Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
W drugorzędnym hoteliku.

Drugi dzień spędzał nasz młody człowiek w małym numerze podrzędnego hoteliku.
Już, opuszczając wspaniałe mieszkanie Wręcza miał ułożony w głowie pewien plan. A plan ten polegał na następującem:
Dzięki trzystu złociszom, „pożyczonym“ od Wręcza, zaszyć się w jaką mysią dziurę i zaczekać do niedzieli, dopóki panna Janeczka w Warszawie się nie zjawi. A gdy przybędzie, udać się do niej, zwrócić otrzymane sto złotych i prosić o dalszą pomoc. Napewno, nie odmówi i zechce wynaleźć bezpieczne schronienie. Naradzić się również, co dalej czynić, jak dotrzeć kim jest, jakie nosi nazwisko. Może skieruje go do jakiego prawnika, lub odnośnej władzy i tam zgodzi się zaświadczyć, w jakich okolicznościach przebywał w zakładzie dr. Trettera i w jaki sposób odbyła się jego ucieczka. Bez porozumienia się z panną Janeczką, nie chciał tego uczynić, bowiem łatwo mogli mu nie uwierzyć, poczytywać za zbiegłego, istotnie, warjata, a co gorsza wplątać w tę całą historję pannę Janeczkę i pociągnąć ją do odpowiedzialności za to, że dała mu możność wydostania się na wolność.
Mógł wprawdzie, jak zresztą zamierzał to uczynić zaraz, po przyjeździe do Warszawy, udać się na Czerniakowską do matki panny Janeczki i ją prosić o ratunek. Postąpiłby tak, gdyby nie znalazł innego przytułku. Lecz, wnet po opuszczeniu mieszkania Wręcza, wiedziony jakimś instynktem, skierował się w żydowską dzielnicę. Tam, w jednym z podrzędnych hotelików na Nowolipkach, bez dokumentów wynajęto mu numer. Hotelik był dość podejrzany, przyjmował przeważnie na godziny parki, nieraz musiano tam przymykać oczy na gości, którzy zajmując pokój oświadczali, że jutro przedstawią paszport. W ten sposób uczynił i nasz młody człowiek, a że swe oświadczenie poparł pięciozłotowym datkiem, portjer, wielki ospowaty drab, nieco z powierzchowności podobny do pielęgniarza Antoniego, tylko coś mruknął i powiódł go po drewnianych, zasłanych wytartym czerwonym dywanikiem schodach na pierwsze piętro i wprowadził do małego pokoiku. Oświadczył, przytem, że długo bez dokumentów trzymać go nie może i szczególniej, żeby w nocy nie wyprawiał żadnych krzyków i zachowywał się spokojnie. Pozatem, nie ma potrzeby sprowadzania panienek z miasta, bo i tak dość tego dobrego zamieszkuje w ich przybytku.
Ostatnią ofertę młody człowiek zbył milczeniem, ale z prawdziwą radością znalazł się w małym i brudnym numerze. Stało tylko wąskie łóżko, dwa krzesła, koszlawy stolik i obdrapana szafka. Lecz numer ten wydał mu się pałacem. Nareszcie był sam, mógł robić co chciał, mógł zebrać myśli, nie musiał udawać, ani też obawiać się niczyjej kontroli.
Zbyteczne tedy teraz było niepokojenie matki panny Janeczki, osoby niewtajemniczonej w całą sprawę i śmiało mógł tu pozostać.
Urządził się w ten sposób, że wcale nie wychodził z numeru. Śniadania, obiady i kolacje kazał sobie przynosić na górę, a czas cały spędzał na pochłanianiu gazet. Czytał i czytał, nietylko chcąc się dowiedzieć, co się dzieje w świecie, do którego niczem człowiek zmartwychwstały powracał, ale jednoczesne w słabej nadziei, że o jego ucieczce i poszukiwaniach znajdzie w pismach wzmiankę. Nie wątpił w to, że dr. Tretter zawiadomił władze. A jeśli zawiadomił to chyba jakieś echo znaleźć się musi w kronikarskiej wzmiance. A jeśli się znajdzie, to znajdzie się i jego nazwisko. Lecz, pisma milczały nic nie wspominając o ucieczce żadnego „warjata“, lub też „pacjenta“ dr. Trettera. Cóż to znaczyło? Czyżby go nie poszukiwano? A może te poszukiwania odbywały się w najgłębszej tajemnicy?
A wciąż dręczyła go ta sama niepokojąca zagadka.
Kim był, co robił? Kto go osadził w zakładzie dla obłąkanych?
Wiedział, napewno tylko, że nie jest Januszem Darskim i szczerze cieszył się z tego. Lecz, czy nie przedwczesna była ta radość? A nuż był kimś, podobnym nietylko fizycznie, ale i moralnie do Darskiego. I na jego przeszłości ciążyła plama i aby raz nazawsze z nim skończyć, oddano go pod opiekę Trettera? Kim była owa hrabina? Opiekunką, czy zbrodniarką? A może on jest zbrodniarzem?
Drugi dzień jego pobytu upływał w hoteliku i zbliżała się noc. Zegar na korytarzu wskazywał jedenastą.
Siedział, przysunąwszy sobie krzesło do niewielkiego stolika, oświetlonego małą, stojącą lampką, pochylony nad stosem gazet, a obok stała niedopita szklanka herbaty.
Lecz wzrok jego nagle oderwał się od gazet i pobiegł daleko, a na twarzy zajaśniał uśmiech.
— Więc pojutrze...
Tak! Pojutrze ujrzy pannę Janeczkę i poweźmie plan postępowania, bo dalej tak dręczyć się nie sposób. Lepsze więzienie od podobnej niepewności. Ale... Dzieli go już tylko jeden dzień... Pojutrze...
Z zakładu Trettera uciekł we wtorek. Środę i pół czwartku spędził u Wręcza. W tym hoteliku znalazł się w czwartek, popołudniu i przebył w nim wczorajszą noc i dzisiejszy dzień, aż do teraz, do jedenastej. Portjer udobruchany nowym datkiem o papiery się nie dopomina i zarówno ta noc, jak i następnie sobota spokojnie upłyną. Może go nie szukają? A później niedziela i Janeczka.
Wynajdzie mu inne mieszkanie. Tu dłużej pozostać nie sposób. I nie trzymaliby go i zbyt drogo kosztuje. Przez dwa dni wydał wraz z życiem blisko czterdzieści złotych, bo numer słono mu liczą i opłacać się musi portjerowi. Ma jeszcze zgórą trzysta, po odtrąceniu tego co wydał na łobuzów, powrót do Warszawy i wygórowany rachunek w „Livoy‘u“. Jeśli swój dług zwróci pannie Janeczce, pozostaną przeszło dwie setki... Dwóch setek na skromne życie na miesiąc starczy, o ile panna Janeczka zechce go gdzie ulokować. A później... Da sobie radę... Dziwne przeczucie mu powiada, że żadna plama nie ciąży na jego przeszłości, że nie był zbrodniarzem... Da sobie radę i podziękuje Wręczowi, bo właściwie dzięki jemu zawdzięcza tę swobodę ruchów...
— Ha, ha! Jak złościć się musi Wręcz!
Siedział zatopiony w swe myśli, a choć obok stało posłane na noc łóżko, nie ciągnęło go jeszcze, by udać się na spoczynek. Dopiero, gdy zegar na schodach wydzwonił wpół do dwunastej, a potem dwunastą, podniósł się ze swego miejsca.
— Jeszcze doba! — szepnął — Pojutrze...
Już miał zacząć się rozbierać, gdy w tem hałas na korytarzu zwrócił jego uwagę. Słychać stamtąd było liczne kroki i jakieś podniosłe głosy. Nie było w tem nic dziwnego, bo przez całą noc do hoteliku schodzili się lokatorzy, przeważnie niewyraźne parki i nieraz zjawiali się pijani, dość niespokojnie zachowując się, nawet nad ranem. Obecnie jednak, były to jakieś inne głosy, niby jeden z nich coś rozkazywał, a drugi gęsto się tłumaczył. W tym, który się tłumaczył, wydało się młodemu człowiekowi, że rozpoznaje zachrypły nieco bas portjera.
— Czyżby co zaszło?
Kroki zbliżały się wyraźnie w stronę jego drzwi i przed temi drzwiami się zatrzymały. Teraz, rozróżnił zupełnie wyraźnie, gniewnym głosem wypowiedziane zdanie:
— Ja was nauczę ukrywać niemeldowanych lokatorów u siebie!
Młody człowiek zbladł.
— Rewizja! Sprawdzają! — pomyślał z przerażeniem.
W drzwi rozległ się stuk.
— Otworzyć!
— Kto tam? — starał się zyskać na czasie.
— Otworzyć! Policja!
Mimowoli podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Myślał, że może sprytnem kłamstwem uda mu się wykręcić z niebezpiecznej sytuacji.
Drzwi rozwarły się i ukazał się w nich ubrany po cywilnemu wywiadowca. Za nim stał z niewyraźną miną portjer.
— Jest pan dotychczas niezameldowany! — oświadczył agent, przyglądając się mu bacznie. — Proszę o dowód osobisty!
— Nie mam dowodu osobistego! — odparł, jak mógł najspokojniej.
— Nie ma pan?
— Zgubiłem! Muszę dopiero wyrobić sobie nowy! Jutro zgłoszę się do odpowiednich władz! Dlatego właśnie jestem niezameldowany, i to samo oświadczyłem portjerowi! — starał się osłonić hotelową władzę przed odpowiedzialnością.
— Jak brzmi pańskie nazwisko?
— Skalski! — rzucił pierwsze, które mu przyszło na pamięć.
— Imię? — wywiadowca nie spuszczał zniego oka.
— Janusz! — mimowoli wspomniał Darskiego.
Po twarzy wywiadowcy przebiegł dziwny uśmiech.
— Ślicznie! — mruknął. — A dawno pan bawi w Warszawie?
— Od wczoraj!
— Od wczoraj? Jeszcze lepiej! Proszę pokazać swe ramię... Prawe ramię...
Drgnął i pojął, o co agentowi chodzi. Na prawem przedramieniu posiadał pewien znak, charakterystyczną plamkę, na którą widocznie zwrócono uwagę w poszukiwaniach. Zanim zdążył cofnąć rękę, wywiadowca pochwycił ją mocno i odsunął rękaw marynarki wraz z mankietem koszuli. Ukazała się spora, podłużna, brunatna pręga.
— Zgadza się! — rzekł. — Rysopis i znak się zgadzają!
— Co to ma znaczyć? — zawołał, jeszcze nadrabiając miną, choć czuł, że został poznany.
— To znaczy — spokojnie odparł wywiadowca — że nie jest pan ani Skalskim, ani Januszem... Jest pan chorym, który uciekł z zakładu dr. Trettera!
— Nie! — gwałtownie zaprzeczył. — Pan się myli!
— Nie mylę się! Dość miałem pracy, aby pana odszukać — był to ten sam wywiadowca, który się zgłaszał do Wręcza — i dobrze się namęczyłem, zanim pana odnalazłem! Tylko dzięki temu, że wpadło mi na myśl sprawdzić, kto w tym hoteliku jest niemeldowany! Na nic się nie zda dalsze zapieranie. Pójdzie pan ze mną...
— Ależ...
Wywiadowca, któremu władze zwierzchnie i dr. Tretter wytłumaczyli, że będzie miał do czynienia z niebezpiecznym furjatem, patrzył trochę niepewnie na młodego człowieka. Widząc jednak, że ten zachowuje się dość spokojnie i sądząc, że jest to tak zwana „trzeźwa przerwa“ u warjatów, postanowił względem niego użyć łagodnej perswazji.
— Niech pan się nie opiera — jął tłumaczyć — i pójdzie ze mną! Później wszystko się wyjaśni...
— Dokąd pragnie mnie pan odstawić!
— Do zakładu dr. Trettera!
— Przenigdy! Przenigdy, dobrowolnie tam nie powrócę!
— A jednak, pan pójdzie!
Nastała chwila przykrej ciszy. Tylko portjer przyglądał się ze zdziwieniem tej scenie, nawet zapomniawszy o odpowiedzialności, jaka mu groziła za niezameldowanie „gościa“. Nie przypuszczał nigdy, iż ten któremu dał przytułek jest obłąkany i teraz gapił się na tego grzecznego, na pozór, młodego człowieka, starając się w jego twarzy odnaleźć cechy szaleństwa.
Nagle naszemu bohaterowi przyszła rozpaczliwa myśl do głowy.
— Kogo pan właściwie szuka? Jak ja się nazywam? — nerwowo zapytał.
Wywiadowca wzruszył ramionami.
— Twierdzi pan, że zdrów, a nie wie jak się nazywa?
Pochwycił go gwałtownie za rękę.
— Więc, dobrze! Wszystko panu powiem! W rzeczy samej uciekłem z sanatorjum! Ale uciekłem, bo groziło mi niebezpieczeństwo! Chciano mnie tam zabić! A jednocześnie straciłem pamięć! Nie wiem, kim jestem! O niech mi pan uwierzy! Niech mnie pan tam nie odprowadza, a raczej dopomoże do wybrnięcia ze straszliwej sytuacji.
Wszystko polega na sugestji. Gdyby młody człowiek sam był się zgłosił do wywiadowcy i opowiedział mu o swych przygodach, ten zapewne, zaciekawiłby się niemi mocno i zainteresował jego losem. Ponieważ, jednak, dr. Tretter uprzedził go — jakby rewanżując się za „kawał“ z łobuzami, urządzony mu przez młodego człowieka — że w ten sposób, a nie inny będzie się tłumaczył i wmawiał, iż nie wie kim jest, a w sanatorjum osadzono go podstępem i pragną zabić — na gorącą tę prośbę o pomoc nie zwrócił uwagi.
— Wszyscy warjaci gadają jednakowo! — pomyślał, a głośno dodał. — Nie moją rzeczą jest wdawać się z panem w długą rozmowę! Mam rozkaz odstawić pana do zakładu i muszę spełnić ten rozkaz!
— Uwierz mi pan, uwierz! — zawołał jeszcze młody człowiek, składając dłonie, niby do modlitwy, lecz wnet zamilkł, zrażony obojętną miną wywiadowcy.
Wyczytał z jego twarzy, że mu nie wierzy, traktuje jako obłąkanego i próżne pozostaną wszelkie przekonywania.
— To choć jedno może pan mi zrobi! — wymówił z rozdrażnieniem. — Miast, prowadzić mnie do sanatorjum, zawezwie tu komisarza!
— Jeszcze czego! — burknął agent.
Wyobrażał sobie, jakby go przyjął komisarz, gdyby w nocy zakomunikował mu żądanie warjata. Zresztą, miał ochotę, jaknajprędzej odstawić szaleńca do zakładu dr. Trettera, gdyż w myśl obietnicy doktora, pierwszy, ktoby pochwycił zbiega, miał za to otrzymać znaczną nagrodę.
— Idzie pan po dobrej woli, czy nie? — rzucił ostro, uważając, że i tak dość stracił czasu na zbyteczne z obłąkanym ceregiele.
Młodego człowieka również ogarnął gniew.
— Nie! — zawołał i cofnął się o kilka kroków do tyłu, niby zamierzając się bronić.
W jego mózgu zarysował się straszliwy jednocześnie obraz. Znów znajdzie się w zakładzie, a Tretter wraz z pielęgniarzem Antonim, nie omieszkają mu się odwdzięczyć, za poprzednią ucieczkę. Znajdzie się — i zostanie raz na zawsze pogrzebany, bo powtórnie żywy sanatorjum nie opuści. Jeśli, skargom jego nie uwierzą, gdy znajduje się na wolności, któż im później uwierzy? I czy wogóle jakakolwiek jego skarga przedostanie się poza mury więzienia, na zewnątrz? I to wszystko, w przeddzień niemal, widzenia się z panną Janeczką, która jedna mogłaby go uratować.
— Nie! — powtórzył energicznie. — Oświadczam panu stanowczo, że do zakładu dr. Trettera dobrowolnie nie wrócę! Tretter jest łotrem, a ci którzy pragną mnie tam osadzić zbrodniarzami!
Postawa młodego człowieka na tyle była groźna, a oczy błyszczały takim ogniem, że wywiadowca, który już chciał go pochwycić i siłą wyciągnąć z hotelowego numeru, zawahał się i cofnął. W jego myślach przebiegło, że zbliża się, zapewne, atak furji, a uprzedzano go, że w tych wypadkach poszukiwany szaleniec bywa niezwykle silny i niebezpieczny.
— Odrazu wiedziałem — mruknął — że sam sobie z nim nie poradzę! Trzeba zawezwać pomoc!
Obrzucił wzrokiem otoczenie. Pokoik znajdował się na pierwszem piętrze i okno miał szczelnie zamknięte. Z tej strony nie groziła obawa ucieczki, w drzwiach zaś numeru stał rosły, atletycznie zbudowany portjer.
— Słuchajcie! — szepnął do portjera. — Pójdę zatelefonować do kantoru! A wy, pilnujcie mi tego ptaszka, niczem oka w głowie!
Portjer mrugnął porozumiewawczo, zadowolony, iż może tą przysługą zmniejszy oczekującą go za niezameldowanie warjata karę.
Wywiadowca znikł, a młody człowiek pozostał sam na sam z improwizowanym dozorcą.
— Co robić?
Gdy zjawią się policyjne posiłki, wszelki opór stanie się daremny. A on, za żadną cenę nie powróci do zakładu dr. Trettera. Uciec? Ale, jak? Starać się pozostałemi pieniędzmi przekupić portjera? Z twarzy jego wyczytał, że będzie to trud daremny, bo portjer w obawie odpowiedzialności, nie połaszczy się teraz na znaczniejszą sumę.
— Więc?
Wywiadowca znajduje się w kantorku na dole, zaraz przy wejściu do hoteliku i jest zajęty telefonowaniem. Drzwi, prowadzące na ulicę są zazwyczaj, nawet w nocy otwarte. Drogę do wolności zagradza jedynie portjer, duży, ospowaty, drab. Na korytarzu nikogo niema i sąsiedzi nie powrócili jeszcze do swych numerów, skoro nie zwabiło ich to zajście i prowadzona głośno, w jego pokoiku rozmowa...
— Tedy? Może spróbować? Portjer jest atletycznie zbudowany i nie z jednym awanturniczym gościem, pewnie tu dał sobie radę! Ale, przecież, czemś można uśpić jego czujność!
Młody człowiek miał w swym pokoiku względną swobodę ruchów, gdyż dozorca, stojąc w otwartych drzwiach, zagradzał tylko wyjście na korytarz. Począł powoli krążyć po numerze, pochylony i smutny, niby całkiem pogodzony ze swym losem.
Manewrował, by zbliżyć się do stołu, na którym znajdowała się szklanka, prawie pełna, z wystygłą, niewypitą herbatą.
Zbliżył się — i udając, że jest mocno zgorączkowany i spragniony, podniósł ją do swych ust. A wszystko to wykonał tak naturalnie, że portjer, który nie tyle z gniewem, co raczej mimowolnym lękiem, jaki prawie w każdym, budzi szaleniec, spoglądał na rzekomego obłąkanego, nie dostrzegł nic podejrzanego w tym ruchu.
Lecz nagle ręka młodego człowieka, poruszyła się gwałtownie, rozległo się chlustnięcie, a zawartość szklanki, miast do jego gardła, padła wprost na twarz portjera.
— Ach! — jęknął oślepiony i zaskoczony niespodziewaną napaścią.
Zanim jednak zdążył przetrzeć oczy, lub się cofnąć, młody człowiek się zgiął i z siłą jakiej nikt nie mógł spodziewać się po nim, runął na niego. Wyrżnął go z taką mocą głową w piersi, że portjer zachwiał się i runął na podłogę.
— Ratunku! — zdążył zawołać.
Ale młody człowiek już przeskoczył przez leżącego i nie zabrawszy nawet z sobą kapelusza, pędził korytarzem. W rzeczy samej, nikogo tam nie napotkał. Z korytarza wybiegł na schody i błyskawicznie znalazł się na dole. Przypadł do drzwi, prowadzących na ulicę. Były zamknięte, lecz klucz tkwił od środka.
— Warjat! Warjat ucieka! — głośne z góry rozlegały się teraz okrzyki.
Przekręcił klucz. Jednocześnie zauważył za oszklonem przepierzeniem, w jasno oświetlonym kantorku, stojącego przy telefonie wywiadowcę.
Zauważył również — widocznie wołania dotarły do jego słuchu — przerażoną minę agenta i widział, jak ze zdumienia, słuchawka, którą trzymał, wypadła mu z dłoni.
Lecz, nie czekał, zanim wywiadowca, zdoła się zorientować, w tem co się stało. Przekręcił klucz, szarpnął drzwiami i pędził ulicą.
Mylił się jednak, sądząc, że łatwo mu się uda ta trzecia ucieczka.
Portjer, oprzytomniawszy i podniósłszy się z podłogi, wściekły i cały ociekający herbatą, biegł na dół po schodach i zdala krzyczał.
— Chlustnął mi w twarz!... Obalił bykiem i uciekł!... Racja, że bandyta, nie warjat...
— Za nim! — huknął wywiadowca, który zdążył wyskoczyć z kantorku i zorjentować się w sytuacji. — Łatwo, na ulicy go złapiemy!
Obaj rzucili się w pogoń.
Było po północy, a odludna uliczka, przy której mieścił się hotelik, znajdowała się całkowicie pusta. Gdy wypadli, zbieg sunął przed niemi o jakie kilkadziesiąt kroków i na tle, oświetlonych ulicznemi latarniami domów, doskonale rysowała się jego sylweta.
— Trzymaj! Łapaj!
Młody człowiek obejrzał się na sekundę i spostrzegł biegnących za nim wywiadowcę i portjera. Podwoił szybkość. Odsadził się od swych prześladowców na dość znaczną przestrzeń i jeśli chodziło li tylko o ten improwizowany wyścig, to wiedział, że nie tak prędko go złapią.
Ale...
Inne groziło niebezpieczeństwo. Głośne krzyki już zwabiły ludzi. Wprawdzie, na szczęście na ulicy nie było przechodniów, ale tu i owdzie otwierały się okna, tu i owdzie wysuwały się głowy.
Prędzej, czy później musi natknąć się na kogoś, kto sądząc, że to o pościg złodzieja chodzi, zastąpi mu drogę i dopomoże wywiadowcy w pochwyceniu zbiega. Cud, doprawdy, że dotychczas nikogo nie napotkał, gdyż coraz donośniej rozbrzmiewają z tyłu wołania.
— Aj! — nagle mało nie wrzasnął.
Zdala, przed sobą spostrzegł nadbiegającego w jego stronę posterunkowego, a za nim kilku ludzi. Musieli go zauważyć i śpieszyli naprzeciw, by uniemożliwić dalszą ucieczkę. Jeszcze chwila, a znajdzie się w pułapce, tem więcej, że posterunkowy, chcąc go osaczyć ostatecznie, wyciągnął gwizdek z kieszeni i z okrzykami pogoni złączą się zaraz policyjne gwizdki.
— Co robić?
Raptem spostrzegł, że ulicę, którą uciekał, przecina jakaś przecznica. Bez namysłu rzucił się w tym kierunku i pomyślał, że na pewien czas jest uratowany. Bardzo krótki, jednak, bo muszą dostrzec, dokąd się skierował i wnet zbliży się pogoń, tak samo, niebezpieczna i zawzięta.
Nie mylił się.
— Tam!... tam!... — wołano — Tam biegnie... Trzymajcie!...
Na szczęście, uliczka była prawie ciemna, a dzięki temu jego sylwetka mniej wyraźna. Cóż to pomoże? Rychło, uliczka zapewne się skończy i znów jego postać stanie się doskonale widoczna. Zresztą, nie orjentuje się zupełnie, gdzie jest i nie ma pojęcia dokąd uciekać. Z tyłu dudnią liczne kroki i najwyżej kilka minut pozostało tej względnej wolności. Coraz silniej rozbrzmiewają gwizdki i wnet zbudzą całą dzielnicę.
— Jak się ratować?
Gdy nie znajdował już żadnego wyjścia i zastanawiał się, czy nie najrozsądniejszem byłoby przystanąć i oddać się dobrowolnie w ręce ścigających go, raptem rozpaczliwa myśl przyszła mu do głowy. Myśl, zaiste, godna szaleńca.
Zauważył, otwarte okno, parterowego mieszkania, w jakiejś kamienicy, do której się zbliżał w swej ucieczce. Znajdowało się szeroko rozwarte i wyglądało na to, że właściciel tego lokalu, albo śpi głęboko, albo też wcale jeszcze do domu nie powrócił.
— Zaryzykuję!
Bez namysłu, skierował się tam i z zaiste kocią zręcznością, wdrapał się na parapet. Jeszcze sus i był wewnątrz mieszkania.
— Uf! — odetchnął.
Przyczaił się, zadowolony ze swego fortelu. Pogoń przebiegnie, a on znów ucieknie tą samą drogą. W pokoju nikogo chyba nie ma, bo nikt się nie odezwał, kiedy wdrapywał się przez okno i nikt na nieoczekiwaną wizytę nie zwrócił uwagi.
— Zdołałem się ocalić!
Przytuliwszy się do framugi, z uśmiechem teraz zaobserwował liczną grupkę ludzi, z wywiadowcą i portjerem, którzy może w kilka sekund później, z podnieconemi okrzykami, niczem huragan, przemknęli tuż koło okna. Popędzili, oczywiście, dalej z wielkim zgiełkiem i tumultem.
— Szukajcie mnie, a długo! — w duchu przebiegło złośliwe spostrzeżenie. — Przeczekam jeszcze chwilę, a później...
Już zamierzał, z powrotem wdrapać się na parapet i ulotnić się tą samą drogą, jaką przybył, a później zniknąć w odwrotnym do pogoni kierunku, gdy wtem stało się najgorsze...
W pokoju zabłysło elektryczne światło.
— Obcy człowiek... Bandyta!... — posłyszał gniewny i wystraszony okrzyk.
Odwrócił się gwałtownie. Teraz dopiero, mógł zaobserwować, gdzie się znalazł. Pokój, w którym tak bezceremonjalnie szukał schronienia, był wytwornie urządzonym salonikiem, a na jego progu stała kobieta. Dama, wcale jeszcze przystojna, choć nieco tęga i w wieku balzakowskim, ubrana w wykwintny, jedwabny szlafroczek. Spała prawdopodobnie, w sąsiedniej sypialni, skąd wywabiły ją dopiero dobiegające z ulicy okrzyki. Wyskoczyła z łóżka, aby przekonać się, co zaszło i przekręciwszy kontakt, spostrzegła przytulonego do ściany zbiega. Mierzyła go rozszerzonemi z przerażenia oczami.
— Zbój... zbój... w moim domu!... — powtórzyła.
Młody człowiek już chciał odezwać się do niej, uspokoić ją i błagać, by nie wydawała go w ręce policji, lub w najgorszym wypadku zwiać przez okno, bez pożegnania, kiedy wtem nastąpiła niespodzianka.
Wyraz twarzy damy zmienił się raptem, a miast poprzedniego gniewu i lęku, zarysowała się na niej radość.
— Januszek! — zawołała nagle, wyciągając ku niemu ręce.
Osłupiał.
— Januszek! — wymówiła, zbliżając się. — Och, jakżeż mogłam nie poznać cię odrazu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.