna zaczęli się coraz bardziej krępować, od chwili gdy mogli urządzać schadzki o każdej porze, nie wzbudzając podejrzenia najmniejszego.
Nic nie przeszkadzało im do szczęścia, mógł przecież przychodzić tylnemi schodami, bez obawy, aby go ktokolwiek szpiegował, mógł siedzieć dzień i noc całą, a niktby o nim nie wiedział. A jednak owe postanowienie, powzięte przez oboje, niedokonane przez Jakóba, a które pomimo wszystko nie przestało ani na chwilę nurtować w ich myślach, obecnie dzieliło ich jakby mur jakiś nie do przebycia.
Ilekrość przychodził zastawał zawsze Sewerynę bladą, pochmurną; to oczekiwanie w niepewności pożerało ją, zdawało się, iż lada chwilę ulegnie chorobie, z której trudno jej będzie podnieść się w krótkim czasie. Usta ich nie szukały się już do pocałunku, nie zadawalało ich to pół szczęście, marzeniem ich był wyjazd do Ameryki, małżeństwo, inne zupełnie życie.
Pewnego wieczora Jakób zastał Sewerynę zapłakaną. Gdy wszedł, nie tylko nie otarła oczu i nie starała się uśmiechnąć, jak to kieyindziej czyniła, lecz rzuciwszy mu się w objęcia, wybuchła głośnem łkaniem.
On ujął jej głowę w obie ręce i patrzył w jej oczy czarne, z których widać było, iż powodem jej rozpaczy jest niemoc kobieca, nie dozwalająca jej samej załatwić się z Roubaudem.
— Przebacz mil... — szeptał Jakób — miej cierpliwość... przysięgam ci, że z nim skończę niezadługo... jak tylko będę mógł...
Seweryna zamknęła mu usta pocałunkiem, jakgdyby chciała przypieczętować tę przysięgę, od której spełnienia zależało jej szczęście, życie, wszystko!... wszystko!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.