Człowiek zwierzę/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Do Paryża pociąg przybył koło godziny jedenastej. Musiano zatrzymać się w Rouen przez dwadzieścia minut, ażeby podróżni mogli zjeść obiad.
Seweryna skorzystała z tego czasu i wysłała depeszę do męża, uprzedzając go, iż powróci do Hawru dopiero nazajutrz wieczorem.
Uśmiechała jej się myśl spędzenia nocy w Paryżu, w pokoju zamkniętym, swobodnie, bez przeszkody.
Pomocnikowi Jakóba przyszedł w czasie drogi pewien pomysł do głowy. Żona jego, mama Wiktorja, leżała od tygodnia w szpitalu, upadając bowiem skaleczyła się mocno w nogę, on zaś przez ten czas nie sypiał w domu.
Zaproponował więc swemu przełożonemu, że mógłby swe mieszkanie ofiarować pani Roubaud. Będzie jej wygodniej, aniżeli w sąsiednim hotelu, zostanie przez noc i dzień cały do wieczora jakby u siebie w domu.
Jakób zastanowił się nad tą propozycją tembardziej że zaczął się już kłopotać, dokąd poprowadzi Sewerynę.
Kiedy przybyli do Paryża, Seweryna, wysiadłszy z wagonu, podeszła do maszyny.
Jakób przedstawił jej propozycję palacza i radził, aby przyjęła, podając równocześnie klucz od mieszkania, który mu Pecqueux już przedtem oddał.
Seweryna wahała się, nie chciała przyjąć tej ofiary, zażenowana uśmiechem palacza, zdradzającym wyraźnie, iż wie dobrze o wszystkiem.
— Nie, nie... mam kuzynkę, ta pościele mi materac na ziemi.
— Ale poco to włóczyć się Bóg wie gdzie po nocy — przerwał Pecqueux z miną uśmiechniętą — pokój pod nosem prawie, łóżko wygodne, a szerokie!... cztery osoby pomieścićby się mogły.
Jakób poparł wzrokiem słowa palacza.
Nareszcie zgodziła się i wzięła klucz z rąk Jakóba, który, żegnając się, szepnął jej pocichu:
— Czekaj na mnie.
Seweryna potrzebowała tylko przejść ulicę Amsterdamską i skręcić w przecznicę, aby się znaleźć w domu, gdzie mieszkał Pecqueux.
Na szczęście brama była jeszcze otwarta. Weszła niewidziana przez nikogo; odźwierna tak była zajęta partją domina, którą rozgrywała ze swą sąsiadką, iż nie zwracała wcale uwagi na wchodzących.
Pocichu przeszła schody, a przybywszy na czwarte piętro, znalazła się przed mieszkaniem mamy Wiktorji.
Otworzyła drzwi powoli, cichuteńko, tak, że nikt z mieszkających obok nie mógł jej widzieć.
Tylko przechodząc przez trzecie piętro, słyszała śpiewy i śmiechy u Dauvergne’ów. Był to zapewne dzień przyjęcia u dwóch sióstr; bawiono się, śmiano, śpiewano i grano z przyjaciółkami, odwiedzającemi ich raz na tydzień.
Nawet teraz, zamknąwszy drzwi za sobą, Seweryna usłyszała dźwięki niewyraźne, jakby wydobywające się z pod podłogi.
W pokoju ciemność panowała zupełna i sprawiła przykre wrażenie na Sewerynie, zwłaszcza, gdy kukułka na zegarze odezwała się, znacząc godzinę jedenastą. Głos ten był znany jej dobrze.
Powoli oczy jej przyzwyczaiły się do tej ciemności. Na przeciwległej ścianie zarysowały się wyraźnie okna, przez które odbijało się na suficie cokolwiek światła.
Zorjentowała się wkrótce, postąpiła w stronę, gdzie stał kredens i szukała na nim zapałek, gdyż przypomniała sobie, że je tam kiedyś w kącie widziała. Rzeczywiście znalazła je w tem samem miejscu.
Trudniej poszło z wyszukaniem kawałka świecy, ale i ta się znalazła, nie cała wprawdzie, maleńki tylko kawałeczek leżał w kącie szuflady.
Zaświeciwszy ten mały kawałeczek, obejrzała się po całym pokoju, jakby chciała się przekonać, czy rzeczywiście jest sama.
Poznawała każdy przedmiot, okrągły stolik, przy którym jadła kolację z mężem, łóżko, nakryte kołdrą bawełnianą, na którem ją tak bił pięściami. Wszystko to samo i w tem samem miejscu, nic a nic się nie zmieniło od dziesięciu miesięcy, odkąd tu nie była.
Powoli Seweryna zrzuciła kapelusz, lecz gdy zdjęła i płaszcz, zaczęła dygotać z zimna.
Pokój oddawna był nieopalany. Obok pieca spostrzegła skrzynkę z węglem i trochę drzewa, przygotowanego na podpałkę.
W jednej chwili postanowiła, nie rozbierając się dalej, rozpalić ogień. Bawiło ją to, odpędzało złe myśli, jakie ją na wspomnienie chwili w tem mieszkaniu ubiegłej dręczyć zaczynały. Z uśmiechem zabrała się do spełnienia tego zamiaru.
Wkrótce ciepło rozchodzić się zaczęło od pieca, Seweryna rozebrała się i zaczęła gospodarować w mieszkaniu. Ustawiła krzesła, według swego gustu, otworzyła szafę z bielizną, wyjęła prześcieradło i zasłała niem łóżko.
Przy czynności tej sprawdziła słowa palacza, łóżko było rzeczywiście szerokie i nawet miała nieco trudu z założeniem prześcieradła.
Jedna rzecz ją tylko martwiła, a mianowicie, że w kredensie nie było ani znaku żadnych zapasów spożywczych. Pecqueux, bezwątpienia, gospodarując tu od tygodnia, wymiótł wszystko do ostatniej okruszyny.
Zupełnie tak samo jak i ze światłem. Daremnie szukała po wszystkich kątach. Oprócz tego małego kawałeczka świeczki, nic nigdzie nie znalazła.
Zresztą mniejsza o to. Położywszy się do łóżka można się obejść bez świecy.
W pokoju zrobiło się trochę za gorąco.
Seweryna kręciła się tu i owdzie, wesoło ożywiona, wreszcie stanęła na środku, chcąc zobaczyć, czy czego nie brak na przyjęcie Jakóba.
— Dlaczego on jednak tak długo czekać każe na siebie? — myślała.
Świst lokomotywy przywiódł ją do jednego z okien.
Chciała zobaczyć, co oznacza, gdyż odezwał się tak blisko, jak gdyby gwizdano pod samemi oknami.
Wyjrzała przez zamglone od mrozu szyby.
To pociąg do Hawru odjeżdżał.
W dali widziała pole puste, wąwozy prowadzące do tunelu batignolskiego, wszystko to pokryte białym całunem śniegu, na którym rysowały się tylko czarne linje szyn kolejowych.
Zdawało się, iż maszyny i wagony, stojące bezczynnie, śpią pootulane w białe futra.
Pociąg minął, oświetlając przed sobą znaczną przestrzeń, zniknął w tunelu. Trzy latarnie czerwone, umieszczone na końcu pociągu, znaczyły na śniegu smugę krwawą, szybko niknącą.
Seweryna patrzyła na ten pociąg znikający, a gdy nareszcie odwróciła się od okna, uczuła jakieś drżenie.
Zdawało jej się, iż ktoś obejmuje ją brutalnem ramieniem i znów oczyma szeroko otwartemi spojrzała po całym pokoju.
Była sama, zupełnie sama.
Co Jakóba tak zajmuje, że dotychczas go niema?
Czekała jeszcze dziesięć minut.
Nagle zdawało jej się, iż słyszy lekkie pukanie do drzwi.
Przelękła się zrazu.
Pukanie odezwało się po raz drugi, tym razem nieco silniejsze.
Zrozumiała.
Pobiegła do drzwi i otworzywszy je, ujrzała Jakóba, z butelką malagi i pakietem ciastek.
Ledwie wszedł do pokoju, rzuciła mu się na szyję ze śmiechem wesołym.
— Jesteś przecie!... tak długo czekałam... i nie zapomniałeś o jedzeniu!...
Jakób szybkim ruchem ręki dał jej znak milczenia.
— Pst!... pst!...
Zapytała go pocichu, czy przypadkiem odźwierna nie idzie za nim, chcąc się dowiedzieć, kogo tak późno w tym domu odwiedza.
Ale nie, i on także dostał się tu szczęśliwie.
W chwili gdy miał zadzwonić, brama otwarła się dla dwóch pań, powracających bezwątpienia od Dauvergne’ów. Wszedł pocichu i nikt go nie spostrzegł. Tylko tuż obok kobieta sprzedająca dzienniki, nie spała jeszcze i przechodząc widział przez drzwi cokolwiek uchylone, jak prała bieliznę w miednicy.
— A więc cicho!... nie róbmy hałasu!... dobrze?...
Odpowiedziała mu na to uściskiem długim, namiętnym i pokryła twarz jego pocałunkami.
Ta cisza tajemnicza, ta rozmowa, prowadzona szeptem, bawiła ją, iż zaledwie powstrzymać się mogła od głośnego wybuchnięcia śmiechem.
— Będziemy sprawowali się cicho, jak dwie małe myszki, nikt nas nie usłyszy, zobaczysz!...
I delikatnie, powolutku, chodząc na palcach z największą ostrożnością, zastawiła na stole dwie szklanki, dwa noże i dwa talerze.
Za każdym razem skoro tylko jakiś przedmiot postawiony zaprędko stuknął, lub mocniejszy brzęk wydał, musiała całą siłą powstrzymywać się od śmiechu.
On patrzył na nią, również rozbawiony jej tajemniczem krzątaniem się po pokoju, wreszcie rzekł półgłosem:
— Myślałem, że jesteś głodna.
— Ależ tak!... umieram z głodu... W Rouen dali taki zły obiad, że go zaledwie skosztowałam.
— To możebym jeszcze zeszedł i kupił kurczę pieczone?...
— Niel... nie!... nie!... — przerwała mu szybko. — Nie chcę!... potem możebyś nie mógł się już dostać z powrotem... o nie!... nie chcę... obejdę się ciastkiem.
Usiedli jedno obok drugiego prawie na jednem krześle, ona podzieliła ciastka na dwie części i zaczęli zajadać je, patrząc na siebie, umizgając się.
Seweryna skarżyła się, iż czuje pragnienie. Wypiła dwie szklanki madery. Krew wystąpiła jej na twarz i zaczerwieniła policzki.
Za nimi piec rozpalony ogrzewał ich plecy.
Jakób przechylił się i pocałował Sewerynę w szyję, obnażoną z ubrania.
— Pst!... pst!...
Położyła palec na ustach i dała mu znak aby słuchał.
Z pod podłogi wydobywał się odgłos rytmiczny i dochodziły dźwięki tańca.
Bawiono się tam widocznie bardzo wesoło.
Sąsiadka obok otworzyła drzwi i boso pobiegła przez korytarz do zlewu, gdzie wylała mydliny z miednicy. Po chwili powróciła i zamknęła drzwi za sobą.
Taniec i muzyka na dole ustały chwilowo.
I znów zapanowała cisza, wśród której słychać tylko było odległy turkot wagonów, przesuwanych po szynach na stacji, i płaczliwy, urwany świst lokomotywy.
Wtem odezwało się gwizdanie przeciągłe, a po niem dzwonki, zwołujące służbę na stację.
— Pociąg z Auteil — szepnął Jakób. To znaczy, że północ uderzy za dziesięć minut.
Po chwili milczenia uścisnął ją i głosem pieszczotliwym lecz cichym, prawie szeptem, zapytał:
— O czem myślisz?...
Nie odpowiedziała, zajęta myślami o chwili, jaką przebyła w tym samym pokoju ze swym mężem, gdy tu była po raz ostatni.
Tak samo i wówczas śniadanie zakończyło się ciastkami, na tym samym stole, wśród tego samego otoczenia, o tej samej prawie godzinie.
Myśli te wywoływały w jej głowie gorączkę, słowa cisnęły się na usta, chciała powiedzieć o wszystkiem.
Zdawało jej się, iż to wyznanie zacieśni jeszcze bardziej węzeł, łączący ją z Jakóbem.
Tak!... musi mu wyznać, wśród uścisków, wśród pocałunków.
Myśl o mężu, przywołała na myśl jego postać, zadrżała, czuła jego dotknięcie na swem ramieniu, obejrzała się mimowoli.
Zadrżała, czując wargi Jakóba na swych ustach...
Czyżby tym pocałunkiem jeszcze raz chciał powstrzymać słowa, wyznania?
Złączeni w uścisku namiętnym, nie zwrócili nawet uwagi na to, iż świeca zgasła, zatoczywszy kilka jasnych, ostatnich kręgów.
Nie mówili do siebie ani słowa.
W pokoju ciemno było zupełnie, zaledwie rozróżnić można było okna, w których odbijał bladawy blask śniegu. Tylko drzwiczki pieca, rozpalone do czerwoności, rzucały na sufit plamę krwawą.
Spoglądali na nią oboje oczyma, szeroko otwartemi.
Dźwięki muzyki ustały zupełnie, słychać było tylko zamykanie drzwi, i wkrótce dom cały pogrążył się w śnie spokojnym.
Jedynie tylko niewyraźny turkot wagonów, dolatujący ze stacji, zdradzał ruch i życie.
W Sewerynie zbudziła się chęć gwałtowna wyznania; chęć ta dręczyła ją od tak dawna.
Plama na suficie rozszerzała się coraz bardziej, zapatrzona w nią uległa halucynacji; zdawało jej się, że przedmioty zaczynają mówić głośno i opowiadają tę ponurą historję.
Nie mogła już dłużej wytrzymać:
— Ty nie wiesz, najdroższy...
Jakób zapatrzony również w plamę krwawą na suficie, przeczuwał dobrze, o czem Seweryna chce mu powiedzieć.
Nie dopuszczał on nigdy do tego wyznania, w obawie iż to opowiadanie obudzi w nim niezupełnie może ugaszoną żądzę krwi i mordu.
Obawiał się, że stosunek ich wzajemny może uledz jakiej zmianie, od chwili, gdy dowie się o tej strasznej przyczynie, która ich do siebie zbliżyła. Nie dopuszczał więc nigdy do wyznania, jakkolwiek Seweryna kilkakrotnie już je uczynić pragnęła.
Za każdym razem zamykał jej usta pocałunkiem. Dziś jednak, rozmarzony uściskami i wysoką temperaturą, panującą w pokoju, nie miał siły powstrzymać Seweryny.
Lekkie drżenie przebiegło po jego ciele i z obawą pomyślał.
— Stało się... powie wszystko... będę wiedział to, czego wiedzieć nie chciałem.
Seweryna milczała przez chwilę. Już otwarta usta, lecz znów się powstrzymała.
Wreszcie odezwała się:
— Ty nie wiesz, najdroższy, że mój mąż domyśla się wszystkiego.
W ostatniej chwili przyszła jej na myśl scena, jaka nastąpiła nocy poprzedzającej, wywołała ona na usta powyższe słowa zamiast wyznania.
Jakób odetchnął zlekka.
A więc obawiał się daremnie. Ona nie myśli czynić zwierzeń, których sam domysł, wzbudza w nim niepokój i trwogę.
— Czyż to możebne? — odparł niedowierzająco. — A jednak jest tak uprzejmy dla mnie. Dziś rano jeszcze ściskał mnie serdecznie za rękę.
— Zaręczam ci, że wie wszystko, wszystko. Wie nawet, że jesteśmy teraz razem. Mam na to dowody.
Zamilkła na chwilę, obejmując Jakóba rękami i składając na jego ustach długi, namiętny pocałunek.
Potem zamyśliła się na chwilę.
— O!... jak ja go nienawidzę!... jak ja go nienawidzę!...
Jakób był ździwiony. Nie miał on najmniejszej pretensji do Roubauda.
— Za co? — zapytał. — Nie przeszkadza on nam bynajmniej.
Seweryna nie odpowiedziała na to pytanie. Znowu milczała, a po chwili powtórzyła raz jeszcze:
— Jak ja go nienawidzę! O!... czuć jego obecność koło siebie, to męka najstraszniejsza. Gdybym tylko mogła, jakżebym chętnie uciekła od niego, jakże chętnie zostałabym z tobą.
Jakób wzruszony tym wybuchem gwałtownym, przycisnął ją do swej piersi, nie odejmując ust od jej szyji.
— O! bo ty nie wiesz, najdroższy...
Znów to wyznanie, fatalne, nieuniknione. I nic nie mogło go powstrzymywać, bo wydobywało się całą siłą z piersi Seweryny.
W całym domu nie było słychać szmeru najmniejszego. Nawet sąsiadka, sprzedająca dzienniki, spała już prawdopodobnie snem głębokim.
Paryż, pokryty śniegiem, nie dawał najmniejszego znaku życia. Nawet na stacji ucichł już turkot wagonów jakgdyby ostatni pociąg odchodzący do Caen, zabrał ze sobą resztę gwaru i ruchu.
Ogień w piecu dogasał, plama czerwona znikła z sufitu. W pokoju było duszno, gorąco.
Jakób i Seweryna czuli się spowici w mgłę ciężką.
— O! bo ty nie wiesz, najdroższy...
Jakób spróbował ostatniego środka.
— Ależ wiem, wiem wszystko.
— Nie!... możesz się tylko domyślał.
— Wiem, że zrobił to, chcąc otrzymać spadek jaknajprędzej.
Rozśmiała się nerwowo, ironicznie.
— A, tak... spadek....
I pocichu, ciszej niż mucha brzęcząca na szybie u okna, opowiedziała mu swe lata dzieciństwa u prezesa Grandmorrina.
Początkowo chciała skłamać, nie przyznawała się do stosunków, jakie ich łączyły. Wkrótce jednak chęć wyznania wszystkiego otwarcie, uczyniła ją szczerą.
Wypowiadając owe szczegóły, czuła pewną ulgę, przyjemność. Słowa jej płynęły jak potok, wirem niepowstrzymanym — Wyobraź sobie, to było tutaj, w tym samym pokoju, w lutym, pamiętasz?... właśnie wtenczas Roubaud miał sprawę z podprefektem. Jedliśmy przy tym samym stole, spokojnie, wesoło, tak jak i my dzisiaj. On, naturalnie, nie wiedział o niczem. No... przecież nie byłam tak głupią, aby niepytana opowiadać te dawno minione awantury. I oto, sama nie wiem, jakim sposobem, z powodu jakiegoś pierścionka, czy jakiejś starej pamiątki, dosyć, że zrozumiał i domyślił się wszystkiego!... O!.... mój drogi!... nie, nie!... nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak się obszedł ze mną.
Zadrżała.
Jakób czuł drobne jej ręce, zaciskające się silnie.
— Jednem uderzeniem pięści, powalił mnie na ziemię. Złapał mnie potem za włosy i tarzał po podłodze. Kopał nogami, chciał mnie zdeptać, jakby robaka jakiego!... Nie... dopóki żyć będę, nigdy tego nie zapomnę!... I znowu zaczął mnie bić na nowo!.. A!... Boże!... Gdybym ci powtórzyła to wszystko, o co mnie zapytywał, co zmuszona byłam mu powiedzieć!...
Widzisz... jestem otwartą, mówię ci o rzeczach, o których mogłabym nic nie mówić, i niktby mnie do tego nie zmusił, nieprawdaż? i mówię przecież wszystko otwarcie, a jednak nigdybym się nie ośmieliła dać ci najmniejsze pojęcie o tych brudnych zapytaniach, na które musiałam odpowiadać, gdyż inaczej byłby mnie zamordował... o!... z pewnością!... On mnie kochał... wiem o tem... musiało to być bardzo dla niego bolesne, gdy się dowiedział o wszystkiem, zgadzam się nawet na to, że byłoby o wiele szlachetniej z mojej strony, gdybym mu była to wszystko opowiedziała przed ślubem... prawda... Ale trzeba zrozumieć moje położenie... To wszystko już minęło... oddawna było zapomniane... Nie!... tylko dzikiego może zazdrość doprowadzić do podobnego szaleństwa. Widzisz... mój drogi... czy ty przestaniesz mnie kochać, dowiedziawszy się teraz o wszystkiem?...
Jakób nie odpowiedział, rozważał on to wszystko, co słyszał.
Podobna historja przez myśl mu nawet nie byłaby przeszła. Jakżeż się to wikłało, a przecież chęć posiadania majątku zapisanego testamentem mogła bardzo łatwo sprawę całą wyjaśnić.
Zresztą wolał nawet tę chociaż pewność, że Grandmorrin nie został zamordowany dla pieniędzy, podobne bowiem podejrzenie nieraz przechodziło mu przez głowę i pomimo całej swej miłości, odczuwał często w głębi swego serca pogardę dla Seweryny, i to częstokroć w chwilach gdy ją całował.
— Ja? mam nie kochać cię? dlaczego? co mnie obchodzi twoja przeszłość? Jesteś dziś żoną Roubauda, mogłaś być wprzód czyją inną.
Przez kilka chwil panowało milczenie.
Seweryna uścisnęła go tak, że omal go nie zdusiła, czuł jej gardło okrągłe, nabrzmiałe, twarde na swem ramieniu.
— A jednak to trochę dziwne... byłaś kochanką tego starego?
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Tylko ciebie jednego kocham prawdziwie!... Nigdy nikogo nie kochałam. Inni... o!... gdybyś ty wiedział!... Z innymi... widzisz, ja nawet pojęcia nie miałam co to jest miłość, tyś mnie dopiero uczynił szczęśliwą.
Uścisk długi, namiętny, był tych słów potwierdzeniem.
Jakób teraz jednak był już zaciekawiony, sam więc zapytał, chcąc się dowiedzieć reszty:
— A więc ten stary?
— Zabiliśmy go... taki — odpowiedziała pocichu, — a silne drżenie przebiegło po jej ciele.
I znów milczeli czas dłuższy.
Po chwili Seweryna, oparłszy twarz na jego ramieniu, opowiadała dalej pocichu:
— Kazał mi napisać list do prezesa, ażeby wyjechał pośpiesznym pociągiem, tym samym, którym my jechać mieliśmy, i żeby się nie pokazywał aż w Rouen. Drżałam cała, wie wiedząc, co robić, i bojąc się jakiego nieszczęścia. Pojechaliśmy. W przedziale wagonu siedziała naprzeciw mnie jakaś kobieta czarno ubrana, milcząca. Obawiałam się jej okropnie. Nawet nie spojrzałam na nią. Zdawało mi się, że z moich oczu zaniepokojonych, z mej twarzy pobladłej, Wyczytała to wszystko, cośmy mieli uczynić. Tak minęło dwie godziny. Dojechaliśmy nareszcie do Rouen. Nie mówiłam ani słowa, nie ruszałam się, zamknęłam oczy i udawałam, że śpię. Ci mego boku czułam Roubauda, również siedzącego nieruchomo, a najbardziej mnie przerażało to, że wiedziałam dokładnie, co; się dzieje w jego głowie, jakie myśli straszne tam nurtują, a nie mogłam z równą dokładnością odgadnąć, co zamierza uczynić. A!... co to była za podróż! Turkot kół, gwizd lokomotywy, wszystko to mnie rozdrażniało.
Jakób słuchał spokojnie tego opowiadania, oparłszy usta na jej włosach wonnych, i od chwili do chwili mimowolnie całował jej głowę.
— I w jaki sposób zabiliście go, nie będąc w tym samym przedziale.
— Zaczekaj... zaraz zrozumiesz. Był to plan mojego męża. Prawda, że jeśli mu się udało, to tylko wina przypadku. W Rouen pociąg zatrzymuje sę na dziesięć minut. Wysiedliśmy. Zmusił mnie, abym się przeszła po peronie aż do przedziału Grandmorrina, i poszedł razem ze mną spokojnie, z miną człowieka, chcącego wyprostować nogi po dwugodzinnem siedzeniu. Podszedłszy do przedziału, gdzie siedział prezes zadziwił się zobaczywszy go, jakgdyby nie wiedział, ze Grandmorrin jedzie tym samym pociągiem.
Na stacji ścisk był olbrzymi, śpieszono do wagonów, potrącano się wzajemnie, tłumy ludzi przebojem zdobywały siedzenia, wszyscy śpieszyli do Hawru gdzie nazajutrz miała się odbyć jakaś uroczystość. Skoro konduktorzy zaczęli zamykać drzwi od wagonów, prezes sam zaproponował, abyśmy wsiedli do jego przedziału. Bełkotałam coś, mówiłam o naszej walizie, znajdującej się w innym wagonie. On jednak nastawał koniecznie, dowodząc że walizy nikt przecie nie ukradnie, i że będziemy mogli przesiąść się w Barentin, gdzie on właśnie wysiada. Mój mąż, zaniepokojony przez chwilę, chciał biedź po walizę; lecz w tejże chwili konduktor zagwizdał, a Roubaud prędko wsadził mnie do wagonu, sam skoczył pospiesznie, zatrzasnął za sobą drzwiczki i podniósł okno.
Jakim sposobem stało się, iż nas nie widziano? tego dotąd jeszcze nie mogę sobie wytłomaczyć. Mnóstwo ludzi biegało tam i napowrót, urzędnicy tracili głowy, nie było ani jednej osoby, któraby mogła na pewno zaświadczyć, żeśmy wsiedli do tego wagonu. Pociąg powoli opuścił stację.
Zamilkła na chwilę, przypominając sobie tę scenę. Nie czuła nic, tylko drżenie nerwowe wstrząsało jej nogi.
— A!... ta pierwsza chwila w wagonie!... gdym czuła, jak ziemia z pod nóg się naszych wymyka!... Byłam jakby oszołomiona!... Początkowo myślałam tylko o naszej walizie. W jaki sposób zabrać ją stamtąd?... czy ona nas nie zdradzi, jeśli ją tam zostawimy? Myśl o zabójstwie wydawała mi się głupią, jak senne marzenie, niemożebną do uskutecznienia.
Przecież nazajutrz schwytają nas na pewno, dowiodą nam wszystkiego... Starałam się uspokoić. Wmawiałam w siebie, że nic się nie stanie, nic stać się nie może. A jednak, słysząc jego rozmowę z prezesem, czułam z tonu słów, iż postanowienie jego było niewzruszone, dzikie, A pomimo to, był zupełnie spokojny; rozmawiał wesoło, jakgdyby nie miał żadnego złego zamiaru, i tylko we wzroku, rzucanym od czasu do czasu na mnie, czytałam zaciętość jego woli.
Widziałam w tym wzroku wyraźnie, iż zabije prezesa, gdy pociąg ujedzie jeszcze kilometr, może dwa... nie wiedziałam, lecz czułam dobrze, iż ma nawet punkt obmyślony, w którym dopełni morderstwa. Gdzie? nie mogłam się domyśleć. A jednak było to pewne; malowało się to w oczach, spokojnie patrzących na tego, który za chwilę miał już pożegnać się z tym światem.
Nie mówiłam ani słowa, czułam tylko dreszcz Wewnętrzny, który starałam się pokryć uśmiechem, w chwilach, gdy na mnie spoglądano. Dlaczego nie przyszło mi wówczas na myśl przeszkodzić wykonaniu tych strasznych zamiarów? Dopiero później ździwiłam się, gdym zrozumiała, że mogłam przecie krzyknąć przez drzwiczki wagonu, że mogłam nacisnąć sprężynę dzwonka alarmowego. W owej jednak chwili byłam jakby sparaliżowana, czułam się bezwładną. Zdawało mi się, że Roubaud znajduje się w swojem prawie; i, ponieważ mówię ci już wszystko otwarcie, muszą więc i to wyznać szczerze: pomimowoli, a jednak z całej duszy mojej, znalazłam się po stronie Roubauda przeciw prezesowi. Dlaczego? Należałam do obydwóch, nieprawdaż?... jeden z nich był młody... gdy tymczasem drugi... o!... pieszczoty drugiego... alboż ja wiem zresztą?... Robi się tyle rzeczy, na które później patrzy się z zadziwieniem, jakim sposobem można to było uczynić?... Dziś... gdy sobie pomyślę, że nie zdobyłabym się nigdy na odwagę, aby zarznąć kurczę!... A!... to uczucie nocy burzliwej!... ta groza straszna, nurtująca w mej piersi.
Jakób czuł to stworzenie wątłe, słabe, zamieniające się w potwór, pod wrażeniem uczucia, o którem mówiła. Wspomnienie tej sceny wywoływało gorączkę, zdradzającą się w przyśpieszonym oddechu.
— Powiedz mi... więc pomagałaś do zabójstwa tego starego?...
— Siedziałam w kącie — mówiła dalej, nie odpowiadając na zapytanie — mąż mój przedzielał mnie od prezesa, który zajmował kąt drugi. Rozmawiali o przyszłych wyborach. Przez chwilę ujrzałam, jak mąż mój przechylił się do okna i wyjrzał, chcąc upewnić się dokładnie, gdzie jesteśmy. Zdawało się, iż niecierpliwość nim miota. Za każdym razem śledziłam wzrok jego i zdawałam sobie sprawę z drogi przebytej. Noc była pochmurna. Czarne masy drzew przesuwały się przed naszemi oczyma z szybkością błyskawiczną. Słyszałam wciąż ten turkot kół, który wydawał mi się tak głośny jak nigdy. Jakiś zgiełk głosów jęczących, ponure wycie zwierząt, przeczuwających śmierć bliską.
Pociąg biegł z największą szybkością. Nagle rozjaśniło się na chwilę w przedziale, usłyszałam echo turkotu odbite od ścian budynków stacyjnych. Byliśmy w Maronne, dziesięć i pół mili od Rouen. Jeszcze Malauney, później Barentin. Gdzież się więc rzecz cała dokona?... Czyż trzeba czekać aż do ostatniej minuty?... Nie miałam już pojęcia ani o czasie, ani o odległości. Myśli me biegły bezwiednie, jak kamień rzucony z wysoka, przerzynający ciemne przestrzenie.
Przejeżdżając przez Malauney, zrozumiałam nareszcie. Stanie się to w tunelu, o wiorstę stamtąd odległym. Obróciłam się ku mężowi, wzrok nasz spotkał się równocześnie, oczy jego wyraźnie mówiły: tak!... w tunelu, jeszcze dwie minuty... Pociąg biegł ciągle. Minęliśmy odnogę boczną do Dieppe. Spostrzegłam zwrotniczego. Zdawało mi się, iż na drodze stoją ludzie, przeklinający nas ze wzniesionemi rękoma. Potem... maszyna zagwizdała przeciągle, wjechaliśmy do tunelu.
Gdy pociąg się tam już dostał... o! co za odgłos pod tem niskiem sklepieniem... wiesz... ten hałas, podobny do odgłosu młota, uderzającego o kowadło... w moich uszach zamienił się w odgłos piorunu.
Dygotała zębami. Przerwała na chwilę opowiadanie poczem odezwała się głosem zmienionym, prawie ze śmiechem:
— Czyż to nie głupie, mój drogi, dotąd jeszcze czuć dreszcz w kościach. A jednak przy tobie jestem tak szczęśliwa, zadowolona. A zresztą niema się przecież czego obawiać. Sprawa cała została umorzona, zaprzepaszczona, tembardziej, że grube ryby... te z rządu... nie mają najmniejszej ochoty wydobywać ją na światło, oho!... już ja to zrozumiałam, i jestem zupełnie spokojną.
Potem dorzuciła, śmiejąc się głośno:
— Ale możesz się pochwalić, żeś nam napędził tegiego strachu... Powiedz mi... tak naprawdę. bo mnie to zawsze zaciekawiało... coś ty właściwie widział?
— No, to co powiedziałem u sędziego, nic więcej. Widziałem mężczyznę, mordującego jakiegoś człowieka. Wyście byli tacy zabawni, tak dziwnie patrzyliście na mnie, że w końcu niechcący zacząłem się domyślać. Potem poznałem nawet twego męża... Ale to dopiero później... o wiele później nabrałem tej pewności.
Przerwała mu, odezwawszy się wesoło:
— Tak, na skwerze, tego dnia, kiedy ci powiedziałam „nie“ przypominasz sobie? Pierwszy raz gdyśmy się sam na sam znaleźli w Paryżu... Doprawdy!... Czyż to nie dziwne?... twierdziłam stanowczo, iż to nie my, a widziałam doskonale, że słowa moje rozumiesz wprost przeciwnie. Nieprawdaż? Już wówczas prawie wszystko ci opowiedziałam... O!... mój drogi!... jedyny... nieraz myślałam o tej chwili... zdaje mi się, że od tego właśnie dnia cię pokochałam.
Uścisk namiętny, łączący ich prawie w jedność, był odpowiedzią na te słowa.
Po chwili milczenia, Seweryna opowiadała dalej:
— W tunelu pociąg biegł jak poprzednio... jedzie się tam, jak wiesz przez trzy minuty.... Mnie się zdawało, iż trwało to conajmniej godzinę. Prezes przestał mówić z powodu hałasu ogłuszającego, jaki wydaje w tem miejscu turkot pociągu. Mój mąż zawahał się widocznie w ostatniej chwili... nie ruszał się z miejsca. Widziałam tylko przy błysku lampy migocącej, że uszy jego przybierają barwę czerwoną, potem fioletową... Czyżby znów chciał czekać, dopóki nie znajdziemy się w polu otwartem?....
Położenie moje stawało się z każdą chwilą straszniejszem. Czułam tylko jedno pragnienie... chciałam zakończyć już raz tę niepewność i oczekiwanie... Dlaczegóż co nie zabija, jeśli to jest konieczne? Sama byłabym chwyciła nóż, ażeby raz już z tem skończyć, tak dalece byłam rozdrażniona bojaźnią i cierpieniem... Patrzył na mnie... Myśl moja musiała wyraźnie odbijać się na twarzy. Nagle zerwał się i chwycił w swe ramiona prezesa, który na chwilę odwrócił się ku oknu. Prezes przerażony, wyrwał się ruchem gwałtownym z objęć Roubauda i instynktownie wyciągnął rękę ku dzwonkowi alarmowemu, znajdującemu się nad jego głową. Roubaud jednak pochwycił go powtórnie i rzucił na ławkę z taką siłą, iż prezes był jakby związany. Z ust jego wyrwał się krzyk trwogi i przerażenia, stłumiony hałasem pociągu, a jednak wśród tego turkotu, słyszałam wyraźnie głos Roubauda; powtarzał on jeden tylko wyraz: „łajdaki... łajdaki... łajdaki...“ Był to raczej gwizd jakiś dziki, aniżeli głos ludzki. W wyrazie tym objawiała się cała jego wściekłość. Turkot pociągu z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy, wyjeżdżaliśmy z tunelu.
Wkrótce znaleźliśmy się na równinie, o czem świadczyły drzewa, przesuwające się szybko przed oknami wagonu. Ja siedziałam skamieniała w kącie, przyciskając się do ściany przedziału, aby jaknajdalej odsunąć się od tej walki... Jak długo trwało to wszystko?... kilka sekund zaledwie... mnie się jednak zdawało, że wieczność mija cała... że podróżni słyszą te krzyki przerażające... drzewa czarne patrzą na nas. Mąż mój trzymał nóż otwarty, nie mógł jednak uderzyć, gdyż odpychany wysilonymi ruchami Grandmorrina, tracił co chwilę równowagę. A pociąg pędził wciąż szybko, dając tylko znak gwizdanie, że zbliżamy się do Croix-de-Maufras. Wtedy to, nawet nie mogę sobie przypomnieć, jakim się to stało sposobem, rzuciłam się na nogi Grandmorrina. Upadłam na niego jak pakunek, przyciskając go całym ciężarem, tak, że się nie mógł poruszyć. Nie widziałam nic, lecz czułam wszystko... uderzenie nożem w gardło, przeciągły dreszcz ciała, potem śmierć, objawiającą się trzema drgawkami gwałtownemi. O!... odruch tego konania, czuję dotąd w mych członkach.
Jakób, zaciekawiony do najwyższego stopnia chciał przerwać Sewerynie, aby ją o coś zapytać, ona jednak pragnęła teraz jaknajprędzej skończyć to opowiadanie.
— Nie... nie... czekaj!... Gdy się podniosłam, przejeżdżaliśmy całą siłą pary koło Croix-de-Maufras. Widziałam wyraźnie zamknięte drzwi mieszkania Misarda, potem posterunek strażnika barjery. Jeszcze cztery kilometry, najwyżej pięć minut, a znajdziemy się w Barentin... Trup leżał na ławce, krew sączyła się i tworzyła na podłodze kałużę brudną. Mąż mój stał oszołomiony, kołysany ruchem pociągu, ocierał chustką ostrze noża i patrzył bezmyślnie przed siebie.
Trwało to może z minutę, żadne z nas nie pomyślało, aby uczynić cokolwiek, coby nas mogło uratować... Jeżeli zostaniemy tu wobec trupa, wszystko się odkryje, być może niedalej nawet niż na przystanku w Barentin... Schował wreszcie nóż do kieszeni i wyprostował się, jakby zbudzony nagle ze snu głębokiego... Widziałam, jak przetrząsał ubranie prezesa... zabrał zegarek, pieniądze, wszystko, co znalazł, i otwarłszy drzwiczki, wysilał się aby wyrzucić trupa na drogę: obawiał się tylko, aby krew zabitego nie poplamiła mu ubrania...
„Pomóżże mi!...“ krzyknął.
Nawet nie próbowałam... nie czułam najmniejszej władzy w mych członkach. „No!... pomożesz, czy nie!...“ Głowa zwisła już nazewnątrz wagonu, ale tułów opierał się we drzwiach. Pociąg pędził bezustannie z całą szybkością. Nareszcie Roubaud wytężył wszystkie siły, pchnął raz jeszcze, trup przechylił się i zniknął wśród turkotu kół. „A! przecież!... skończyło się“ potem porwał kołdrę, zwinął ją i wyrzucił za trupem. Zostaliśmy sami w przedziale, nie śmiąc usiąść na ławce zakrwawionej. Drzwi otwarte naoścież, obijały się o ścianę wagonu... stałam ogłupiała, bez zmysłów, patrzyłam z zadziwieniem na Roubauda, wychodzącego na zewnętrzne stopnie wagonu. Zniknął na chwilę z mych oczu. Po chwili powrócił. „Chodź prędko za mną, jeśli nie chcesz, aby nam ucięto głowy“. Nie ruszałam się z miejsca. Zaczęto go to niecierpliwić. „Chodźże — zawołał — nasz przedział jest pusty. Możemy tam powrócić“. Pusty nasz przedział?... Więc on tam był?... A ta kobieta czarno ubrana, milcząca, której twarzy nawet nie widziałam... czy on jest pewny, że jej tam już niema gdzie w kącie?... „Idziesz czy nie!... miljon djabłów!... bo cię wyrzucę pod koła, jak tamtego!...“ Wszedł napowrót do przedziału, popchnął mnie brutalnie, jak szalony.
Znalazłam się na stopniach, mimowolnie uchwyciłam kurczowo za poręcz mosiężną. On szedł za mną. Zamknął starannie drzwi wagonu. „Dalej naprzód!... Nie śmiałam się ruszyć. Bieg pociągu zawrócił mi głowę. Zanosiło się na burzę... wiatr smagał mnie po twarzy... rozrzucił włosy na głowie. Zdawało się, iż palce skostniałe puszczą poręcz, jedyną obronę, chroniącą mnie od upadku śmiertelnego. „No!...“ krzyczał Roubaud, popychając mnie przed sobą. Musiałam iść. Puszczałam się jedną ręką, chwytałam drugą, przyciskałam się do wagonu, wiatr zawiewał mą suknią i tamował ruchy, chwilami nie mogłam postąpić ani kroku. Zdaleka na zakręcie widać już było światła ze stacji Barentin. Maszyna zaczęła gwizdać! „No!... ruszaj naprzód!“ O!... ten hałas piekielny, te wstrząśnienia gwałtowne wagonu; zdawało mi się, że wpadłam w środek huraganu, który niesie mnie jak słomkę leciuchną, dopóki nie rzuci mną o mury lub kamienie i nie rozbije na kawałki. Drzewa migały koło mnie, wydając jęki płaczliwe. Gdym doszła do końca wagonu, gdzie trzeba było przejść na stopień następny i chwycić inną poręcz, zatrzymałam się wyczerpana zupełnie. Sił mi już zabrakło. Roubaud pchał mnie ciągle i krzyczał brutalnie Zamknęłam oczy. Sama nie wiem jakim cudem szłam dalej. Chyba tylko siłą instynktu, jak zwierz dziki gdy uchwyci jaki przedmiot pazurami, bojąc się by nie upadł. Jakim sposobem nas nie zobaczono?... Przeszliśmy wzdłuż koło trzech wagonów... Szczególnie jeden z nich, drugiej klasy, przepełniony był podróżnymi... Widziałam dobrze ich twarze, oświetlone bladym płomieniem lampy... Dziś jeszcze, spotkawszy się z nimi, poznałabym je natychmiast... jakiś gruby jegomość z rudemi faworytami, dwie panny rozmawiały, śmiejąc się do siebie... Roubaud naglił coraz bardziej... Nie wiem nic więcej!... światła z Barentin zbliżały się, maszyna gwizdała... pamiętam tylko, że porwał mnie za włosy i poniósł w powietrzu, jedną ręką otworzył ponad moją głową drzwi przedziału i wrzucił mnie do środka jak pakunek. Zadyszana, siedziałam napół zemdlona, w kącie gdyśmy przybyli na stację. Słyszałam tylko, jak rozmawiał spokojnie z zawiadowcą w Barentin. Po chwili pociąg ruszył dalej. Dopiero wtedy upadł na ławkę... I on już swe siły wyczerpał. Do samego Hawru żadne z nas nie odezwało się ani słowem. O!... nienawidzę za to wszystko, co mi kazał wycierpieć... a ciebie!... ciebie kocham!... jedyny!... najdroższy!... bo tyś jest dla mnie szczęściem... rozkoszą!...
Ostatni ten wykrzyk wywołany został chęcią przytłumienia wspomnień przykrych.
Seweryna pragnęła zapomnieć o przeszłości, tonąc w szczęściu obecnem.
Na Jakóbie jednak opowiadanie to, dziwne wywarło wrażenie.
— Nie... nie... zaczekaj... siedziałaś na jego nogach, i czułaś, jak umierał?...
Nieznane uczucie w nim się budziło... Jakaś fala gwałtowna przypływała do piersi, zalewała głowę, budząc w niej widmo czerwone. Opanowała go ciekawość, dowiedzenia się szczegółów najdrobniejszych, dotyczących chwili morderstwa.
— A nóż... czułaś jak nóż wpijał się w gardło?...
— Tak, było to jedno tylko uderzenie... głuche, krótkie...
— Jedno tylko? głuche?... żadnego szarpania?.. jesteś pewna?...
— Nie, nie, cios jeden, raz tylko zadany.
— A potem drganie? co?...
— Tak. Trzy razy... o!... wzdłuż całego ciała, od stóp do głowy... czułam je doskonale... pierwsze bardzo mocne, potem słabe...
— I umarł wyprężony?
— Tak.
— A ty?... coś uczuła, widząc, że umiera od uderzenia nożem?
— Ja?... o... ja nie wiem...
— Nie wiesz?... Dlaczego kłamiesz?... Powiedz!... powiedz, coś uczuła?... mów otwarcie!... zgrozą?.
— Nie... zgrozą? nie... bynajmniej...
— A więc przyjemność?
— O! nie... nie!... nie była to przyjemność.
— A więc co?... moja najdroższa!... powiedz mi wszystko, proszą cię!... gdybyś to wiedziała!... O! powiedz... powiedz mi, co się odczuwa?...
— Mój Boże!... czyż to można określić... To coś strasznego... przerażającego... Coś porywa... niesie daleko!... o!... daleko!... Przez tę jedną chwilą przeżyłam więcej niż przez całe życie ubiegłe...
Jakób chciał jeszcze o coś pytać, Seweryna jednak zamknęła mu usta pocałunkiem. Wyczerpana tem opowiadaniem, a zresztą przejściami dnia minionego. podróżą, oczekiwaniem u Misardów, czuła potrzebę snu. Powieki ciężyły jej jak ołowiane.
Zaledwie zdążyła wyszeptać „dobranoc“ głosem dziecinnym i już spała snem głębokim, oddychając równo, spokojnie.
Piec wygasł zupełnie. W pokoju zaczęło być zimno. Ze dworu nie dochodził nawet szmer najmniejszy. Cały Paryż, spowity całunem śnieżnym, odpoczywał po trudach dnia przebytego, czerpiąc w śnie siły do dalszej pracy. Kukułka odezwała się, znacząc godzinę trzecią.
Jakób nie mógł zasnąć, nie mógł nawet oczu zamknąć. Jakaś ręka niewidzialna otwierała mu przemocą powieki.
W pokoju wśród ciemności nic nie mógł rozróżnić. Wszystko było czarne: piec, meble, ściana.
Odwrócił się, chcąc dojrzeć okna, których kształty występowały niewyraźnie na tem tle czarnem. Daremnie zmuszał się do snu. Mózg jego odbywał pracę ciągłą, nieustanną i jednakową.
Przed oczyma przesuwała mu się scena morderstwa ze wszystkiemi szczegółami. Nóż wpijał się w gardło uderzeniem głuchem, krótkiem, ciało drgnęło trzy razy, życie uchodziło wraz ze strumieniem krwi letniej.
Zdawało mu się, iż czuje tę krew na swoich rękach. Daremnie odpędzał od siebie to widziadło! Powracało ono ciągle i zawsze w jednakowy sposób. Po raz dwudziesty, trzydziesty, nóż wpijał się w gardło, ciało wydawało trzy drgnienia!...
Widmo to dręczyło go, dusiło, przyprawiało o szaleństwo.
A!... uderzyć tak raz jeden nożem!... Zadowolić tę żądzę, nurtującą go oddawna!... dowiedzieć się, jakie to wywołuje wrażenie!... Odczuć tę minutę, w której żyje się dłużej, niż w przeciągu całego istnienia!...
Widząc, że wszelkie wysiłki na nic się nie zdadzą, oddał się na łup temu widmu upartemu. Czuł tę olbrzymią pracę, jaka dokonywa się w jego mózgu, słyszał prawie turkot jej maszyny ruchliwej.
Widmo to prześladuje dzisiaj myśli jego nie po raz pierwszy. Zna on się z nim oddawna, od najpierwszej młodości.
A jednak zdawało mu się, iż był wyleczonym, że ta żądza wygasła już w nim oddawna, od chwili, gdy odezwała się miłość dla Seweryn. A oto teraz uczuł ją tak gwałtowną jak nigdy jeszcze, i co ją wywołało?... opowiadanie o morderstwie.
Odsunął się od Seweryny, dotknięcie jej paliło go jak ogień.
Nieznośne gorąco przebiegało wzdłuż jego pleców, zdawało mu się, iż miljony szpilek kłuje go w piersi, w kark, w głowę.
Zaczął się obawiać o swoje ręce. Splótł je silnie na piersiach, jakby je chciał uwięzić, aby nie popełniły czegoś, przed czem się sam wzdryga.
Za każdem uderzeniem zegara liczył godziny. Czwarta, piąta, szósta.
Z niecierpliwością oczekiwał ukazania się brzasku dziennego. Jasność rozpędzi przecież te myśli, uwolni go od tej zmory strasznej.
I znów obrócił się ku oknu, chcąc dojrzeć, czy dzień się nie zaczyna. W oknach ujrzał tylko blade odbicie śniegu.
O trzy kwadranse na piątą usłyszał przybycie pociągu z Hawru. Spóźnił się o czterdzieści minut, ruch jednak widocznie został przywrócony na całej linji.
Dopiero koło siódmej szyby w oknach zaczęły powoli przybierać mleczną białość; w kilka chwil później, można już było rozróżnić przedmioty w pokoju; z pośród ciemności wypływały meble, piec, szafa, kredens.
Jakób nie mógł wciąż mieć oczu zamkniętych, przeciwnie, chęć zobaczenia czegokolwiek nie dawała mu spokoju od dłuższego już czasu.
Zaledwie się rozjaśniło i to jeszcze niezupełnie, pierwszym przedmiotem jaki dostrzegł, a raczej odgadł na stole, był nóż, którym wczoraj wieczorem krajał ciasto.
Nie widział nic więcej, tylko ten nóż... ten nóż ostry, śpiczasty... Dzień coraz jaśniejszy, światło wpadające już teraz obficie przez oba okna, nie oświetlały przed jego oczyma nic więcej, tylko to ostrze małe, wązkie.
Usunął ręce z piersi i splótł je jeszcze mocniej za plecami, czuł bowiem, że drgały, wzburzone, silniejsze niż jego wola.
Czyżby już przestały być jego własnością? Czyżby należały do kogo innego... przekazane mu zostały przez którego z pradziadów, żyjącego w czasach, gdy jedynem zajęciem człowieka, było duszenie zwierząt po lasach.
Nie chcąc patrzeć na nóż, obrócił się ku ścianie.
Ujrzał Sewerynę. Spała spokojnie, z oddechem regularnym, jak dziecko po wielkiem zmęczeniu. Jej ciężkie włosy czarne, rozpuszczone, pokrywały poduszkę aż do ramion. Na tle tem czarnem odbijało jej gardło, delikatne, miękkie, różowe.
Patrzył na nią, jakgdyby jej nie znał wcale. A przecież ją uwielbiał, widział jej obraz zawsze przed swemi oczyma i nieraz tak się weń wpatrywał, że zdawało się, iż w sen popada.
Zdarzało mu się to nawet i w drodze. Ze snu podobnego raz obudził się, przejechawszy przez stację całą siłą pary, nie zważając na sygnały, Nakazujące zwolnienie biegu.
Dziś jednak widok tego gardła delikatnego, białego, wpływał na niego szatańsko, czarował go. Czuł niepokonaną chęć pochwycenia za nóż, leżący na stole, i utopienia go w tem gardle, aż po samą rękojeść.
Zdawało mu się, iż słyszy już uderzenie głuche, szmer ostrza zagłębiającego się w ciało, trzykrotne drgnięcie, krew sączy się z rany... ciało sztywnieje...
Walczył, chcąc wyrwać się z objęć tego widziadła, a z każdą chwilą tracił coraz więcej wolę własną. Przeczuwał już chwilę, gdy pomimowoli będzie musiał uledz temu strasznemu popędowi.
Zabić Sewerynę?... Nie!...
Zerwał się gwałtownie, z zamiarem, że ubierze się jaknajprędzej, pochwyci nóż, wybiegnie na ulicę i zabije pierwszą spotkaną kobietę.
Dzień już był jasny. Widział dokładnie wszystkie przedmioty. Przybrały one w jego oczach barwę czerwoną; wszystko, na co spojrzał, wydawało mu się zakrwawionem.
Z wielkim trudem ubrał się nareszcie.
Ten nóż, od którego oczu nie mógł oderwać znajdował się teraz w jego rękach; dumał, z rękojeścią ukrytą w rękawie ubrania.
Pomimo iż ubierał się i poruszał, o ile można najciszej, szelest jednak, powstały z tego powodu obudził Sewerynę.
— Jakto? już wychodzisz?
Nie odpowiadał, nie spojrzał nawet na nią, lecz stanął jak przygwożdżony obok stołu. Sądził iż zaśnie ona znowu.
— Dokąd idziesz, mój drogi?
— Nic... nic... sprawa służbowa... śpij... śpij ja zaraz powrócę.
Seweryna bełkotała niewyraźnie, z oczyma na pół zamkniętemi.
— O!... jakże mi się spać chce. Chodź... uściśnij mnie, nim odejdziesz.
Jakób nie ruszał się z miejsca. Wiedział, że gdyby podszedł ku niej z tym nożem w ręku, gdyby ją tylko ujrzał na chwilę, delikatną, różową, gdyby ujrzał to gardło, niczem nieprzysłonięte, nie byłby w stanie oprzeć się głosowi szepczącerpu wciąż: „zabij ją!“ Pomimowoli podniósłby rękę i utkwił nóż w jej gardle.
— Uściśnij mnie!... pocałuj!...
Głos jej stawał się coraz cichszym, zasypiała spokojnie z szeptem pieszczoty na ustach.
Jakób oszołomiony otworzył drzwi i wymknął się jak mógł najśpieszniej na ulicę.
Była godzina ósma, gdy znalazł się na chodniku ulicy Amsterdamskiej. Śnieg, jeszcze nieodmieciony, głuszył odgłos kroków zarówno Jakóba jak i nielicznych przechodni, krążących po ulicach.
Pierwszą osobą spotkaną była jakaś stara kobieta. Zawróciła jednak na rogu ulicy Londyńskiej, nie poszedł za nią, lecz pragnąc uniknąć spotykania się z przechodniami, zwrócił swe kroki w stronę placu Havre. Noża ani na chwilę nie wypuścił i dłoni, ukrywszy ostrze w rękawie.
Młoda dziewczynka, mająca może lat czternaście, wybiegła z bramy domu, położonego po drugiej stronie ulicy.
Przebiegł szybko na drugą stronę, pragnąc ją doścignąć: zniknęła mu w sklepie piekarza. Niecierpliwość jego była tak wielką, iż nie przyszło mu nawet na myśl, aby poczekać na nią. Szedł dalej.
Od chwili, gdy wybiegł z pokoju z tym nożem w ręku, czuł, iż nie on teraz jest panem położenia, to ktoś inny, ten, który oddawna odzywał się w głębi jego istoty, ten nieznajomy; powrócił on zdaleka, gnany dziedziczną żądzą spełnienia morderstwa. Zabijał już kiedyś... kiedyś, i teraz znów chce zabijać.
Wszystkie przedmioty, otaczające Jakóba, pokryte były mgłą jakąś gęstą, widział je zaledwie jakby, we śnie, całą jego istotę opanowała myśl jedna. Życie jego codzienne zniknęło, szedł, jak lunatyk, niepomny na przeszłość, nie myśląc o przyszłości, czując tylko jedną żądzę, którą krew jedynie ugasić mogła. W tem ciele, przesuwającem się przez ulice, jego „ja“ było zupełnie nieobecne.
Dwie kobiety przeszły obok niego i wyprzedziły go. Przyspieszył kroku, aby je dogonić. Już był blisko nich, gdy z przeciwnej strony nadchodzący mężczyzna zatrzymał obie i zaczął z niemi rozmawiać. Śmiano się, mówiono głośno, Jakób nie słyszał jednak ani słowa. Ten mężczyzna przeszkadzał mu.
Po drugiej stronie ulicy spostrzegł inną postać kobiecą. Natychmiast puścił się za nią w pogoń. Szła wolno, zapewne do jakiegoś zajęcia ciężkiego, które jej bynajmniej nie uprzyjemniało życia, a prawdopodobnie i dochodów nie przynosiło wielkich. W ruchach jej malowała się niechęć i powolność, twarz wyrażała smutek rozpaczliwy.
Jakób, doścignąwszy ją, nie śpieszył się również, lecz upatrywał miejsca na jej szyi gdzieby dogodnie i skutecznie mógł uderzyć.
Musiała się domyślić, że ją ktoś ściga, gdyż obejrzała się po za siebie, i wzrokiem bolesnym wyrażała zadziwienie: Czego chcą od niej?
Zanim doszli do połowy ulicy Havre, obejrzała się jeszcze dwa razy, uniemożliwiając w ten sposób Jakóbowi dokonanie ciosu, do którego już się od kilku chwil przygotowywał.
Wyciągnął nóż z rękawa, już... już chciał uderzyć. Znów się obejrzała... a wzrok jej łagodny zdawał się wzywać litości! Ot tam, gdy zejdzie z chodnika, tam uderzy już napewno.
Nagle zawrócił i pobiegł za inną, która nadeszła z przeciwnej strony. Dlaczego? Bez przyczyny, pomimowoli, ponieważ w tej chwili właśnie tędy przechodziła... ponieważ... tak być musiało.
Za tą znów biegnąc, Jakób dostał się napowrót na dworzec kolei. Kobieta szła żywo jakkolwiek krokiem bardzo drobnym. Była zachwycająco ładną. Lat dwadzieścia najwyżej, a jednak już rozwinięta, blondynka, z oczyma niebieskiemi, wesołemi, śmiejącemi się do życia. Nawet nie zauważyła, że ktokolwiek idzie za nią.
Musiało jej się bardzo śpieszyć, szybko bowiem wyszła na stację i, nie idąc lecz biegnąc, podążyła do okienka kasy kolei obwodowej i kupiła bilet pierwszej klasy do Auteuil.
Jakób kupił takiż sam dla siebie, ścigał ją krok w krok na sali poczekalnej, na peronie przed stacją, aż do przedziału w wagonie, gdzie usiadł obok niej.
Pociąg niebawem ruszył w drogę.
— Mam czas — pomyślał — zabiję ją w tunelu.
W przedziale tym była tylko jakaś stara dama.
W chwili gdy pociąg ruszał, usadowiła się naprzeciw Jakóba i nieznajomej.
Rozejrzawszy się po wagonie, spojrzała na młodą kobietę i nagle zawołała.
— A to pani?!... dokąd to pani jedzie tak wcześnie?
Zapytana wybuchnęła głośnym śmiechem i odpowiedziała z komicznym ruchem rozpaczy:
— Widocznie nigdzie ruszyć się nie można, aby kogoś ze znajomych nie napotkać, Ale mam nadzieję, że mnie pani nie zdradzi... Jutro imieniny mojego męża, dziś więc, skoro tylko wyszedł na miasto za interesami, wymknęłam się pocichutku z domu i jadę do Auteuil, do ogrodnika, który sprzedaje specjalny rodzaj storczyków. Mąż mój widział je raz i odtąd marzeniem jego jest mieć ten kwiat w domu. Chcę kupić tę roślinę wymarzoną i ofiarować mu ją na imieniny... To się dopiero ucieszy! pojmujesz pani.
Stara dama kiwnęła głową z wyrazem współczucia i dobroci.
— A mała zdrowa?
— Mała?... a! to rozkosz prawdziwa... Wiesz pani? tydzień temu odłączyłam ją od piersi... a! gdybyś pani mogła widzieć, jak ślicznie zjadła mleczko i kaszką!... O! wszyscy jesteśmy zdrowi, mamy się tak dobrze, że to aż doprawdy przerażające...
Śmiała się coraz głośnie;, ukazując dwa szeregi białych zębów.
Jakób tymczasem, wcisnąwszy się w kąt przedziału, ściskał nerwowo nóż w dłoni, ukrywając go przy boku lub za plecami, i obmyśliwał sposób, w jaki ma zadać cios śmiertelny.
Potrzebował tylko podnieść ramię, zrobić pół obrotu i już ją miał w ręku.
W tunelu batignolskim już spełni swój zamiar. Naraz przyszło mu na myśl, iż wstążki od kapelusza mogą być przeszkodą do zadania ciosu stanowczego.
— Koło gardła muszą być związane na węzeł... trzeba się przekonać.
Obie kobiety rozmawiały tymczasem wesoło.
— Jesteś więc pani, jak widzę, zupełnie szczęśliwą?
— Szczęśliwą!... a, gdybym to mogła powiedzieć... szczęśliwą?... to za słabe wyrażenie. Zycie moje teraźniejsze to sen... marzenie... Przed dwoma laty byłam niczem... Przypominasz sobie pani, nikt nie chciał zajrzeć do mojej cioci... bo to ani grosza posagu. Gdy on się zjawił... drżałam, czułam potrzebę miłości, i pokochałam go. A jak się bałam... On taki piękny, bogaty... I dziś należy do mnie, jest moim mężem, mamy dzieci cudowne... a!... powiadam pani, że to za wiele....
Przyglądając się węzłowi, Jakób dojrzał pod spodem na czarnej aksamitce duży medaljon złoty.
Obliczał wszystko.
— Chwycę ją za kark lewą ręką i usunę medaljon, przechyliwszy jej głowę, w ten sposób będę miał gardło gołe... uderzenie pewne!
Pociąg zatrzymywał się, to znów ruszał dalej co minutę. Krótkie tunele następować jeden po drugim w Courcelles, w Neuilly. Jedna chwila, jeden ruch i wszystko skończone.
— Byliście tego lata nad morzem? — zapytała stara jejmość.
— Tak jest, byliśmy w lipcu i sierpniu przez sześć tygodni w Bretanji, w kącie zapadłym, cichym, zabitym deskami od reszty świata... raj prawdziwy. Wrzesień spędziliśmy w Poitou u teścia. Posiada on w tamtych stronach obszerne lasy.
— A w zimie nie zajrzycie na południe?
— Owszem. Jedziemy do Cannes piętnastego, dom już wynajęty, kawałek ogrodu, widok na morze. Wysłaliśmy tam już kogoś co urządził wszystko i czeka na nasze przybycie. Nie jesteśmy zmarzluchami, broń Boże!... ani ja, ani mój mąż... ale to tak przyjemne... słońce!... Powrócimy w marcu. Cały następny rok spędzimy w Paryżu, a za dwa lata, skoro dzidzi wyrośnie już na dużą pannę, puszczamy się w podróż... A! doprawdy?... święta... ciągle święta... bez końca.
Radość jej była tak wielką, iż czuła konieczną potrzebę dzielenia się nią z kimkolwiek.
Dlatego też zwróciła się ku człowiekowi, obcemu jej zupełnie, ku Jakóbowi, i uśmiechnęła się do niego.
W tym ruchu węzeł i medaljon usunęły się, ujrzą! szyję różową z maleńkim dołeczkiem, cokolwiek zaciemnionym.
Palce jego zdrętwiały na rękojeści noża.
Powziął postanowienie nieodwołalne.
— Tu uderzę, w to miejsce właśnie... zaraz... za chwilę... za następnym przystankiem... w tunelu... nim dojedziemy do Passy.
Ale na przystanku w Trocadero wsiadł jakiś urzędnik kolejowy, znajomy Jakóba i zaczął w tej chwili rozmowę o sprawach służbowych, o kradzieży węgla, na jakiej przyłapano jednego z maszynistów i palacza.
Od tej chwili myśl Jakóba była jakby zamgloną i nie mógł już nigdy, choć nieraz myślał nad tem, przypomnieć sobie dokładnie, co się wtenczas stało.
W wagonie śmiano się ciągle.
Szczęście, promieniejące ze słów i z oczu młodej kobiety przenikało go, wzruszało, uspakajało jego gorączkę.
Zdaje się, że dojechał w towarzystwie obu kobiet do Auteuil.
Czy wysiadły? kiedy? co się z niemi stało? kiedy sam wysiadł? Nic nie wiedział.
Znalazł się nad brzegiem Sekwany; jakim sposobem? Jedno tylko wspomnienie wyryło się wyraźnie w jego pamięci, a mianowicie, że z nadbrzeża rzucił nóż, trzymany tak długo w dłoni i ukrywany w rękawie.
Prawdopodobnie błąkał się długo przez kilka godzin po ulicach i placach, zostawiwszy zupełną swobodę nogom.
Ludzie, domy, wszystko przesuwało się przed jego oczyma blade, zamglone, niewyraźne, nie zostawiając najmniejszego śladu w jego myśli.
Musiał gdzieś wstępować; jadł coś, w jakiejś sali przepełnionej gośćmi przypominaj sobie bowiem, iż widział wyraźnie białe talerze przed sobą.
I jeszcze jedno dobrze pamiętał: na jakimś sklepie zamkniętym widział czerwoną kartkę nalepioną.
Pozatem wszystkiem nic... nic!... Pogrążył się w jakiejś przepaści czarnej, w nicości, obojętnej na czas i przestrzeń; spoczywał w niej... może wieki całe.
Gdy przyszedł do siebie, spostrzegł, że znajduje się w swem obszernem mieszkaniu przy ulicy Cardinet, ubrany, rozciągnięty na łóżku. Instynkt go tam przywiódł; przywlókł się, jak pies zbity i zmęczony wlecze się bezmyślnie do swej budy. Zresztą nie przypominał sobie, kiedy szedł po schodach, kiedy zasnął. Zbudził się ze snu ciężkiego, oszołomiony tym powrotem do przytomności, jakby po omdleniu głębokiem. Być może, iż spał trzy godziny.
Nagle pamięć mu powróciła: noc spędzona z Seweryna... opowiadanie o morderstwie... ucieczka zwierzęcia krwiożerczego... ściganie ofiary. Czuł, iż nie był sobą samym, teraz się odnajdywał; z przerażeniem przypominał sobie to wszystko, co stało się pomimo jego woli.
Na myśl iż Seweryna może czeka na niego, zerwał się na równe nogi.
Spojrzał na zegarek, czwarta już minęła. W głowie czuł pustkę, spokój, jakby po mocnem upuszczeniu krwi.
Szybkim krokiem podążył na ulicę Amsterdamską.
Do południa Seweryna spała głęboko.
Zbudziwszy się, wstała i chodziła zaniepokojona po pokoju.
— Dlaczego on dotychczas nie powraca?
Napaliła w piecu, ubrała się i umierając z niepokoju i bezczynności, postanowiła koło godziny drugiej wyjść i zjeść cokolwiek w sąsiedniej restauracji.
Czekała jeszcze chwil kilka, a widząc, że nie nadchodzi wyszła.
Wchodziła właśnie do pokoju z powrotem, gdy Jakób się ukazał.
— O! mój drogi! jedyny!... jakże się obawiałam.....
Zawisła u jego szyi, spoglądała mu zblizka w oczy.
— Co się stało, żeś tak długo nie wracał?
On wyczerpany, zmęczony, zziębnięty, uspakajał ją, nie zdradzając przebytego wzruszenia.
— Ależ nie... nie!... pańszczyzna przeklęta... Skoro tylko cię schwycą, nie chcą już puścić.
Zniżając głos, odezwała się pokornie, pieszczotliwie:
— Wyobraź sobie... zdawało mi się... O!... brzydkie przypuszczenie... tyle trosk mi napędziło!... zdawało mi się, iż po tem wszystkiem, co ci wyznałam, już mnie nie chcesz widzieć. Myślałam, żes pojechał i nie wrócisz już nigdy!... nigdy!...
Nie mogła powstrzymać łez, wybuchnęła głośnem łkaniem, Po chwili chwyciła go szalenie w swe ramiona:
— O!... mój jedyny!... gdybyś ty wiedział, jak ja potrzebuję miłości!... Kochaj mnie!... kochaj mnie bardzo!... ponieważ... widzisz... tylko miłość może wpłynąć na to, abym zapomniała o tem wszystkiem. Teraz, gdym ci opowiedziała wszystkie moje nieszczęścia nie powinieneś, nie możesz mnie opuścić!... zaklinam cię na wszystko, co ci jest drogiem!...
Ten gwałtowny wybuch uczucia, nie mógł pozostać bez wrażenia.
Jakób miękł z każdą chwilą.
— Nie, nie... kocham cię!... nie masz się czego obawiać...
Łzy pociekły mu po twarzy. I on czuł fatalność tej choroby strasznej, która przed chwilą go opanowała, a która zdawała się nieuleczalną. To wstyd!... hańba!... rozpacz bez granic..
— Kochaj mnie! kochaj bardzo, z całej siły. Potrzebuję tego tyleż co i ty.
Zadrżała. Chciała się dowiedzieć.
— Masz zmartwienie? Musisz mi je powierzyć.
— Nie... nie!... Nie zmartwienie. Bynajmniej. Rzecz nieistniejąca, smutek, który mnie rozstraja, czyni nojnieszczęśliwszym, a jednak nie da się wypowiedzieć.
Przyciągnęli się wzajemnie w objęcia. Melancholja bolesna łączyła ich w jedno. Cierpienie to bez końca, bez pamięci, bez przebaczenia. Płakali i czuli ciążącą na sobie ślepą siłę życia, wytworzoną z walki i śmierci.
— Chodźmy — przerwał Jakób, wyrywając się z jej objęć — czas pomyśleć o odjeździe. Dziś w wieczór będziesz w Hawrze.
Seweryna zmarszczyła czoło i po chwili milczenia mruknęła pochmurnie:
— Gdybym była wolną!... Gdyby Roubaud nie żył. A! jakżebyśmy szybko zapomnieli o wszystkich troskach i bólach!...
Jakób uczynił ruch gwałtowny. Myślał głośno:
— Nie możemy go przecież zabić!...
Wpatrzyła się w niego wzrokiem stanowczym.
Zadrżał.
Zadziwił się, iż wyrzekł to, o czem nigdy nie pomyślał.
Jeżeli chciał koniecznie zabić kogokolwiek, dlaczegóż nie miałby zabić tego, który mu staje na drodze do szczęścia?
W chwili, gdy żegnali się po raz ostatni i Jakób miał już odejść do magazynów kolejowych, pochwyciła go raz jeszcze w objęcia i okryła pocałunkami.
— Najdroższy!... kochaj mnie... Ja kochać cię będę bardziej... bardziej jeszcze!... O!... jakże będziemy szczęśliwi!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.